• Film

    W lepszym świecie

    Film stawia kwestię używania przemocy w rozwiązywaniu problemów, jakie w życiu napotykają bohaterowie. Zaczyna się od tego, że Elias, mały chłopiec, jest w szkole systematycznie prześladowany i w pokorze znosi ten stan. Cierpliwie odprowadza rower do domu – jechać na nim nie sposób, bo nie tylko spuszczono mu powietrze z kół, ale także wyjęto wentyle. Nauczyciele bagatelizują problem, rodzice szukają „konstruktywnych” rozwiązań, Elias jest nadal dręczony. Sprawy wziął w swoje ręce Christian, przyjaciel Eliasa, który, wykorzystując czynnik zaskoczenia, zwyczajnie spuścił łomot przywódcy szajki. Na poziomie spraw szkolnych problem uległ rozwiązaniu. Przywódca bandy się wycofał napotykając opór, Elias może normalnie funkcjonować.

    W lepszym świecie, Elias i Christian, kadr z filmu, recenzja

    Gdyby w tym momencie reżyserka się zatrzymała, powstałby fascynujący film, idący w poprzek uświęconych przekonań na temat szkoły. Bo oto okazało się, że współczesna szkoła, której zabrano narzędzia skutecznego oddziaływania na uczniów, zwłaszcza tych groźnych dla otoczenia,  jest zupełnie bezradna w sprawach „ostrych”. Umiejętność wzięcia przez uczniów sprawy w swoje ręce, poddanie się naturalnym odruchom dorastających chłopców, jest jakimś wyjściem, przy okazji obnażającym nieskuteczność współczesnych metod pedagogicznych. Nie pochwalam przemocy w żadnym przypadku, ale przedstawienie wiarygodnej psychologicznie historii mogłoby mieć wartość samą w sobie, niezależnie od tego, jak ją oceniać w szerszym kontekście.

    Taka konstatacja w Skandynawii byłaby jednak nie do pomyślenia, zatem reżyserka wiedziona manią manifestowania poprawności opowieść snuje dalej, wplątuje w nią świat dorosłych i prowadzi do nieuchronnej w tym kontekście pointy, że przemoc jest czymś ohydnym i „prowadzi do wojny” (co kilka razy powtarzają jak mantrę bohaterowie). Rozwiązania siłowe, nawet w obronie własnej, ulegają skutecznemu skompromitowaniu. Trzeba zresztą przyznać, że narracja jest poprowadzona w sposób przekonujący, a ideologiczne uproszczenia nie przeszkadzają w szczerym przejęciu się losami bohaterów.

    Filmowi dodaje atrakcyjności wątek afrykański. Mianowicie główny bohater pozytywny, dorosły nadstawiający drugi policzek, ojciec Eliasa, jest lekarzem w obozie uchodźców na terenie Czarnej Afryki. Spotyka się tam z sytuacjami etycznie granicznymi i również próbuje stosować zasadę „bez przemocy”. Idzie trudno, jego wybory nie są już tak jednoznaczne, a postawa daleka od spójności. Nie dziwię się, że jego czarny współpracownik mówi „jest Pan dziwnym człowiekiem” i nie potrafi zrozumieć jego zachowania.

    Mimo poprawnościowej namolności w zakończeniu filmu, oceniam go dość wysoko, zwłaszcza za pozostawienie niedopowiedzenia w zakresie sytuacji w szkole. Ostatecznie jednak, zamiast radykalnej tezy, zmuszającej wszystkich do zajęcia stanowiska, film prowadzi do banalnej pointy, z którą wszyscy i tak się zgadzają. Nie bardzo rozumiem, za co ten obraz dostał Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Może teraz taki czas, że trzeba opowiadać powszechnie akceptowany banały. Mimo wszystko 8/10.

    W lepszym świecie, reż. Susanne Bier, Dania, Szwecja 2010

    

  • Książki

    Krystyna Czerni o Jerzym Nowosielskim

    Krystyna Czerni, Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego, okładka, recenzjaOd kilku tygodni zbieram się, aby napisać recenzję biografii Nowosielskiego. Nadal nie mam dobrego pomysłu, jak to zrobić. Napisać, że genialna – pachnie deklaratywnym banałem. Dodanie, że siła tej książki tkwi w prostocie, jako zaprzeczeniu intelektualnego kabotyństwa i postmodernistycznego dziwaczenia ­ też raczej nikogo nie przekona, bo przecież książek prostych mamy bez liku. To może warto dodać, że Krystyna Czerni nie podążała drogą nowego nurtu biografistyki śledczej, polegającej na szukaniu za wszelka cenę, jaką łatkę można by jeszcze swojemu bohaterowi przyczepić. Wątpię, żeby to był ważki argument, bo na przykład po świetnej książce Domosławskiego o Kapuścińskim mającej niewątpliwe cechy śledcze, powstał standardowy ceglany gniot dwójki autorów, który nikogo nie zainteresował, na dodatek wydany w tym samym wydawnictwie, co i praca Krystyny Czerni. Horror.

    Właściwie powinno się także napisać, że autorka dobrze znała Nowosielskiego i tworzyła jego biografie z dużym zrozumieniem dla różnych jego przypadków życiowych. No ale, czy nie znając człowieka osobiście nie można rzetelnie opisać jego życiorysu? Można. Pozostaje jeszcze podnieść argument empatii, ale czy na pewno będzie on zrozumiały, bo ostatecznie co to takiego, ta empatia. Współcześnie stało się to słowo wytarte, płytko traktowane jako tolerancja czyichś wybryków.

    Do zestawu pozytywów można także zaliczyć obiektywizm, którym cechuje się książka. Autorka chyba lubiła i ceniła Nowosielskiego, ale nie spowodowało to przemilczenia różnych trudnych momentów w życiu, w tym zwłaszcza alkoholizmu rzutującego na jego odbiór w środowisku czy potrzeby posiadania młodych muz towarzyszących staremu mistrzowi. Czy jednak ta cecha jakoś szczególnie wyróżnia panią Czerni z grona innych biografów? Chyba nie, raczej rzadko tego typu książkom można postawić zarzut poważniejszego braku obiektywizmu, inne braki tak, ale ten nie jest częsty.

    Jerzy Nowosielski, Monografia nieznajomejMiałem też myśl, żeby zacząć od tego, że walorem jest sam temat, czyli Nowosielski, bo wielkim malarzem był. Bez komentarza. Dla zaciekawienia potencjalnego czytelnika można by dodać, że jego bardzo znane i cenione (również w wymiarze finansowym) obrazy o tematyce świeckiej też maja swój oddech mistyczny. Czy jednak dużo osób to zrozumie i jest w stanie nadążać za wizjami mistrza Nowosielskiego, dla którego kreacja artystyczna oznaczała zatarcie granicy miedzy sacrum i profanum, w takim to mianowicie znaczeniu, że wszystko przynależy do sfery sacrum, bo prawdziwy artysta zawsze odwołuje się do tych wizji świata, które nie są wprost poznawalne, tak jakby usiłował odkryć coś z Bożych zamysłów przy dziele stworzenia.

    Dla wszystkich zainteresowanych najłatwiej są dostępne elementy wystroju kościołów stworzone przez Nowosielskiego. Każdy jest w stanie wejść, zobaczyć, skonfrontować z wyobrażeniami, może nawet docenić. Kto jednak ulegnie magii tego malarstwa, skoro wierni, księża, a nawet diecezjalne komisje artystyczne nic z tych polichromii nie rozumiały i najczęściej mistyczne wizje Nowosielskiego ulegały przeróbkom, zamalowywaniu, były zniekształcane podczas konserwacji. Skoro użytkownicy cerkwi i kościołów nie nadążali za jego sztuką i w konsekwencji ją odrzucali, to dlaczego miałaby być przekonująca dla współczesnych przeciętnych odbiorców.

    Jerzy Nowosielski, Ikonostas w Górowie Iławieckim

    Rozważania o jego twórczości malarskiej można uzupełnić o to, że był również teologiem i myślicielem. Właściwie to najciekawsze by było zasygnalizować, że był genialnym wolnym duchem. Dysponował dogłębną wiedzą wynikającą z samodzielnych studiów nad pismami ojców Kościoła, twórców chrześcijańskiej doktryny, ale jednocześnie odrzucał wszystkie ortodoksje, nic nie krępowało jego wolności myślenia. Zapewne duży wpływ na jego postawę miał fakt, że przeszedł przez okres ateizmu, jego powrót do religii miał zatem charakter świadomego, ale i wolnego wyboru. W swojej działalności intelektualnej odrzucał ograniczenia doktrynalne. Różne koncepcje snuł z „artystycznym” rozmachem, lokował się ponad ograniczeniami wyznaniowymi. To mógłby by być dobry argument, ale kogo dzisiaj fascynują pogłębione rozważania teologiczne? Niewielu, w czasach ateizacji i krytyki wiary, religii i wszystkiego co nadprzyrodzone. A jeszcze mniejszą grupę zainteresują takie rozważania, których nie można dokleić do żadnej konfesji, a przez to wzmocnić własne intelektualne fundamenty wiary lub choćby tylko zyskać kolejne ciekawe argumenty w polemikach.

    Z powyższych rozważań i sygnalizowanych niepewności wynika, że książka ma co prawda same zalety, można nawet powiedzieć że jest świetna, ale jednocześnie nie jest dla przeciętnego czytelnika, bo ów nie zauważy w niej nic wyjątkowego. Trzeba trochę otwartości na mistykę, trochę smaku dla sztuki motywowanej religijnie, trochę pojmowania, że poza rzeczywistością przedstawień ludzi i rzeczy konkretnych tkwi cały kosmos innych znaczeń, intuicji i Bożej Mądrości. Świat to nie tylko „skumbrie w tomacie”.

    Krystyna Czerni, autorka biografii NowosielskiegoZ drugiej strony, żeby książkę docenić, potrzeba też zrozumienia dla genialności prostoty, dla linearnych konstrukcji intelektualnych, dla klasycznego wykładu zamiast postmodernistycznej pogoni za oryginalnością i popkulturowego epatowania sensacyjnością. Starzy mistrzowie dlatego zasługiwali na to miano, że perfekcyjnie opanowali technikę i zasady, według których tworzono ówczesną estetykę. Nie dziwaczyli, nie kwestionowali kanonu. Nie wszyscy muszą to rozumieć. Finalnie 10/10.

    Krystyna Czerni, Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.

  • Książki

    Haker, czyli o bezpieczeństwie naszych komputerów i kart płatniczych

    Poulsen, Haker. Prawdziwa historia szefa cybermafii, okładka, recenzjaTa książka mnie bez przerwy mnie zdumiewała. Jak można stworzyć światową giełdę obracającą ukradzionymi kartami płatniczymi, samemu pozostając kompletnie anonimowym, zresztą tak, jak wszyscy pozostali uczestnicy tego przedsięwzięcia. Okazało się, że można. A wiemy dokładnie, jak to stało, bo Haker jest opartym o fakty reportażem, a nie fikcją literacką.

    W książce jest wiele zdumiewających szczegółów rzemiosła, co tam rzemiosła, całej kultury hakerskiej. Warto wiedzieć, że ta społeczność dzieli się na black hats i white hats, czyli hakerów żyjących z kradzieży danych osobowych i innego rodzaju przestępstw informatycznych (to te czarne kapelusze) oraz pasjonatów, którzy przełamywanie zabezpieczeń traktują jako hobby, o dziurach w zabezpieczeniach informując producentów oprogramowania (białe kapelusze). W pewnym momencie odbywał się swoisty wyścig, czy, po ujawnieniu informacji o brakach w zabezpieczeniach, szybciej zareagują programiści dużych firm komputerowych i roześlą stosowne aktualizacje, czy owe czarne kapelusze zdążą wykorzystać tę wiedzę do penetrowania cudzych komputerów. Może  wiedząc o tym, życzliwszym okiem popatrzymy na stałe przeszkadzanie w codziennym użytkowaniu laptopa przez ciągle pojawiąjące się aktualizacje, czasem same wyłączające nasz sprzęt.

    Kolejnym wstrząsem była informacja o łatwości, z jaką nasz mistrz hakerskiego fachu włamywał się do kolejnych komputerów, jak łatwo korzystał z cudzych sieci, w tym również tych niby to profesjonalnych. To rzeczywiście zbija z tropu. Warto sobie uświadomić, że nasz komputer nie jest tylko naszą własnością i nie stanowi ścisłej domeny osobistej. Pytanie tylko, ile wysiłku będzie musiał włożyć profesjonalista, aby go do dna spenetrować.

    A poza tym oszałamiające są opisy fałszowania kart kredytowych, praw jazdy i innych plastikowych dokumentów. Zdumiewa technologia włamań, opisana z daleko zaawansowanymi szczegółami. Wiele fragmentów czytałem emocjonując się, co się uda hakerom, a jeszcze bardziej, w jaki sposób dokonają rzeczy na pierwszy rzut oka niemożliwych.

    Od jakiegoś momentu zaczyna nas fascynować, czy i ewentualnie jak zostaną złapani. Poza wszystkim innym to emocjonujący wyścig złodziei i policjantów. W Stanach Zjednoczonych, gdzie dzieje się akcja opowieści, policja, FBI, czy US Postal angażują duże siły do walki z cyberprzestępczością. Jestem ciekaw, jak na tym tle wyglądają polskie służby.

    Swoją drogą to ciekawe, jak ludzie zajmujący się na co dzień łamaniem systemów bezpieczeństwa, a więc wiedzący wszystko o bezpieczeństwie w sieci, dali się wszyscy złapać. A potrafili przecież być anonimowi. Naprawdę poruszające, dużo ciekawsze niż wymyślane przy biurku kryminały.  9/10.

    Kevin Poulsen, Haker. Prawdziwa historia szefa cybermafii, Znak Kraków 2011.

  • Zwiedzamy

    Wyprawa na Sycylię

    W weekend majowy udało się wykonać wraz ż żoną kilkudniowy wypad na Sycylię. Odwiedziliśmy Palermo, Monreale, Cefalú, Ennę, Etnę, Taorminę, Katanię, Syrakuzy, Noto i Piazza Armerinę.

    Palermo

    Pierwsze zdjęcie, jakie zrobiliśmy na Sycylii to Porta Nuova, czyli Brama Karola V (z XVI wieku), która na północnej fasadzie przedstawia symbole ludów podbitych przez Habsburgów.

    Palermo, wieża karola V, widok od północy

    Oprócz tego w Palermo najciekawsze były: Capella Palatina w Palazzo dei Normani i kościoły San Cataldo i San Giuseppe dei Teatini.

    Palazzo dei Normani pochodzi z XII wieku, zbudowany został przez Rogera II, z wykorzystaniem wcześniejszego zamku Saracenów. Później był wielokrotnie przebudowywany i powiększany. Z zewnątrz stanowi zlepek wszystkich możliwych stylów, przegląd epok i pomysłów budowlanych.

    Palermo, Palazzo dei Normani

    W jego wnętrzu mieści się przepiękna Capella Palatina. W jej wystroju widać znaczenie wpływów arabskich, bo jeszcze wtedy muzułmańscy rzemieślnicy działali na Sycylii. Zatem można powiedzieć, że to sztuka chrześcijańska w treści, ale w znacznym stopniu arabska w formie. Oczywiście wiele mozaik ma charakter bizantyjski, bo Sycylia w owym czasie ulegała też wpływom Konstantynopola.

    Palermo, Capella Palatina w Palazzo dei Normani

    Palermo, Capella Palatina w Palazzo dei Normani

    Palermo, Capella Palatina w Palazzo dei Normani

    Największe jednak wrażenie zrobił na mnie strop. Niestety zdjęcie nie ukazuje jego całej finezji – mięsistości dekoracji, stalaktytowych podwieszeń czy gwiaździstych kasetonów.

    Palermo, Capella Palatina w Palazzo dei Normani

    Kościół San Cataldo pochodzi z tego samego okresu, z XII wieku. Fundacja jest dużo skromniejsza, ale pokazuje jaka sztuka wtedy dominowała. Warto zwrócić uwagę, jak charakterystyczne czerwone kopuły wyglądają od wewnątrz.

    Palermo, San Cataldo

    Palermo, San Cataldo

    A że i tu nie brakowało polotu dekoracyjnego pokazuje posadzka pochodząca z okresu budowy kościoła, czyli tez z XII wieku.

    Palermo, San Cataldo

    Na koniec zwiedzania Palermo: kościół Teatynów. Ciężki, bogaty w zdobienia barok. Taki też mi się podoba, oczywiście o ile w mistrzowskim wykonaniu. Po widoku ogólnym na nawę główną, zbliżenie sklepienie i na kropielnicę przynoszoną przez zlatującego anioła. Piękne.

    Palermo, kościół Teatynów

    Palermo, kościół Teatynów

    Palermo, kościół Teatynów

    Monreale

    Najważniejszym zabytkiem Królewskiej Góry jest katedra, Duomo, wybudowana w ekspresowym tempie w 1174 roku na zlecenie Wilhelma II (wnuka wspomnianego Rogera II, pierwszego normańskiego króla Sycylii i Neapolu), który chciał wygrać rywalizację z arcybiskupem Palermo. Podobnie jak w Capella Palatina wystrój wnętrza według estetyki arabskiej i bizantyjskiej.

    Duomo Monreale

    Duomo Monreale

    W tej same katedrze w transepcie północnym barokowy ołtarz.

    Duomo Monreale

    Klasą samą dla siebie są krużganki  obok katedry. To jedyny raz, kiedy na zdobieniach kolumienek krużganków wykorzystano tylko motywy arabsko-bizantyjskie, a kolumienki zwieńczono romańskimi kapitelami.

    Duomo Monreale, wirydaż

    Duomo Monreale, wirydaż

    Cefalú

    W Cefalú także katedra normańska, zbudowana w 1140.  Tym razem bardziej surowa. Tylko mozaiki absydy bardzo podobne do Monreale i Capelli Palatiny.

    Cefalú, katedra

    Cefalú, katedra

    Cefalú, katedra

    Obok katedry zachował się wirydarz. Kolumny zniszczone lub wymienione na nowe. Natomiast zaskakują fenomenalne romańskie kapitele, wybrałem te z arką Noego i gryfami.

    Cefalú, katedra, wirydaż, romański kapitel

    Cefalú, katedra, wirydaż, romański kapitel

    Nad miastem góruje Rocca, czyli skała, a na niej ruiny zamku z czasów normańskich, widoczne również z plaży, czyli z najniższej części Cefalú.

    Cefalú, Nad miastem góruje Rocca, czyli skała, a na niej zamek

    Cefalú, Nad miastem góruje Rocca, czyli skała, a na niej zamek

    Enna

    Z północnej Sycylii nasyconej zabytkami z czasów normańskich, przenieśliśmy się do centrum Sycylii, czyli do Enny, uroczego miasteczka położonego na wysokości 1000 m npm.

    Enna, widok z oddali

    W nim zaś najbardziej spodobała się nam katedra i ruiny zamku Castello di Lombardia z XIII w.

    Enna, katedra

    Enna, zamek

    Taormina

    W Taorminie zaczęła się nasza przygoda teatrem greckim i rzymskim. Zachował się tutaj Teatro Greco, który w istocie swojej jest Teatro Romano, bo Rzymianie go kompletnie przebudowali w I w. n.e. i po greckim pierwowzorze pozostały tylko nikłe ślady. I zamiast greckich tragedii publiczność ekscytowała się walkami gladiatorów i dzikich zwierząt.

    Taormina Teatro Greco Romano

    Oprócz głównego teatru, zachowały się też w Taorminie, pomiędzy kościołem a budynkami mieszkalnymi,  pozostałości po odeonie (III w. p.n.e.), czyli małym teatrze, gdzie recytowano poezje.

    Taormina Teatro Odeon, pośród miejskiej zabudowy

    Katania i Noto

    Katania została kompletnie zniszczona przez trzęsienie ziemi i wybuch Etny w końcu XVII w., po czym została odbudowana w pięknym stylu barokowym. Na szczęście przed zniszczeniami ochronił się teatr rzymski, którego dobrze zachowane pozostałości możemy oglądać.

    Catania, Teatro Romano

    Catania, Teatro Romano

    Z zabudowy barokowej najbardziej zafascynowały nas kościoły z finezyjnymi falującymi fasadami. Wnętrza nie były już tak oryginalne, zatem poprzestaję na dwóch fasadach: Sant’Agata i San Placido.

    Catania, Santa Agata

    Catania, San Placido

    Warto dodać, że taka sama historia przytrafiła się miasteczku Noto. Też zostało kompletnie zniszczone przez Etnę i zbudowano całkowicie od nowa. Powstało w ten sposób coś uroczego.

    Notto, widok na starówkę z wież kościoła klarysek

    Noto, kościół jezuicki św. Karola Boromeusza, 1739, z lokalnego złotego wapienia

    Notto, wnetrze kościoła Santa Chiara, św. Klary

    Żeby nie była za sielankowo, dopada nas w Noto historia najnowsza, którą uosabia przejmujący pomnik ofiar pierwszej wojny światowej.

    Noto, pomnik ofiar I wojny światowej

    Etna

    Skoro wspomnieliśmy o zniszczeniach sianych przez wybuchy Etny, to może warto pokazać, jak ów wulkan wygląda. Poniżej zdjęcie krajobrazu z odległości kilkuset metrów od krateru. Taki krajobraz jednak ciągnie się kilometrami. Skoro lawa dotarła w 1693 roku aż do Katanii, łatwo wyobrazić sobie skalę zniszczeń.

    Etna

    Syrakuzy

    W Syrakuzach najciekawsze były dwa obiekty. Pierwszy to katedra na wyspie Ortygia. Powstała ona w VII w. poprzez zabudowanie kolumn starożytnej świątyni Ateny. Szczęśliwie mury zachowały stan oryginalny z VII w. i możemy zobaczyć owe oryginalne kolumny z V wieku pne, kiedy to świątynia Ateny powstała.

    Syrakuzy, Ortgia, katedra

    Syrakuzy, Ortgia, katedra

    Syrakuzy, Ortgia, katedra

    Drugi ciekawy obiekt to Teatro Greco, tym razem to bodaj jedyny na Sycylii w całości oryginalny teatr grecki (po 270 r.  p.n.e.) Na zdjęciach widać właśnie stawiane zabudowania, które są przygotowaniem do festiwalu greckich tragedii odgrywanych w tym miejscu. Oj, chętnie by się coś takiego zobaczyło, ale niestety trzeba było wracać.

    Srakuzy, Teatro Greco

    Srakuzy, Teatro Greco

    Grecy na sztuki teatralne wybierali się całymi rodzinami, jak na całodniową wycieczkę lub imprezę integracyjną, zatem potrzebne były im bary, sklepiki itd. Te właśnie znajdowały sobie miejsce w wykutych w skale niszach.

    Srakuzy, Teatro Greco

    Piazza Armerina

    Na koniec przeglądu sycylijskich rarytasów willa rzymska ze wspaniałymi (najlepszymi na świecie, naprawdę) mozaikami z IV w n.e. Istnieje uzasadnione domniemanie, że willa przynależała do cesarza Maximianusa, tetrarchy z czasów Dioklecjana. Wskazuje na to jej wielkość, bogactwo i niektóre sceny uwiecznione na wspomnianych mozaikach, np. sceny polowań na dzikie zwierzęta, które cesarz, jako namiestnik Afryki dostarczał do rzymskich teatrów. Poza tym jednym z pomieszczeń w całym kompleksie była bazylika (ozdobiona przy użyciu 16 gatunków marmuru!), a taka potrzebna była tylko panującemu.

    Zdjęcia są nie najlepszej jakości, proporcjonalnie do warunków oświetleniowych. Najpierw najbardziej znane lekkoatletki w bikini, później dwie sceny z polowań, na koniec zabawy dzieci (mozaika z komnaty, gdzie one spały).

    Piazza Armerina, mozaiki z willi rzymskiej

    Piazza Armerina, mozaiki z willi rzymskiej

    Piazza Armerina, mozaiki z willi rzymskiej

    Piazza Armerina, mozaiki z willi rzymskiej

    Na koniec powinno być zdjęcie samolotu startującego z Palermo. To nie było możliwe. Pozostaje zatem tylko wyrazić żal, że wypad był tak krótki i nie wszystko dało się zobaczyć – ze stratą nie tylko dla uczestników, ale i dla czytelników tego bloga.

  • Książki

    Wieże z kamienia, czyli jak zamordowano Czeczenię

    Wojciech Jagielski, Wieże z kamienia, okładka, recenzjaPowiedzmy od razu – to bardzo ciekawa i dająca do myślenia książka przedstawiająca obraz sytuacji w Czeczenii podczas wojny z Rosją.

    Autor wyruszył na Kaukaz, gdzie po latach sowieckiego zniewolenia odradzają się tendencje niepodległościowe. Towarzyszy Czeczenom prowadzącym nierówną wojnę z wojskami rosyjskimi, które za cel postawiły sobie nie tylko złamanie Czeczenii , ale także jej fizyczne wyniszczenie. Przy okazji staje się świadkiem funkcjonowania dwóch różnych, niekiedy sprzecznych koncepcji prowadzenia wojny z Rosją, jednej Szamila Basajewa, nieobliczalnego dżygity, zwolennika akcji terrorystycznych i drugiej, uosabianej przez Asłana Maschadowa stawiającego na dobrą organizację, pragmatyzm, ostrożność. Każdy z nich ma swoją wizję wojny i ułożenia stosunków z potężnym sąsiadem. A w zrujnowanych blokach i zniszczonych aułach żyją w strachu tysiące zwykłych ludzi wydanych na pastwę rosyjskich sił okupacyjnych, prowadzących regularne grabieże, porywających ludzi dla okupu, niecofających się przed torturami i gwałtami. To historia o jednym z najtragiczniejszych miejsc na świecie i o jego mieszkańcach, pragnących doświadczyć choć chwili spokoju i bezpieczeństwa.

    Co najbardziej uderza w Wieżach z kamienia? Zdecydowanie barbarzyństwo, jakiego doświadczyli i aktualnie doświadczają Czeczeni ze strony swojego rosyjskiego sąsiada. To trudno sobie wyobrazić i żadne ogólne sformułowania nie oddają grozy tego zjawiska, opowiedzmy zatem o kilku konkretach.

    Armia rosyjska ma obowiązek aresztować ukrywających się partyzantów, to zrozumiałe. Ale czy ona zapuszcza w góry na jakieś poszukiwania, ależ skąd, to przecież byłoby niebezpieczne. Znacznie prościej, jest zaaresztować we wsi na chybił trafił jakiegoś mężczyznę, najlepiej z bogatej rodziny. Rodzina owa rozpoczyna interwencje, płaci łapówki za zwolnienie, działa pod presja czasu, bo aresztant jest bity i torturowany. Wyprzedają,  co mają, zapożyczają się, płacą, ile potrzeba. A tu niespodzianka. Partyzanta można zwolnić, ale pod warunkiem ujawnienia się i oddania broni. Jakiej broni, przecież nikt w rodzinie jej nie posiada. Nic nie szkodzi, to kupcie. O broń w Czeczenii łatwo, ale jest ryzyko, że inny oddział zatrzyma pechowego posiadacza zakupionej broni, zanim dostarczy ją Rosjanom. Znacznie bezpieczniej jest kupić ją u nich i od razu oddać, co jest najlepsza drogą na wybrniecie z problemu. Ot, sytuacja, jakich wiele.

    Inny obrazek. Na pastwisku spokojnej wsi pasie się ostatnie stado krów. Podjeżdżają transportery opancerzone, otwierają ogień, żadna krowina się uchowała. Co lepsze zabite sztuki kradną. W telewizji moskiewskiej zaś ukazuje się komunikat o zlokalizowaniu i rozbiciu we wsi takiej to a takiej groźnej bandy, czyli partyzantów (język jak u nas za okupacji hitlerowskiej i stalinowskiej).

    Albo taki przypadek, zresztą występujący nagminnie. Silny oddział rosyjski otacza przypadkowy wybrany auł i dokonuje przeszukania w celu odnalezienie partyzantów. Wdzierają się do kolejnych domów, wyłamują drzwi i kradną wszystko, co tylko można wynieść. W wariancie gorszym: gwałcą znalezione w domach dziewczęta. Na najbliższym bazarze sprzedają łupy wymieniając je na żywność i wódkę. Sprzyja takim zachowaniom kompletna demoralizacja żołnierzy i oficerów, skorumpowanie do cna, bezkarność, ale także i to, że żołnierze są po prostu głodni, jak to zwykle w sowieckiej/rosyjskiej armii.

    Czy w takich warunkach można normalnie żyć? Zdecydowanie nie. Jedni emigrują, inni uciekają w góry, do ciągle tlących się ognisk oporu. Jeszcze inni starają przeczekać, przystosować się, ale tym udaje to najgorzej, bo do takiej barbarii przystosować się nie sposób.

     Nie byłbym sobą, gdybym do beczki recenzenckiego miodu nie dodałbym łyżki dziegciu. Irytuje całkowite pomijanie dat, zwłaszcza wprowadzające zamieszanie w retrospektywnych fragmentach książki – nie sposób się z zorientować bez wiedzy ogólnej, o jakim okresie autor pisze. Ja rozumiem, że część czytelników nie lubi dat, bo kojarzą im się z podręcznikami, ale jest granica schlebiania niskim gustom, a tą granicą jest pisanie zrozumiale.

    Poza tym nie przepadam za taką, jak u Jagielskiego, konstrukcją narracji, mimo iż jest ona bardzo częsta w reportażach. Jej osnową nie jest meritum opowieści, ale relacja z podróży autora. Zatem ciągle czytamy, gdzie autor mieszkał, jak wyglądał gospodarz domostwa i jego rodzina, jakim samochodem jeździł, co autor jadł i czy się nudził, czy też nie. Przy całym szacunku – znacznie bardziej interesują mnie wydarzenia w Czeczenii, życie codzienne jej mieszkańców, poglądy przywódców, sytuacja w rosyjskiej armii i tak dalej. To prawda, wszystkie te elementy pojawiają się w książce, ale niejako w tle osobistej historii autora. Wolałbym, aby było odwrotnie.

    Uwagi krytyczne nie zmieniają jednak generalnie bardzo wysokiej oceny książki, jej wiarygodności i rzetelności. Opinie autora są celne i w całości się z nimi identyfikuję. Dodajmy na koniec, że Wieże z kamienia nie pozbawione są walorów literackich, czyta się je z przyjemnością. Dla mnie 9/10.

    Wojciech Jagielski, Wieże z kamienia, Znak Kraków 2012 (wyd. II)

  • Film

    Miłość Michaela Hanekego

    Haneke po Pianistce i Białej wstążce jest moim ulubionym reżyserem, zatem czekałem niecierpliwie na jego kolejny film. Po obejrzeniu go byłem zaskoczony, ale i pełen satysfakcji, wręcz wzruszony.

    Tym razem Haneke nakręcił film o podstawowych wartościach. Opowiedział prostą, można powiedzieć typową, historię starszego małżeństwa. Ona, Anne Laurent, nauczycielka muzyki, zapada na zdrowiu, jej stan się pogarsza, nieuchronnie zbliża się śmierć. Jej mąż dzielnie towarzyszy jej w chwili ostatecznej próby. Pielęgnuje ją, zapewnia jej opiekę, chroni przed wzrokiem postronnych, bo nie chce, aby była widziana, jako mamrocząca, sparaliżowana, zawstydzona swoim stanem. Wzruszająca jest miłość łącząca tych dwoje starszych ludzi, ich oddanie, zaufanie, troska, rozumienie nawzajem swoich potrzeb bez słów. Czy o takim banalnym temacie można zrobić interesujący film? Haneke udowodnił, że tak.

    Miłość, reż. Michael  Haneke, Emmanuelle Riva jako Anne Laurent, recenzja

    Film ma wiele cech wskazujących, że jest to podsumowanie, zwieńczenie twórczości Hanekego. Najpierw zwróćmy uwagę, że umierająca Anne jest nauczycielką muzyki, tak jak Erica w Pianistce. Z kolei córkę Anne gra Isabelle Hupert, która grała Ericę właśnie w Pianistce. Ponadto małżonkowie w Miłości nazywają się Anne i Georges Laurent tak samo, jak bohaterowie filmu Ukryte, a para Anne i George występują w Funny Games, a Anna i Georg w Siódmym kontynencie.[1] U Hanekego takie zbieżności na pewno nie są przypadkowe. Podkreślają ciągłość artystyczną jego twórczości, ale znaczą też coś więcej. Tak jak śmierć Anne pokazuje podstawowe wartości występujące w ich małżeństwie, tak Miłość pokazuje, jakie wartości są fundamentalne dla Hanekego. Finał życia małżeństwa Laurent jest jednocześnie ukoronowaniem twórczości Hanekego.

    Żeby sprawa była jaśniejsza, trzeba napisać o zakończeniu filmu, zatem uwaga! Spoiler! Geogres pomaga umrzeć żonie, po czym sam umiera, być może truje się gazem (to już moja interpretacja),[2] w każdym razie w jednej z ostatnich scen małżeństwo razem wychodzi ze swojego mieszkanie (a Anne już wtedy nie żyje). Opuszczają ten świat, ale nie są przecież umarli; stąd wychodzą, ale gdzieś idą. Heneke wprowadza eschatologię, pokazuje ku czemu zmierzamy, także ku czemu zmierza jego twórczość, jaka jest kwintesencja. W bezpośredniej bliskości tej sceny, pojawia się gołąb, symbol rzeczywistości ponadrealnej, także symbol przyrody, natury, wszechświata. Miłość przezwycięża śmierć, zakochani razem wędrują ku lepszemu światu. Taka jest kwintesencja opowieści Hanekego. Dla mnie 10/10.

    Miłość, reż. Michael  Haneke, Austria, Francja, Niemcy 2012



    [1] Oczywiście reżyserem wszystkich tych filmów był Michael Haneke

    [2] W interpretacji filmu korzystałem z wpisów uważnych filmwebowiczów- dzięki.

    

  • Książki

    Praca w Chinach, jak wygląda naprawdę

    Alexandra Harney, Chińska cena, okładka, recenzjaAlexandra Harney jest korespondentką „The Financial Times” w Chinach, to ważna informacja, bo od razu wiemy, że będziemy mieli do czynienia z książką o charakterze faktograficznym, a nie literackim. I rzeczywiście autorka daje nam kompletny i kompetentny przegląd zagadnień związanych rynkiem pracy w Chinach. Stąd w podtytule, ta „przewaga konkurencyjna” wynikająca przecież z niskich (śladowych!) kosztów pracy.

    Autorka pisze o konkretnych ludziach, ich drodze zawodowej od emigracji z ubogich wsi, poprzez prostą pracę, niekiedy 12 godzin i 7 dni w tygodniu, awans zawodowy, przesyłanie pieniędzy na utrzymanie rodziny, a na końcu o nieszczęściach chorób zawodowych, z kalectwem i śmiercią włącznie. To smutny obraz, zwłaszcza jak go uzupełnić o „wdowie wioski”, czyli miejsca, gdzie mieszkają samotne kobiety, których mężowie umarli z przepracowania, chorób płuc, wypadków przy pracy itd.

    Do najciekawszych należy rozdział Dziewczęta z pokoju nr 817 pokazujący losy sześciu młodych kobiet pracujących w fabryce tekstylnej i mieszkającym w tytułowym pokoju, znajdującym się w czymś w rodzaju hotelu robotniczego. Ciasno, ubogo, brudno, ale tanio. Luyuan, jedna z nich, ma dwadzieścia lat. Pracuje już w drugiej fabryce. Jej udziałem była praca po kilkanaście godzin dziennie, ale dzięki temu, rodzina, której przesyłała pieniądze, mogła zbudować dom (a ona ma tylko 20 lat!). Ona sama wyrwała się właśnie z kręgu tanich, nisko opłacanych robotników i znalazła sobie pracę w agencji nieruchomości. W większym stopniu będzie zależna

    Dziewczyny z pokoju 817 mieszkają w mieście Shenzen, najbujniej rozwijającym się mieście w Chinach. Shenzen leży w najbardziej uprzemysłowionej prowincji Guangdong (kiedyś po polsku Kwantung) i na dodatek przy granicy z Hongkongiem. Oba te czynniki dają w efekcie rakietowy napęd wzrostu gospodarczego. Dziewczęta należą do ponad 12-milionowej społeczności Shenzen, która wypracowała eksport w 2006 na poziomie 128 mld USD – dla porównania powiem, że jest to wielkość porównywalna z całym polskim eksportem (a to tylko jedno miasto ! i kto je w Polsce zna?).

    Harney pokazuje również całą skalę łamania elementarnych norm prawa pracy – częsty brak wolnego dnia w tygodniu (nie ma niedziel), przymusowy 16-godzinny dzień pracy, zapylenie skutkujące masowymi chorobami płuc, wypadki okaleczające robotników itd. Ten czarny obraz uzupełniają jednak informacje o rodzącej się walce robotników swoje prawa, o nacisku opinii publicznej na koncerny lokujące produkcję w Chinach. Jaki to będzie miało skutek? Czy coś na zauważalną skalę się zmieni? Zapewne tak, pytanie jest tylko kiedy. I jeszcze ciekawsze pytanie – czy jeżeli to nastąpi, to Chiny nadal pozostaną taką potęgą gospodarczą, jaką są dzisiaj.

    Książka z racji na szczegółowość podejmowanej problematyki zdecydowanie dla zainteresowanych tym tematem. Za kompetencje, wnikliwość opisu, drążenie szczegółów – 8/10.

    Alexandra Harney, Chińska cena. Prawdziwy koszt chińskiej przewagi konkurencyjnej, Sonia Draga, Katowice 2009.

  • Książki,  Militaria

    Biografia Göringa Davida Irvinga

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, okładka, recenzjaDavid Irving jest bardzo kontrowersyjną postacią. Wśród szerokiej publiczności znany jest głównie z głośnego procesu w Austrii, gdzie został aresztowany (w 2005) i osądzony za „kłamstwo oświęcimskie”. Cała sprawa była dość wątpliwa, bo zarzut nie dotyczył tego, co Irving napisał, ale tego, co rzekomo powiedział podczas wykładu wygłoszonego 16 lat wcześniej. W więzieniu spędził 400 dni, a w tym czasie uległa rozproszeniu jego kolekcja unikalnych źródeł do dziejów III Rzeszy.[1] Wśród historyków z kolei największa wrzawa wybuchła po opublikowaniu książki Wojna Hitlera, w której postawił tezę, że Hitler nie wiedział o Holocauście i nie podejmował w tej sprawie żadnych decyzji, a sprawcami tej potwornej zbrodni byli, na własną odpowiedzialność, Himmler i Goebbels. Nawet ustanowił nagrodę, dla tego, kto przedstawi dokument potwierdzający wiedzę Hitlera w tej sprawie – do tej pory nikt takiego dokumentu nie znalazł i nagrody nie odebrał. Jednocześnie trzeba przyznać, że Irving jest kryptofaszystą, z wieloma posunięciami wodzów Trzeciej Rzeszy wprost się zgadza, przywódców (a Hitlera zwłaszcza) wybiela i przedstawia jako wybitnych mężów stanu. Zdarza mu się również przyjmować za swoje –  tezy lansowane przez propagandę Goebelsa.

    Wojnę Göringa czytałem z mieszanymi uczuciami. Najpierw o pozytywach. Autor zgromadził całą dokumentację dotyczącą życia Göringa, jego zapiski, pamiątki, dzienniki innych osób, wspomnienia, dokumenty archiwalne. Jego życie prywatne zostało otworzone z pieczołowitością godną uznania. Zauważmy, że dzięki temu poruszone zostały takie aspekty jego działalności, które zupełnie nieoczekiwanie powinny być interesujące dla badaczy z innych dziedzin niż historia, jak np. dla historyków sztuki, z racji na jego pasje kolekcjonerskie przepoczwarzone w czasie wojny w pasje rabunkowe. (Okazuje się, że rzeczywistość, jak dokładnie się jej przyjrzeć, nie była taka prosta, jak się wydaje. Za niektóre dzieła Göring płacił, a i tak po wojnie wróciły do pierwotnych właścicieli, ot sprawiedliwość zwycięzców.)

    W ramach biografii marszałka Rzeszy ciekawy szczególnie, bo mało znany, jest okres sprzed 1933 roku. Tu np. tkwiły korzenie jego narkomanii, bowiem morfiną był szpikowany po postrzeleniu go w czasie puczu w 1923 r. Bardzo dokładnie zostały odtworzone losy jego szalonej i odwzajemnionej miłości do Szwedki Carin von Fock, podobnie jak losy jego nieudanej misji we Włoszech, która miała na celu uzyskanie wsparcia Mussoliniego dla wegetującej wtedy NSDAP.

    Mimo swoich kryptofaszystowskich sympatii Irving uczciwie przedstawia wszystkie wady swojego bohatera: bezdenną próżność (stroje i odznaczenia), zachłanność, lekceważenia obowiązków dowódczych, narkomanię, maniakalne gromadzenie dzieł sztuki, w tym również z wykorzystaniem grabieży. Mam jednak podejrzenie, że Irving za negatywne cechy uważa te, które były negatywne u wzorowego przywódcy faszystowskiego. Mało jednak mówi o jego udziale w ludobójstwie, o zbrodniczych decyzjach dotyczących użycia Luftwaffe, a w tych kwestiach udział Göringa był zasadniczy.

    Do minusów zaliczam marginalne potraktowanie historii dowodzonej przez niego Luftwaffe. Mało dowiadujemy się, jaki był udział Göringa w tych wzlotach (lata trzydzieste) i upadkach niemieckiego lotnictwa. Wiemy tylko tyle, że wyręczał się w tym zastępcami, samemu poświęcając na dowodzenie niewielką ilość czasu i energii. Konkretnie jednak, jakie decyzje podejmował i jakie były ich skutki, Irving już nie napisał.

    Do grubych nadużyć zaliczam kilkukrotne przedstawianie niemieckich lotników jako przepełnionych duchem rycerskości.[2] Niestety w rzeczywistości byli oni barbarzyńcami naruszającymi wszystkie reguły gry: strzelali do skaczących na spadochronach (to rzadka podłość), samoloty myśliwskie urządzały polowania na ludność cywilną, otworzyli już w 1939 roku nowy rozdział w wojnach powietrznych bombardując z premedytacja obiekty cywilne, mając na celu jedynie terror i sianie paniki.

    Podobnie rażące jest przedstawianie spraw polskich, a zwłaszcza stosunków polsko-niemieckich przed wybuchem wojny w sposób lansowany przez ówczesną propagandę niemiecką.

    Podsumowując: książka jest bardzo ciekawa, wiele wnosi do biografii Göringa i wiedzy o mechanizmach rządzenia w Trzeciej Rzeszy. Bajeczna kompetencja źródłowa autora daje w efekcie wydobycie na światło dzienne wielu niedostrzeganych szczegółów. Na przykład pokazuje kulisy zatrzymania ataku jednostek pancernych na ewakuujące się wojska brytyjskie pod Dunkierką. To Göring przekonał Hitlera, że Luftwaffe zniszczy te siły bez większych problemów. Warunki pogodowe jednak uniemożliwiły loty i alianci zdołali uciec. Ile dziwacznych analiz przeczytałem w swoim życiu na ten temat! A powód był prosty, Göring chciał odnieść sukces.

    Równocześnie jednak książka ma niezaprzeczalne minusy, podważające zaufanie do obiektywizmu i wiarygodności autora. Lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się problematyka hitlerowską, ale nie polecam amatorom, którym brak własnej wiedzy umożliwia zweryfikowanie różnych kontrowersyjnych tez autora.

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, Wydawnictwo Wingert, Kraków 2011 (stron 764).



    [1]  Historię tego naciąganego procesu Irving opisał książce Banged Up. Survival as Political Prisoner In 21st Century Europe (2008). Mam nadzieję, że w końcu zostanie ona przetłumaczona na polski, tym bardziej, że w naszym kraju toczy się debata na temat poprawności politycznej i ograniczania wolności słowa. Byłby to ciekawy przyczynek to dyskusji.

    [2] Oto cytat: „Göring nakazywał swojej Luftwaffe, by walczyła bardziej po rycersku niż jej przeciwnicy. W kampanii polskiej działania taktyczne niemieckiego lotnictwa prowadzone były w sposób umiarkowany.” (s. 362). Na szczęście polski wydawca opatrzył te wynurzenia stosownym komentarzem.

  • Film

    Filmowe remanenty

    Kilka filmów pozostaje ciągle w mojej pamięci; zacząłem już coś o nich pisać, ale niedostatek czasu zniweczył plany dokończenia pełnowymiarowej recenzji. Pomyślałem jednak, że warto chociaż skrótowo o nich wspomnieć.

    Mistyfikacja, Witkacy, recenzjaChronologicznie najstarszy to Mistyfikacja, czyli fabuła oparta o pomysł, że Witkacy nie popełnił samobójstwa w 1939 roku, tylko w ukryciu spokojnie żył jeszcze w latach sześćdziesiątych. Najpierw duże oczekiwania, później kiepskie opinie po premierze, moim zdaniem nie zasłużone. Film może nie był arcydziełem, ale oglądałem go i tak z dużą przyjemnością. Zastrzeżenia, że Stuhr (starszy) słabo pasuje do roli Witkacego są kompletnym nieporozumieniem. Rozkapryszony Stuhr bardzo dobrze wpasowuje się w wizerunek sześćdziesięcioletniego Witkiewicza. Zresztą któż by to zrobił lepiej?

    Kolosalny plus za super oryginalny scenariusz, najlepszy wśród polskich w ostatnich latach. Pomysł, że Witkacy w latach sześćdziesiątych nadal sobie żyje pod opieką kochanki, którą utrzymuje ze sprzedaży cudownie odnalezionych obrazów jest po prostu genialny. Na dodatek został dobrze obudowany innymi wątkami. Ciekawy był pomysł obsadzenia Stuhra juniora w roli młodego historyka, który wpada na trop tytułowej mistyfikacji uosabianej przez swojego ojca. Reżyseria była już mniej udana, ale całość i tak się nieźle broni.

    To kolejny polski film potraktowany „na odlew” bez rozróżniania światłocieni. Smutne. Zdecydowanie polecam, jeśli oglądać go bez nadmiernych oczekiwań, dostarczy sporo przyjemności. Dla mnie 8/10, zwłaszcza za genialny scenariusz.
    Mistyfikacja, reż. Jacek Koprowicz, Polska 2010

    Pewnego razu w Anatolii, turecki. Dużo pozytywnych recenzji, doszukujących się w fabule drugiego dna. Jak zawsze w takim przypadku, jedni je dostrzegają, inni nie. Jedno jest pewne, fabuła oglądana bez podtekstów, jest zwyczajnie nudna, niewiele wnosi, nie warto jej nawet opisywać. Film wyłącznie dla koneserów lubujących się w szukaniu ukrytych znaczeń, których nie ma, a może są, a może spróbujmy je stworzyć. Dla mnie 4/10 i raczej nie polecam.
    Pewnego razu w Anatolii, reż. Nuri Bilge Ceylan, Turcja 2011 (polska premiera 2012)

    Jestem Twój. Kolejny film źle potraktowany i przez krytykę i przez publiczność.

    Lekarka Marta porzuciła swojego męża. Jednocześnie chodzi za nią były kryminalista Artur. Dochodzi miedzy nimi do zbliżenia, coś pośredniego między gwałtem a wyuzdanym seksem. Pojawia się niechciana ciąża. Marta chce ją usunąć, Artur wspierany przez swoją matkę walczy o dziecko.

    Jestem twój, główni bohaterowie, recenzja

    Dwie rzeczy są bardzo ciekawe w tym filmie. Pierwsza to odwrócenie ról. To agresywny kryminalista walczy o dziecko, a kobieta z tak zwanego „dobrego domu” marzy tylko o usunięciu ciąży. Daje do myślenia.

    Druga kwestia, to jak ten  film został zrobiony. Coś w rodzaju nadrealizmu, nadekspresji. Właściwie trochę przerysowany, ocierający się o telenowelę, ale w gruncie rzeczy prawdziwy. Prości ludzie, o powikłanych życiorysach, tacy właśnie są. Reżyser (Mariusz Grzegorzek) stara mówić się ich językiem, pokazywać świat ich oczami. Dla mnie przekonujące, bardzo ubolewam, że większość recenzentów nie zrozumiała tego, wydawałoby się prostego, zabiegu. Jeżeli jedna z recenzentek napisała, że trudno przejąć się losami bohaterów, to raczej dała wyraz braku wrażliwości, niż powiedziała coś o filmie.

    Mariusz Grzegorzek potwierdził tym filmem, że jest reżyserem oryginalnym, który mówi własnym, niepowtarzalnym językiem. Na zauważenie zasługują doskonałe role Mariusza Ostrowskiego (Artur) i Doroty Kolak (jego matka).
    Jestem Twój, reż. Mariusz Grzegorzek

    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł. Najbardziej wzrusza w tym filmie szczerość, bezpretensjonalność, pokazanie wydarzeń z perspektywy prostych ludzi, i w prosty sposób. Bardzo ciekawe pokazanie szarego człowieka, niezainteresowanego polityką, który zostaje zgruchotany przez historię. To rzadka metoda we współczesnym kinie. Dla mnie było to wzruszające. Wystarczy.

    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, recenzja

    Według mojej wiedzy film wiernie oddaje realia wypadków w Gdańsku, pardon, masowego morderstwa w Gdańsku i Gdyni. Wspaniale pokazana postać Gomułki i Zenona Kliszki, perfekcyjnie zagranych przez Pszoniaka i Fronczewskiego – szacunek. Na tle tego filmu na parodię zakrawa przebieg procesów decydentów odpowiedzialnych za tamte wydarzenia. Smutne. Dobrze chociaż, że powstał uczciwy film. 9/10. Na podkreślenie zasługuje scenariusz precyzyjnie odtwarzający bieg wydarzeń w Gdyni i Gdańsku. Szacunek dla jego autorów Michała Pruskiego i Mirosława Piepki.
    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, reż. Antoni Krauze, Polska 2011

    Kolejny, tym razem niedawno obejrzany, to brazylijskie Opowieści, które żyją tylko w pamięci. Generalnie lubię filmy o niespiesznej akcji, klimatyczne, malowane raczej pastelami niż ostrymi barwami. Ten jednak film, przekroczył chyba barierę mojej tolerancji. Mam bowiem pewien kłopot, aby powiedzieć, o co w nim chodzi. No dobrze, opowieść o brazylijskiej wsi, która znalazła się „poza czasem” jest na swój sposób ujmująca, ale po co reżyserka zrobiła ten film nie wiem. Jaką obserwację o świecie chciała nam przekazać? Też trudno dociec. Może tyle, że są zapomniane miejsca, w których czas płynie inaczej, ale trudno z tego powodu robić film. Jedynym plusem filmu jest zakończenie odwołujące się do sztafety pokoleń i to jeszcze w wymiarze mistycznym. Ocena 6/10 za umiejętność płynięcia pod prąd komercji, ale raczej za intencje, niż za efekt.
    Opowieści, które żyją tylko w pamięci,
    reż. Julia Murat, Brazylia 2011 (polska premiera 2012).

  • Książki

    Fabryka muchołapek Andrzeja Barta

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, okładka, recenzjaMam z tą książką pewien kłopot. Jeżeli sam zajmowałbym się pisarstwem, to byłby to jeden z pierwszych tematów, jakie bym podjął – sąd w zaświatach nad Chaimem Rumkowskim. Rzetelny, poważny, dotyczący życia i śmierci kilkuset tysięcy ludzi, udziale w ich zagładzie czy w ich ratunku. Z grubsza mam wizję, jak to powinno wyglądać. Oczywiste, że Bart ma inną wizją, która z zasady nie może mi się podobać.

    Fabryka muchołapek jest literacko kunsztowna. Mamy smaczne historyczne plotki o łódzkim środowisku literackim, jest coś o architekturze i losach poszczególnych budynków, jest współczesny wątek autobiograficzny Barta, a do tego przejście w zaświaty, gdzie odbywa się proces. Oczywiście pojawia się też wątek romansowy z piękną Dorą pochodzącą z innej epoki. Jednym słowem – dużo ciekawostek, bibelotów, różnych planów czasowych.

    W tej kakofonii sam proces Rumkowskiego gdzieś się gubi, żyje sobie w tle innych wydarzeń. Jest relacjonowany jakby od niechcenia. Dla zwolenników literatury lekkiej, przyjemnej i wciągającej to na pewno plus. Liczne nagrody literackie wskazują, że ten rodzaj oczekiwań dominuje na czytelniczym rynku.

    Niestety, spodziewałem książki dużo bardziej fundamentalnej. Istotą doświadczenia getta łódzkiego nie były przecież smaczki biograficzne związane z obecnością w nim siostry Franza Kafki. Chaim Rumkowski zdecydował się na niebywały eksperyment, którego stawką było życie kilkuset tysięcy ludzi. Getto zamienił w gigantyczną fabrykę, podjął ryzyko współpracy z Niemcami przy eksterminacji własnego narodu, ponieważ liczył, że w ten sposób uratuje większość mieszkańców getta od niechybnej zagłady.

    Nie udało mu się ocalić swoich współziomków, a odium współmordercy na nim pozostało. Czy słusznie? Sam nie wiem, ale raczej nie zasłużył sobie na tak fatalną opinię, z jaką przeszedł do historii. I właśnie z powodu tej niepewności potrzebny jest tu niebiański proces sądowy, gdzie zostaną przedstawione wszystkie racje. Na poważnie. Gdzie zostanie pokazany bilans wszystkich ludzi uratowanych dzięki niemu. Tego potrzeba, a tego właśnie w lekkiej książce Barta zabrakło. Mówimy o życiu setek tysięcy ludzi! To nie są literackie popisy, to coś ekstremalnie serio! Przecież nie wiemy z tej książki nawet, ile osób z łódzkiego getta przeżyło okupację, i jaki wpływ miała na to polityka „króla Chaima”.

    Negatywną opinię Żydów o Rumkowskim ukształtowały – jak się wydaje – jego wielkopańskie zachowania, dworskie obyczaje w jego otoczeniu, uprzywilejowane warunków życia jego współpracowników. Ten brak równego traktowania, brak elementarnej sprawiedliwości wobec głodu i śmierci bolał Żydów chyba bardziej niż nawet współuczestnictwo w Holokauście. Ale czy to jest sprawiedliwa ocena? Czy nie oznacza ona nadania kluczowej rangi gestom w gruncie rzeczy mało ważnym w obliczu zagrożenia zagładą całego narodu? Może warto by było to na nowo przemyśleć? Niektóre z tych wątków, oddajmy sprawiedliwość Bart starał się poruszyć. Tylko że jakoś na marginesie, niespecjalnie poważnie, bez liczb, bez podsumowania, po amatorsku.

    Podsumowując: książka jest doskonale napisana, lekka w odbiorze, refleksyjna, literacko finezyjna, porusza super ciekawy temat. To bezapelacyjne plusy. Dla wielu osób ten sposób pisania będzie wystarczający, a lektura satysfakcjonująca. Dla mnie jednak Fabryka muchołapek cierpi na „nieznośną lekkość bytu”. Szkoda, bo temat został chyba definitywne pogrzebany. Może mamy takie czasy, że liczy sie tylko to, co lekkie, przyjemne, ironiczne; na serio nie wypada. Mimo wszystko 8/10.

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, WAB Warszawa 2009