• Książki,  Militaria

    Legiony według Koprowskiego

    Książka może przytłaczać trzytomową objętością. Niesłusznie. Czyta się ją łatwo i dość szybko. Ma ciekawą konstrukcje, składa się bowiem w znacznej części z wypisów z pamiętników i innych źródeł połączonych słowem wiążącym i komentarzem.

    Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że autor jest ogarnięty manią antypiłsudczykowską. Przyłączył się do klubu, w którym główne miejsce okupuje Ziemkiewicz, a towarzyszy mu sporo innych odbrązawiaczy.

    Nie ma sensu przytaczać tu różnych nadużyć w ocenach, ich wyjaśnianie i prostowanie wymagałoby sporego eseju.

    Aby uświadomić potencjalnym czytelnikom rodzaj zajadłości Koprowskiego, przytoczmy tu jedną tylko jego opinię o Piłsudskim. Mianowicie w odniesieniu do jego rozmowy z gen. Beselerem postawę Piłsudskiego komentuje „przyjął postawę człowieka, o którym mówią, że choć plują na niego, on zaprzecza temu, mówiąc, że deszcz pada”.[i] W innym miejscu dodaje, że Beseler lekceważył Piłsudskiego, a na tę opinię bynajmniej nie wpływał kilkadziesiąt stron dalej zamieszczony cytat, z którego wynika że to właśnie Piłsudskiego Beseler traktował jako jedynego poważnego rozmówcę w sprawie tworzenia Wojska Polskiego. Czy można poważnie traktować opinie Koprowskiego? Można nie mieć żadnej wiedzy na ten temat, wystarczy czytać uważnie jego książkę.

    Proporcjonalnie do tego jak negatywnie autor oceniał obóz piłsudczykowski, tak pozytywnie podmalowywał osiągnięcia jego przeciwników wszelkiej maści. Dzieje legionów wschodnich przedstawiał jako pasmo sukcesów, podczas gdy w rzeczy samej było to pasmo porażek zakończonych likwidacją tego pomysłu i wcielenia polskich oddziałów do armii rosyjskiej. Zauważał to Dmowski, który mimo iż przez kilkanaście wcześniejszych lat głosił konieczność i możliwość współpracy z Rosją, ostatecznie w obliczu kompletnej porażki swoich planów, położył krzyżyk na caracie i opuścił imperium. Koprowski wie jednak lepiej. Na Zachodzie zresztą Dmowski też żadnych sukcesów nie odnosił aż do czasu pokoju brzeskiego, kiedy to Rosja (już bolszewicka) wycofała się z wojny, a mocarstwa alianckie zwolnione z lojalności wobec wschodniego sojusznika poczęły szukać polskich rekrutów i ostrożnie podjęły sprawę polską. Jeśli ktoś odniósł tu sukces to Paderewski, który przekonał prezydenta Wilsona do umieszczenia w celach wojny odzyskania przez Polskę niepodległości.

    Koprowski w swojej zaciętości posuwa się tak daleko, że zaprzecza sam sobie. W wielu miejscach na przykład pisze, że Piłsudski popełniał błąd wstrzymując zaciąg do Legionów, bo im byłyby większe tym lepiej. Jednocześnie dobrze ocenia zaprzepaszczenie przez polityków endeckich legionu formowanego we Lwowie.[ii] Gdzie logika?

    Trzeba dodać w tym miejscu, że wszelkiej maści odbrązawiacze mają ułatwione zadanie, bo politycy polscy, niezależnie od orientacji, mieli w początkowym okresie I wojny światowej bardzo trudną sytuację. Czego by nie zrobili, jakiej opcji politycznej by nie hołdowali, jakiej strategii by nie przyjęli – nie tylko nie mogli odnieść sukcesu, ale skazani byli wręcz na porażkę. Dlaczego? Bo mocarstwo walczące nie chciały w żaden sposób podjąć sprawy polskiej i wszystkie wysiłki naszych polityków odbijały się od muru niemożliwości. Zatem łatwo ich krytykować. W zależności od aktualnych poglądów publicystów (bo nie historyków) ostrze krytyki można kierować to w tę, to w tamtą stronę. Im mniej kto bystry, tym oceny są łatwiejsze i bardziej jednoznaczne.

    Z coraz większą przykrością czytam książki, które do współczesnych czasów przenoszą partyjne spory z przeszłości. Nie ma to żadnego sensu. Najczęściej stan dzisiejszej wiedzy pozwala dokładnie rozumieć intencje i uwarunkowania decyzji ówczesnych polityków. Zwróćmy uwagę, że im nie była znana przyszłość i działali w sytuacji  niepewności, co dalszego biegu historii. Jeżeli my dzisiaj znamy skutki niegdysiejszych decyzji, to nie upoważnia nas to do łatwego ferowania ocen. Właśnie ta tendencja nazywa się myśleniem ahistorycznym.

    Osobną kwestią jest ostrość i arbitralność ocen. Rozumiem ówczesnych polityków, którzy niekiedy spór prowadzili tak ostro, że niekiedy atakowali przeciwników zupełnie bez sensu. Chwały im to nie przynosi, ale ostatecznie mogę zrozumieć, że jak chodzi o losy narodu, to spór może być bardzo intensywny. Natomiast kompletnie nie rozumiem, dlaczego dzisiejsi publicyści wchodzą w buty dawno nie żyjących adwersarzy i jak gdyby nigdy nic kontynuują te polemiki dzisiaj z równą uporczywością. Teoretycznie powinni mieć więcej wiedzy niż ówcześni aktorzy sceny politycznej. Odnoszę jednak wrażenie, że mają jej znacznie mniej.

    Podsumowując: książka mimo negatywów o których powyżej warta przeczytania, ze względu na przystępną formą i liczne cytaty ze źródeł. Wymaga jednak, aby ją czytać tak, jak się pije kawę parzoną „po turecku” – trzeba nieustannie odsączać lekturę z fusów. Jak ktoś lubi i potrafi, to książka dla niego.

    Marek A. Koprowski, Legiony. Droga do legendy, t. 1: Przed wyruszeniem w pole 1906-1914, t. 2: Nie tylko I Brygada 1915-1916, t. 3: Tworzyli wojsko Polskie 1916-1918, Replika 2018.


    [i] M.A. Koprowski Legiony. Droga do legendy, t. t. 3 Tworzyli wojsko Polskie 1916-1918, s. 216.

    [ii] Legion ten w kontekście Legionów Polskich nazywany był Wschodnim, aby nie mylić z podobnie nazywanymi legionami formowanym po stronie rosyjskiej unikam tej nazwy, aby nie wprowadzać zamętu pojęciowego.

  • Militaria

    Armaty kalibru 120 mm wz. 1878/09/31 i 1878/10/31

    O moich superpozytywnych ocenach Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia pisałem wielokrotnie. Do zeszytów będących podsumowaniem naszej wiedzy doszły zupełnie nowatorskie poświęcone radiostacjom polowym, sprzętowi optycznemu czy bunkrom polowym.

    Tym razem będzie jednak trochę krytycznie. Armaty 120 mm, którym poświęcony jest omawiany zeszyt, stanowiły w polskiej armii sprzęt nietypowy, to znaczy niewystępujący w normalnych pułkach artylerii.[1] Wszystkich ich było lekko ponad 40 sztuk, co wystarczało na wystawienie 3 dywizjonów (każdy trzy baterie po 4 działony, razem 36 sztuk). Jeden z tych dywizjonów został zmotoryzowany (6 dam, zmobilizowany przez 1 pam[2] w Stryju), co było pewnym ewenementem, bowiem był to jedyny zmotoryzowany dywizjon artylerii ciężkiej, a jeden z trzech w ogóle zmotoryzowanych dywizjonów. Pozostałe dwa to dywizjony artylerii lekkiej wystawione na potrzeby zmotoryzowanych brygad kawalerii, były to jednak mniejsze jednostki, bo tylko dwubateryjne.

    Ku mojemu największemu zdumieniu autorzy nie postawili sobie najbardziej oczywistych pytań: dlaczego jako sprzęt nietypowy pozostawiono tylko armaty 120 mm? dlaczego zdecydowano się na motoryzację armat nietypowych, a nie tych stanowiących podstawowe wyposażenie pułków artylerii ciężkiej? Czy motoryzacja wpłynęła na poprawę wartości bojowej dywizjony, jeśli tak, to w czym to się przejawiło? Dodatkowo chciałoby się postawić kilka zagadnień mniejszej wagi: jak wyposażony w sprzęt motorowy był 6 dam? jak to się stało, że dywizjonowi armat 120 mm biorącemu udział w obronie Warszawy (46 dac) zabrakło amunicji, podczas gdy jego bliźniacza jednostka wycofując się spod Zegrza (47 dac) była w stanie uzupełnić amunicję znacznie ponad przewidywany etat?[3]

    Rozumiem, że nie na wszystkie te pytania baza źródłowa pozwala udzielić odpowiedzi, ale w takim przypadku dobrze jest po prostu powiedzieć „nie wiemy”. Samo postawienie problemu już jest wartością istotną. Ponadto czytelnikom dostarcza się informacji, jaki jest stan najnowszej wiedzy odnoszącej się do danego zagadnienia. Jeżeli pytań się nie stawia, to nie wiadomo, czy to autorzy są mało ruchliwi intelektualnie, czy tylko milczeniem pokrywają obiektywny brak informacji. Potwierdzeniem, że autorzy nie zauważają problemu motoryzacji artylerii może być np. fakt, że podają dane techniczne tylko dla armat o ciągu konnym, a po wymianie kół  istotnie zmieniała się waga działa.

    Wielki Leksykon Uzbrojenia jest wydawnictwem popularnym, zatem  można by powiedzieć, że nie musi być tak kompetencyjnie zaawansowany. Jednak tak się składa, że autorzy piszący w tej serii to nie tylko najlepsi aktualnie dostępni specjaliści w danej dziedzinie, ale również ambitni badacze, przedstawiający w popularnej formie najaktualniejszy stan wiedzy. Dlatego ta seria jest tak ciekawa. Warto, aby redakcja była w stanie wymóc na autorach pewien poziom i kompletność informacyjną, nie tylko w zakresie wyposażenia zeszytu w odpowiednią ilość materiału ilustracyjnego. W omawianym zeszycie zabrakło informacji, skąd wzięło się dziwne oznaczenie armaty jako wz. 1878/09/31 lub 1878/10/31. Można się tylko domyślać, że chodziło o łoże rosyjskiej haubicy 152,1 mm wz. 1909 lub 1910, które wykorzystano do przebudowy armaty według wzoru zatwierdzonego w 1931 roku. Ale czy na pewno?

    Poza tymi kilkoma zagadnieniami zeszyt bardzo ciekawy i jak wszystkie inne bardzo przydatny w porządkowaniu istniejącej wiedzy.

    Jędrzej Korbal, Paweł Janicki, Armaty kal. 120 mm wz. 1878/09/31 i 1878/10/31, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939 t. 44, Edipresse Warszawa 2014.


    [1] Po prawdzie to była jeszcze jedna armata nietypowa w 1939 roku. Mianowicie tuż przed wybuchem wojny wystawiono 3 plutony artylerii górskiej z armatami 65 mm (razem 12), a trakcie formowania było pięć dwudziałowych plutonów dla ON . Jakby tej armacie poświęcono chociażby część zeszytu WLU to dopiero byłaby rewelacja.

    [2] Autorzy konsekwentnie piszą 1 PAM, zwracam redakcji WLU uwagę, że w innych zeszytach autorzy używali skrótów nazw pułków pisanych małymi literami, podobnie jak zresztą w całej literaturze przedmiotu

    [3] Zresztą można się tylko domyślać, że standardowo bateria było wyposażona w 2 j.o. czyli ok. 80 pocisków, bo tyle mieściło się na wozach amunicyjnych, ale czy na pewno to wszystko. W każdym razie 47 dac pobrał po 133 pociski na działo. Jak w takim razie zabrał tyle amunicji? Ciekawe też skąd je pobrał, skoro 46 dac nie mógł / nie potrafił tego zrobić?

  • Militaria

    Marynarka wojenna Austro-Węgier

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, okładka, recenzjaSzczerze powiedziawszy o flocie wojennej Austro-Węgier wiedziałem tylko tyle, że istniała i że prawdopodobnie miał z nią coś wspólnego późniejszy regent Węgier, admirał Horthy, który był przedmiotem dowcipów, jako  admirał w kraju bez morza. Jak się okazało, żarty były zupełnie bezzasadne.

    Dzięki Csonkarétiemu wiemy, że Austro-Węgry posiadały przed I wojną światową całkiem pokaźną flotę wojenną. Składało się na nią 15 pancerników, 10 krążowników, 19 niszczycieli i 39 torpedowców. Jedynym poważniejszym brakiem było posiadanie jedynie 7 i to bardzo małych okrętów podwodnych. Z kolei warunki wojenne potwierdziły, że we flocie była za mało nowoczesnych szybkich jednostek, a te które posiadano, były uzbrojone w działa o za małym kalibrze (chodzi tu o główną artylerię krążowników o kalibrze jedynie 100 mm). Atutem tej floty był dość sprawny przemysł stoczniowy, a warto tu na przykład przypomnieć, że pierwsza torpeda została wybudowana w fabryce w Fiume (Rijeka)

    W pierwszym okresie wojny na Adriatyku ich przeciwnikiem była delegowana flota  francuska wzmocniona kilkoma krążownikami angielskimi. Sprzymierzeni mieli wtedy przewagę ok. 2:1, a w przypadku okrętów podwodnych 9:1. Zaś po przystąpieniu Włoch do wojny te proporcje jeszcze się pogorszyły i wyniosły 3:1, a w przypadku okrętów podwodnych 18:1.

    Mimo takiej kolosalnej przewagi  flota CK monarchii odnosiła większe sukcesy i pomimo, że musiała w takich warunkach zostać zepchnięta do defensywy, potrafiła boleśnie ugodzić sprzymierzonych.

    O jednej akcji warto opowiedzieć. Sprzymierzeni w obawie przed penetrowaniem Morza Śródziemnego przez austro-węgierskie okręty podwodne i korzystaniem przez niemieckie ubooty z baz na Adriatyku, wprowadzili blokadę cieśniny Otranto. Na stałe patrolowało ją kilkadziesiąt małych jednostek, wspieranych przez większe okręty i mogących zawsze liczyć na błyskawiczne wsparcie głównych sil floty sprzymierzonych bazujących w Brindisi. Oczywiście bardzo to utrudniało mocarstwom centralnym prowadzenie wojny podwodnej i podejmowały one różne próby przerwania tej blokady.

    Do jednej z większych prób doszło w maju 1917 roku. W akcji wzięły udział trzy szybkie krążowniki, dwa niszczyciele i trzy okręty podwodne stanowiące zabezpieczenie całej operacji. Dodatkowo wykorzystano lotnictwo morskie angażując kilka łodzi latających do wsparcia z powietrza. Operacja była złożona logistycznie, bo okręty przez pewien czas operowały samodzielnie, prace planistyczne zostały jednak wykonane wzorowo i wszystko poszło jak „po sznurku” mimo interwencji brytyjskich i włoskich krążowników i niszczycieli. Zatopiono kilkanaście patrolowców, dwa niszczyciele, kilka handlowych parowców i ciężko uszkodzono interweniujący brytyjski krążownik. Blokada na wiele miesięcy przestała istnieć. Dowódcą całej operacji był kmdr Miklos Horthy, zresztą ciężko ranny po trafieniu jego flagowego krążownika „Helgoland”. W dowód uznania został mianowany admirałem.

    W następnej odsłonie, jego postawa jako aktywnego dowódcy została na tyle doceniona, że został mianowany dowódcą całej floty Austro-Węgier, mimo iż było kilkunastu admirałów przewyższających go stopniem lub starszeństwem. Zatem Horthy nie był admirałem malowanym.

    Na szczególna uwagę zasługuje działalność okrętów podwodnych. Było ich bardzo mało i miały małą wyporność, ale odniosły więcej sukcesów, niż znacznie liczniejsza flota podwodna sprzymierzonych. Podczas wojny CK monarchia nerwowo powiększała stan posiadania w tej materii. Z ciekawostek można powiedzieć, że przez pewien czas największym okrętem podwodnym był U14, czyli zdobyty na wrogu francuski „Curie”.

    Książkę uzupełnia rozdział o Polakach służących we flocie austro-węgierskiej, którzy później zasilili szeregi rodzącej się polskiej Marynarki Wojennej. Jego autorem jest nieodżałowanej pamięci prof. Piotr Wieczorkiewicz, jak zawsze imponujący erudycją i kompetencją.

    Na koniec: książka bardzo kompetentna, szczegółowa, z ordre de bataille walczących flot, opisami technicznymi okrętów itd., czyli ze wszystkim, czego tego typu książce potrzeba. Plus duża kompetencja autora. No i oczywiście sentymentalna podróż w historię CK Monarchii., sumarycznie 9/10

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2004