• Film

    Gran Torino

    Gran Torino, reż. Clint Eastwood, USA, Australia, 2009 

    Prostak, ksenofob, agresywny, a jednak wzbudza sympatię.

    Bohater filmu, Walt Kowalski (Clin Eastwood), jest zatwardziałym konserwatystą idącym w poprzek wszystkich możliwych poprawności. Swoich sąsiadów pochodzących z Azji lekceważy i upatruje w nich zagrożenie dla tradycyjnych wartości amerykańskich. Powiedzieć, że traktuje ich wrogo, to podsumować ich relacje bardzo łagodnie. Wypowiada wiele poglądów, które można uznać za rasistowskie. Ma przywiązanie do rozwiązywania problemów za pomocą karabinu. Kiedyś pracował w zakładach Forda, teraz jest na emeryturze. Spędza czas przesiadując na ganku i pijąc piwo. Każdego, kto wchodzi na jego trawnik ma za intruza zasługującego na  „popędzenie” za pomocą karabinu. Japońskie samochody ma za chodzące na ryżu. Taki jest punk startu filmu.

    Walt Kowalski przed swoim domemJego sąsiadami są imigranci z Azji traktowani tak samo jak wszyscy nowi Amerykanie. Podejrzewa ich o brak porządku, niechlujstwo, sprzyjanie gangsterom. Kiedy się okazuje, że jest całkowicie inaczej, Walt Kowalski zalicza ich do swoich przyjaciół. I tu zaczyna się ciąg nieporozumień recenzenckich próbujących widzieć w tym fakcie zmianę poglądów bohatera filmu. On jednak generalnych poglądów nie zmienia, po prostu przy bliższym poznaniu zauważa, że są oni inni niż mu się wydawało. Na przykład są ofiarami gangów kolorowych, a nie ich wspierającymi. Zaliczenie ich do swoich przyjaciół powoduje, że czuje się zobowiązany do ich obrony. Tak jak zwykle między przyjaciółmi. Ale przyjaciółmi naprawdę, nie deklaratywnie.

    W filmie mamy proste wartości: jak przyjaciel to przyjaciel, jak pomoc to pomoc, jak dobro to dobro stosowane, a nie jedynie głoszone za pomocą frazesów, które nic nie kosztują. Walt się angażuje i to go kosztuje.

    Za szorstką powierzchownością kryją się wartości prawdziwe. Nie liczy się opowiadanie ładnych słówek, całe to poprawnościowe gdakanie, fałszujące realnie występujące intencje i działania. Dobrze to ilustruje dialog ze stałym fryzjerem, Włochem: „Co u ciebie, pier… Polaczku? – pyta fryzjer – Nic ciekawego, włoski ch… – odpowiada Walt – Ożydziałeś do reszty, żeby domagać się dziesięciu dolarów za marne strzyżenie”. I nie chodzi tu o epatowanie chamstwem i rzucanie mięsem. Obaj rozmówcy są przyjaciółmi, którzy mogą na siebie liczyć, a nie liczyć tylko na parę nic nie znaczących frazesów w zdawkowej wymianie zdań. Ich rozmowy celowo są odarte z ckliwej grzeczności, żeby nawet nie stwarzać atmosfery powierzchownej poprawności. Chodzi przecież o coś więcej i bardziej serio.

    Symbolem pozornej grzeczności jest natomiast rodzina bohatera filmu. Pod maską troski kryją się tutaj zgoła niepiękne intencje. I ostatecznie okazuje się, że żółci sąsiedzi są mu bliżsi, niż własna rodzina. Ale nie dlatego, że ma przypływ tolerancji, ale dlatego, że okazali się, mimo pierwszych częściowo uzasadnionych wrażeń, przyzwoitymi ludźmi i, co ważne, gotowymi ponosić konsekwencje swojej przyzwoitości. Takie jest tło rodzącej się przyjaźni.

    Strzelba często w rękach WaltaRecenzenci wyrządzili temu filmowi krzywdę, widząc w nim tylko ewolucję w kierunku tolerancji, większego zrozumienia, otwartości na odmienność i tym podobne ble, ble, ble… Inni widzieli w tym filmie tylko przewidywalną, banalną historię. Mylą się ciężko. Nie dostrzegli ani prawdziwych motywacji, ani urzekającej i celowo zastosowanej prostoty realizacyjnej, bo po co u diabła robić dziwaczny formalnie film o prostym człowieku i prostych (choć głębokich) wartościach. A przewidywalność Gran Torino, to już zupełna pomyłka. Konia z rzędem temu, kto spodziewał się takiego zakończenia, jakie zaserwował nam Eastwood. Myślę, że zawodowym recenzentom nudzi się, jak oglądają dziesiąty film w tygodniu i oczekują specjalnych podniet, które mogą ich zainteresować. Promują zatem nowość, oryginalność, dziwaczność, stałe zaskakiwanie. Zwykle tę tendencję nazywa się postmodernizmem. Mniej ważne co, ciekawsze jak nowe i zaskakujące.

    Osobną zupełnie kwestią jest głuchota na wartości podstawowe, do których jakoś niezręcznie jest się przyznawać, a być może nawet wyznawać. Najłatwiej jest takie zagadnienia skwitować „smrodkiem dydaktycznym”. Jaki poziom recenzującego, takie i wartości, do których się przyznaje i które lansuje.

    Tymczasem Gran Torino porusza kwestie zupełnie fundamentalne. Walt Kowalski jest gotów, oddać życie za przyjaciół i nie snuje na ten temat żadnych rozważań, a ładnie brzmiącymi deklaracjami się brzydzi. Dobrze wie, że jak przyjdzie co do czego, to liczyć się będzie gotowość ryzykowania własną głową, a nie gładkie słowa. Być może nawet, że te dwie rzeczy wykluczają się wzajemnie. Taką lekcję wyniósł z wojny koreańskiej.

    Eastwood podjął się zadania zupełnie karkołomnego. Stworzył bohatera, na pierwszy rzut oka antypatycznego. Nie przez przypadek wybrał dla niego nazwisko Kowalski. Od czasu Tramwaju zwanego pożądaniem Tennesse Williamsa z tym nazwiskiem kojarzą się: prymitywizm, chamstwo, jurność bez krzty wrażliwości. I taki jest bohater Eastwooda. Ale pod tą powierzchownością kryją się cechy zupełnie zasadnicze, choć całkowicie nie sentymentalne. W tym sensie jest to kontynuacja filmów o twardych facetach, jak Brudny Harry. Tylko zakończenie jest zgoła inne. Tutaj Walt Kowalski decyduje się oddać życie, żeby ochronić swoich nowych, ale prawdziwych przyjaciół. To jedyny sposób, aby młodociani, brutalni gangsterzy trafili za kratki. Daje się zastrzelić bandytom, a nie sam ich zabija. Ale właśnie do tego potrzeba być prawdziwym mężczyzną, a nie widowiskowym „macho”. Tutaj dotykamy czegoś fundamentalnego, o czym rzeczywiście trudno pisać bez banalizacji. Cóż bowiem jest ważniejszego, niż dobrowolnie oddać życie w obronie słabszych?

    Sobór Watykański II wprowadził koncepcję „anonimowego chrześcijaństwa”. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy ktoś nie będąc chrześcijaninem, a w każdym razie nie stąd czerpiąc pobudki do działania, realizuje wartości w istocie swojej chrześcijańskie. Wydaje się, że Eastwood podpada pod tę kategorię tak głęboko, jak to tylko możliwe. I zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. I bardzo dobrze. 

    PS Po okresie recenzenckiej głupoty i całkowitego zapoznania istoty tego filmu, w końcu pojawiło się kilka głosów (rozmowa w niezawodnym Trzecim punkcie widzenia i Jacek Wakar w Dzienniku), dających nadzieję, że być może jest możliwe rozumienie „o co chodzi” i w swoim fotelu przy kominku nie zawsze siedzę sam.

    PS2 Właśnie przeczytałem, że Lawrens Grobel, znany autor wywiadów dla amerykańskich mediów, odmówił zrobienia wywiadu z Clintem Eastwoodem z powodów politycznych. Grobel to klasyczny liberał, pracował m.in. dla telewizji „Playboy”. Boje się, że w przypadku Polski ta sama poprawność polityczna utrudnia zrozumienie tego filmu.

  • Film,  Militaria

    Bękarty wojny

    Bękarty wojny, reż, Quentin Tarantino, USA, 2009 

    Oglądając filmy historyczne przywykliśmy do dziwacznych standardów. Za oczywiste uważamy, że film powinien pokazywać mniej więcej prawdziwe wydarzenia, a okoliczności w jakich rozgrywa się akcja powinny być chociaż względnie realistyczne. W II wojnie światowej na przykład to Niemcy dokonują zagłady Żydów, a nie odwrotnie, Amerykanie nie prowadzą działań partyzanckich, a Rosjanie nie są mistrzami techniki ani dżentelmenami od dobrych obyczajów (zwłaszcza wobec Niemek). Ponadto oczekujemy, żeby wydarzenia miały miały chociaż pewne prawdopodobienstwa wystąpienia. Ale czy te staromodne przekonania ciaglę powinny obowiązywać?

    Quentin Tarantino postanowił eksplorować obszar możliwych odpowiedzi na to pytanie. No i dowiadujemy się, że Amerykanie prowadzili z chęcią i niemałymi sukcesami działalność partyzancką, że tworzyli oddziały składające się z Żydów, a amerykański sposób prowadzenia wojny opierał się o zemstę, okrucieństwo i mordowanie jeńców. Niemcy zaś to superinteligentni esesmani, wysoce etyczni bohaterowie wojenni i prości żołnierze walczący z obrzydliwym Gestapo, zabijający jego oficerów. Żydzi z kolei, co prawda byli ofiarami holocaustu, ale walczyli w swojej obronie, a zwłaszcza byli przywiązani do rozbijania niemieckich głów kijem bejsbolowym.

    Ogląda się ten filmowy komiks z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Każdy lubi, jak czarni bandyci ponoszą słuszną karę, a orędownicy dobra są nie tylko sprawiedliwi, ale i skuteczni. Zwłaszcza łatwo identyfikujemy sie ze słuszną zemstą ludzi słabych, którzy ostatecznie znajdują w sobie siłę do obrony i wzięcia odwetu za oczywiste krzywdy. A jeszcze bardziej nas cieszy, jak zemsta jest widowiskowa i na skalę apokaliptyczną. Tarantino dobrze to rozumie i odwołuje się do naturalnych skłonności kinomanów. Wykorzystuje nasze raczej emocje niż przywiązanie do realiów historycznych.

    W pierwszej części filmu widzimy realistyczną opowieść o polowaniu na ukrywającą się żydowską rodzinę. Diaboliczny, piekielnie inteligentny standartenfürer Hans Landa ostatecznie odnosi „sukces” i rozstrzeliwuje ukrywających się. Zestawienie tego przejmującego obrazu z komiksową resztą fabuły jest dla mnie niesmaczne, bo nie pozwala nam naprawdę przejąć się tragedią. Nasze współodczuwanie z bezbronnymi i prześladowanymi rozpuszcza się w późniejszym śmiechu, redukuje się do satysfakcji z okrutnej zemsty.

    W historii rzeczywistych wydarzeń Żydzi nie stawiali oporu, nie walczyli, a Powstanie w Getcie Warszawskim było wyjątkiem potwierdzajacym regułę. U jednych wzbudzało to negatywne oceny: „idą jak barany na rzeź”. U innych (a ja się do nich zaliczam) było to ukoronowanie kilkunastu wieków żydowskiej diaspory, ludu wydanego wszędzie na łup silniejszych, pragnących zawładnąć cudzym majątkiem. Owe bierne pogodzenie się z losem, dobrowolne wchodzenie do wagonów jadących do Auschwitz, wcale nierzadko rezygnacja z możliwości uratowania się, aby towarzyszyć swojej rodzinie, ma wymiar równie heroiczny, jak walka z bronią w ręku. A może nawet bardziej. Czy łatwiej jest zginąć w walce, czy dobrowolnie wejść do wagonu, aby nie pozostawić dzieci samych wobec śmierci (jak dr Korczak)? „Jak baranek na rzeź prowadzony” (Iz 53,7; Pieśń Sługi Jahwe). Czy nam to czegoś nie przypomina?

    Tarantino zrobił film do oglądania, a nie do medytowania – gdzie mu tam do inspiracji religijnych (jak np. w Gran Torino Eastwooda, zresztą pewnie nie świadomie). Pewnie potraktowałby to jako zarzut. Bękarty wojny jakkolwiek mają brutalne sceny, to są łatwe w odbiorze. Na dodatek wszyscy się cieszą: Amerykanie – bo pomagali Żydom (bujda), Żydzi – bo okazali się narodem wojowników (ale nie w tej wojnie), Niemcy – bo mieli prawdziwych i głęboko etycznych bohaterów, a jak łajdaków to chociaż inteligentnych (bzdura). Skądinąd stereotyp esesmana podłego, ale superinteligentnego jest głęboko zakorzeniony. Są to postacie fascynujące: brutalność, inteligencja, czarny mundur, bezwzględność, oficerki, języki obce. W rzeczywistości wyglądali oni zupełnie inaczej. Jeżeli przyjglądamy się konkretnym ludziom, widzimy coś przeciwnego. Eichmann – architekt holocaustu – typowy urzędnik, któremu zamiast czarnego munduru znacznier lepiej pasowałyby czarne zarękawki; Rudolf Hoess – komendant obozu w Auschwitz – zwykły prymityw i na dodatek dość tępy. Jakże to dalekie od popularnych wyobrażeń.

    Bękarty wojny to film widowiskowy, wciągający, wzbudzający zainteresowanie. Ciekawy, bo przedstawia zupełnie inne podejście do ostatniej wojny i do holocaustu, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Z tego powodu film warto obejrzeć, ale warto pamiętać, że manipuluje naszymi emocjami i miesza w głowach, jeżeli chodzi o wizje historii. Z drugiej strony utrwala tylko fałszywe stereotypy. Najbardzie mi przeszkadza jego komiksowość, kompletne nieliczenie się z prawdopodobieństwem sytuacyjnym. Daleko temu obrazowi do finezyjnego Pulp Fiction.