• Militaria

    Marynarka wojenna Austro-Węgier

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, okładka, recenzjaSzczerze powiedziawszy o flocie wojennej Austro-Węgier wiedziałem tylko tyle, że istniała i że prawdopodobnie miał z nią coś wspólnego późniejszy regent Węgier, admirał Horthy, który był przedmiotem dowcipów, jako  admirał w kraju bez morza. Jak się okazało, żarty były zupełnie bezzasadne.

    Dzięki Csonkarétiemu wiemy, że Austro-Węgry posiadały przed I wojną światową całkiem pokaźną flotę wojenną. Składało się na nią 15 pancerników, 10 krążowników, 19 niszczycieli i 39 torpedowców. Jedynym poważniejszym brakiem było posiadanie jedynie 7 i to bardzo małych okrętów podwodnych. Z kolei warunki wojenne potwierdziły, że we flocie była za mało nowoczesnych szybkich jednostek, a te które posiadano, były uzbrojone w działa o za małym kalibrze (chodzi tu o główną artylerię krążowników o kalibrze jedynie 100 mm). Atutem tej floty był dość sprawny przemysł stoczniowy, a warto tu na przykład przypomnieć, że pierwsza torpeda została wybudowana w fabryce w Fiume (Rijeka)

    W pierwszym okresie wojny na Adriatyku ich przeciwnikiem była delegowana flota  francuska wzmocniona kilkoma krążownikami angielskimi. Sprzymierzeni mieli wtedy przewagę ok. 2:1, a w przypadku okrętów podwodnych 9:1. Zaś po przystąpieniu Włoch do wojny te proporcje jeszcze się pogorszyły i wyniosły 3:1, a w przypadku okrętów podwodnych 18:1.

    Mimo takiej kolosalnej przewagi  flota CK monarchii odnosiła większe sukcesy i pomimo, że musiała w takich warunkach zostać zepchnięta do defensywy, potrafiła boleśnie ugodzić sprzymierzonych.

    O jednej akcji warto opowiedzieć. Sprzymierzeni w obawie przed penetrowaniem Morza Śródziemnego przez austro-węgierskie okręty podwodne i korzystaniem przez niemieckie ubooty z baz na Adriatyku, wprowadzili blokadę cieśniny Otranto. Na stałe patrolowało ją kilkadziesiąt małych jednostek, wspieranych przez większe okręty i mogących zawsze liczyć na błyskawiczne wsparcie głównych sil floty sprzymierzonych bazujących w Brindisi. Oczywiście bardzo to utrudniało mocarstwom centralnym prowadzenie wojny podwodnej i podejmowały one różne próby przerwania tej blokady.

    Do jednej z większych prób doszło w maju 1917 roku. W akcji wzięły udział trzy szybkie krążowniki, dwa niszczyciele i trzy okręty podwodne stanowiące zabezpieczenie całej operacji. Dodatkowo wykorzystano lotnictwo morskie angażując kilka łodzi latających do wsparcia z powietrza. Operacja była złożona logistycznie, bo okręty przez pewien czas operowały samodzielnie, prace planistyczne zostały jednak wykonane wzorowo i wszystko poszło jak „po sznurku” mimo interwencji brytyjskich i włoskich krążowników i niszczycieli. Zatopiono kilkanaście patrolowców, dwa niszczyciele, kilka handlowych parowców i ciężko uszkodzono interweniujący brytyjski krążownik. Blokada na wiele miesięcy przestała istnieć. Dowódcą całej operacji był kmdr Miklos Horthy, zresztą ciężko ranny po trafieniu jego flagowego krążownika „Helgoland”. W dowód uznania został mianowany admirałem.

    W następnej odsłonie, jego postawa jako aktywnego dowódcy została na tyle doceniona, że został mianowany dowódcą całej floty Austro-Węgier, mimo iż było kilkunastu admirałów przewyższających go stopniem lub starszeństwem. Zatem Horthy nie był admirałem malowanym.

    Na szczególna uwagę zasługuje działalność okrętów podwodnych. Było ich bardzo mało i miały małą wyporność, ale odniosły więcej sukcesów, niż znacznie liczniejsza flota podwodna sprzymierzonych. Podczas wojny CK monarchia nerwowo powiększała stan posiadania w tej materii. Z ciekawostek można powiedzieć, że przez pewien czas największym okrętem podwodnym był U14, czyli zdobyty na wrogu francuski „Curie”.

    Książkę uzupełnia rozdział o Polakach służących we flocie austro-węgierskiej, którzy później zasilili szeregi rodzącej się polskiej Marynarki Wojennej. Jego autorem jest nieodżałowanej pamięci prof. Piotr Wieczorkiewicz, jak zawsze imponujący erudycją i kompetencją.

    Na koniec: książka bardzo kompetentna, szczegółowa, z ordre de bataille walczących flot, opisami technicznymi okrętów itd., czyli ze wszystkim, czego tego typu książce potrzeba. Plus duża kompetencja autora. No i oczywiście sentymentalna podróż w historię CK Monarchii., sumarycznie 9/10

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2004

  • Książki

    Literatura polska na Węgrzech

    Elżbieta Cygielska-Guttman, János Tomcsányi, okładka, recenzjaOgarnęła mnie tęsknica za sprawami węgierskimi. Nic nie miałem pod ręką, zatem wygrzebałem ze starych zapasów biografię Tomcsányiego. Wtedy jeszcze wydawano prace naukowe w formie maszynopisu powielanego, miałem więc i powrót do starego edytorstwa.

    Tomcsányi przynależał do grupy polonofilów. Był tłumaczem, ale też publicystą podejmującym wątki polityczne dotyczące spraw polskich w dwudziestoleciu międzywojennym. Pisywał też o polskiej literaturze. Zasłynął doskonałym przełożeniem na węgierski Chłopów Reymonta. Dostał za to zresztą w 1932 roku nagrodę polskiego PEN Clubu.

     Z ważniejszych utworów prócz Chłopów Tomcsányi przetłumaczył Szkice węglem Sienkiewicza i Dewajtis Rodziewiczówny. Oprócz tego przełożył kilka drobniejszych utworów, przy czym pobudza do refleksji ich dobór, dla niego te utwory były ciekawe i charakterystyczne dla literatury polskiej, dzisiaj są one kompletnie zapomniane (często razem z ich autorami), mówimy tu o Pociągu Gustawa Daniłowskiego, Imieniu matki Stanisława Salińskiego, Polonia maru Edwarda Ligockiego i noweli Mój zegarek Konopnickiej. Zdumiewa, że tłumaczenia Ludzi bezdomnych i Rozdziobią nas kruki i wrony nie zostały wydane, nie wiemy dlaczego, zabrakło wydawcy czy pewności siebie tłumacza.

    I to by było tyle. Taka sympatyczna przypominajka o przyjaźni polsko-węgierskiej.

    Elżbieta Cygielska-Guttman, János Tomcsányi 1873-1935. Popularyzator i tłumacz literatury polskiej na Węgrzech, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1988.

  • Książki

    János Esterházy, ułaskawiony na śmierć

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, recenzjaKim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.

    Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.

    Maria z Esterházych MycielskaJános Esterházy

    Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.

    Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.

    Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na  polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010

  • Książki

    Sándor Márai, Dzienniki i Magia

    Sandor Marai, Dzienniki, recenzja, okładkaO Dziennikach Máraia, po morzu wylanego na ich temat atramentu, trudno napisać w recenzji coś odkrywczego. Skromnie zadaję sobie tylko pytanie, co mnie osobiście w nich zafascynowało, uwiodło? Na pewno nie warstwa literacka, jakby jej nie rozumieć. Nie jest ona nowatorska, a solidnych perfekcjonistów jest dość dużo. Chyba także nie warstwa poznawcza, intelektualna, bo nie było w nich dużo rzeczy, których bym się dopiero dowiedział, ani jakiś zaskakujących rozstrzygnięć. Co zatem spowodowało, że czytałem Dzienniki z przyjemnością pomieszaną z determinacją, bo lektura nie była lekka?

    Po zastanowieniu odpowiadam – na pewno była to chęć obcowania z przyzwoitym człowiekiem. Márai wyzierający ze stron Dzienników jawi się, jako człowiek o stałych, niewzruszonych poglądach, nie dający się uwodzić polityce, ale też nie podążający za modą ani za jakąkolwiek poprawnością. Tworzy własny świat wartości i jest mu wierny. Powściągliwie pisze o swoich osobistych kłopotach, a raczej uczciwie powiedzmy, nie pisze o nich wcale, domyślamy się tylko ich istnienia, jako atrybutu niezamożnego, przymusowego tułactwa.

    Márai tworzy swoje dzieła na przekór okolicznościom, często utrudniającym pracę pisarza. Nigdy się nie skarży, ale i tak czujemy, jakiej niezłomności wymaga wierność swojemu powołaniu literata. Ta niewzruszona stałość wzbudza nie tylko sympatię, nie tylko szacunek, ale i chęć, żeby za pośrednictwem Dzienników pouczestniczyć w intelektualnym życiu pisarza. Przyznaję, była to przygoda na prawdę fascynująca.

    Sandor Marai, Magia, recenzja, okładkaPoszedłem krok dalej i sięgnąłem do innych dzieł Máraia. Wybrałem Magię szukając czegoś, co wprowadzałoby trochę nastroju metafizyki. Wcześniej czytałem Wyznania patrycjusza i przypuszczałem, że wzbogacanie prostej narracji zdecydowanie wyjdzie tej literaturze na zdrowie. Przypuszczenia się sprawdziły i Magia okazała się ciekawsza od poprzedniej lektury. Na książkę składa się trzydzieści kilka opowiadań o prostej fabule, ale kończących się czymś dziwnym, jakąś nietypową pointą, obserwacją pokazującą, że w ludzkiej egzystencji kryją się obszary trudne do zrozumienia i wytłumaczenia, że pod powierzchnią zwykłych pozornie zdarzeń jest jeszcze coś i to coś jest niezauważalne, ale istnieje na pewno. Sporo z tych opowiadań stawia pytania niebanalne i pozostawia człowieka w zadumie. Kilka z nich jest na prawdę klasy światowej. Wybrane utwory były wcześniej czytane przez samego pisarza w cotygodniowej audycji Węgierskiego Radia.

    Odświeżyłem sobie pamięć i powtórnie przeczytałem również Występ gościnny w Bolzano poświęcony epizodowi z życia Giacomo Cassanovy. Wszystko to razem skłania mnie do pewnego podsumowania twórczości Máraia. Z trzech przeczytanych książek najsłabiej wypadają Wyznania patrycjusza i ich lektury nie polecam. To powieść autobiograficzna, ciekawa jako dokument epoki, ale niemiłosiernie rozwleczona. Występ gościnny w Bolzano i Magia prezentują zacznie wyższy poziom. To literatura bardzo solidna, przemyślana i konsekwentna. Z Dzienników wyłania się postać pisarza oddanego swojej twórczości, której wręcz podporządkowuje swoje życie. Książki Máraia potwierdzają takie nastawienie autora (nie krygował się w Dziennikach), czuć w nich sumienność pisarza, który dopracowuje szczegóły, wnikliwie planuje konstrukcję dzieła, panuje nad postaciami. Nic tu nie ma przypadkowego. Podoba mi się i taka literatura, i ten sposób uprawiania zawodu. Ale jednocześnie tej literaturze czegoś brak, nie ma ona tego tajemniczego powabu wciągającego czytelnika, przykuwającego uwagę. Wydaje mi się, a piszę to z ciężkim sercem, że Márai to taki literacki Salieri – bardzo dobrze wie, jak pisać, wkłada w to mnóstwo zaangażowania, ale na końcu jego dziełom brakuje błysku, tego czegoś, co powoduje, że jedne książki uważamy za genialne, a inne za jedynie bardzo solidne. A na koniec przychodzi taki fircyk Mozart i od niechcenia wszystko napisze lepiej.

    Podsumowując: Dzienniki 10/10, Magia 8/10, Występ gościnny w Bolzano 8/10, Wyznania patrycjusza 5/10.

    Sándor Márai, Dzienniki (wyd. V) Czytelnik 2009, Sándor Márai, Magia, Czytelnik 2008

  • Książki

    Krzysztof Varga, Gulasz z turula

    Krzysztof Varga snuje swoją opowieść o istocie madziarskości w sposób zachwycający. Wędruje od miasta do miasta, od knajpki do knajpki, widzi rzeczy, które umykają wzrokowi turystów znad Wisły, ale które też nie są ostro widziane przez samych Węgrów. Krzysztof jest Polakiem a Varga Węgrem, co daje mu szczególna perspektywę w oglądaniu rzeczywistości.

    Książkę połknąłem za jednym podejściem, pod koniec z premedytacją przerywając lekturę, aby starczyło na dłużej. Nieustannie przypominały mi się moje własne peregrynacje po Budzie i Peszcie, po kąpielisku Széchenyi, po łaźniach Gellérta, po katedrze w Esztergom (lub piękniej po polsku, w Ostrzychomiu). Zazdrościłem, że nie poznałem tych winiarni, restauracyjek i niektórych specjałów węgierskiej kuchni. Może kiedyś ruszę szlakiem Vargi?

    W trakcie lektury jednak wielokrotnie zapalały mi się czerwone lampki, nieuchronnie sygnalizujące, że z czymś nie zgadzam, a nawet więcej, że poglądy Vargi mi się nie podobają, wręcz niekiedy irytują.

    Turul to taka madziarska odmiana orła. Czy ktokolwiek z Polaków czułby się zadowolony, jeśli jakiś obcokrajowiec, nawet z polskimi korzeniami, napisałby książkę Bigos z orła białego, a w środku znajdowałyby się rozdziały: Schabowy z Chrobrego, Potrawka z Piłsudskiego i Rosół z Wałęsy. Trzeba przyznać, że to dość szczególna maniera. Ja przynajmniej czułem się zażenowany i zniesmaczony czytając takie tytuły. Różne osoby mają różne poczucie kultury literackiej i każdy musi sam rozstrzygnąć, co o tym koncepcie myśleć.

    Węgry są ogarnięte powszechnie występującą melancholią. Po naddunajskich równinach snuje się splin wciskający się we wszystkie szczeliny i przywodzący do samobójstw, zacznie częściej występujących tu niż gdziekolwiek indziej na świecie. Jakie by nie były jego pierwotne przyczyny, to jedno ze źródeł pochodzi z okresu tuż po pierwszej wojnie światowej, kiedy Korona św. Stefana została dramatycznie okrojona i z wielkiego narodu pozostał tylko państwowy kadłubek, a połowa Madziarów znalazła się poza granicami nowego państwa. Siedmiogród przyłączono do Rumunii, kawałki Vojvodiny do Jugosławii, Górne Węgry do Słowacji. Wielkość została utracona, duma nadszarpnięta, pozostał gigantyczny kac. Traktat w Trianon, który sankcjonował owe podziały jest najczarniejszą kartą w nowożytnej historii Węgier. Ja dobrze rozumiem braci Węgrów, współodczuwam z nimi klęskę, podzielam poczucie, że Wielkie Węgry, to także te poza granicami państwa węgierskiego. Ku mojemu zdumieniu Varga tego nie rozumie i patrzy na odwoływanie się do idei Wielkich Węgier, jak na jakowyś skansen, dziwaczny przeżytek, widzi jego przejawy w kontekście kultury bazarowej, grafomańskiej, być może śmiesznej, gdyby nie żałosnej. Stąd być może ten gulasz z turula. Tym bardziej mnie to zniesmacza.

    Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdybyśmy po drugiej wojnie stracili kresy wschodnie, a nie weszli w posiadanie „ziem odzyskanych”. Wyobraźmy sobie Polskę bez Wilna i Lwowa, ale też bez Opola, Wrocławia, Szczecina, Gdańska i Olsztyna, a być może bez Białegostoku (prawosławni do Białorusi), Przemyśla (toż to przecież ośrodek ukraiński), Cieszyna (oj Czesi by się ucieszyli) i Tatr (mają Słowacy większość, to mogą mieć całość tych gór). Węgrów właśnie to spotkało. I co w tym dziwnego, że swoich pobratymców w krajach ościennych traktują jak Węgrów tworzących ten sam naród? Nikt tu nie mówi o rewizji granic, chodzi tylko o sentyment i o objęcie troską Madziarów żyjących poza ojczyzną. Ja w tym nie widzę nie tylko nic dziwnego, ale się z Węgrami solidaryzuję i rozumiem, skąd dziś bierze się ich narodowy splin. Vardze mam za złe, że traktuje takie poglądy jak dziwaczny, zapyziały przeżytek. Zresztą z tego rodzaju myślenia bierze sie bardzo niechlubne pozostawienie polskiej mniejszości na wschodzie swojemy własnemu losowi, nawet nie stworzylismy przyzwoitych warunków do repatriacji, a to już dość haniebne. Rzumiem, że Varga bardzo by pochwalił taką Realpolitik.

    Sprzeciw budzi także sposób, w jaki w Gulaszu z turula są przedstawione manifestacje, na których żądano odwołania Gyurcsányego, po ujawnieniu jego sławnej mowy na wewnętrznym spotkaniu aktywistów swojej partii („kłamaliśmy rano i wieczorem, w dzień i w nocy”). Varga był chyba jedynym, który widział w tych manifestacjach wyłącznie nacjonalistyczny folklor i prowincjonalną nieporadność. Na dodatek kobiety uczestniczące w tych wydarzeniach uporczywie nazywa podstarzałymi markietankami, co jest po prostu niegrzeczne i budzi przede wszystkim niesmak. Nie podoba mi się również lekceważąco negatywny ton komentarzy odnoszących się do admirała Horthyego – w moich oczach była to postać wzbudzająca sympatię, a w czasie wojny postawiona przed dramatycznymi wyborami, które nie miały dobrych rozstrzygnięć, ale to temat na osobny esej, tutaj tylko sygnalizuję kolejny punkt niezgody.

    Podsumowując: w sympatycznej, czasem nawet pociągającej formie Varga sprzedaje bardzo wątpliwe treści i bardzo przestrzegam przed uwodzicielskim czarem wędrówek po peszteńskich knajpkach i specjałach kuchni węgierskiej, czarem osłabiającym tak w tym przypadku potrzebny krytycyzm wobec poglądów autora.

    Na pewno jednak wzrosła we mnie chęć wypicia tokaju w winiarni z polskojęzycznym menu, poszwędania się wieczorem po wzgórzu zamkowym, czy zanurzenia nóg w Balatonie.

    Krzysztof Varga, Gulasz z turula, Czarne 2008

  • Książki

    Czekiści

    Czekiści. Organy bezpieczeństwa w europejskich krajach bloku sowieckiego 1944-1989, pod red. Krzysztofa Persaka i Łukasza Kamińskiego, IPN Warszawa 2010.

    Udało się. Trudno w to uwierzyć, ale się udało przygotować całościową i kompletną (!!!) publikację na temat struktur organów bezpieczeństwa we wszystkich krajach socjalistycznych ze Związkiem Sowieckim na czele. Książka zawiera szczegółowe omówienie genezy i wszelkich przekształceń organizacyjnych struktur aparatu bezpieczeństwa w poszczególnych państwach socjalistycznych. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że komuniści wprowadzali w nich ciągłe zmiany organizacyjne, wprost proporcjonalnie do tego, jaką wagę przydawali tajnym służbom. W Związku Sowieckim na przykład stałe dzielenie i łączenie kompetencji pomiędzy NKWD/KGB a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (MWD) powodowało, że naprawdę trudno było zorientować się komu i w jakim zakresie podlegały dane struktury w poszczególnych przekrojach czasowych.

    Oczywiście przy wszystkich komórkach organizacyjnych omówione zostały zadania, jakie im przydzielano, ale także – dodano komentarz co do ustalania priorytetów tych zadań. Do tego dołączone są dane o obsadzie personalnej poszczególnych komórek, w tym, co ciekawe, zbiorcze dane statystyczne o zasobach kadrowych służb. We wszystkich artykułach osobną uwagę poświęcono zasobom agenturalnym. Rozległość działań służb w tej materii robi wrażenie i daje do myślenia.

    Powstała książka, a raczej księga, ogromna, ponad 600 stron, a w nich około 100 tabel i 20 diagramów. Żeby dać pojęcie o szczegółowości tej pracy, przytoczę tytuły kilku (spośród 22) tabel z artykułu o KGB: Oddziały zbrojne i jednostki specjalne KGB, Członkowie kolegium KGB, Kadry KGB, Wykształcenie kadr, Skład etniczny kadr, Więźniowie łagrów i kolonii karnych, Przyczyny skazań, Wyroki śmierci. I tak dalej kraj po kraju. Taka rozległość tematyczna była możliwa do osiągnięcia tylko dzięki międzynarodowemu zespołowi 15 autorów. Wielkie uznanie należy się redaktorom tomu za zapewnienie spójności i porównywalności danych pomiędzy wszystkimi artykułami, a IPN za podjęcie trudu przygotowania tak monumentalnego dzieła, dodajmy prekursorskiego w skali światowej.

    Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zatem na koniec kilka słów o postulatach na przyszłość. Przydałby się taki tom w odniesieniu do służb wojskowych, zapewne będzie trudniej, ale każda tego typu publikacja będzie ogromnym sukcesem. Warto by było coś napisać o działalności, konkretnych akcjach i grach operacyjnych obu tych służb. Cenną rzeczy były by także przekrojowe ujęcia bardziej szczegółowych tematów, takich jak: agentura i infiltracja społeczeństwa, więźniowie polityczni czy akcje dezinformacyjne.

    Ocena w przypadku tej książki jest formalnością: 10/10.

  • Książki

    Węgierscy łącznicy

    Węgierski łącznik, recenzja, okładkaZ Węgrami Polacy mają wiele wspólnego – dziedzictwo kultury szlacheckiej, pamięć wielkiej historii wielkiego państwa, które aktualnie zamieniło się w niewielkie, a na pewno w niemocarstwowe państewko. Przewaga honoru nad pragmatyzmem i dominująca nostalgia za historią zamieniająca się we współczesna melancholię (na Węgrzech) lub niską samoocenę narodową (w Polsce). Wspólne epizody historyczne: gen. Bem na Węgrzech, pomoc Węgrów po klęsce w 1939 roku, współodczuwanie w kryzysie 1956 roku. Współcześnie kontakty polityczne są żadne, kulturowe niewielkie – znamy i lubimy Martę Mesarosz, Istvana Szabo, Maraia i Kertesza, nie wiem jak recepcja kultury polskiej wygląda po węgierskiej stronie.

    Sentyment tak czy owak pozostaje i polsko-węgierskie wspominki sprawiły mi dużo radości. Tym bardziej że wydana przez Frondę książka jest napisana inteligentnie, życzliwie dla tematu i językowo bardzo apetycznie. Węgierski łącznik składa się z pięciu ciekawych wywiadów (Ákos Engelmayer, Csaba György Kiss, István Kovács, Attila Szalai oraz Imre Molnár) z Wegrami, którzy na różne sposoby byli związani z Polską, naszą kulturą, ale też niektórymi pięknymi Polkami.

    Mile dla polskiego uchą brzmią opowieści, jak podczas socjalistycznej nocy, w Polsce młodzi Węgrzy znajdowali przestrzenie wolności u nich niewystępujące. Ambitny teatr, literatura, drugi obieg i przede wszystkim prowadzone z pełna otwartością „nocne Polaków rozmowy”, o pardon, „nocne Polaków z Węgrami rozmowy”. Zaskakiwał zwłaszcza brak autocenzury w prywatnych rozmowach, podczas których nawet w towarzystwie bądź co bądź obcokrajowców wypowiadali się Polacy z pełna otwartością na tematy i polityczne, i związane ze sferą wolności w kulturze.

    Dzięki tym szczerym rozmowom nasi węgierscy przyjaciele ze zdumieniem konstatowali, że Polacy znacznie więcej wiedzą na temat Powstania węgierskiego 1956 roku niż młodzi Węgrzy, bowiem w epoce kadarowskiej na ten temat w ich ojczyźnie nie mówiło się wcale i to również w prywatnych rozmowach, głównie dlatego, że wypierano ze świadomości traumę po przetrąceniu kręgosłupa niezależnego i dumnego przecież narodu.

    Z powstaniem węgierskim wiąże się moje prywatne wspomnienie. Mój ojciec do końca swych dni miał wyrzut sumienia, że nie wystarczająco pomogliśmy Węgrom wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowali. Sami jakoś uniknęliśmy sowieckich czołgów, a naszych przyjaciół pozostawiliśmy ich własnemu losowi. Z węgierskiej perspektywy wyglądało to zupełni inaczej. Pomoc im udzielona poprzez przekazanie krwi masowo oddawanej przez Polaków, była odbierana nie tylko jako wyraz serdecznej solidarności, ale okazało się jedyną konkretna pomocą jakiej Węgrom udzielono.

    Wszędzie w Polsce Węgrzy podróżujący autostopem (u nich zakazanym) doświadczali rozlicznych objawów sympatii – byli zawożeni tam, gdzie potrzebowali, zapraszani do prywatnych domów na nocleg, żywieni i pojeni „czym chata bogata”. Ostatecznie część z nich znajdowała tu żony, a po odzyskaniu wolności zostawała ambasadorami w Warszawie. I tak optymistycznie te historie osobiste się kończą.

    Książka dokonała, polecam i kończę recenzję notą zbliżoną do ideału – 5/6.