• Książki

    Hiszpańska wojna domowa, czyli z dziejów powszechnie akceptowanego kłamstwa

    Beevor Walka o Hiszpanię okładka recenzjaNie ma chyba w historiografii XX wieku wydarzenia bardziej zafałszowanego niż hiszpańska wojna domowa w latach 1936-1939. Opinia publiczna była manipulowana od samego rozpoczęcia tej wojny i skutki tej akcji trwają do dziś. Od początku wojny ukształtował się obraz gen. Franco, jako brutalnego faszysty, który zgniata jedynie słuszne rządy republikańskie. To on był przedstawiany, jako organizator masowych rozstrzeliwań wrogów politycznych, a o tym że podobny terror miał miejsce również po stronie lewicowej, sympatyzująca z republikanami prasa milczała, do tego stopnia, że o pojawieniu się regularnych kazamatów NKWD, obsługiwanych przez „doradców wojskowych” z tej właśnie służby trudno znaleźć choć jedno zdanie. Powstał front intelektualistów wspierających republikę, który bardzo skutecznie wyłączył z debaty publicznej głosy sympatyzujące z Franco posługując się ostracyzmem środowiskowym i pomówieniami. Jedyną przeciwwagą dla tego chóru były prasa katolicka, której autorzy wielokrotnie zastygali w przerażeniu na wieść o gwałtach zakonnic i morderstwach księży oraz innych osób konsekrowanych. Przesunięcia na ideowej mapie Europy spowodowały jednak, że nawet te informacje uległy zapomnieniu. Pozostały w świadomości jedynie masowe groby ofiar Franco i zbombardowana Guerenica.

    Zapomnieniu uległo wywiezienie przez lewicowy rząd całego złota z Banku Centralnego do Związku Sowieckiego, nie musze chyba dodawać, że ani gram nie powrócił do ogołoconej z rezerw Hiszpanii. Zapomniano też o przeprowadzonej przez lewicowe władze konfiskacie wszelkich kosztowności ludzi zamożnych, przy czym także ani jeden złoty zegarek nie wrócił do właścicieli, natomiast istotna część tego skarbu została zrabowana przez kluczowych polityków lewicowych i posłużyła do finansowania ich pobytu na emigracji. Nikt nie chciał pamiętać o aktach masowych morderstw Frontu Ludowego, o gigantycznych stratach wśród żołnierzy wynikających z niekompetentnego i podporządkowanego celom politycznym dowodzenia.

    Powszechnie przyjęto, że polityka nieinterwencji mocarstw zachodnich oznaczała wystawienie lewicowego rządu na pastwę niemieckich i włoskich faszystów i skazanie go na pomoc sowiecką. W istocie było odwrotnie – Hitler i Mussolini zdecydowali się wesprzeć gen. Franco, gdy w Hiszpanii było już 10 000 żołnierzy w komunistycznych brygadach międzynarodowych i sowieccy doradcy. Ostatecznie pomoc zaangażowanych mocarstw była ilościowo symetryczna, co dało ten efekt, że w istocie decydowała przewaga w siłach wewnątrzhiszpańskich.

    Jeden przykład omówię nieco dokładniej, aby zilustrować skale kłamstwa i manipulacji. Chodzi tu zbombardowanie Guereniki. W powszechnej świadomości (a także w wielu publikacjach naukowych i podręcznikowych) twierdzi się, że Guerenika została zniszczona w terrorystycznym ataku bombowym skierowanym na niebronione miasteczko bez żadnego znaczenia militarnego, a liczba ofiar oscylowała między 1600 a 3000 ludzi.

    Prawda natomiast wyglądała następująco: w Guernice stacjonowało 2 500 żołnierzy (na 5 000 mieszkańców) i znajdowała się tam fabryka broni. Ponadto Guerenika znajdowała się na osi natarcia wojsk frankistowskich, które w chwili bombardowania znajdowały się 5 km od tego miasteczka, co obala mit ataku na obiekty cywilne. Celem bombardowania nie było gęsto zaludnione centrum, ale drogi wylotowe, a zwłaszcza most znajdujący się już poza miastem i tam też został skierowany główny impet ataku lotniczego. Kilkanaście bomb (dokładnie policzono leje) spadło na centrum raczej w wyniku niedokładności bombardowania wynikającego z chmury kurzu i dymu po pierwszym nalocie. Dla zniszczenia Guereniki dużo większe znaczenie miał wiejący wtedy wiatr, który rozprzestrzeniał płomienie i podjęta z dużym opóźnieniem akcja gaśnicza. Główne siły strażackie pojawiły bowiem po wielu godzinach (mimo iż miały do przejechania30 kmze stolicy regionu, Bilbao), a po niemrawej akcji gaśniczej pozostawiły miasteczko w szalejących płomieniach i wróciły do Bilbao. Dodajmy jeszcze, że obowiązywał wtedy wyraźnie sformułowany rozkaz gen. Franco zakazujący lotnictwu bombardowania celów cywilnych, obowiązywał on do końca wojny i z nielicznymi wyjątkami był przestrzegany. Na koniec rzecz najbardziej konkretna, czyli liczby: udało się dokładnie policzyć ofiary i było ich dokładnie 102 osoby (lub 120, bo nie wiadomo, czy niektóre ofiary nie były policzone podwójnie) i ta różnica w ilości ofiar pokazuje ogromny dystans miedzy prawdą, a propagandą.

    Picasso Guerenica

    Do dziś obraz Pablo Picasso Guerenica jest zaliczany do arcydzieł. Czy w tym przypadku prawda i piękno idą w parze?

    W powszechnej świadomości pozostały represje wojsk frankistowskich znaczone masowymi grobami, a za tą świadomością podążały próby represji karnych w latach 80. i 90. Zapomniano równie masowe mordy strony lewicowej, w tym najbardziej obrzydliwe rozstrzeliwania więźniów politycznych bez nawet namiastki sądu. Nikt nie bierze ponadto pod uwagę faktu, że wojska frankistowskie odbijały tereny wcześniej zajęte przez lewicowców i w związku z tym wiele represji było po prostu uzasadnionych, rozstrzeliwano tych, którzy wcześniej mordowali, rabowali i gwałcili. Po stronie republikańskiej zabójstwa i tortury miały wyłącznie charakter odwetu za poglądy polityczne.

    Na koniec jeszcze kwestia uzależnienia stron konfliktu od pomocy zewnętrznej. Lewicowcy zaprzedali się Moskwie bez reszty: wywieźli do Związku Sowieckiego całe złoto, zbiory Muzeum Prado czekały zapakowane w porcie (!) na transport do ZSRS, zgodzili się na bezkarną działalność jaczejek NKWD, dowództwo wojskowe było w całości uzależnione od sowieckich doradców. Franco na starcie był w dużo gorszej sytuacji – nie dysponował twardą walutą, ani rezerwami złota. Uzbrojenie mógł kupować wyłącznie na kredyt, a jego dostawcy musieli uwierzyć, że frankiści zwyciężą i będą chcieli spłacić długi. Za całą pomoc niemiecką i włoską zaciągnął tylko jedno kłopotliwe zobowiązanie – dał Niemcom koncesję na wydobycie niektórych kopalin. Jednostki włoskie i Legion Condor, czy im się to podobało, czy nie, walczyły pod naczelnym dowództwem hiszpańskim i respektowały jego polecenia. Franco nie popadł także w uzależnienie polityczne, czego najlepszym dowodem była jego postawa w czasie II wojny światowej, do której nie dał się wciągnąć. Mimo niemieckiej presji odmówił także aneksji Gibraltaru. Po jego stronie nie działało niemieckie gestapo. A mimo to opinia publiczna uważa, że republikanie byli niezależni, a Franco działał pod presją faszystów. Po raz kolejny okazuje się, że kłamstwo wielokrotnie powtarzane zamienia się w prawdę.

    Zanim zacząłem czytać o hiszpańskiej wojnie domowej najpierw dłuższy czas selekcjonowałem książki na temat, głównie poszukując ujęć charakteryzujących się obiektywnością. Wybrałem Beevora i się nie zawiodłem, rzeczywiście starał się on zachować dystans do opisywanych wydarzeń i równe traktowania stron konfliktu. Jest rozdział poświęcony terrorowi białemu, ale jest i poświęcony czerwonemu. Co prawda przy uważnej lekturze widać, że serce autora bije po stronie lewicowej – o represjach Franco pisze jako o bezmyślnym i niepotrzebnym okrucieństwie, a terror Frontu Ludowego widzi w całokształcie uwarunkowań historycznych, ale mnie więcej wszystko jest w porządku, autor nie przemilczał spraw trudnych, jak np. wszechwładzy sowieckiego NKWD w republikańskich organach bezpieczeństwa, czy politycznie motywowanych represji wobec ochotników w brygadach międzynarodowych, które dotknęły na przykład Orwella, zmieniając mu skutecznie światopogląd, bo nic tak nie uczy człowieka jak doświadczenie na własnej skórze. W sprawie Guereniki jednak powtarzał obiegowe głupstwa, mimo iż znał nowsze prace dotyczące liczby ofiar, ale dziwnie nie wpłynęły one na jego syntetyczne wnioski w tej sprawie.

    Pio Moa, Mity wojny domowej, okładka recenzjaCoś mnie jednak tknęło, żeby na pracy Beevora nie poprzestać (a decyzja to była ważka, bo już przeczytałem blisko 600 stron) i zajrzeć do książki Mity wojny domowej Pio Moi (następne 600 stron także dużego formatu). No i zabawa zaczęła się na nowo. Pio Moa z premedytacją nie pisał książki obiektywnej, ani kompletnej faktograficznie. Skoncentrował się na odkłamywaniu mitów otaczających wojnę domową w Hiszpanii, a przedstawiających generała Franco jako krwawego faszystę i karła reakcji (skąd my Polacy to znamy).

    Wielokrotnie po lekturze kolejnego rozdziału Pio Moi wracałem do Beevora i konfrontowałem fakty, posiłkując się też innymi książkami. Muszę przyznać, że nie wypadały te konfrontacje dla Beevora pozytywnie. Siła stereotypu (jak np. w przypadku Guereniki) jest przepotężna i ulegają jej nawet chłodni w sądach historycy. Niestety utrwalają w ten sposób błędne opinie obiegowe, uwiarygadniając je pieczęcią naukowości. Beevor rzetelnie opisuje historię oddania Sowietom hiszpańskiego złota, ale na przykład już nie wspomina o przygotowanych do wywiezienia w tym samym kierunku zbiorów Muzeum Prado. Na korzyść Beevora trzeba powiedzieć, że jego opisy potyczek militarnych są bardzo kompetentne i nie budzą żadnych uwag.

    Książkę Pio Moi zaliczam do sił sensu za odwagę w płynięciu pod prąd obiegowych sądów.

    Antony Beevor, Walka o Hiszpanię, Znak 2009, Pio Moa, Mity wojny domowej. Hiszpania 1936-1939, Fronda 2007

    PS  Właśnie w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie otworzono wystawę Polowanie na awangardę. Zakazana sztuka w Trzeciej Rzeszy.  W programie Tu Kultura (TVP3, 5.11.2011) reklamowano ją za pomocą pracy Picassa o Guerenice.  I nic to, że Picasso obraz namalował na zlecenie i pobrał za to 200 tys. peset, nic to, że przedstawia kompletnie kłamliwą wizję historii, nic to, że w 1944 wstąpił do Komunistycznej Partii Francji, co pokazuje, gdzie poszukiwał prawdy. Autorzy programu Tu Kultura chcieli błysnąć erudycją, a błysnęli niekompetencją.  Przypomniał mi się stary dowcip, ze ludzie mało czytają, a jak już, to mało rozumieją, a nawet jak zrozumieją, to nie zapamiętają. I tak dzieło Picassa będące w istocie objawem zakłamanej sztuki w służbie ideologii żyje swoim życiem i tony atramentu nie odwrócą jego równie zakłamanej recepcji. Smutne.

  • Militaria

    Technika wojsk łączności w II RP

    Zbigniew Wiśniewski, Szkolnictwo, nauka i technika wojsk łączności w latach 1921-1939, OW Ajaks, Pruszków 2000 (t. 3 historii wojsk łączności w okresie międzywojennym) 

    Praca solidna, informacyjnie bez zastrzeżeń. Wątpliwości budzi tylko nikły stopień sproblematyzowania poruszanych zagadnień. Ograniczając się do techniki łącznościowej – nie wystarczy opisać sprzętu, jakim posługiwało się wojsko polskie w 1939 roku, rutynowo utyskując, że był względnie nowoczesny, ale było go za mało, trzeba do tego dołożyć, czy był on wystarczający do strategii i planów użycia łączności w zbliżającej się wojnie. Czy był sens angażować duże środki w nowe radiostacje dalekiego zasięgu, w sytuacji, gdy Wódz Naczelny był przeciwnikiem komunikowania się drogą radiową, ze względu na możliwość ujawnienia informacji tajnych (ale to wiemy z innych źródeł), czy w związku z tym przygotowano stosowne procedury szyfrowe?

    Kampania wrześniowa nie jest tematem tej książki, ale chociaż bez skrótowego komentarza jak sprzęt sprawdził się w warunkach bojowych, nie sposób go ocenić; podobnie nie wiadomo, czy zasady szkolenia kadr łączności sprawdziły się w podczas wojny, czy nie. Takich informacji nie można pomijać.

    Żenujący jest poziom redakcyjny książki. Od różnych błędów aż się w niej roi. Poprzestanę na jednym z bardziej kompromitujących wydawcę: podpis pod jednym ze zdjęć lokalizuje postać na nim występującą, jako pułkownika Heliodora Kopę, podczas gdy wiadomo, że chodzi o dowódcę wojsk łączności płk. Heliodora Cepę, którego wszyscy znają i kojarzą, co najmniej z racji na oryginalnie brzmienie imienia i nazwiska, o funkcji kluczowej dla książki nawet nie wspomnę.

    Wskazane cechy tej książki powodują, że jest ona adresowana do wąskiego kręgu naukowców i dobrze zorientowanych pasjonatów, inni powinni trzymać się od niej z daleka, bo i tak poza szczegółami niczego się z niej nie dowiedzą.

  • Militaria

    Generał Bołtuć

    okładkaBohdan Królikowski, Generał Mikołaj Bołtuć, Bellona, Warszawa 2009. 

    Biografia generała to sama radość. Kupiłem, jak tylko zobaczyłem w księgarni i przeczytałem natychmiast, jak tylko kupiłem. Generał Bołtuć znany jest głównie z tego, że należał do grupy kilku generałów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas wojny obronnej 1939 roku. W mojej pamięci pozostanie jako bohater, ale z zupełnie innego powodu, ale o tym później.

    Bołtuć wywodził się z armii rosyjskiej, służbę w jej szeregach zakończył jako sztabskapitan, czy w polskiej armii major. W wojnie 1920 roku wsławił się obroną Zamościa przed Budionnym. W pełnym okrążeniu, mając do dyspozycji siły wzmocnionego pułku, przetrwał nawałę całej konarmii. Zachował zdolność do kontrataku i pościgu za wycofującym się wrogiem. W warunkach walk z Budionnym było to wybitne osiągnięcie, zapewniające młodemu oficerowi dobrą rozpoznawalność wśród licznych przecież dowódców pułków.

    W wolnej Rzeczypospolitej zakwalifikowany został na pierwszy kurs Wyższej Szkoły Wojennej, co wróżyło szybka karierę. Przewrót majowy tej kariery nie przyspieszył, jak bowiem pamiętamy, nie z Legionów się on wywodził… Szkoda, że ten wątek w ogóle przez autora został pominięty. Ostatecznie generałem został mianowany dopiero w marcu 1939 roku, czyli domyślam się wtedy, kiedy zapadła decyzja o powierzeniu mu dowództwa Grupy Operacyjnej „Wschód” w składzie Armii Pomorze. Dla mniej zorientowanych wyjaśnienie, że pod terminem Grupa Operacyjna kryła się struktura zbliżona do korpusu w innych armiach, tyle że organizowana ad hoc.

    Na tym stanowisku rozpoczął wojnę w 1939 roku. Jego Grupa Operacyjna była dowodem, że na tych odcinkach, gdzie armia niemiecka liczebnie była porównywalna z polską, tam, niezależnie od przewagi technicznej w uzbrojeniu, toczono walki dość równorzędne. Odwrót był wymuszony niekorzystną sytuacją na skrzydłach. Jedną z przyczyn lokalnych sukcesów Grupy Operacyjnej „Wschód” była sprężystość dowodzenia. Generał Bołtuć wykazał się tu nieprawdopodobnym hartem ducha. Nad sobą miał generała Bortnowskiego, który po szybkiej klęsce Armii Pomorze w „korytarzu” załamał się i stracił zdolność efektywnego dowodzenia i w dalszym biegu kampanii zdecydowanie bardziej przeszkadzał niż pomagał. Nie lepiej było wśród podwładnych. Dowódca 16 DP płk Stanislaw Świtalski, od pierwszych godzin wojny przeżył załamanie i utratę wiary w sens prowadzenia walki. Został natychmiast (!) odwołany, a jego następca płk Szyszko-Bohusz (późniejszy dowódca Brygady Karpackiej) nie przeżywał już takich wątpliwości. Podobnie było w 4 DP, tylko że sytuacja była tu dużo trudniejsza, bowiem to jej dowódcą był gen. Bołtuć aż do chwili awansu na stanowisko dowódcy GO „Wschód”. Dywizję przejął jego zastępca, płk Lubicz-Niezabitowski , ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei i został zmieniony przez dowódcę piechoty dywizyjnej płk Rawicza-Mysłowskiego i jak w poprzednim przypadku zmiana zaowocowała przywróceniem zdecydowania w dowodzeniu. Moim zdaniem odwaga w podejmowaniu tak radykalnych decyzji personalnych (a pamiętajmy, że płk Świtalski należał do legionowej elity) połączona z zapewnieniem Grupie Operacyjnej sprawnego dowództwa należała do największych zasług gen. Bołtucia. Być może zresztą decyzja gen. Bołtucia pomogła zachować honor płk. Świtalskiemu, bowiem kiepsko zaczął on kampanię wrześniową, ale przyzwoicie skończył, bowiem poległ jako dowódca oddziału wydzielonego w czasie bitwy nad Bzurą.[i]

    Warto dodać również, że zachowała się relacja przywołująca zdanie generała, że największym jego błędem w czasie kampanii wrześniowej było to, że Bortnowskiemu „nie strzelił w łeb”. Wskazuje to na trzeźwy i samodzielny osąd sytuacji, co w warunkach bardzo szybko prowadzonej wojny jest cechą szczególnie wartościową. Wydaje mi się także, że od generałów oczekuje się przede wszystkim tego rodzaju bohaterstwa. Od biegania z karabinem są setki tysięcy żołnierzy (i chwała im za bohaterstwo), ale od podejmowania trudnych decyzji są generałowie i nikt ich nie zastąpi w tej funkcji.

    Bardzo ciekawą kwestią, jest decyzja o przebijaniu się do Warszawy okrążonej już przecież przez wojska niemieckie. Ze wspomnień gen. Wiktora Thomeé wiemy, że zaproponował on gen. Bołtuciowi objęcie dowództwa obrony Palmir (wraz z gigantycznymi magazynami materiałów wojskowych) w ramach szerokiej koncepcji obrony twierdzy Modlin.[ii] Bołtuć pierwotnie miał się zgodzić, ale ostatecznie postanowił przebijać się do Warszawy. Nawet przy jego ówczesnej wiedzy nie była to najtrafniejsza decyzja, bowiem sforsowanie zamkniętego już niemieckiego pierścienia było skazane na porażkę (bez rozpoznania i wsparcia artylerii), a Warszawie zasilenie pokiereszowanymi jednostkami i tak niewiele by pomogło. Wcześniej udało się to tylko kilku jednostkom, w tym 14 Pułkowi Ułanów Jazłowieckich, a to dzięki szarży pod Wólką Węglową. Kosztem jednak była szarża pod ogniem broni maszynowej, przy ogromnych stratach.[iii] Przy przebiciu do Warszawy poległ także gen. Wład.

    Modlin został bez skutecznej obrony od strony Palmir, obrona Warszawy niewiele zyskała na próbie przebicia się resztek oddziałów Armii Poznań i Pomorze. Potwierdza to tylko tezę, że od wysokich rangą dowódców oczekuje się bohaterstwa w trudnych decyzjach, a nie koniecznie walki z bronią w ręku. Mimo, że tak romantycznie to wygląda.

    Podsumowując: książka Bohdana Królikowskiego jest cenna, bowiem przybliża postać nieco zapomnianego generała Bołtucia. Łatwa w odbiorze i przyjemna w czytaniu. Do minusów zaliczam jej popularny charakter (bez aparatu naukowego) i płytkość źródłową, ponieważ autor właściwie nie korzystał z zasobów archiwalnych. W efekcie daje to biografię mało pogłębioną i bez zarysowanych głównych problemów w ocenie działań i decyzji generała.


    [i] Tadeusz Jurga, Obrona Polski 1939, Warszawa 1990, s. 828

    [ii] Wiktor Thomeé, Ze wspomnień dowódcy obrony Modlina, W: Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach, Warszawa 1989

    [iii] Cezary Leżeński, Zostały tylko ślady podków…, Warszawa 1978, s. 32-33

  • Militaria

    Rosja, klęska, 1941

    Mark Sołonin, 23 czerwca Dzień „M”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2008. 

    Dzień MDoskonała książka. Autor stawia tezę, że Związek Sowiecki przygotowywał się do napaści na Niemcy hitlerowskie latem 1941. Jest to kontynuacja poglądów Wiktora Suworowa wyrażonych w Lodołamaczu i Dniu M. Słonin jednak opiera się głównie nie na poszlakach, jak Suworow, ale na publikowanych dokumentach. Podstawa źródłowa książki jest rzeczywiście imponująca.

    Mamy u Sołonina do czynienia z bardzo zdumiewającym fenomenem. Z jednej strony mamy naukę oficjalną, podręcznikową, powszechnie przyjętą i powtarzaną w kolejnych syntezach, która twierdzi, że Hitler podstępnie napadł na Związek Sowiecki, a Stalin był do wojny kompletnie nie przygotowany, a w ostatnich dniach przed wybuchem wojny lekceważył doniesienia własnego wywiadu ostrzegającego przed niebezpieczeństwem (casus Richarda Sorge). I początkowe klęski były właśnie wynikiem tego całkowitego nie przygotowania i zaskoczenia Armii Czerwonej. Problem jednak w tym, że u podłoża tego stanowiska stoi stalinowska propaganda, która od 1941 roku lansowała taką właśnie tezę. Później była ona potwierdzana w pamiętnikach sowieckich generałów i marszałków oraz podbudowywana pracami oficjalnych, czyli reżymowych historyków.

    Z kolej badacze zachodni, nie mający żadnego dostępu do sowieckich archiwów zamkniętych na cztery spusty, podążali za rosyjskimi historykami, bo też co innego mogli uczynić. Zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka, przebieg wydarzeń potwierdzał te tezy.

    Tymczasem nie zawodowi historycy (czyli bez etatu na uniwersytecie) przedstawiają zupełnie inną interpretację wydarzeń. Stalin mianowicie odgrywał do ostatniej chwili rolę życzliwego przyjaciela Hitlera mając na uwadze dwa cele: skierować jego agresję na Zachód licząc na wykrwawienie armii niemieckiej i po drugie uśpić czujność swojej przyszłej ofiary. W tym czasie Armia Czerwona przeszła dwa procesy: forsownych zbrojeń nakierowanych wyraźnie na cele agresywne i po drugie restrukturyzacji, w wyniku której utworzono dwadzieścia kilka korpusów zmechanizowanych o sile znacznie przewyższającej analogiczne formacje niemieckie. Zwłaszcza to drugie działanie wskazuje na agresywny charakter zmian, było to bowiem przygotowanie do powtórzenia niemieckiego Blitzkriegu opartego o zmasowane użycie czołgów zgrupowanych w wielkich jednostkach pancernych. Zresztą przygotowane wojskowe plany sowieckie wprost potwierdzają chęć „rozcinających”, decydujących uderzeń pancernych. Plany były dokładnie przygotowane i są już dzisiaj znane. Jedyne czego zabrakło Stalinowi to kilku dni.

    Dane statystyczne zawarte w książce Sołonina są porażające. Na froncie zachodnim Sowieci mieli 11 500 czołgów (nie licząc 6 600 czołgów rezerwie i na Dalekim Wschodzie) wobec 2 900 czołgów posiadanych przez Niemców. I na dodatek czołgi sowieckie (w co trudno uwierzyć, ale to prawda) były uzbrojone w cięższe działa i miały grubszy pancerz. Podobnie wyglądały proporcje w odniesieniu do artylerii i ciągników artyleryjskich. W to również trudno uwierzyć, ale ciężkie działa rosyjskie miały w 100% pociąg zmechanizowany (ciężkie ciągniki), a Niemcy startowali w wojnę z dominującym pociągiem konnym. Jak dalekie jest to od naszych wyobrażeń!

    Drugim nurtem rozważań Sołonina są przyczyny tak dramatycznej klęski Armii Czerwonej w 1941 roku. Nie była ona w żadnym stopniu spowodowana dysproporcją w uzbrojeniu (tu Sowieci mieli kolosalną przewagę), ani w ilości żołnierzy, ani nawet nie w czynniku zaskoczenia – dowództwo sowieckie dobrze wiedziało, co może stać się w najbliższych dniach. Sołonin przekonywująco udowadnia, że głównym powodem klęski, była niechęć żołnierzy do walki (masowe poddawanie się całych jednostek) oraz tchórzostwo i niekompetencja wyższych dowódców z partyjnego nadania. Nikt nie wierzył, że z Niemcami można walczyć jak równy z równym i nie chciał umierać za Stalina. Prości żołnierze porzucali broń i albo poddawali się, albo dezerterowali, dowódcy najczęściej uciekali. A nawet ci dowódcy, którzy chcieli walczyć, to nie mieli po temu kompetencji. Chaos w rozkazach na poziomie korpusów i armii był doprawdy porażający.

    Suworow w swoich książkach dodaje do tej argumentacji jeszcze czynnik wyprzedzającego uderzenia niemieckiego i przygotowania Armii Czerwonej przede wszystkim do działań ofensywnych. Na przykład na niektórych odcinkach frontu zdjęto zasieki, aby umożliwić własnym wojskom atak, ale skorzystali z tego ułatwienia zamiast własnych żołnierzy – czołgiści niemieccy.

    Na koniec pozostaje ciekawa refleksja, kiedy mianowicie te ustalenia przebiją się do oficjalnej historiografii? Norman Davies, bez wątpienia wybitny historyk i to nie należący do naiwnych, w swojej ostatniej książce Europa walczy 1939-1945. Nie takie łatwe zwycięstwo pisząc o froncie wschodnim bynajmniej nie powtarza tez rosyjskiej propagandy, ale i jakby nie czytał Sołonina, w wielu miejscach podając nieprawdziwe dane statystyczne dotyczące sowieckiego uzbrojenia, agresywnych planów Stalina czy wreszcie przyczyn klęski w roku 1941. Jeżeli dobrze rozumiejący uwarunkowania Europy Wschodniej Davies nie czyta takich książek i nie wyciąga z nich stosownych wniosków, to kto ma to zrobić?

    Zaliczam do „sił sensu” w opozycji do stadnych obyczajów poprawności politycznej i chęci umiejscowienia się w mainstreamie. 

  • Zwiedzamy

    Zamki krzyżackie – najlepsza książka

    okładkaMałgorzata Jackiewicz-Garniec, Mirosław Garniec, Zamki państwa krzyżackiego w dawnych Prusach. 

    Zamki cieszą kolosalnym powodzeniem zarówno wśród zwiedzających jak i wsród piszących – powstało mnóstwo opracowań przeglądowych i sporo stron internetowych. Co oczywiste są one jakości dość zróżnicowanej, zatem może nie od rzeczy byłoby podzielić się swoimi doświadczeniami, tym bardziej, że sezon turystyczny się zbliża, a niektórzy (jak niżej podpisany) już go rozpoczęli. W moim rankingu niekwestionowanym liderem jest opracowanie państwa Garniec poświęcone zamkom państwa krzyżackiego.

    Teksty w tej książce są na tyle wyczerpujące, że stanowią minimonografie dotyczące poszczególnych obiektów. Kompletne, szczegółowe, kompetentne i co ważne – aktualne. Zaimponował mi tutaj artykuł poświęcony Morągowi. Wykopaliska ledwo co się zakończyły, ale już mamy wyczerpujący tekst uwzględniający ich wyniki. Szacunek. Poza tym opisy dotyczą wszystkich zamków, także tych w ruinie i nie są z tego powodu krótsze, co oznacza, że zawsze znajdziemy informacje na temat obiektu, który właśnie odwiedziliśmy.

    Do jakości tekstów dostroiły się fotografie, łączące poziom artystyczny z walorami prezentacyjnymi, czyli widzimy na zdjęciach wszystko to, co zobaczenia warte i pokazane w sposób apetyczny. Materiał ilustracyjny uzupełniają liczne rysunki, przekroje i stare ryciny. Dobrze, że wydawcy nie oszczędzali na mapach, które kolosalnie ułatwiają orientację. Autorzy zadbali również o elegancką i jednocześnie użyteczną szatę graficzną.

    Jako materiały wstępne zamieszczono historię zakonu krzyżackiego oraz podsumowania dotyczące cech architektonicznych zamków krzyżackich wraz z ich typologią. Teksty te należą do najlepszych, jakie na ten temat czytałem.

    W swojej kategorii książka zasługuje na ocenę 10/10. Gratulacje. Mimo, iż nie należy do najtańszych, to jest warta wydanych pieniędzy. Polecam wszystkim wybierającym się na Warmię, Mazury i Pomorze. Szersza wersja recenzji na Historyczne Miscelanea.

  • Książki

    Podyskutujmy z Rymkiewiczem

    Rymkiewicz, Kinderszenen, recenzja, okładkaJarosław Marek Rymkiewicz, Kinderszenen, Sic! 2008 

    Dyskusja na temat tej książki przewaliła się przez polską prasę jakiś czas temu i mimo że bynajmniej nie była wyczerpująca, a nawet w znacznej mierze była niejako obok książki, która stanowiła tylko pretekst do dyskusji o polskim patriotyzmie, zagrożeniach substancji narodowej, poprawności itd., to wyczerpująca recenzja byłaby chyba musztardą po obiedzie. Ograniczę się zatem do kilku, jak myślę, kluczowych uwag.

    1. Cieszę się bardzo, że Kinderszenen się ukazał, mimo, iż nie ze wszystkimi ideami w nim przedstawionymi jest mi po drodze, ale w normalnym społeczeństwie, powinno się o nich stale rozmawiać, szkoda tylko, że dzieje się to tak rzadko. Za normalne społeczeństwo mam takie, gdzie jedna najprawdziwsza prawda nie monopolizuje rynku idei, a autorów myśli nie powszechnych nie bierze się pod buty, jako oszołomów i nie niszczy medialną nagonką.

    2. Rymkiewicz napisał książkę o swoim dzieciństwie (stąd tytuł znaczący po polsku „kącik dziecinny”) naznaczonym wojną, a dokładnie brutalną niemiecką okupacją. Fragmenty autobiograficzne przetykane są scenami z Powstania warszawskiego i uwagami na temat istoty niemieckich podbojów na wschodzie. Szeroko rozlaną dyskusję budziło nie to, co jest istotą książki, ale pojedyncze uwagi podrzucane niejako przy okazji głównych nurtów narracyjnych, a to mianowicie przekonania: o szczególnym znaczeniu Powstania, jako najważniejszym wydarzeniu w historii Polski i fundamencie niepodległości, o niemieckim, a nie hitlerowskim czy nazistowskim charakterze zbrodni w Polsce, o wybitnie złych cechach „niemieckiego charakteru”, które się ujawniły w stosunku do Polaków podczas II Wojny Światowej.

    3. Najprościej jest odnieść się tematu Powstania warszawskiego. Niestety Rymkiewicz wypowiadał się tu z dużą emfazą, ale nic nie mówił dokładnie: w jaki to sposób Powstanie miało wpływać na kondycję polskiej świadomości narodowej, a w tym szczególnego umiłowania wolności. Coś tu jest na rzeczy, ale na poziomie tak ogólnikowym trudno rozmawiać, bo jest też sporo argumentów za tezą przeciwną, np. wzgląd na hekatombę powstańczą powodował niechęć do bardziej zdecydowanych wystapień w latach 70. i później w czasie Solidarności (mówił o tym wprost Prymas Wyszyński). Można tu powołać się na zasadę stanowiącą jeden z fundamentów europejskiej racjonalności „twierdzenie bez dowodu odrzucam bez powodu”. Natomiast na pewno warto rozmawiać na ten temat i to nie tylko przy okazji rocznicy wybuchu Powstania, kiedy opinie słusznie mają charakter pomnikowy nacechowany wdzięcznością i szacunkiem dla bohaterów.

    4. Zbrodnie hitlerowskie, nazistowskie czy niemieckie. Niewątpliwie Rymkiewicz ma rację, gdy mówi, że podczas wojny nikt nie mówił inaczej jak „zbrodniarze niemieccy” (a nie hitlerowscy), tym niemniej dzisiaj żyjemy w innej sytuacji, w innej logice kontaktów między narodami (współpraca zamiast konfrontacji). Ja chyba wolę mówić o zbrodniach hitlerowskich, ale nie razi mnie inne zdanie w tej sprawie, a już na pewno nie u ludzi, którzy przeżyli wojnę i owych zbrodni doświadczali osobiście.

    5. Najmniej podobają mi się bardzo zjadliwe uwagi dotyczące niemieckiego charakteru narodowego („skłonność niemieckiej psychiki” lub „skłoność Niemców do dominacji”), bowiem dzisiejsi Niemcy nie objawiają takich cech jak pokolenie zainfekowane Hitlerem, no więc jak to jest z ich przypadłościami narodowymi, raz są, a raz ich nie ma. Co to za charakter narodowy. Poza tym przypomina mi to mówienie o tym, że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki. Z drugiej strony Polacy często przesadzają w drugą stronę, np. często gloryfikowany jako uczciwy Niemiec, płk Stauffenberg, tak wypowidał się o mieszkańcach Generalnej Guberni „To niewyobrażalna hołota, bardzo dużo Żydów i bardzo dużo mieszańców. Ci ludzie będą posłuszni jedynie pod knutem. Tysiące jeńców wojennych wykorzysta się dla naszego rolnictwa. W Niemczech na pewno będą użyteczni. pracowici, posłuszni i skromni”.

    6. A niezależnie od polemiki z Rymkiewiczem, trzeba powiedzieć, że podczas okupacji Niemcy powszechnie (!) zachowywali się skandalicznie objawiając na każdym kroku przekonanie, że przynależymy do rasy podludzi i tak nas traktowali. Zasłużyli sobie z nawiązką na to, żeby suchej nitki na nich nie pozostawiać i był czas żeby wyciągać z tego wszelkie konsekwencje i zresztą to robiono: granica na Odrze i utrata przez Niemcy wszystkich wschodnich prowincji, masowe wysiedlenia, procesy i nie incydentalne wyroki śmierci. W zakresie oddziaływania Sowietów wszyscy jeńcy trafiali do łagrów, które przeżyło ok. 50% zesłanych i siedzieli w nich do połowy lat 50. – nie była to mała pokuta.

    7. Na pewno warto Kinderszenen przeczytać, tym bardziej, że jest napisany piękną polszczyzną i czyta się go z przyjemnością. Mimo iż się nie we wszystkim zgadzam z autorem to zaliczam książkę do „sił sensu” ze względu na samodzielność i niezależność myślenia, a także odwagę w płynięciu pod prąd opinii powszechnych. Wolę różnić się z Rymkiewiczem, niż zgadzać z jego oponentami.

  • Militaria

    Wojna Hitlera

    David Irving, Wojna Hitlera, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert

    Do przeczytania tej książki zachęcił mnie prof. Paweł Wieczorkiewicz, który w jednym z wywiadów powiedział, że Irvingowi polscy historycy powinni czapkami buty czyścić. Aby zrozumieć wagę tej opinii w ustach przecież znamienitego historyka, trzeba wiedzieć kim jest David Irving.

    To postać niebanalna, bo uważa się go za najbardziej znanego negacjonistę. Podważał istnienie komór gazowych w Oświęcimiu i liczbę ofiar Holocaustu. Za „kłamstwo oświęcimskie” został aresztowany w Austrii i skazany na trzy lata więzienia (z czego rok odsiedział). Był sympatykiem ruchów neonazistowskich. W Polsce został usunięty przez organizatorów z 52. Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie (2007). Natomiast imputowanie jakoby kłamstwo oświęcimskie było propagowane w  Wojnie Hitlera,(jak sugerował np. Bartosz Wieliński w korespondencji z Berlina, „GW” 21.02.2006) jest oczywistą bzdurą, którą mógł napisać tylko ktoś, kto owej książki nie miał w ręku. Poza tym Irving jest autorem wielu książek dotyczących historii III Rzeszy i – trzeba przyznać – w większości z nich przedstawia rozjaśniony obraz nazizmu oraz zawyżone i tendencyjne dane dotyczące ofiar niemieckich, w tym najbardziej znane dotyczące ofiar dywanowego nalotu na Drezno w lutym 1945.

    Przekopanie się przez Wojnę Hitlera było zadaniem trudnym, biorąc pod uwagę, że ma ona objętość 750 stron drobnego druczku i waży tyle, że od jej przytrzymywania wielokrotnie mdlała mi ręka. Trud się jednak opłacił, bo okazało się, że prof. Wieczorkiewicz miał rację (choć jak się okazało, nie do końca). Irving okazał się być erudytą o nieprawdopodobnej kompetencji. Zdobył  sobie zaufanie wielu członków elity III Rzeszy (albo ich rodzin), którzy umożliwili mu dostęp do niepublikowanych lub nieznanych dzienników i pamiętników. Dotarł do wielu niepublikowanych lub nieznanych źródeł. Sporo innych odrzucił jako falsyfikaty pisane na różnego rodzaju zamówienie lub też przeredagowywane pod wpływem czasu i panującej mody. Dotyczy to na przykład powszechnie wykorzystywanych przez historyków i traktowanych jako wiarygodne pamiętników Hermana Rauschninga, Rozmowy z Hitlerem czy wspomnień Alberta Speera. Jak się okazało zostały one napisane na zapotrzebowanie wydawcy przez osoby trzecie jedynie na podstawie oryginalnych zapisów Speera. Owa manipulacja została precyzyjnie opisana przez Matthiasa Schmidta w wydanej w Nowym Jorku książce, co nie przeszkadza oczywiście wielu historykom traktować pamiętników Speera, jako wiarygodnych oryginałów.

    Podstawa źródłowa książki wzbudza rzeczywiście podziw. Daje ona w efekcie dzieło o nieprawdopodobnej szczegółowości. Zostały w nim odtworzone kulisy wszystkich istotnych decyzji Hitlera wraz z ich kontekstem i procesem dochodzenia do nich. Poglądy Hitlera stanowiące założenia do owych decyzji zostały precyzyjnie odtworzone do poziomu poszczególnych przemówień lub rozmów. Nikt, kto ma ambicje posiadania jakiejkolwiek wiedzy o III Rzeszy, nie może tej książki nie znać. Kontrowersyjna osoba autora i medialna nagonka spowodowały coś zgoła przeciwnego – mało kto z zawodowców ją czytał, a już jeżeli, to na pewno się na nią wstydliwie nie powoływał. Z największym zdumieniem skonstatowałem również, że książka nie ma dostępnych w internecie recenzji w języku polskim.

    Kolosalna erudycja jest istotną zaletą Wojny Hitlera, zupełnie zaś osobną kwestią są poglądy jej autora jasno i czytelnie artykułowane w książce. Przede wszystkim wyraźnie jest odczuwalna sympatia do Hitlera i uznanie dla sukcesów nazizmu, np. po zajęciu Austrii Irving pozwala sobie na takie stwierdzenie

    Całe miasto wrzało ekstatycznym aplauzem. Na oczach wiedeńczyków odradzała się wielkość Niemiec, odradzał się naród (…) zjednoczony przez jednego z jego skromnych synów, przez przywódcę zapowiadającego dlań epokę wielkości i rozkwitu.

    Pozostałe podboje nie mają tak jasnego komentarza, ale odczuwalne jest przekonanie autora o ich celowości i satysfakcja ze sprawności ich przeprowadzenia. Irving – co zdumiewające – uważa Hitlera za genialnego wizjonera i wodza, który wielokrotnie w sporach ze swoimi generałami miał rację i znacznie przewyższał ich rozległością horyzontów strategicznych. Wszyscy znani mi historycy wojskowości twierdzą co innego, zwłaszcza w odniesieniu do klęsk na froncie wschodnim.

    Stanowisko Irvinga jest najbardziej uderzające w opisie końcowych zmagań wojennych. Hitler  jest przedstawiony w tym okresie, jako wódz zdeterminowany prowadzić walkę do końca, wydaje dyspozycje niszczenia zakładów przemysłowych, których nie da się ewakuować, a które mogą dostać się w ręce sprzymierzonych, to samo odnosi się do mostów i wszelkich innych urządzeń komunalnych. Speer nie tylko nie zgadza się z tą dyrektywą, ale wręcz ją sabotuje, co przedstawiane jest jako brak konsekwencji i nieledwie zdrada, a przypomnijmy, że mówimy tu o marcu roku 1945, kiedy wojna była już przegrana i odpowiedzialni przywódcy powinni chyba myśleć, co będzie po niej, a o skutkach dla ludności cywilnej nawet nie wspominając. Z tego samego okresu pochodził pomysł Hitlera, aby rozstrzeliwać strąconych alianckich lotników w odwecie za bombardowanie niemieckich miast, co miało odstraszyć sprzymierzonych od kontynuowania owych bombardowań. Nie spotkało to się z żadnym komentarzem o zbrodniczości takiego pomysłu, ani nawet o kompletnej naiwności, że można by w ten sposób powstrzymać bombardowania. Jedynym skutkiem, byłoby więcej powojennych procesów o zbrodnie wojenne. A co do zbrodni:

    Wojska amerykańskie posuwały się przez Turyngię, co spowodowało, że Hitler stanął w obliczu problemu obozów koncentracyjnych. Göring radził mu, żeby przekazywać je nietknięte i obsadzone strażą zachodnim aliantom, co zapobiegnie buszowaniu po okolicy gromad pragnących zemsty byłych więźniów (…) Po zakończeniu jednej z narad wojennych, [Hitler] siedząc nonszalancko na skraju stołu do map, polecił przedstawicielowi Himmlera dokonanie likwidacji wszystkich więźniów.

    Na szczęście Himmler miał instynkt samozachowawczy i nie był taki głupi, aby ten rozkaz wykonać.

    Najpoważniejsze kontrowersje, budziło potraktowanie Holocaustu. W Wojnie Hitlera Irving go nie neguje, twierdzi natomiast, że Hitler nie wiedział o masowych mordach Żydów „wywożonych na wschód”. Nie odnalazł żadnego dokumentu potwierdzającego rozkaz Hitlera rozpoczynający masakrę, ani nawet dokumentu potwierdzającego, że o niej wiedział. Sprawa jest rzeczywiście nadzwyczaj ciekawa, bowiem do tej pory nie odnaleziono żadnego rozkazu rozpoczynającego „ostateczne rozwiązanie”. Nie wiemy nawet czy taki dokument istniał, nie wiemy też, kto i kiedy podjął w tej sprawie kluczową decyzję. Irving sugeruje, że Himmler, ale żadnego sztywnego dowodu nie przedstawia. Historycy mają w tej sprawie pole do popisu, ale korzystają z niego bardzo nierychliwie. Może to wydać się zdumiewające, ale nie ma żadnego naukowego studium na temat procesu decyzyjnego w sprawie Holocaustu. Krótko mówiąc: wiemy dokładnie, jak Holocaust przebiegał, w pewnym przybliżeniu znamy liczbę ofiar, ale nie wiem kto, kiedy i dlaczego podejmował decyzje inicjujące masowe mordy. Swoje poglądy w tej sprawie Irving podsumowuje tak:

    Ciężar winy za krwawą i bezmyślną masakrę Żydów spada na dużą liczbę Niemców (i nie tylko Niemców), spośród których wielu żyje do dziś [pisane w 1976]. Nie można jej tedy przypisać wyłącznie jednemu „obłąkanemu dyktatorowi”, którego rozkazy należało wykonywać bez zadawania zbędnych pytań.

    Na zakończenie wątku żydowskiego trzeba przyznać, że Irving nie ukrywa wielu skrajnie antysemickich wypowiedzi Hitlera, który mogły być potraktowane, jako podżeganie do mordu.

    W podsumowaniu muszą powiedzieć, że tak erudycyjnie rozległego studium na temat III Rzeszy nigdy nie spotkałem. Każdy to interesuje się tą problematyką pracę Irvinga musi przeczytać. Na pewno jednak lektura musi być krytyczna i nie można dać się dać uwodzić kryptofaszystowskim sympatiom autora. Biorąc powyższe pod uwagę, nie sposób książce wystawić sumarycznej noty.

  • Film

    Templariusze. Miłość i krew

    Arn w JerozolimiePiękny historyczny fresk w reżyseri Petera Flintha. Arn Manusson, biegle władający mieczem i dobrze wykształcony młodzian wraca ze szkoły klasztornej w rodzinne strony, gdzie zastaje rywalizujące miedzy sobą klany. Po tym, jak zabija podłego, ale związanego z królem rycerza, zostaje wygnany, tym bardziej, że jednocześnie uwodzi piękną niewiastę przeznaczoną niestety komu innemu. Ona trafia przymusowo do klasztoru, on na wygnaniu składa śluby czasowe, przyłącza się do Templariuszy i bierze udział w walkach w Ziemi Świętej.

    Tu zaczyna się najpiękniejsza część filmu, bo Arn wiele lat spędza walcząc na pustyni. Widzimy upojne krajobrazy, podejrzanie szlachetnego Saladyna, którego Arn ratuje w czasie napadu zbójców, a także walki krzyżowców z niewiernymi. Sceny batalistyczne są najmocniejszą stroną filmu, bowiem realia historyczne, a zwłaszcza taktyka bitew średniowiecznych, przedstawione są z dużą pieczołowitością. Pozytywny wizerunek Saladyna (przywódcy niewiernych), przyzwoitszego od chrześcijan, z którymi walczy, nie jest wytworem ogólnej poprawności ekumenicznej, ale dobrze koresponduje z realnymi wydarzeniami, co potwierdziłem w Wyprawach krzyżowych Stevena Runcimana (t.1-3, Warszawa 1987, 2009).

    Film bezwzględnie warto zobaczyć, przede wszystkim jako fresk historyczny. Surowe klimaty Skandynawii, w których toczy się walka klanów o tron królewski, przeplatają się z palącym słońcem pustyni, gdzie krzyżowcy ze zmiennym szczęściem potykają się a armią mahometan. Oba konteksty odtworzone zostały – do poziomu szczegółów – zgodnie z prawdą historyczną, co powoduje, że film jest ciekawy, można się czegoś dowiedzieć go oglądając.

    Fabuła jest co prawda przewidywalna, ale nie pozostawia widza obojętnym. Trzeba przyznać, że to raczej film dla ciekawych przeszłości, w tym fascynujących wypraw krzyżowych i dziejów templariuszy, niż dla miłośników oryginalnych opowieści obyczajowych.

    Ocena: fabuła 4/6, zdjęcia, realizm historyczny i sceny batalistyczne 6/6

  • Film,  Militaria

    Bękarty wojny

    Bękarty wojny, reż, Quentin Tarantino, USA, 2009 

    Oglądając filmy historyczne przywykliśmy do dziwacznych standardów. Za oczywiste uważamy, że film powinien pokazywać mniej więcej prawdziwe wydarzenia, a okoliczności w jakich rozgrywa się akcja powinny być chociaż względnie realistyczne. W II wojnie światowej na przykład to Niemcy dokonują zagłady Żydów, a nie odwrotnie, Amerykanie nie prowadzą działań partyzanckich, a Rosjanie nie są mistrzami techniki ani dżentelmenami od dobrych obyczajów (zwłaszcza wobec Niemek). Ponadto oczekujemy, żeby wydarzenia miały miały chociaż pewne prawdopodobienstwa wystąpienia. Ale czy te staromodne przekonania ciaglę powinny obowiązywać?

    Quentin Tarantino postanowił eksplorować obszar możliwych odpowiedzi na to pytanie. No i dowiadujemy się, że Amerykanie prowadzili z chęcią i niemałymi sukcesami działalność partyzancką, że tworzyli oddziały składające się z Żydów, a amerykański sposób prowadzenia wojny opierał się o zemstę, okrucieństwo i mordowanie jeńców. Niemcy zaś to superinteligentni esesmani, wysoce etyczni bohaterowie wojenni i prości żołnierze walczący z obrzydliwym Gestapo, zabijający jego oficerów. Żydzi z kolei, co prawda byli ofiarami holocaustu, ale walczyli w swojej obronie, a zwłaszcza byli przywiązani do rozbijania niemieckich głów kijem bejsbolowym.

    Ogląda się ten filmowy komiks z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Każdy lubi, jak czarni bandyci ponoszą słuszną karę, a orędownicy dobra są nie tylko sprawiedliwi, ale i skuteczni. Zwłaszcza łatwo identyfikujemy sie ze słuszną zemstą ludzi słabych, którzy ostatecznie znajdują w sobie siłę do obrony i wzięcia odwetu za oczywiste krzywdy. A jeszcze bardziej nas cieszy, jak zemsta jest widowiskowa i na skalę apokaliptyczną. Tarantino dobrze to rozumie i odwołuje się do naturalnych skłonności kinomanów. Wykorzystuje nasze raczej emocje niż przywiązanie do realiów historycznych.

    W pierwszej części filmu widzimy realistyczną opowieść o polowaniu na ukrywającą się żydowską rodzinę. Diaboliczny, piekielnie inteligentny standartenfürer Hans Landa ostatecznie odnosi „sukces” i rozstrzeliwuje ukrywających się. Zestawienie tego przejmującego obrazu z komiksową resztą fabuły jest dla mnie niesmaczne, bo nie pozwala nam naprawdę przejąć się tragedią. Nasze współodczuwanie z bezbronnymi i prześladowanymi rozpuszcza się w późniejszym śmiechu, redukuje się do satysfakcji z okrutnej zemsty.

    W historii rzeczywistych wydarzeń Żydzi nie stawiali oporu, nie walczyli, a Powstanie w Getcie Warszawskim było wyjątkiem potwierdzajacym regułę. U jednych wzbudzało to negatywne oceny: „idą jak barany na rzeź”. U innych (a ja się do nich zaliczam) było to ukoronowanie kilkunastu wieków żydowskiej diaspory, ludu wydanego wszędzie na łup silniejszych, pragnących zawładnąć cudzym majątkiem. Owe bierne pogodzenie się z losem, dobrowolne wchodzenie do wagonów jadących do Auschwitz, wcale nierzadko rezygnacja z możliwości uratowania się, aby towarzyszyć swojej rodzinie, ma wymiar równie heroiczny, jak walka z bronią w ręku. A może nawet bardziej. Czy łatwiej jest zginąć w walce, czy dobrowolnie wejść do wagonu, aby nie pozostawić dzieci samych wobec śmierci (jak dr Korczak)? „Jak baranek na rzeź prowadzony” (Iz 53,7; Pieśń Sługi Jahwe). Czy nam to czegoś nie przypomina?

    Tarantino zrobił film do oglądania, a nie do medytowania – gdzie mu tam do inspiracji religijnych (jak np. w Gran Torino Eastwooda, zresztą pewnie nie świadomie). Pewnie potraktowałby to jako zarzut. Bękarty wojny jakkolwiek mają brutalne sceny, to są łatwe w odbiorze. Na dodatek wszyscy się cieszą: Amerykanie – bo pomagali Żydom (bujda), Żydzi – bo okazali się narodem wojowników (ale nie w tej wojnie), Niemcy – bo mieli prawdziwych i głęboko etycznych bohaterów, a jak łajdaków to chociaż inteligentnych (bzdura). Skądinąd stereotyp esesmana podłego, ale superinteligentnego jest głęboko zakorzeniony. Są to postacie fascynujące: brutalność, inteligencja, czarny mundur, bezwzględność, oficerki, języki obce. W rzeczywistości wyglądali oni zupełnie inaczej. Jeżeli przyjglądamy się konkretnym ludziom, widzimy coś przeciwnego. Eichmann – architekt holocaustu – typowy urzędnik, któremu zamiast czarnego munduru znacznier lepiej pasowałyby czarne zarękawki; Rudolf Hoess – komendant obozu w Auschwitz – zwykły prymityw i na dodatek dość tępy. Jakże to dalekie od popularnych wyobrażeń.

    Bękarty wojny to film widowiskowy, wciągający, wzbudzający zainteresowanie. Ciekawy, bo przedstawia zupełnie inne podejście do ostatniej wojny i do holocaustu, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Z tego powodu film warto obejrzeć, ale warto pamiętać, że manipuluje naszymi emocjami i miesza w głowach, jeżeli chodzi o wizje historii. Z drugiej strony utrwala tylko fałszywe stereotypy. Najbardzie mi przeszkadza jego komiksowość, kompletne nieliczenie się z prawdopodobieństwem sytuacyjnym. Daleko temu obrazowi do finezyjnego Pulp Fiction.