• Film

    Filmowe remanenty

    Kilka filmów pozostaje ciągle w mojej pamięci; zacząłem już coś o nich pisać, ale niedostatek czasu zniweczył plany dokończenia pełnowymiarowej recenzji. Pomyślałem jednak, że warto chociaż skrótowo o nich wspomnieć.

    Mistyfikacja, Witkacy, recenzjaChronologicznie najstarszy to Mistyfikacja, czyli fabuła oparta o pomysł, że Witkacy nie popełnił samobójstwa w 1939 roku, tylko w ukryciu spokojnie żył jeszcze w latach sześćdziesiątych. Najpierw duże oczekiwania, później kiepskie opinie po premierze, moim zdaniem nie zasłużone. Film może nie był arcydziełem, ale oglądałem go i tak z dużą przyjemnością. Zastrzeżenia, że Stuhr (starszy) słabo pasuje do roli Witkacego są kompletnym nieporozumieniem. Rozkapryszony Stuhr bardzo dobrze wpasowuje się w wizerunek sześćdziesięcioletniego Witkiewicza. Zresztą któż by to zrobił lepiej?

    Kolosalny plus za super oryginalny scenariusz, najlepszy wśród polskich w ostatnich latach. Pomysł, że Witkacy w latach sześćdziesiątych nadal sobie żyje pod opieką kochanki, którą utrzymuje ze sprzedaży cudownie odnalezionych obrazów jest po prostu genialny. Na dodatek został dobrze obudowany innymi wątkami. Ciekawy był pomysł obsadzenia Stuhra juniora w roli młodego historyka, który wpada na trop tytułowej mistyfikacji uosabianej przez swojego ojca. Reżyseria była już mniej udana, ale całość i tak się nieźle broni.

    To kolejny polski film potraktowany „na odlew” bez rozróżniania światłocieni. Smutne. Zdecydowanie polecam, jeśli oglądać go bez nadmiernych oczekiwań, dostarczy sporo przyjemności. Dla mnie 8/10, zwłaszcza za genialny scenariusz.
    Mistyfikacja, reż. Jacek Koprowicz, Polska 2010

    Pewnego razu w Anatolii, turecki. Dużo pozytywnych recenzji, doszukujących się w fabule drugiego dna. Jak zawsze w takim przypadku, jedni je dostrzegają, inni nie. Jedno jest pewne, fabuła oglądana bez podtekstów, jest zwyczajnie nudna, niewiele wnosi, nie warto jej nawet opisywać. Film wyłącznie dla koneserów lubujących się w szukaniu ukrytych znaczeń, których nie ma, a może są, a może spróbujmy je stworzyć. Dla mnie 4/10 i raczej nie polecam.
    Pewnego razu w Anatolii, reż. Nuri Bilge Ceylan, Turcja 2011 (polska premiera 2012)

    Jestem Twój. Kolejny film źle potraktowany i przez krytykę i przez publiczność.

    Lekarka Marta porzuciła swojego męża. Jednocześnie chodzi za nią były kryminalista Artur. Dochodzi miedzy nimi do zbliżenia, coś pośredniego między gwałtem a wyuzdanym seksem. Pojawia się niechciana ciąża. Marta chce ją usunąć, Artur wspierany przez swoją matkę walczy o dziecko.

    Jestem twój, główni bohaterowie, recenzja

    Dwie rzeczy są bardzo ciekawe w tym filmie. Pierwsza to odwrócenie ról. To agresywny kryminalista walczy o dziecko, a kobieta z tak zwanego „dobrego domu” marzy tylko o usunięciu ciąży. Daje do myślenia.

    Druga kwestia, to jak ten  film został zrobiony. Coś w rodzaju nadrealizmu, nadekspresji. Właściwie trochę przerysowany, ocierający się o telenowelę, ale w gruncie rzeczy prawdziwy. Prości ludzie, o powikłanych życiorysach, tacy właśnie są. Reżyser (Mariusz Grzegorzek) stara mówić się ich językiem, pokazywać świat ich oczami. Dla mnie przekonujące, bardzo ubolewam, że większość recenzentów nie zrozumiała tego, wydawałoby się prostego, zabiegu. Jeżeli jedna z recenzentek napisała, że trudno przejąć się losami bohaterów, to raczej dała wyraz braku wrażliwości, niż powiedziała coś o filmie.

    Mariusz Grzegorzek potwierdził tym filmem, że jest reżyserem oryginalnym, który mówi własnym, niepowtarzalnym językiem. Na zauważenie zasługują doskonałe role Mariusza Ostrowskiego (Artur) i Doroty Kolak (jego matka).
    Jestem Twój, reż. Mariusz Grzegorzek

    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł. Najbardziej wzrusza w tym filmie szczerość, bezpretensjonalność, pokazanie wydarzeń z perspektywy prostych ludzi, i w prosty sposób. Bardzo ciekawe pokazanie szarego człowieka, niezainteresowanego polityką, który zostaje zgruchotany przez historię. To rzadka metoda we współczesnym kinie. Dla mnie było to wzruszające. Wystarczy.

    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, recenzja

    Według mojej wiedzy film wiernie oddaje realia wypadków w Gdańsku, pardon, masowego morderstwa w Gdańsku i Gdyni. Wspaniale pokazana postać Gomułki i Zenona Kliszki, perfekcyjnie zagranych przez Pszoniaka i Fronczewskiego – szacunek. Na tle tego filmu na parodię zakrawa przebieg procesów decydentów odpowiedzialnych za tamte wydarzenia. Smutne. Dobrze chociaż, że powstał uczciwy film. 9/10. Na podkreślenie zasługuje scenariusz precyzyjnie odtwarzający bieg wydarzeń w Gdyni i Gdańsku. Szacunek dla jego autorów Michała Pruskiego i Mirosława Piepki.
    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, reż. Antoni Krauze, Polska 2011

    Kolejny, tym razem niedawno obejrzany, to brazylijskie Opowieści, które żyją tylko w pamięci. Generalnie lubię filmy o niespiesznej akcji, klimatyczne, malowane raczej pastelami niż ostrymi barwami. Ten jednak film, przekroczył chyba barierę mojej tolerancji. Mam bowiem pewien kłopot, aby powiedzieć, o co w nim chodzi. No dobrze, opowieść o brazylijskiej wsi, która znalazła się „poza czasem” jest na swój sposób ujmująca, ale po co reżyserka zrobiła ten film nie wiem. Jaką obserwację o świecie chciała nam przekazać? Też trudno dociec. Może tyle, że są zapomniane miejsca, w których czas płynie inaczej, ale trudno z tego powodu robić film. Jedynym plusem filmu jest zakończenie odwołujące się do sztafety pokoleń i to jeszcze w wymiarze mistycznym. Ocena 6/10 za umiejętność płynięcia pod prąd komercji, ale raczej za intencje, niż za efekt.
    Opowieści, które żyją tylko w pamięci,
    reż. Julia Murat, Brazylia 2011 (polska premiera 2012).

  • Film,  Militaria

    Tajemnica Westerplatte

    Paweł Chochlew zaplanował swój debiut perfekcyjnie. Wybrał jeden z najbardziej nośnych symboli patriotycznych  i postanowił go podważyć,  słusznie przypuszczając, że zapewni to filmowi (i reżyserowi) natychmiastowy rozgłos, o jakim tylko mogą pomarzyć jego młodzi koledzy. Poza tym idealnie wstrzeliwuje się w poprawnościowy, antybogoojczyźniany nurt dominujący na polskiej scenie ideowej. Same plusy. Miał tylko jednego pecha, nie przewidział, że jeszcze przed powstaniem filmu wybuchnie gruba awantura i nikt, a oportunistyczny PISF zwłaszcza, nie będzie chciał umierać, za ten kontrowersyjny projekt.

    Mimo tych trudności Chochlew i tak ma mocne wejście. Jego nazwisko jest dobrze rozpoznawalne, wiele osób chce pójść na film, aby wyrobić sobie o nim własne zdanie.

    Michał Żebrowski, jako mjr Henryk Sucharski. Scena z filmu

    Największe emocje budziła kwestia „odbrązowienia” legendy obrońców Westerplatte i podważenie pozytywnej aury wokół mjr. Sucharskiego. Akurat te problemy mnie w filmie nie irytowały. Chochlew zadziałał tu zgodnie z prawdą historyczną, a na tym blogu wielokrotnie dawałem poznać, że prawda jest rzeczą najważniejszą. Rzeczywiście Sucharski był zwolennikiem szybkiej kapitulacji, przeżył załamanie nerwowe i realne dowództwo przez większość czasu sprawował kpt. Dąbrowski. Między tymi dwoma oficerami istniała różnica zdań, co do długości prowadzenia walki. Doszło również do śmierci dwóch żołnierzy drugiego dnia obrony, kiedy to Sucharski wydał polecenie wywieszenia białej flagi, szczegóły tego zajścia nie są dokładnie znane i reżyser mógł puścić tutaj wodze fantazji. Jest również prawdopodobne, że kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych za próbę dezercji lub poddania się Niemcom. Nie dopatrzyłem się też w filmie sceny lizania zdjęć pornograficznych. Nie budzi moich wątpliwości fakt kąpieli żołnierzy w morzu, niektórych nago i ostrzelania ich przez nadpływający niemiecki kuter. Niby dlaczego młodzi faceci nie mieliby się kąpać w morzu? Co do faktografii i realiów kampanii 1939 roku, pewne wątpliwości bym miał w sprawie nadużywania alkoholu przez żołnierzy (w filmie wręcz chlania), żadne źródła nie potwierdzają, aby na Westerplatte lub gdziekolwiek indziej takie fakty miały miejsce; poza tym skąd niby ten alkohol miałby się brać, z najbliższego sklepu? Bo przecież nie z koszar, to nie było LWP. Podobnie mało prawdopodobne są sceny bójek, szarpanin itd.

    Poważne wątpliwości budzi w mojej opinii scena z sikaniem na plakat, ale jeszcze bardziej to, co ów sikający kapral mówi później o Polaczkach. Cała ta scena jest wyjątkowo niesmaczna, nie ma sensu i jest psychologicznie nieprawdopodobna – dlaczego ów kapral, po wykonaniu wyroku śmierci na swoich kolegach, akurat sika na państwowy plakat, zgoła nie rozumiem. Jeżeli by się buntował, to przeciw temu, kto mu taki rozkaż wydał, a nie przeciwko polityce państwa. Sensu w tym za grosz. Chyba że to zaplanowana prowokacja mająca podgrzać atmosferę wokół filmu. W istocie scena nie jest żadnym wyzwaniem dla widzów, nie prowokuje żadnych pytań, jest tylko emanacją bezsilności i braku konceptu reżysera na oddanie dramatyzmu tamtej sytuacji. Duży minus.[1]

    Kolejny minus to żałosne błędy w dziedzinie umundurowania. Tutaj lista zarzutów jest długa i to zarówno po stronie polskich mundurów jak niemieckich. Nie będę nudził tutaj szczegółami, powiem tylko, że twórca kostiumów w tym filmie zasłużył sobie na malinę za najgorsze kostiumy w polskim filmie. [2] Do tego dochodzi mnóstwo drobnych nieprawdopodobieństw w szczegółach militarnych. Albo autor scenariusza i reżyser w jednej osobie nic na ten temat nie przeczytali, albo, co równie złe, przeczytali, ale nie zrozumieli.[3]

    Scena z filmu. Obrona placówki mata Rygielskiego.

    Z bólem historycznego serca jestem w stanie przejść na drobiazgami do porządku dziennego, chociaż przy deklarowanym budżecie na poziomie 14 mln zł takie wpadki nie powinny się zdarzać. W faktach o zasadniczym znaczeniu nie widzę istotniejszych przekłamań. Uwagę w tej kwestii mam tylko jedną. Osią filmu jest spór Sucharski – Dąbrowski, czyli spór kapitulować czy walczyć do końca. Racje mjra Sucharskiego są przedstawione pełniej i na ich tle kpt. Dąbrowski wychodzi na fanatyka łatwo szafującego życiem podległych żołnierzy. Tylko mjr Sucharski pochyla się zabitymi żołnierzami, jak troskliwy ojciec. To wyraźna manipulacja emocjami widzów. W rzeczywistości historia przyznała rację Dąbrowskiemu i mimo wysiłków Chochlewa Westerplatte pozostanie symbolem męstwa polskich żołnierzy. Reżyser nie zachował w tej sprawie obiektywizmu, a szkoda, bo film by na tym zyskał.

    Być może zaważyły tu błędy w obsadzie. Michał Żebrowski w roli oficera czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą w wywiadzie mówił, że mundur polskiego oficera to jego marzenie i na taką rolę czekał. W filmie to widać. W rzeczywistości mjr Sucharski był dość pospolitym oficerem chłopskiego pochodzenia. Chęć kapitulacji  i załamanie nerwowe na pewno nie dodawały mu splendoru. Zupełnie odwrotnie kpt. Dąbrowski – to syn generała, pochodzący ze szlacheckiej rodziny. Za młody aby walczyć w 1920 r. czekał, kiedy może się sprawdzić w warunkach wojennych. To on był oficerem z charyzmą i to jego powinien zagrać Żebrowski.[4] Chochlew, wbrew faktom widział to inaczej. Wyraźnie chciał, aby racje Sucharskiego były górą i dlatego obsadził w tej roli aktorów z osobowością (wcześniej te rolę powierzył Bogusławowi Lindzie). Nie rozumiem tylko, jaki miał w tym cel. Że Westerplatte miało skapitulować 2 września (jak chciał Sucharski), Gdynia i Oksywie po następnych kilku dniach, Hel po tygodniu, Warszawy nie bronić, całą Kampanię Wrześniową zakończyć tak ok. 10 września. Przy takiej wizji, to rzeczywiście lepiej zachować się jak Emil Hácha i bez walki oddać się pod niemiecki protektorat. Wtedy nie byłoby w ogóle żadnych ofiar.

    Po prawdzie to nie rozumiem, po co Chochlew nakręcił ten film. Zamierzył się na legendę Westerplatte, kiedy wszystkie rzekomo odkrywcze  fakty były już jasne i publicznie znane. W atmosferze sensacji wyważał otwarte drzwi. Jeżeli chciał poruszyć kontrowersję czy bić się z honorem do końca, czy oszczędzać żołnierską krew, to mógł wybrać znacznie lepsze epizody z historii np. epopeę gen. Kleeberga czy Powstanie Warszawskie.[5] Jedyne uzasadnienie, jakie racjonalnie widzę, to chęć wywołania medialnego skandalu. Ten zamiar udało mu się zrealizować, ale chwały to mu nie przyniesie, i słusznie. Dla mnie 3/10.

     

    Tajemnica Westerplatte, reż. Paweł Chochlew, Polska, premiera luty 2013

     



    [1] Do jakości tej sceny dostosował się Mirosław Baka grający owego kaprala. Wywiad z nim był żenujący. Być może oddaje atmosferę panującą przy realizacji tego filmu. Nie ma się co dziwić, że wyszło żałośnie, skoro aktor tylko tyle rozumie z historii, którą przedstawia.

    [2] O kilku bolesnych faulach w umundurowaniu muszę wspomnieć: polscy marynarze noszą w filmie te same bluzy, co niemieccy, a poziom niechlujstwa kostiumowego był taki, że w jednej ze scen, na bluzie polskiego marynarza widać ślad po odprutej hitlerowskiej gapie; atakujący w którymś momencie hitlerowscy żołnierze pochodzili co prawda z elitarnej, szturmowej jednostki Kriegsmarine, ale inaczej niż filmie nosili mundury piechoty feldgrau tylko z naszywkami Kriegsmarine; jednostka SS miała na patkach nie runy SS tylko trupie główki, bo wchodziła w skład formującego się właśnie pułku SS Totenkopfstandarte; żołnierze polscy noszą często mundury drelichowe z 1 Armii WP z sukiennymi naramiennikami itd.

    [3] Na przykład: w pierwszym szturmie niemieckim bierze udział zdecydowanie za mało żołnierzy. W rzeczywistości zabitych było więcej, niż widzimy wszystkich atakujących. Polskie działo zostało zniszczone dopiero po oddaniu kilkudziesięciu strzałów i wyeliminowaniu niemieckich karabinów maszynowych po drugiej stronie kanału – w filmie jest zniszczone po jednym wystrzale; gdzieś się zagubiły polskie moździerze; atak niemiecki wzdłuż plaży w kilku żołnierzy idących w pełnym wyprostowaniu jest zupełnie nieprawdopodobny. Film z 1967 roku był w tej materii dużo lepszy, mimo iż realizowany w czasie siermiężnego socjalizmu.

    [4] Warto przypomnieć dalsze losy Dąbrowskiego. Po wyjściu z niewoli, zaciągnął się do ludowej Marynarki Wojennej, mimo iż „wróg ustroju” to zdecydował się wstąpić do PPR. Nic mu to nie pomogło, bo na fali czystek został z Marynarki wyrzucony. Przeniósł się do Krakowa, pracował jako portier, kasjer, chałupniczo szył pantofle (on, wybitny oficer). Ostatecznie został bez żadnej pracy. Interwencja gen. Kieniewicza, zresztą pochodzącego z Armii Czerwonej, spowodowała, że dostał posadę sprzedawcy gazet w kiosku na Plantach. I to był sukces. Biografia kpt. Franciszka Dąbrowskiego to materiał na dużo ciekawszy film, gdzie Westerplatte byłoby ważnym, ale tylko jednym z etapów jego życia. Dodajmy przy okazji, że wspomnieniach zachował się super lojalnie wobec swojego dowódcy mjra Sucharskiego – fakt załamania nerwowego przemilczał, a tylko pojedynczym zdaniem zasygnalizował, że był on zwolennikiem wcześniejszej kapitulacji (Franciszek Dąbrowski, Wspomnienia z obrony Westerplatte, Gdańsk 1957). Sucharski w rozmowie z Wańkowiczem, wszystkie niewygodne fakty przemilcza i nigdzie nie wspomina o kluczowej roli Dąbrowskiego (Melchior Wańkowicz, Westerplatte, Warszawa 1959).

    [5] A może by tak w odniesieniu do tego tematu nakręcić polsko-niemiecką koprodukcję o obronie Festung Breslau? To dopiero byłby przyczynek do refleksji o walce do końca, bez liczenia się z ofiarami.

    

  • Film

    Les Miserables

    Najnowszy obejrzany film (w dniu premiery!), to Les Miserables. W kategorii musicali, zawsze emocjonalnie podkręconych, zgodnie zresztą z regułami gatunku, obraz bardzo dobry. Ale cóż, ja nie przepadam za tym rodzajem filmów. Prowadzenie normalnych dialogów za pomocą mowy śpiewanej, brzmi dla mnie sztucznie. Podobnie bolało śpiewanie pieśni z refrenem Vive L’France po angielsku. Treść jest tak do bólu francuska, że obcy język w niektórych ujęciach brzmi surrealistycznie. Nie gustuje też w filmach emocjonalnie czarno-białych, upraszczających konflikty wartości. Na dodatek film został zrobiony zgodnie z regułami Hollywood, zatem wszystkie sceny są podporządkowane regule wprowadzenia widza w stan podniecenia, zaangażowania, jednoznaczności odczuć. Mieści się to w konwencji i właściwie mnie nie irytuje, tylko tyle, że oglądam bez większej przyjemności.

    Les Miserables-film-recenzja

    Zabolała mnie tylko ostatnia scena – Jean Valjean umiera, w pięknej, rajsko-katedralnej scenerii spotyka się z Fantine, i dotąd wszystko super OK, natomiast dopełnieniem tego ujęcia jest wizerunek barykady rewolucyjnej, tak jakby w tym właśnie miejscu materializowały się, już tu na ziemi, wartości niebiańskie. Rozumiem, że być może w Stanach ta problematyka nie jest specjalnie zrozumiała, ale spieszę wyjaśnić, że we Francji wszystkie ruchy rewolucyjne były gwałtownie i brutalnie antychrześcijańskie i antykościelne; stąd na przykład scena, w której prowincjonalny biskup daruje Valjeanowi srebra kościelne, jest o tyle mało prawdopodobna, że byłyby one w czasie wielkiej rewolucji ukradzione, a wnętrze kościoła zrujnowane (zresztą do dzisiaj, po ponad 200 latach, w wielu kościołach ślady tych zniszczeń są widoczne). Łączenie w ramach emocjonalnej kulminacji filmu ognia z wodą jest irytujące, głupie i niepotrzebne.

    Les Miserable, jedna z końcowych scen, recenzja

    Hugo w Nędznikach bardzo dowartościował świat chrześcijański (także kościelny, zinstytucjonalizowany), ciepło i ze zrozumieniem pisał o wszystkich wykluczonych, zatem dobrze rozumiał motywy rewolucjonistów, ale samej rewolucji jako takiej nie apoteozował, wręcz przeciwnie. Reżyser dokonał tutaj lewackiego nadużycia. I jeszcze to morze czerwonych flag, które w Polsce powinno źle się kojarzyć…

    Poza tym wyjątkiem, film jest wierny wobec pierwowzoru książkowego. To plus dla wszystkich znających Nędzników. W pewnym sensie, może jest za bardzo wierny, bo reżyser chcąc przestawić wszystkie główne watki, stworzył dzieło blisko trzygodzinne. To jeden z dłuższych filmów komercyjnych, adresowanych do szerokiej publiczności. Oczywiście fakt, że film jest ekranizacją musicalu, a nie książki wprost, nic tu nie zmienia, bo musical opierał się o książkę.

    Film zdecydowanie dla lubiących wyciskacze łez, konwencję musicalową, melodramaty. Ta grupa widzów na pewno nie będzie zawiedziona.

    Les Miserables, reż. Tom Hooper, Wielka Brytania 2012, premiera polska 25 stycznia 2013

    

  • Film

    Sęp

    Łatwo jest zjechać jakiś film, trudniej jest napisać dobrą recenzje pochwalną, a najtrudniej jest napisać o czymś, co jest częściowo dobre, a częściowo złe. Z tym ostatnim przypadkiem mamy do czynienia przypadku Sępa.

    Sęp, Michał Żebrowskii Paweł Małaszyński, recenzja

    Pomysł na scenariusz był doskonały, ale jednocześnie w filmie występują różne niekonsekwencje. Akcja jest szybka, a zakończenie zaskakujące, ale z drugiej strony widzimy wątki całkowicie położone. Są role doskonale zagrane (Żebrowski, Grabowski, Talar) i zupełnie nietrafione (Olbrychski  zupełnie do bani jako komisarz policji, zamiast Anny Przybylskiej dobrze byłoby zaangażować prawdziwą aktorkę, np. Agnieszkę Grochowską, z którą Żebrowski dobrze współpracował w Pręgach).

    Jak podsumować takie zestawienie? Film wart obejrzenia, głównie ze względu na doskonałą, jak zawsze, rolę Żebrowskiego, a także z racji na choć częściowo zrealizowane ambicje stworzenia sprawnego kina akcji z dylematami moralnymi w tle. Nie oczekujmy jednak za dużo, przygotujmy się też na zabiegi, które miały poprawić komercyjny wynik filmu: zamiast aktorki – Przybylska z gołym biustem i wdziękiem z bazaru, a z drugiej strony wybitni aktorzy ściągnięci z racji na duże nazwiska, ale poobsadzani bez ładu i składu.

    Eugeniusz Korin (scenarzysta i reżyser) nie zrozumiał, że dla sukcesu kasowego, decydujący jest dobry film, a nie tylko kilka marketingowych sztuczek. Domyślam się, że na takie stanowisko producentów filmu, wpłynęło doświadczenie „Teatru 6 Piętro” (właśnie spółki Korin-Żebrowski), gdzie wygłupy z Wojewódzkim, jako aktorem, w sztuce „wybitnego” dramaturga Woody Allena dały dobry wynik komercyjny. Artystyczna nieprzyzwoitość jednak, wcześniej czy później, bokiem wyjdzie.

    Sęp, reż. Eugeniusz Korin, Polska, styczeń 2013.

    

  • Film

    Code blue, film Urszuli Antoniak

    Urszulę Antoniak, reżyserkę, bardzo doceniam za jej pierwszy film Nic osobistego. Kolejny film spod jej ręki tę wysoką ocenę potwierdza.

    Bohaterką Code blue jest pielęgniarka Marian. Szczupła, wysoka, samotna. Swoim pacjentom poświęca wiele czasu i czułości. We mnie zbudziło to zazdrość, że w holenderskiej służbie zdrowia zdarzają się takie osoby.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest bardzo dobrą pielęgniarką, chce ulżyć w cierpieniu swoim pacjentom, nic w tym dziwnego. Niepokój zaczyna się później, kiedy okazuje się, że nie tylko chce ulżyć, ale także skrócić cierpienie swoim pacjentom poprzez skrócenie im życia. Dla Holendrów w tym zapewne nie ma nic dziwnego, bo i tak spory procent zabiegów eutanazji odbywa się bez zgody pacjenta, w Polsce jednak to wzbudza niepokój.

    W filmie problem z „pielęgniarką śmierć” zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jeden z pacjentów, mimo iż nieprzytomny, broni się przed zastrzykiem, a później nie chce umrzeć. Dopiero to, zarówno reżyserka, jak i bohaterka traktuje jako coś zmuszającego do zastanowienia, czy na pewno „skracanie cierpienia” bez pytania chorych o zgodę jest na pewno fair. A może jednak ci pacjenci mimo wszystko chcą żyć?

    Drugim, obok refleksji nad eutanazją, motywem przewodnim tego filmu jest studium samotności.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest do bólu samotna i ten stan jej ciąży. Potrzebuje i aktywnie szuka kontaktu, także cielesnego, z mężczyzną. Źle jednak trafia i zamiast apetycznego seksu z miłym facetem napotyka na swej drodze damskiego boksera i brutala o skłonnościach sadystycznych. Inaczej niż bohaterka Niczego osobistego, nie jest samotna z wyboru, tylko z powodu nieumiejętności nawiązania szczęśliwego kontaktu z partnerem. A może po prostu ma pecha i nie może spotkać tego właściwego. Jej próby zaspokojenia seksualnego świadczą o determinacji wypływającej bardziej z braku normalnych kontaktów, niż ze zboczonych skłonności. W filmach o dorastających chłopcach ten wątek był ćwiczony w różnych możliwych odmianach. Tutaj ma posmak oryginalności bo rzecz dotyczy kobiety i to jeszcze dojrzałej.

    W filmie jest scena ze zużytą prezerwatywą, która budzi opory natury estetycznej, ale w gruncie rzeczy pokazuje, że dla Marian każdy ślad po mężczyźnie jest dobry, aby osiągnąć zaspokojenie. Ona nie odrzuca normalnego seksu, on jest dla niej niedostępny z powodu braku partnera, a brak zaspokojenia jest tak dojmujący, że prowadzi do dziwnych prób jego osiągnięcia.

    Wielu recenzentom, a i mnie samemu natychmiast ten film skojarzył się z Pianistką Hanekego. W obu przypadkach mamy do czynienia z nietypowymi zachowaniami erotycznymi dorosłych kobiet. Erika z Pianistki taka po prostu jest, a film dostarcza trochę przesłanek, co doprowadziło ją do takiego stanu. Marianne natomiast jest skazana na dziwne próby autoerotyczne, bo nic innego (samotność!) jej w życiu nie chce spotkać, mimo iż usilnie się stara o nawiązanie normalnych kontaktów. Różnica miedzy filmami jest taka, jak przyczyny zachowań ich bohaterek.

    Film w warstwie wizualnej jest sterylny, chłodny, analityczny. Dostrzegam w tym wartość, bo język narracji został skorelowany z cechami bohaterki. Zewnętrznie Marian jest chuda i wysoka, koścista, co nieuchronnie kojarzy nam się z kostycznością i chłodnym, skandynawskim charakterem i rzeczywiście wewnętrznie Marian taka jest; jej relacje z ludźmi są pozbawione emocji, a przynajmniej ona tych emocji nie okazuje. Urszula Antoniak o niej opowiada podobnie, bez zaangażowania, spokojnie. Pomieszczenia, w których przebywa Marian są duże i puste, tak jak ona sama i jej życie.

    Poza tym odczytuję w zamierzeniu reżyserki chęć, aby nie manipulować nastawieniem widzów. Nie opowiada o swojej bohaterce w sposób wzbudzający sympatię czy antypatię; przedstawia jej życie i pozostawia widza z nim sam na sam. Dla mnie to zaleta, że film nie narzuca pointy.

    Code blue, reż. Urszula Antoniak, Dania, Holandia, 2011 (polska premiera w 2012)

    

  • Film

    Juliet Binoche w Zakochanej bez pamięci

    Nie oczekiwałem wiele po filmie noszącym tytuł Zakochana bez pamięci i jeszcze z podtytułem „romans, komedia”, ale datująca się z czasów Kieślowskiego miłość do Juliette Binoche zwyciężyła. I szczęśliwie się nie zawiodłem.

    Juliet Binoche, Zakochana bez pamięci, recenzjaBohaterka (Marie – Juliette Binoche) poznaje miłość swojego życia, dostaje bardzo dobrą pracę, przeżywa upojną noc ze swoim ukochanym. Budzi się… i tu pełne zaskoczenie. Nie poznaje siebie w lustrze, bo jest o 15 lat starsza, dowiaduje się, że ma syna i zarządza ogromną firmą, jej były narzeczony jest jej mężem, ale właśnie się z nim rozwodzi. Te 15 lat po prostu uleciały z jej pamięci nie pozostawiając żadnego śladu. Na dodatek wiele wskazuje, że w międzyczasie (tutaj to nadużywane słowo jest, co rzadkie, na miejscu) robiła karierę zimnej bizneswoman, ciężko zaniedbując życie rodzinne. Marie dzielnie wciela się w rolę matki, usiłuje wrócić do dawnej miłości. Czy zaszłości piętnastolecia można odwrócić?

    W istocie film stawia znacznie głębsze kwestie. Powszechnie wydaje się, że skutki wcześniejszych decyzji i uwarunkowania zewnętrzne (rodzina, praca, pieniądze, a zwłaszcza ich brak) ograniczają naszą wolność wyboru. Film pokazuje jednak, że główny problem tkwi w naszych głowach. Jeżeli wykonać w nich totalny reset, tak jak amnezja Marie, i wrócić do stanu świadomości sprzed lat, to wszystko okazuje się możliwe. Męża można pokochać miłością pierwszą, dziecku poświęcić czas, inaczej zarządzać sprawami zawodowymi. Ale czy taki reset, powtórny początek jest możliwy w normalnym życiu, czyli czy możemy przeskoczyć sami siebie? To na pewno trudne, ale chyba jednak możliwe. Może nie po całości, ale przynajmniej w głównych, wybranych liniach mogę to sobie wyobrazić. Jest jednak podstawowy warunek – trzeba umieć wyobrazić siebie, jako kogoś trochę innego, nawet jak ta „inność” oznaczać by miała powrót do swojej własnej osoby sprzed lat.

    Osobna uwaga należy się Juliette Binoche. W końcu trafił się jej film, w którym mogła pokazać swoje możliwości aktorskie. Po długiej przerwie znów kreuje postać klimatyczną, interesującą, wzbudzającą naturalna sympatię, a nawet fascynację. Znów ma własny styl, jest niepodrabialna, zapada w pamięć.

    Sprawiło mi to dużą przyjemność, bo niedawno oglądałem Sponsoring i byłem załamany. Małgośka Szumowska (tak sama się podpisuje pod swoimi filmami) stworzyła z niej postać starzejącej się słodkiej idiotki bez cech stylowych. Zrobienie czegoś takiego z Juliette Binoche wymagało ogromnej konsekwencji reżyserskiej, ale Szumowskiej się udało. Podobnie – pokazanie pojawiającej się w epizodzie Jandy jako grubej mieszczki – też było nie lada sztuką. Za niszczenie wizerunku wybitnych aktorek, odzieranie ich z przymiotów osobowości fascynujących, wspomnianej Małgośce powinno się zakazać robienia filmów.

    Binoche  za rolę w Niebieskim ma moją dozgonną wdzięczność i cieszę się, że trafiła się w końcu reżyserka, które pozwoliła jej znów zabłysnąć. Za to podnoszę ocenę filmu do 9/10.

    Na koniec warto zwrócić uwagę na kompletnie mylący polski tytuł filmu, bez żadnego powodu odbiegający od oryginalnego. W zamierzeniu wieloznaczny (że niby bez pamięci), ale w istocie wprowadzający widzów w błąd i sugerujący filmowy Harlequin. To nie pierwszy taki przypadek, mam wrażenie, że za marketing u polskich dystrybutorów odpowiada ktoś z bazaru.

    Zakochana bez pamięci (La vie d’une autre), reż. Sylvie Testud, Francja 2012

    PS Trwa festiwal Juliette Binoche. Właśnie obejrzałem jej pierwszy film Spotkanie. Film taki sobie, ale młodziutka Binoche przeurocza, ujmująca.

  • Film

    Musimy porozmawiać o Kevinie

    W tym przypadku tytuł recenzji jest taki sam, jak tytuł filmu, bo rzeczywiście powinniśmy o tym chłopcu porozmawiać.

    Tytułowy Kevin to dziecko „z piekła rodem”. W przemyślny sposób maltretuje swoje otoczenie, szczególne złośliwości kierując wobec matki, która od pewnego momentu jest zdruzgotana całą sytuacją. Ma to wpływ na małżeństwo rodziców Kevina ulegające powolnemu rozkładowi. Ojciec jest przekonany, że problemy wynikają z manii prześladowczej, która dotknęła jego żonę, bowiem wobec niego Kevin ma zawsze uśmiechniętą i życzliwą twarz.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, recenzja

    Film porusza bardzo rzadko zauważaną kwestię. Najczęściej zwraca się uwagę na toksycznych rodziców odpowiedzialnych za różne patologie w późniejszym życiu dzieci i jest to generalnie słuszne. Problem w tym, że medal ma też drugą stronę, pokazaną w tym filmie. To dzieci maltretujące psychicznie rodziców. Kochający, opiekuńczy wobec swoich dzieci są łatwo podatni na różnego rodzaje manipulacje z ich strony. W sytuacji, kiedy trafi im się takie diablątko, jak Kevin, są bezradni. Nie wyrzekną się przecież swojego dziecka. Co więcej, czują się winni zaistniałej sytuacji, tak jak matka Kevina pokornie znosząca wszystkie upokorzenia.

    Pojawia się jednak kluczowe pytanie: czy rodzice są zawsze odpowiedzialni za to, jak wyrosła ich pociecha? Czy agresywne, złośliwe dziecko może się przytrafić rodzicom w sposób przez nich całkowicie niezawiniony? Zarówno film, jak i obserwacja różnych sytuacji życiowych wydają się potwierdzać, że nie zawsze rodzice są odpowiedzialni za to, jak funkcjonuje ich dorastające, dorosłe dziecko. Czy jednak na pewno? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie, bez wahania.

    Psychologowie podpowiadają wszak, że to rodzice mają przemożny wpływ na to, jakim człowiekiem staje się ich dziecko. Z drugiej strony bardzo przyzwoitym, prawym, troskliwym rodzicom przytrafiają się toksyczne dzieci. Tak, tak, dzieci też mogą być toksyczne. Ostatecznie pozostaję tu w pewnej bezradności poznawczej.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, recenzja

    W każdym razie, film jest bardzo ciekawy, stawiający pytania. Na dodatek fenomenalna gra Tildy Swinton w roli matki. Jej znękana, pokorna twarz osoby doświadczonej przez życie pozostała na długo w mojej pamięci. 8/10 i zaliczam do sił sensu.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, reż. Lynne Ramsay, USA, polska premiera styczeń 2012.

    

  • Film

    Rozstanie, czyli Oscar zasłużony

    Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem.

    Nader, mężczyzna zasadniczy i honorowy, po rozstaniu z żoną zatrudnia pomoc domową. Na skutek splotu różnych wydarzeń, wyrzuca ją z pracy i wypycha za drzwi tak nieszczęśliwie, że dochodzi do poronienia i kobieta traci dziecko. Dochodzi do rozprawy sądowej, w której najważniejsze jest pytanie, czy Nader wiedział, że kobieta jest w ciąży, czy nie, bo od tego zależy wyrok w sprawie utraty dziecka. Nader twierdzi, że nie wiedział, jego córka jednak podejrzewa, że kłamie. Nie wiadomo, czy poszkodowana Razieh też mówi prawdę, czy wypchnięcie jej za drzwi rzeczywiście spowodowało poronienie. Razieh ma coś do ukrycia, bo rozpoczęła pracę u obcego mężczyzny nie informując o tym swojego zapalczywego męża.

    Rozstanie, recenzja, Nader ze swoją żoną

    Dość szybko okazuje się, że kluczowa nie jest prawdomówność głównych antagonistów. Każda z postaci, ma poważne etyczne powody, by nie mówić całej prawdy. Na dodatek na ich postawę wpływ mają ich relacje rodzinne, naciski małżonków, troska o dzieci. Bohaterowie ciągle dokonują poważnych wyborów moralnych, stają wobec konfliktu różnych wartości, podlegają presji najbliższych, na których zdaniu im bardzo zależy. W efekcie otrzymujemy precyzyjnie zarysowany obraz ludzi zmagających z podstawowymi, fundamentalnymi problemami etycznymi, ale jednocześnie pragnącymi zachować elementarną uczciwość. Postacie występujące w filmie pojmują ją odmiennie – mężczyźni są bardziej zasadniczy, honorowi, kobiety bardziej nakierowane na ochronę wartości rodzinnych, ale dla nich wszystkich kluczową rzeczą jest zachować się zgodnie z wyznawanymi wartościami. Jak bardzo ten obraz różni się od płytkich filmów akcji rodem z Hollywood! Wzrusza widzów, uruchamia empatię wobec bohaterów tak dzielnie zmagających się z niemożliwymi do dobrego rozwiązania dylematami i jednocześnie wywołuje (w każdym razie powinien) w nich różne refleksje, w tym także i takie: a jak ja bym zachował się w danej sytuacji.

    Iran jest krajem cenzury, środowisko filmowe podlega różnym represjom, do uwięzienia reżyserów włącznie. W więzieniu znalazł się Jafar Panahi , represjom podlegał Abbas Kiarostami (Złota Palma w Cannes za Smak wiśni), czy rodzina filmowa Makhmalbaf. Ciężko powiedzieć, na ile obraz irańskiego społeczeństwa jest prawdziwy. W Iranie film wywołał dyskusje polityczne, ponieważ został odebrany jako moralitet mówiący o powszechności kłamstwa w społeczeństwie, podczas gdy cały świat odebrał go jako subtelną dyskusje o czysto ludzkich, prywatnych sprawach. Prawdopodobnie dobre są obie perspektywy.

    Rzeczywiście główni bohaterowie kłamią, to fakt. Ale po pierwsze czują z tego powodu dyskomfort moralny, nie jest to dla nich zachowanie banalne, po wtóre za ich łgarstwem stoją istotne powody, po trzecie zaś, gdy dochodzi do finalnych rozstrzygnięć, mówią prawdę. Z mojej perspektywy problem prawdomówności jest drugorzędny, znacznie ważniejsze jest pewne napięcie etyczne, konflikty pomiędzy wartościami, które ostatecznie trzeba wybrać. Co z tego, że różne zasady się nawzajem wykluczają lub konfliktują, ale bohaterowie walczą o to, co według nich jest słuszne i dobre. Ponadto film pokazuje całą galerię różnych postaw życiowych, dając przebogaty materiał do refleksji nad różnicami pomiędzy kobietami i mężczyznami, miedzy ludźmi religijnymi a obojętnymi, między postawami fundamentalnymi a pragmatycznymi.

    Rozstanie, recenzja, Razieh

    Ciekawe jest również muzułmańskie rozumienie religijności. Kobieta, zatrudniona jako opiekunka, zanim pomoże się przebrać starcowi, ale przecież mężczyźnie, dzwoni do imama z prośbą o radę, czy jest to zgodne z prawem muzułmańskim. Ta sama kobieta, kiedy przyjdzie jej przysięgać na Koran, wycofa się ze swoich nieprawdziwych zeznań. Dla zeświecczonego człowieka Zachodu wszystko to wygląda dziwnie, ale w istocie jest dużo bliższe prawdziwej etyce niż wizja idola zachodniej inteligencji Woodego Allena, w której każdy z każdą, bez zobowiązań i bez refleksji.

    Ten bardzo ciekawy i pobudzający film powstał w kraju, gdzie rządzi cenzura. Najciekawsze polskie filmy Kieślowskiego czy Falka powstały również w warunkach bardzo ograniczonej swobody twórczej. Czy jest to jakaś zasada? Może sztuka musząca się przebijać przez polityczne restrykcje szlachetnieje, a niczym nie ograniczona wolność tylko pozornie sprzyja sztuce wikłając ją w banalność? A może wszechogarniająca w krajach demokratycznych poprawność odbiera sztuce ogień zaangażowania? Nie wiem, ale pewną prawidłowość jednak dostrzegam.

    Ocena 10/10 i bardzo, bardzo polecam osobom wrażliwym na los człowieka uwikłanego w dylematy egzystencjalne, moralne, religijne.

    Rozstanie, reż. Asghar Farhadi, Iran 2011

    

  • Film

    W ciemności Agnieszki Holland

    Po nominacji do Oscara film został już namaszczony na arcydzieło, bo nic tak w Polsce nie pomaga niż sukces za granicą. Ale czy słusznie? Właściwie tak, choć z pewnymi zastrzeżeniami.

    Film opowiada o pracowniku kanałów miejskich Lwowa, który w swoim podziemnym królestwie przechowuje dużą grupę Żydów. Owo „królestwo” jest śmierdzące, brudne, pełne szczurów, pogrążone w ciemności, ale jest i daje schronienie skazanym w normalnym, napowierzchniowym świecie na śmierć. To pierwszy plus filmu – kontekstem całej opowieści jest sytuacja udzielania pomocy, zamiast wałkowanego w niektórych mediach polskiego ludowego antysemityzmu. A główny bohater, Leopold Socha jest człowiekiem z ludu. Żyje z kanałów, nie pogardza drobnymi kradzieżami, do Żydów wielkiego sentymentu nie ma, a jednak… Najpierw chce tylko zarobić, potem też i pomóc, a na koniec gotów jest do poświęceń.

    W ciemności, Leopold Socha i uratowana dziwczynka, recenzja

    Do kolosalnych plusów filmu zaliczam odejście od wszelkich czarno-białych schematów. Na swój sposób i Polacy, i Żydzi walczą o przeżycie i kierują się zgoła niepięknymi uczuciami. Charakterystyczna jest tu scena, kiedy Żydzie umawiają się z polskimi kanalarzami, ile mają zapłacić za udzieloną im pomoc. Dialog ma charakter czysto biznesowy. Ale na boku obie strony tego kontraktu komentują rzecz po swojemu: Polacy mówią miedzy sobą, że najwyżej forsę wezmą, a później się zobaczy, Żydzi natomiast, że Polaczkom nie ufają, ale im zapłacą, a ponieważ mają broń, to w razie „jakby co” to klientów zlikwidują. I takich sytuacji jest w filmie znacznie więcej. Warto sobie uświadomić, że od czasu, kiedy Socha zdecydował się Żydom pomagać, jest tak samo zagrożony jak oni, jego żona i dzieci też zapewne nie przeżyliby wpadki. W sytuacji zagrożenia i walki o życie, pękają bariery, każdy robi, co może, aby przetrwać i nie dać się złapać. Socha miał tylko tę przewagę, że w każdej chwili mógł się wycofać, a co tu dużo mówić, po prostu donieść i jeszcze na tym zarobić… Jeśli jednak tego zrobił, to jechał na tym samym wózku, co jego podopieczni.

    Holland opowiada tę dramatyczną historię nie stosując żadnych upiększeń, bez sentymentalizmu, swoich bohaterów nie ustawia na koturnach. Pozostawia im ludzkie słabości. Może dlatego zresztą, ta historia jest tak przejmująca.

    W ciemności, scena w kanałach, recenzja

    W beczce miodu jest niestety łyżka dziegciu. W paru scenach Polacy na ulicach Lwowa są przedstawieni jak ludność uprzywilejowana, ubrana jak z domów mody. Nie jest to wizja prawdziwa i nie wymaga to chyba nawet uzasadnień. Po drugie zaś, już w końcowych napisach Holland informuje widzów, że na pogrzebie Leopolda Sochy, który zaraz po wyzwoleniu zginął pod kołami sowieckiej ciężarówki, ktoś powiedział, że „to kara za to, że pomagał Żydom”. To jest już po prostu nieprzyzwoite. Na pogrzebie było wiele osób i każda mówiło coś innego. Dlaczego tylko ten głos wart jest zacytowania? Koniecznie reżyserka musi chcieć się wpisać w nurt tropienia polskiego antysemityzmu à la Gross? Smutne. Ale summa summarum to tylko incydenty w bardzo dobrym, odważnym filmie, który dobrze pokazuje złożoność polsko-żydowskich relacji w czasie wojny.

    Do tej pory rozważania dotyczyły tego, „co” jest w filmie, a teraz parę słów „jak” to jest pokazane. Film jest wyraźnie za długi. Większość z dwu i pół godzinnego filmu dzieje się w ciemności kanałów. To trochę nużące, ile razy można oglądać brodzącego w ściekach Więckiewicza. Skrót o co najmniej pół godziny wyszedłby filmowi na pewno na dobre. Natomiast mocna stroną filmu jest aktorstwo. Robert Więckiewicz (Leopold Socha) i Kinga Preis (jego żona) są po prostu genialni, jedną z Żydówek gra wspaniale Agnieszka Grochowska. Nie wyobrażam sobie, aby ta pierwsza dwójka nie dostała stosownych nagród. Do Orłów już są nominowani, ale będą mieli silną konkurencję w postaci aktorów z Róży.

    Za odwagę w przedstawieniu niesztampowej sytuacji, za odejście od czarno-białej wizji świata, 9/10. Krytyczne uwagi równoważy plus jeden punkt, jaki z zasady dostają u mnie polskie produkcje. Zastrzeżenia, co do wspomnianego napisu, niestety uniemożliwiają zakwalifikowanie do elitarnych „sił sensu”.

    W ciemności, reż. Agnieszka Holland, 2011 (polska premiera styczeń 2012).

    PS Okazało się, że przeze mnie nominowana dwójka aktorów Orły dostała. Cieszę się, że choć tym razem moje typy były takie same werdykt polskiej Akademii.

    

  • Film

    Szpieg. Film i książka

    Le Carre, Szpieg, okładka książki, recenzjaTo jedna z najlepszych książek Le Carrégo, być może druga w kolejności, tuż za Uciec z zimna. Przynależy do cyklu książek o George’u Smileyu, niepozornym, grubiutkim facecie, który cechuje się nieprawdopodobną inteligencją i zdolnościami analitycznymi. Tym razem okazuje się, że na samej górze centrali angielskiego wywiadu (zwanej Cyrkiem) znajduje się kret. Aby go zidentyfikować, z emerytury zostaje ściągnięty właśnie Smiley. Rozpoczyna żmudne, wielowątkowe śledztwo, prowadzone w tym trudniejszych warunkach, że nikt z Centrali nie może się o nim dowiedzieć. Aż do finałowej sceny, sam Smiley też nie wie, kto jest owym kretem, mimo że rozszyfrował już mechanizm supertajnej akcji wywiadowczej rzekomo prowadzonej przez Cyrk, ale tak na prawdę sterowanej z Moskwy.

    Okazuje się, że agentem był B. (nie chcę powiedzieć za dużo), który ma wiele cech Kima Philby’ego, a dobrze wiedzieć, że karierę Le Carrégo w brytyjskich służbach specjalnych zakończył właśnie Philby dekonspirując go przed swoimi moskiewskimi mocodawcami. Taka mała literacka zemsta.

    W tworzeniu misternej układanki powiązań, zależności, pozornych drobiazgów Le Carré osiągnął mistrzostwo. Smiley zaskakuje przenikliwością, zdolnością do wiązania ze sobą pozornie kompletnie nie łączących się faktów. Przy tym zachowuje spokój wynikający z pewności, że w końcu uda mu się z drobnych kawałeczków ułożyć obrazek, na którym znajdzie się poszukiwany kret.

    Nie jest to jednak książka tylko o szpiegowskiej, a w tym wypadku kontrwywiadowczej analizie. To również opowieść o lojalności, przyjaźni, wierności, zdolności do poświęceń, wreszcie dumie. Ale także o skutkach naruszenia tych wartości, które objawiają się w zgoła zaskakujący sposób. Warto być bystrzakiem, ale też warto być po prostu przyzwoitym. Czasem niestety te dwie opcje stają w sprzeczności…

    W przypadku Le Carrégo,  pod płaszczem autora przenikliwych, superinteligentnych  powieści szpiegowskich ukrywa się wnikliwy obserwator ludzkiej psychologii, moralista pełen zadumy nad kolejami ludzkich losów, zderzeń konieczności  i wolnej woli czy konfliktu powinności i dobrych uczuć.

    Po przeczytaniu książki, dowiedziałem się, że za chwilę pojawi się w kinach jej ekranizacja. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim napięciem na nią czekałem. Tym bardziej, że oceniałem Szpiega jako jedną z łatwiej filmowalnych powieści Le Carrégo.

    Szpieg, film, recenzja

    Film mnie w zasadzie nie zawiódł. Dobrze oddaje specyficzną atmosferę angielskich służb. Reżyser też nic kombinował z fabułą i podążał dość szczegółowo za książką, zatem klub fanów Le Carrégo (do którego się zaliczam) powinien być usatysfakcjonowany. Niewielkie odstępstwa, na przykład przeniesienie akcji jednego z wątków do kawiarni w Budapeszcie, zamiast na manewry wojskowe w Czechosłowacji, jest uzasadnione potrzebami filmu, który musi żywić się dobrymi wizualnie scenami. Jedyne zastrzeżenie w zakresie wierności pierwowzorowi literackiemu mam do sposobu pokazaniu głównej postaci, Smileya. W filmie jest to nobliwie wyglądający angielski dżentelmen, o nienagannym wyglądzie, dopięty na ostatni guzik. Podczas gdy w pierwowzorze był „mały, pękaty (…) nogi miał krótkie, krok bynajmniej nie sprężysty, strój drogi, ale źle dopasowany, mankiety płaszcza prawie zakrywały palce, bo albo rękawy były za długie, albo ręce za krótkie.” (s. 25) Jego wygląd jest o tyle istotny, że zasadniczo kontrastował z jego możliwościami intelektualnymi i u postronnych wywoływał lekceważenie, przechodzące w miarę upływu czasu w zdumienie, a na końcu w podziw. No i oczywiście to hollywoodzkie zakończenie, którego reżyser mógł sobie darować. Poza tym wszystko jest OK.

    Widzowie mają przyjemność uczestniczenia w rozwijającym się śledztwie, napięcie rośnie, mnożą się różne poszlaki, łamigłówka się komplikuje. Oprócz przyjemnych uczuć związanych z wkręcaniem w intrygę szpiegowską mamy też satysfakcję uczestniczenia w swoistym wyzwaniu intelektualnym i nasze IQ zaczyna mieć coś do powiedzenia. Za Smileyem nie jest łatwo nadążać, ale wszyscy się starają i niestety najczęściej udają, że nadążyli. Reżyser bowiem nadmiernie skomplikował i tak już trudny kluczowy moment ujawnienia wywiadowczej intrygi Rosjan. Przyznaję uczciwie, że gdyby nie wcześniejsza znajomość książki, to nie połapałbym się, co się właśnie na ekranie stało i dlaczego. To właśnie obniża moją ocenę dla filmu.

    Le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, recenzjaNa koniec słowo o zmianie tytułu książki, znanej jako Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Pod wpływem filmu, który uprościł tytuł do jednego słowa Szpieg (co jest zrozumiałe), polski wydawca zmienił (!) tytuł książki i nowe wydanie wypuścił też pod tytułem Szpieg wywołując chaos poznawczy u wszystkich miłośników Le Carrégo. To chyba pierwszy taki przypadek w historii polskiego edytorstwa, który bardzo źle świadczy o „Świecie Książki”, które równie dobrze mogłoby zmienić nazwę na „Wszystko na sprzedaż”. Bardzo proszę wydawcę, aby następne wydania, powróciły do tytułu pierwotnego, które dokładnie oddaje tytuł angielskiego oryginału.

    Podsumowując książka zasługuje bez wątpienia na 10/10, film 8/10 za niejasności w końcówce, pozostałe uchybienia są łatwe do wybaczenia.

    John Le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, Świat Książki Warszawa 2010, wydanie w roku 2011 pod tytułem Szpieg.

    Szpieg, reż. Tomas Alfredson, 2011.