• Książki

    Wolne miasto Zakopane

    W Zakopanem każdy był i każdy ma swoje zdanie na jego temat. Podobnie na temat recenzowanej książki każdy będzie miał własną opinię.

    Przechodząc do istoty rzeczy – bardzo zachęcam do przeczytania tego opracowania. Autor prezentuje w nim podejście całkowicie odmienne od tego, jakie zwykle jest przedstawione w odniesieniu do Zakopanego. Nie ma tu cyganerii artystycznej, rzemiosła ludowego, kultury góralskiej ani nawet smacznych anegdot. Jest za to wnikliwa analiza rosnącego jak na drożdżach prywatnego biznesu (czy raczej jak się wtedy mówiło „prywatnej inicjatywy”). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie działo się to w państwie socjalistycznym, które na wszelkie możliwe sposoby ograniczało lub wprost zabraniało aktywności gospodarczej swoich obywateli. Największe znaczenie miało w tej materii samowolne budownictwo domów stawianych „pod wynajem”.

    Jednym z ciekawszych ustaleń autora było wyjaśnienie przyczyny niebywałego rozrostu kwater prywatnych. Była nią aktywność państwowych zakładów pracy, które koniecznie chciały mieć możliwość organizowania wczasów dla swoich pracowników i podnajmowały od prywatnych właścicieli zarówno bazę noclegową, jak i zaplecze umożliwiające wyżywienie. Żadne formalne ograniczenia tu nie pomagały, każde z nich można było w jakiś sposób obejść.

    Profesor Kochanowski bardzo kompleksowo przedstawił sytuację Zakopanego. Omówił zarówno przemiany władzy w mieście, funkcjonowanie organów ścigania, jak i aktywność obywateli w rozbudowie prywatnej bazy turystycznej.

    Czego zabrakło? Najbardziej chyba chociaż skrótowego przedstawienia działalności poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Na całym Podhalu było ono bardzo żywe. Na terenie Zakopanego mieszkało wiele osób czynnie zaangażowanych w zbrojne podziemie i musiało to mieć wpływ na postawy ludności. Jak głęboki? Nie potrafię odpowiedzieć bez szczegółowych badań. Na pewno specyficzny klimat społeczny Zakopanego, z całkowitym lekceważeniem komunistycznych władz, nie brał się wyłącznie z chęci zarobienia „dutków”. Socjalistyczne państwo było tu elementem obcym, jak na całym Podhalu, i antykomunizm górali miał tu swoje znaczenie. Tego wątku wyraźnie zabrakło.

    Szkoda także, że autor nie pokusił się na żadne porównania. Czy w kurortach nadmorskich nie panowała podobna „wolność”? Pamiętam, że z rodzicami wielokrotnie byłem nad morzem i zawsze nocowaliśmy w kwaterach prywatnych i stołowaliśmy w miejscach, gdzie pokątnie wydawano obiady. Czy nie było to podobne do Zakopanego?

    Kochanowski przedstawił Zakopane, jako przedmiot turystycznego pożądania wszystkich Polaków. Moje wspomnienia są jednak inne. Pamiętam, że w czasie górskich wędrówek, kiedy chcieliśmy iść w  Tatry, musieliśmy zawadzić o Zakopane. Z dworca PKP przechodziliśmy do dworca autobusowego starając się jak najmniej czasu spędzić w samym mieście. Atmosfera komercyjnego blichtru napawała nas obrzydzeniem. Nie było to doświadczenie jednostkowe, jednakże w książce nie zostało w żaden sposób zauważone.

    Oczywiście postulaty możliwych rozszerzeń lub uzupełnień można mnożyć. Nie zmienia to w niczym wysokiej oceny pracy takiej jaka jest. Dla mnie 9/10, bo rozumiem, że autor chciał książkę zamknąć w jakimś obliczalnym czasie i objętości. Jerzy Kochanowski, Wolne miasto Zakopane 1956-1970, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019, ss. 332.

  • Książki

    Komuniści walczący z zakonnicami

    Ewa Kaczmarek MChR, Dlaczego przeszkadzały. Polityka władz partyjnych i rządowych wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w Polsce w latach 1945-1956, okładka, recenzjaW polityce władz komunistycznych zakony chrześcijańskie zawsze były solą w oku i zawsze były prześladowane. Tak było w Rosji, tak było też w krajach demokracji ludowej. Polski ten trend nie ominął. Komuniści widzieli w zamkniętych wspólnotach klasztornych, nie poddających się infiltracji z zewnątrz, rzeczywistość tajemniczą i groźną. Podejrzewali zakonników i zakonnice o różne niecne czyny, ale przede wszystkim widzieli w nich wroga politycznego. Determinacja zakonów w głoszeniu prawd chrześcijańskich była dla nich zasadniczym zagrożeniem, stojącym w poprzek drogi budownictwa socjalistycznego. Tu się nie mylili.

    Książkę na temat tej drogi przez komunistyczne ciernie przygotowała Ewa Kaczmarek ze zgromadzenia Misjonarek Chrystusa Króla. Omawia ona całokształt polityki polskich władz komunistycznych wszystkich szczebli wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w latach 1945-1956. Zatem mamy tu rozdziały poświęcone polityce wyznaniowej komunistów, czyli tak naprawdę polityce antywyznaniowej, omówienie procedur  administracyjnej walki ze zgromadzeniami (w rozbiciu na: prawo o stowarzyszeniach, przejęcia „dóbr martwej ręki”, ustawodawstwo podatkowe i gospodarkę lokalową), wreszcie część poświęconą eliminacji zakonów z życia publicznego w obszarach: oświaty, służby zdrowia, działalności charytatywnej i opiekuńczej oraz pracy w parafiach. Osobno omówiono sytuację zakonów na Ziemiach Zachodnich, w tym zwłaszcza Akcję X2 i zamykanie zakonnic w obozach pracy. Dziwi, że nie poświęcono osobnego rozdziału represjom karno-sądowym, a przecież w latach 1946-1956 aresztowano ponad 70 zakonnic.

    Mnóstwo informacji zawartych w książce jest bardzo ciekawych i powoduje różne dalsze refleksje. Chociaż o kilku postaram się napisać.

    Jak wspomniałem, komuniści zakonów po prostu się bali. To, co widzieli od razu: odcięcie od świata, klauzura, wewnętrzne reguły, brak chęci do kolaboracji z nimi, wszystko to ten strach jeszcze podsycało. Zatem głównymi pragnieniem UB było posiadać w klasztorach agenturę, która z jednej strony dostarczałaby informacji, a z drugiej realizowała zadania dezintegracyjne. Był to temat numer jeden dla departamentów UB nakierowanych na walkę z Kościołem. Mimo zaangażowania całej struktury bezpieczniackiej efekty były bardzo mizerne. Udało się zwerbować jedynie 33 zakonnice z ogólnej liczby 27 300 i 20 osób świeckich, na dodatek część z nich odmawiała po krótkim czasie współpracy. Ciekawe, że w zakonach męskich wynik akcji werbunkowej był dużo lepszy, pozyskano 148 współpracowników (świeckich i duchownych) na 9000 zakonników. Zatem dla zakonów żeńskich współczynnik nasycenia agenturą wynosił 1:515, podczas gdy dla męskich 1:61. Dodajmy do tego całkiem sporą liczbę jawnych współpracowników w postaci „księży patriotów”. Odporność sióstr na próby pozyskiwania agentów była wprost rewelacyjna, a wydaje się, że ciągle ten fakt nie jest doceniany. Jeden z wniosków, jaki płynie z tych liczb, jest taki: Kościół powinien działania wymagające szczególnej dyskrecji opierać raczej o kobiety – zakonnice niż o mężczyzn – księży, mimo iż na pierwszy rzut oka wydawało by się, że powinno być odwrotnie. Nic mi jednak nie wiadomo, aby władze kościelne wyciągały z tej rzeczywistości wnioski podobne do przedstawionych powyżej. Zakonnice były i są nadal zdecydowanie niedoceniane w działaniach Kościoła.

    Podsumowaniem wątku o agenturze niech będzie cytat z ubeckiego dokumentu: werbowane zakonnice nie kwalifikowały się na tajnych informatorów z powodu fanatyzmu przez nas nierozpoznanego. Fascynuje mnie zwłaszcza to zaniepokojenie, że ten fanatyzm był przez UB nierozpoznany.

    Warto przy tym zwrócić uwagę, że także w działaniach jawnych siostry zachowywały nawet w najczarniejszych momentach hart ducha. Nie współpracowały z komunistami, nie porzucały habitu, nie dawały się zastraszyć. Nawet w obozach pracy próbowały utrzymać niezależność i autonomię zarządu przez własne przełożone, podczas gdy nasłani księża patrioci jawnie kolaborowali z komunistami, w tym również w działaniach na szkodę Kościoła. W końcu doszło do tego, że siostry odmawiały spowiadania się u kapelanów przydzielonych przez władze do obozów pracy. Powinno to również skłaniać do refleksji.

    Skoro pojawił się termin „obozy pracy” to warto wyjaśnić skąd się wzięły. Władze PRL mianowicie postanowiły wysiedlić zakonnice z Ziem Odzyskanych, zwłaszcza z Górnego i Dolnego Śląska. Oficjalną motywacją, było pozostawanie w domach zakonnych na tych terenach sióstr narodowości niemieckiej, co podważać miało polskość tych terenów. Akcja wysiedleń miała kryptonim X2. Oczywiście cele deklarowane miały się nijak do rzeczywistych intencji. Chodziło po prosu o likwidację  żeńskich zakonów. W przypadku sukcesu, można by akcję powtórzyć na innych terenach. Wysiedlone zakonnice zgromadzono w kilku zbiorczych klasztorach i zmuszono do wykonywania zadanych prac, oczywiście nie wolno im było tych miejsc opuszczać, chyba że któraś z zakonnic deklarowała wystąpienie z zakonu lub gotowość do wyjazdu za granicę. W istocie więc owe rzekome zbiorcze klasztory miały charakter obozów pracy. Ogółem do obozów pracy przesiedlono 1053 zakonnic, a kolejne 247 przesiedlono do domów prowincjalnych zgromadzeń. Można powiedzieć, parafrazując hitlerowski termin Judenfrei, że tereny Górnego i Dolnego Śląska miały stać się Klosterfrei. Na szczęście do tego doszło. Trudno powiedzieć, dlaczego władze komunistyczne odstąpiły od drugiego etapu wysiedleń, który miał całkowicie zlikwidować życie zakonne na Śląsku.

    Sposób przeprowadzenia akcji wysiedlenia sióstr był tak bardzo podobny do akcji likwidacji zakonów w Czechosłowacji, że jest wysoce prawdopodobne, że albo Polacy konsultowali się z Czechami, albo obie akcje miało to samo źródło u sowieckich decydentów. Oczywiście natychmiast przypomniała mi się niedawno przeczytana i zrecenzowana książka Siła słabych i słabość silnych o prześladowaniu Kościoła na Słowacji w czasach realnego socjalizmu. Pewnym tropem, co do inspiracji owych antyzakonnych akcji może być fakt, że w 1953 roku utworzono osobny Departament XI dedykowany do walki z Kościołem, a na jego czele stał płk Karol Więckowski, sowiecki oficer białoruskiego pochodzenia.

    Warto jeszcze wspomnieć, że przesiedlenia zakonnic odbywały się już po uwięzieniu Prymasa Wyszyńskiego, kiedy wielu dostojników kościelnych ze strachu lub oportunizmu położyło uszy po sobie. Niektórzy z nich, a jest to wyjątkowo ohydna karta w historii Kościoła, wspierali komunistów dokonujących wysiedlenia sióstr zakonnych.

    Rzuca się w oczy również zaciekłość władz komunistycznych w prześladowaniu zakonnic. Najczęściej było tak, że jeśli podejmowano jakieś kroki represyjne, to wykonywano je z naddatkiem. Dobrym przykładem jest tu przejęcie dzieł prowadzonych przez zakonnice (szpitale, szkoły, ochronki, domy opieki). Zgodnie z komunistycznym prawem (o ile można to nazwać prawem, zwłaszcza w świetle późniejszych decyzji administracyjnych i wyroków sadowych) zajęciu nie podlegały pomieszczenia klasztorne, ale w realu one również były często przejmowane, podobnie było również z nieruchomościami i żywnością. Komuniści sami tworzyli „prawo”, jakie chcieli, ale i tak było ono za mało represyjne. Stąd częste przypadki jego nadużywania i przekraczania. Świadczy to wyraźnie, iż prawdziwym celem komunistów była całkowita likwidacja zakonów, a „prawo” było tylko parawanem i służyło tylko propagandowemu mydleniu oczu wiernych i osłabianiu woli oporu represjonowanych.

    Podsumowując: bardzo ciekawa książka inspirująca do różnych dodatkowych przemyśleń. Bardzo rzetelna, jeżeli chodzi o bazę źródłową, która pochodzi z wielu archiwów kościelnych i cywilnych. W mojej ocenie 9/10.

    Ewa Kaczmarek MChR, Dlaczego przeszkadzały. Polityka władz partyjnych i rządowych wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w Polsce w latach 1945-1956, VIZJA Press & IT, Warszawa 2007.

  • Film,  Książki,  Militaria

    Sosabowski, Montgomery, Holendrzy i Polacy

    Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, okładka, recenzjaPierwszą osoba, która spotkała polskich spadochroniarzy lądujących na holenderskiej ziemi pod Arnhem, była Cora Baltussen. Wyszła im naprzeciw zapewne dlatego, że jako jedna z nielicznych w okolicy znała język angielski. Udzieliła Polakom niezbędnych informacji na temat znajdujących się w okolicy Niemców, zaopiekowała się rannymi. Tak zaczęły się dzieje pewnej szczególnej przyjaźni. Pani Cornelia Baltussen utrzymywała przyjacielskie kontakty z żołnierzami Brygady Spadochronowej także po wojnie, zorganizowała komitet Driel-Polen (Driel to miasteczko, które zajęła Brygada po wylądowaniu w Holandii). Dbała też o dobre imię polskich spadochroniarzy, zabiegała o nadanie im odznaczeń holenderskich. Mimo pozytywnego stanowiska królowej holenderskie ministerstwo obrony wciąż odmawiało nadania tych odznaczeń. Już w latach dwutysięcznych narastała w tej sprawie coraz większa presja społeczna. Po rozgrzebaniu archiwaliów okazało się, że holenderskie ministerstwo działało pod brytyjskie dyktando i wyszła na jaw jeszcze ciekawsza historia związana z mnożeniem przez Anglików zarzutów wobec gen Sosabowskiego i wobec Brygady Spadochronowej. W Polsce niestety historia zapomniana, a zdecydowanie warta pamięci.

    Chodziło mianowicie o to, że Anglicy, a dokładnie gen. Browning, dowódca brytyjskiego Korpusu Spadochronowego, po bitwie pod Arnhem wystąpili z żądaniem odwołania z funkcji gen. Sosabowskiego, co zresztą się niestety stało. Najciekawsza była argumentacja: współpraca z gen. Sosabowskim bywa trudna, a poza tym pod Arnhem Polacy pod jego dowództwem unikali walki i nie udzielili Brytyjczykom stosownej pomocy. Ta ostatnia przesłanka jest po prostu podła i warto o tym jasno mówić. Sosabowski przed rozpoczęciem operacji „Market Garden” zgłaszał do niej wiele zastrzeżeń. Pod jego wpływem wprowadzone do planu modyfikacje. Przebieg wydarzeń potwierdził, że operacja miała istotne wady w planistyce, a wątpliwości gen. Sosabowskiego potwierdziły się w całej rozciągłości. Z kolei gen. Montgomery brał na siebie całą odpowiedzialność za planowanie tej operacji, ale do oczywistych błędów wcale nie miał zamiaru się przyznać. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego, a Sosabowski się do tego dobrze nadawał, bo można było upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: znaleźć winnego i pozbyć się niepokornego generała. Jego niepokorność polegała na stałej walce o właściwe zabezpieczenie polskich interesów, co w Londynie Sikorskiego bynajmniej nie było tak powszechne, jak by się wydawało. Chodziło na przykład o status samodzielności brygady, o zapewnienie jej użycia w całości jako odrębnej jednostki (pod Arnhem było inaczej), o wykorzystanie jej w walce dopiero po zamknięciu pełnego cyklu szkoleniowego itd.

    Generał Sosabowski w akcji pod ArnhemOperacja „Market Garden” się skończyła, a gen. Browning wystąpił do Sosabowskiego o wytypowanie do odznaczenie szczególnie bohaterskich polskich żołnierzy. Po kolejnych kilkunastu dniach sytuacja się zmieniła, tym razem mówiono u unikaniu walki, a nie o bohaterstwie. Stał za tym gen. Montgomery, który zamierzał siebie wybielić kosztem oczernienia polskich spadochroniarzy tak nieudolnie użytych pod Arnhem. To właśnie było z jego strony paskudne . Co więcej, Polacy wydają się o całej tej rzeczywistości zapominać. Jak się wczytać we wspomnienia Sosabowskiego, to właściwie jest to jasne, w kilku książkach też mniej lub bardziej dokładnie sprawa jest opisana, ale z szerszej świadomości historycznej Polaków sprawa została wyparta. O Montgomerym różne rzeczy się w Polsce pisze, ale o tym akcie podłości zwykle się zapomina. Moim zdaniem warto o tym mówić, postać gen. Montgomery’ego powinna być w Polsce objęta historyczną infamią, tak haniebnych zachowań nie powinno się puszczać płazem.

    Inaczej niż Polacy (tak rzekomo skoncentrowani na swojej historii) Holendrzy nie zapomnieli. Do wysiłków Cory Baltussen mających na celu przywrócenie Brygadzie Spadochronowej dobrego imienia i jednocześnie wyrażenie wdzięczności jej żołnierzom a zwłaszcza jej dowódcy przyłączyli się kolejni młodzi ludzie, w tym dziennikarze. Sprawa zrobiła się w Holandii głośna (inaczej niż w Polsce). Kunktatorstwo ich Ministerstwa Obrony było coraz bardziej irytujące. W końcu udało się doprowadzić do nadania Sosabowskiemu pośmiertnie Orderu Brązowego Lwa, a sztandarowi brygady Orderu Wojskowego im. Króla Wilhelma I, najwyższego holenderskiego odznaczenia wojennego. Na uroczystości wręczenia tych odznaczeń była holenderska królowa, mnóstwo ichniejszych oficjeli, a w głównym kanale telewizji była pełna transmisja plus sporo dodatkowa materiałów filmowych o Polakach. W Polsce sprawa przeszła prawie niezauważona, a najwyższym reprezentantem władz z Warszawy był minister Janusz Krupski szef Urzędu ds. Kombatantów. Na szczęście lokalna TVP Szczecin przygotowała na ten temat film Honor generała w reż. Joanny Pieciukiewicz, dzięki czemu posiadam jakieś informacje na ten temat, którymi zresztą się właśnie dzielę.

    Grób gen. Sosabowskiego na warszawskich Powązkach wojskowych

    Bardzo się cieszę, że Holendrzy pamiętali i pomimo serwilistycznego stanowiska własnego Ministerstwa Obrony ostatecznie doprowadzili do odznaczenie Sosabowskiego. Haniebne zachowanie generałów Montgomery’ego i Browninga powinno być w Polsce pamiętane i ci panowie powinni być oceniani proporcjonalnie do swojej podłości. A TVP Historia podziękowania za emisję Honoru generała.

    Honor generała, film w reż. Joanny Pieciukiewicz, Polska 2007.

    Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.

  • Militaria

    Wrzesień 1939 roku na Śląsku

    Jan Zieliński, Żołnierz nie odszedł bez walki…, recenzjaDawno nie czytałem tak frapującej książki historycznej. Omawiana tu pozycja to lekko zbeletryzowana opowieść o walkach, które toczyły się przez trzy pierwsze dni wrześniowe na Śląsku, a dokładnie na Górnym Śląsku. Za jego obronę była odpowiedzialna Grupa Operacyjna „Śląsk” pod dowództwem gen. Jana Jagmina-Sadowskiego. Czytelnik może oglądać tę skomplikowaną, rozpisaną na wiele pojedynczych potyczek historię oczami generała Sadowskiego. To wspaniały zabieg bardzo ułatwiający przyswojenie wszystkich, niekiedy złożonych zagadnień. Czyta się książkę z przyjemnością, a co niemniej ważne, z dużym zaangażowaniem emocjonalnym. Kilkukrotnie w czasie lektury musiałem wstać, zapalić papierosa, wypić kawę i ochłonąć, bo nie mogłem spokojnie czytać. Jak mawia młodzież – książka „mega wkręca”, ten kolokwializm jest tu zdecydowanie na miejscu.

    Dla zainteresowanych historią walk wrześniowych lektura ta jest szczególnie cenna, bowiem połapać się w tym morzu skomplikowanych szczegółowych jest naprawdę trudno. Normalnie w skład Grupy Operacyjnej wchodziły dwie wielkie jednostki, trochę oddziałów pozadywizyjnych, z marginalną rolą batalionów Obrony Narodowej. Na Śląsku wszystko było inaczej. Co prawda rzeczywiście gen. Jagmin Sadowski rozporządzał dwiema dywizjami piechoty, a to 23. katowicką i 55. rezerwową. Ale to tylko mylące nazwy. 55 DP rez. składała się wyłącznie z lokalnych batalionów Obrony Narodowej, które na Górnym Śląsku, inaczej niż w innych rejonach kraju, zostały zmobilizowane do stanu pełnych batalionów  rezerwowych. Z kolei pułki 23 DP wystawiały także czwarte bataliony, które po wybuchy wojny weszły w skład Oddziału Warownego. Oprócz tego istniał także batalion forteczny „Mikołów”, który tak naprawdę miał siłę pułku. Na dodatek w stanie na 1 września ugrupowanie bojowe wojsk polskich było niewąsko przemieszane i bataliony jednej dywizji były rozrzucone po całym terenie Śląska. Wszystko to razem decydowało o unikalnym, nietypowym charakterze wojsk broniących Śląska. Dzięki książce Jana Zielińskiego można sobie to wszystko wyobrazić.

    Ze Śląskiem wiąże się także poważna kontrowersja, która przez lata miała dzielić głównych uczestników wydarzeń. Chodzi mianowicie o decyzję gen. Szyllinga, dowódcy Armii „Kraków” o wycofaniu się ze Śląska w już w nocy z 2 na 3 września i porzuceniu całkiem rozległych fortyfikacji. Decyzję tę krytykował w swoich późniejszych wspomnieniach gen. Sadowski,  podobnie jak wielu komentatorów, na przykład  płk Porwit. Właśnie to postanowienie jest emocjonalną osią książki i od razu powiem, że autor rozumie, a nawet uzasadnia i tłumaczy trudną decyzję gen. Szyllinga. Smutek z porzucania skutecznie bronionego Śląska jednak pozostał. W tym kontekście tytuł książki Żołnierz nie odszedł bez walki… staje się zrozumiały.

    Gwoli wyjaśnienie wspomnianej kontrowersji dotyczącej ewakuacji całej Armii Kraków, dopowiedzmy tylko, że jej determinantą było zagrożenie podwójnego oskrzydlenia: od północy po rozbiciu 7 DP i utracie kontaktu z Armią „Łódź” i od południa, gdzie 10 BK płk. Maczka wraz z pułkiem KOP powstrzymywała cały niemiecki korpus pancerny.

    Do zasadniczych zalet książki należą szkice sytuacyjne wykonane przez gen, Sadowskiego, bardzo ułatwiają orientację i pomagają zlokalizować mniejsze oddziały.

    Jest to jedna z najciekawszych książek poświęconych wrześniowi 1939. Mimo zbeletryzowanej formy niesie spory ładunek wiedzy szczegółowej, bo Jan Zieliński należy do najlepszych znawców tej tematyki i jest godny zaufania nawet jeżeli nadał książce formę popularną, 10/10

    Jan Zieliński, Żołnierz nie odszedł bez walki…, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1981

  • Książki

    Zychowicz o Powstaniu Warszawskim

    Piotr Zychowicz, Obłęd 44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie, recenzjaDługo się zastanawiałem, jak o tej książce pisać. Już w trakcie lektury powodowała skrajne reakcje. Bywało, że planowałem odpowiedzieć na inwektywy autora również inwektywami. Sprawiedliwości stałoby się zadość, ale niestety musiałbym zacząć walczyć tą samą, nieakceptowaną bronią, co autor. Postaram się pisać rzeczowo i spokojnie.

    Zychowicz jest publicystą bardzo interesującym. Sprawia wrażenie bardzo dobrze zorientowanego, swoje opinie dobrze uzasadnia. Jest przekonywujący. Na pewno jego książka będzie wpływała na powszechną opinię o celowości Powstania. Warto zatem dawać wyraz niezgodzie na jego poglądy, oczywiście o ile ktoś się z nimi nie zgadza. Stąd, mimo różnych oporów, zdecydowałem się na napisanie poniższej recenzji.

    Książka nie jest, jak sugerowałby tytuł, poświęcona tylko Powstaniu Warszawskiemu (a zwłaszcza udowodnieniu tezy jak bardzo było ono bezsensowne), ale także zupełnie innym sprawom, a to zgubnemu paktowi Sikorski-Majski, a to Akcji Burza, a to polityce oddziałów partyzanckich współpracujących z Niemcami w celu walki z partyzantką sowiecką. Zychowicz porusza całą masę problemów, strzelając kolejnymi jak z karabinu maszynowego. Odnieść się do nich wszystkich  nie sposób, bo trzeba by napisać nową książkę. Można jedynie wybrać kilka tematów szczególnie kontrowersyjnych.

    Zacznijmy chronologicznie od Paktu Sikorski-Majski. Najpierw kilka generaliów: Zychowicz jest programowo antysowiecki, co jest mi bliskie. Opowiada się też za koncepcją „dwóch wrogów”, ale powiela przy tym dyskusje, jakie odbywały się ówcześnie na emigracji, identyfikując się ze stanowiskiem jednej ze stron, a to już budzi mój głęboki sprzeciw, ze względu na jałowość takiego rozumowania. W przypadku Paktu Sikorski-Majski, zgodnie ze swoją metodologią myślenia, Zychowicz natychmiast utożsamia się z jego przeciwnikami, używa ich argumentów i fundamentalnie ten pakt krytykuje nieomalże jako zdradę narodową. Specjalnie dokładnie swojego stanowiska nie uzasadnia, ogranicza się do argumentów antysowieckich i do traktowania tego sojuszu jako zaprzaństwa wobec faktu napaści przez Związek Sowiecki na Polskę w 1939 roku. Problem w tym, że stosuje tutaj przewrotne rozumowanie, bowiem oceniając decyzje dotyczące Planu „Burza” i Powstania Warszawskiego głównie szermuje argumentem oszczędzania polskiej krwi i minimalizacji strat po polskiej stronie. W przypadku jednak Paktu Sikorski-Majski w ogóle tego rodzaju argumentacji nie stosuje, a przecież główną zaletą tego porozumienia było wypuszczenie z łagrów setek tysięcy polskich obywateli i ewakuacja stu kilkudziesięciu tysięcy z nich spod panowania zbrodniczego komunizmu. Stanowisko Zychowicza w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, wydaje się polegać na powtarzaniu argumentacji Józefa Mackiewicza niejako „w ciemno”, bez refleksji, bez spojrzenia z perspektywy dzisiejszej wiedzy. Tutaj czysta ideologia antysowiecka nie wystarcza. Powtarzam, ideologia mi bliska, ale amicus Plato, sed veritas magis.

    Skoro jesteśmy przy politycznych wątkach książki, to warto zatrzymać się przy misji premiera Stanisława Mikołajczyka, który próbował porozumieć się ze Stalinem i obronić, ile się da, w kwestii granic i utrzymania przez Polskę niezależności. Zychowicz krytykuje go w czambuł, odsądza od czci i wiary. Zwracam jednak uwagę, że ówcześnie nie było jasne, jak zachowa się Związek Sowiecki wobec Polski, sprawa granic nie była jednoznacznie przesądzona. Dzisiaj wiemy, że jego misja była skazana na porażkę i jakiekolwiek wysiłki nie przyniosłyby żadnego rezultatu. Ale to wiemy dzisiaj, wtedy tego nikt nie wiedział. Fakt, że już wtedy Mikołajczyk był krytykowany za ustępliwość wobec Rosji Sowieckiej, niczego tu nie zmienia. Wobec wielu niepewności obowiązkiem polityka odpowiedzialnego za losy państwa i narodu było szukać rozwiązań chociaż częściowo minimalizujących zależność Polski od Rosji. Gorące przywitanie Mikołajczyka w kraju w 1945 wydaje się potwierdzać, że ludzie, którzy zmuszeni zostali do życia w warunkach sowieckiej okupacji, myśleli podobnie. Na emigracji można było uprawiać splendid isolation, w kraju już nie.

    Zwracam również uwagę, że sprawa granic była w 1944 roku otwarta i pozostawienie jej przez polskich polityków loterii rozstrzygnięć międzynarodowych było lekkomyślnością. Tutaj warto się zatrzymać i przypomnieć podstawowe fakty. Na konferencji w Teheranie, wbrew temu co się powszechnie uważa, nie zapadły kluczowe decyzje w tej sprawie. Churchill zgodził się jedynie, a i to w luźnej rozmowie, na linię Curzona, ale nie przesądzało to np. przynależności Lwowa ani nie rozstrzygało przyszłości Prus Wschodnich, także przebieg granicy zachodniej był kwestią otwartą. W czasie, kiedy Mikołajczyk zabiegał  o zorganizowanie wizyty w Moskwie, toczyła się wymiana not dyplomatycznych miedzy Churchillem a Stalinem, utrzymana w tonie sporu i narastającego napięcia. Nic tu nie szło gładko. Na polskie naciski Churchill odpowiadał, że robi co może i niech Mikołajczyk spróbuje osobiście porozumieć się ze Stalinem, bo być może uda mu się więcej osiągnąć w bezpośrednim kontakcie, niż Anglikom w trybie negocjacji na odległość. Wcale mnie dziwi, że w takiej sytuacji Mikołajczyk zgodził się na pertraktacje ze Stalinem, nawet jeżeli warunki tych negocjacji były upokarzające.

    W tej sprawie warto powtórnie zwrócić uwagę, że głosy krytyki pochodziły głównie ze środowisk emigracyjnych, z kraju płynęło raczej wsparcie dla inicjatywy Mikołajczyka. To raczej zrozumiałe, bowiem ci którzy wiedzieli, ze są skazani na bolszewicki najazd i komunistyczne porządki akceptowali każde rozwiązanie dające chociaż cień nadziei na ochronę polskiej substancji narodowej. Z perspektywy Londynu można było być pryncypialnym, niektórzy mogli planować ucieczkę i emigrację (jak Józef Mackiewicz, mistrz Zychowicza). Cały naród nie mógł jednak emigrować i – czy chciał, czy nie – musiał znaleźć się pod sowieckim butem. Bardzo było nieobojętne, jaki to but będzie. Zychowicz budzi mój głęboki sprzeciw tak jednostronnie potępiając politykę Mikołajczyka i wmawiając w niego sympatie prokomunistyczne, a jednocześnie celowo przemilczając jej uwarunkowania. Tłukąc w Mikołajczyka jak w bęben, sam nie chce zrozumieć i innym nie daje. Miesza mniej wyrobionym czytelnikom w głowach. Mam przykre podejrzenie, że manipuluje faktami celowo (będzie jeszcze o tym mowa), wyostrza stanowiska, a później odpowiadając na ataki rozwścieczonych czytelników odpowiada, że to tylko publicystyka i ma ona swoje prawa. Problem w tym, że ci, którzy jego atakują, też mają takie samo prawo do publicystycznych uproszczeń i wyostrzeń. Jak Kali kraść krowy to dobrze, ale jak Kalemu to bardzo źle.

    Wśród publicystycznych „uproszeń” najbardziej irytowało mnie nazywanie dowódców Armii Krajowej kolaborantami Sowietów. Zychowicz bowiem stworzył taką konstrukcję myślową, że kolaborantem jest ten, kto działa na rzecz wrogiego państwa, a ponieważ wybuch Powstania leżał w sowieckim interesie, to spokojnie można odpowiedzialnych za wybuch Powstania nazywać kolaborantami. I w ten sposób Komenda Główna AK została sowieckim kolaborantem. Taki rodzaj argumentacji jest nieakceptowalny pod żadnym pozorem. W tej kwestii odstępuję od rzeczowej argumentacji i jedyne co mam powiedzenia, to to że Zychowicz też jest sowieckim kolaborantem, bo to w sowieckim interesie leży podważanie sensu Powstania, komuniści w PRL przecież robili to z konsekwentną zajadłością. Ciekawe tylko dlaczego, skoro wybuch Powstania leżał w ich interesie?

    Wróćmy do przerwanego wątku chronologicznego. Po Sikorskim i Mikołajczyku Zychowicz przejechał się po Akcji „Burza” utrzymując, że było to całkowicie zbędne współdziałanie z Sowietami, powodujące po stronie AK niemałe straty w ludziach. Jako pozytywny kontrprzykład pokazał epopeję Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Trzeba zauważyć, że autor pominął w tym przypadku, jak i w wielu innych, uwarunkowania, które za Akcją „Burza” stały. W tym przypadku chodziło między innymi o to, że w korespondencji z Churchillem  Stalin oskarżał polskie podziemie o kolaborowanie z Niemcami, a co najmniej o bezczynność. Zarzuty nie były całkiem wyssane z palca, biorąc pod uwagę cichą lokalną współpracę z Niemcami „Ragnera” i „Lecha” na Nowogródczyźnie a także „Góry” i „Łupaszki” na Wileńszczyźnie. Nic dziwnego, że KG AK przeciwdziałała takim zachowaniom. Nic sprawie polskiej na arenie międzynarodowej bardziej nie szkodziło, niż współpraca z Niemcami skierowana przeciwko Rosjanom (we wspomnianych przypadkach przeciwko ich partyzantce). Ponadto w rzeczy samej „Burza”, jakkolwiek militarnie była współpracą z Armią Czerwoną, to politycznie była skierowana przeciwko Sowietom, bowiem zmuszała ich, przynajmniej w założeniu, do konfrontacji z ujawnionymi polskimi władzami, które miały wystąpić wobec Armii Czerwonej w roli gospodarza na opanowanym przez AK terenie. W rzeczywistości terenu żadnego nie udało się opanować, a Sowieci bez zbędnych ceregieli aresztowali wszystkich, którzy wobec nich się ujawnili w trakcie wspólnych walk. Przynajmniej tak było na terenach wschodnich zajętych przez Rosjan w 1939. Jak będzie na terenach, które komuniści uważali za polskie, nikt nie wiedział.

    Warto już w tym miejscu zauważyć, że fiasko Akcji „Burza” polegające na tym, że nie udało się opanować żadnych większych obszarów przed wkroczeniem wojsk sowieckich i zorganizować na nich polskiej administracji wiernej rządowi w Londynie, było jedną z głównych przesłanek do weryfikacji wcześniejszych planów i legło u postaw decyzji o Powstaniu Warszawskim. Akurat tej zasadniczej przesłanki Zychowicz nie zauważa. Jest ona mu oczywiście znana, bo dokładnie została opisana przez prof. Jana Ciechanowskiego[1], na którego Zychowicz nieustannie się powołuje w zakresie jego krytycznych uwag o sensie Powstania Warszawskiego. Tematy niewygodne Zychowicz skrzętnie pomija, bo zakłóciłyby one tok jego wywodu o genezie Powstania, jako nieoczekiwanym wybuchu szaleństwa wśród wyższych dowódców AK lub po prostu działaniem sowieckich agentów na szczycie władz AK. Uniemożliwiłoby także wywód na temat niezgodności idei Powstania z wcześniejszymi planami.

    Rzeczywiście, do lipca 1944 nikt powstania w Warszawie nie planował, Zychowicz wywala otwarte drzwi, a szczerze powiedziawszy celowo żongluje faktami. Początkowo miała wystarczyć Akcja „Burza”, która była pomyślana jako polityczna manifestacja wobec Sowietów wykonana za pomocą oddziałów wojskowych. W marcu 1944 Bór-Komorowski podjął decyzję o wyłączeniu Warszawy z planu „Burza”. Broń ze zrzutów i z własnej produkcji kierowano zatem do wschodnich obwodów AK. Jeszcze 7 lipca zadecydowano o wysłaniu z Warszawy ogromnych ilości broni.[2] a 14 lipca w depeszy do Londynu Bór meldował że „powstanie nie ma widoków powodzenia”. Docierające informacje o fiasku Akcji „Burza” były przesłanką do zmiany planów przez KG AK. Uznano, że Warszawa jest  jedynym miejscem, które – jak się wydawało – będzie można opanować przed wejściem Rosjan. Rozpoczęto przygotowania. Zatem wysyłanie broni na wschód przed 15 lipca, to  nie była głupota ani lekkomyślność KG AK. Po prostu wcześniejsze plany były inne. Zychowicz z premedytacją tego ciągu wydarzeń nie przedstawia, bo uniemożliwiało by mu to kolejne filipiki na temat zbrodniczej niekompetencji dowództwa AK.

    Zacietrzewienie autora przejawia się m.in. w tym, że nie zważając na brak swojej kompetencji w sprawach wojskowych, wypowiada się na te tematy tylko po to, aby przypiąć kolejną łatkę dowódcom AK. Aspekty militarne Powstania nie są przecież przedmiotem tej książki. Rozważmy choćby zarzut o zmianę godziny wybuchu Powstania z nocnej na 17.00. Wbrew temu, co myśli  Zychowicz, była to bardzo celowa korekta. Proszę sobie wyobrazić koncentrację wielu tysięcy powstańców podczas godziny policyjnej, transport broni, przemarsz na pozycje wyjściowe. Zakończyłoby się to jatką jeszcze przed godziną „W”. Jakie to szczęście, że Zychowicz to tylko dzisiejszy publicysta i nie miał żadnego wpływu na ówczesne wydarzenia, bo jego pomysły doprowadziłyby do jeszcze gorszej klęski niż nastąpiła.

    Cała 500-stronnicowa książka jest poświęcona krytyce wszystkich możliwych decyzji rządu emigracyjnego i dowództwa AK. W zamian za krytykowane decyzje Zychowicz przedstawia w jednym zdaniu program pozytywny „nic nie  robić”. To pomysł rzeczywiście oryginalny. Politycy odpowiedzialni za losy narodu, przyjmują opcję „co będzie, to będzie”, sprzymierzeni bez naszego udziału ustalają nam granicę, co prawda i tak to zrobili, ale jednak zachodnia granica znalazła się na Odrze i Nysie Łużyckiej dlatego, że byliśmy członkiem zwycięskiej koalicji. Armia Krajowa pozostanie „z bronią u nogi” i przed wejściem Sowietów zostanie rozwiązana. To program rzeczywiście doskonały. Trzeba go rozbudować o zalecany przez autora sojusz lub chociaż zawieszenie broni z Niemcami i skierowanie luf przeciwko Sowietom. To na pewno by pomogło i tym żołnierzom, i ludności cywilnej, o którą tak dba Zychowicz. W tym samym czasie II Korpus powinien odmówić walki, a Dywizja Pancerna gen. Maczka i Brygada Spadochronowa pozostałyby do końca wojny w koszarach, z racji na oszczędzanie żołnierskiej krwi. To na pewno zbudowałoby etos narodowy na czas komunizmu. Moglibyśmy być z tego dumni, w końcu Polacy okazaliby się realistami. Dodać do tego należałoby jeszcze gnicie w łagrach kilkuset tysięcy Polaków, którzy wyszli z obozów po Pakcie Sikorski-Majski, a należałoby go natychmiast uznać za niebyły (zaprzaństwo narodowe i prosowiecki prozelityzm). Przy okazji rozwiązałby się problem z bitwą pod Monte Cassino, tak negatywnie ocenianą przez Zychowicza, bo tych walczących polskich żołnierzy by tam nie było, albowiem umieraliby w łagrach. Cały zaś naród pozostały w kraju powinien udać się na emigrację, tak jak Brygada Świętokrzyska NSZ.[3] Wielki exodus razem z ludnością niemiecką, jak nie przymierzając ucieczka z Prus Wschodnich. Wobec takiego planu pozostaję bezradny. Każdy niech sam oceni jego sens.

    Proszę czytelników mojego bloga o wybaczenie, ale do sedna książki, czyli do  decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie jestem w stanie się odnieść. Ilość przekłamań, pominięć, celowej manipulacji, złośliwości i inwektyw jest tak duży, że o ciekawym skądinąd meritum rozmawiać jest bardzo trudno. Nie na podstawie tej książki.

    Poza tym wątpię, czy jakakolwiek polemika ma sens. Każdy bowiem, kto ją podejmuje, zaliczany jest do obozu „mitomanów powstańczych” niezależnie od tego, co napisze. Autor i zwolennicy jego poglądów, jak np. Sławomir Cenckiewicz (zresztą doskonały historyk) są całkowicie impregnowani na głosy krytyki. Przypuszczam zresztą, że jest to postawa świadoma i przemyślana. Rozgłos zyskuje się dzięki wyrazistym tezom, prowokacjom, szalonym koncepcjom. Takie rzeczy zostają zapamiętane, kto zaś pamięta o dziesiątkach solidnych prac historycznych, czy przebijają się one do świadomości?

    W kwestiach formalnych absolutnym skandalem jest brak przypisów. Rozumiem, że w pracy popularnej można je ograniczyć, rozumiem, że mogą zostać przeniesione na tył książki, ale nie rozumiem sytuacji, kiedy nie ma ich w ogóle, a do zupełnie nieakceptowalnych zaliczam brak podawania źródeł cytatów. Nie chodzi mi w tym przypadku o jakąś abstrakcyjną poprawność metodologiczną, ale o bardzo konkretne powody takiej negatywnej oceny. Na przykład Zychowicz często powołuje się na płk. Janusz Bokszczanina, oficera KG AK, przeciwnika Powstania. Nie podając źródła swojej wiedzy o stanowisku pułkownika, autor uniemożliwia czytelnikom nie tylko weryfikację, ale elementarną refleksję nad tym źródłem. Domyślam się jedynie, że chodzi o relacje, jakie w 1965 płk Bokszczanin złożył prof. Janowi Ciechanowskiemu.

    Do prof. Ciechanowskiego mam zaufanie, na pewno wiernie oddał w swojej notatce poglądy swojego interlokutora. Powinno jednak budzić zastanowienie, że takie stanowisko pojawia się dwadzieścia lat po wydarzeniach i po różnych polemikach w środowisku polskiej emigracji. Czy zatem przedstawione wtedy poglądy są na pewno wiarygodne? Z innych źródeł wiemy, że rzeczywiście płk Bokszczanin należał do przeciwników Powstania, ale jak się wydaje tylko raz zgłosił obiekcje w sprawie decyzji o Powstaniu, później zaś lojalnie współpracował we wszystkich przygotowaniach. Czy zatem na pewno tworzenie wokół pułkownika aury jedynego sprawiedliwego jest zasadne?[4] Jeżeliby Zychowicz poświęcił w swojej książce choć ułamek miejsca na refleksje źródłoznawcze, byłoby łatwiej na to pytanie odpowiedzieć. Bez tego pozostaje tylko, tak jak w wielu przypadkach, potraktować opinie Zychowicza jako felietonistykę, a w zakresie faktografii skomentować „może tak było, a może nie”, bo skąd niby mielibyśmy czerpać pewność, że w zakresie ustalenia prostych faktów Zychowicz się nie myli. Źródeł swojej wiedzy nie podaje, a jak głosi znana maksyma „twierdzenia bez dowodu odrzucam bez powodu”. Poza tym, jak łatwo się domyślać, w przypadku płk. Bokszczanina, zapomnienie podania źródła może mieć charakter celowy.

    W tym miejscu trzeba jednak dopisać kilka zdań o warsztacie historyka. Do jego elementarnych obowiązków należy wewnętrzna i zewnętrzna krytyka źródła historycznego (1 i 2 rok studiów), bez tego nie ma naukowo uprawianej historii. Prawdziwy badacz zawsze zadaje sobie pytanie na temat oryginalności źródła, wiarygodności zawartych w nim informacji i wreszcie, co twórca źródła ma naprawdę nam do powiedzenia. Zychowicz nigdy, powtarzam, nigdy nie zadaje swoim źródłom informacji takich pytań. W ciemno i arbitralnie jedne z nich uważa za słuszne i wiarygodne, a inne pomija milczeniem. Już to samo dyskwalifikuje go jako poważnego historyka. Przykładów nierzetelności lub manipulowania źródłami można podać wiele. Praktycznie co drugi rozdział rodzą się jakieś wątpliwości, a rozdziałów jest ponad 50. Proszę zwrócić uwagę, że tylko zasygnalizowanie jednej sprawy związanej z płk. Bokszczaninem zajęło półtorej strony tekstu, a gdzie temu do poważniejszej dyskusji na ten temat. Zrozumiała staje się wyrażona na początku tej notki opinia, że tak naprawdę polemizując z Zychowiczem trzeba by napisać nową książkę.

    Podsumowując: Zychowicz porusza w sposób fascynujący bardzo ważne tematy związane z Powstaniem Warszawskim, łączy je z całokształtem polskiego stanowiska wobec Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, szkoda jednak że już nie łączy tego ze sprawą polską na arenie międzynarodowej tego okresu. Wiele jego pochopnych wniosków straciłoby wtedy sens. Na pewno Obłęd ’44 wejdzie na stałe do świadomości historycznej Polaków. Bardzo żałuję, że wiedziony pasją publicystyczną (lub względami marketingowymi) Zychowicz niepotrzebnie wyostrza swoje wnioski i w sposób absolutnie niedopuszczalny, nawet w publicystyce, formułuje oceny wobec postaci historycznych. To irytuje do takiego stopnia, że uniemożliwia racjonalne potraktowanie jego poglądów i jednocześnie skłania do równie uproszczonych, choć zasłużonych, ocen samego autora. Ja sam na podstawie tak jednostronnych argumentów i wobec zasadniczych braków warsztatowych autora nie jestem w stanie wyrobić sobie jednoznacznego poglądu na sprawę. Szkoda.

    Książkę otrzymałem w prezencie, za który darczyńcom niniejszym bardzo dziękuję.

    Piotr Zychowicz, Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie, Dom Wydawniczy Rebis Poznań 2013.



    [1] Jan Ciechanowski, Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, PIW Warszawa 1984, s. 335nn

    [2] Warto zauważyć, że przekazano trzykrotnie więcej pistoletów maszynowych, niż pozostało do dyspozycji oddziałów warszawskich, wyekspediowano również wszystkie posiadane miotacze ognia, które w starciach partyzanckich miały śladowe znaczenie, a walkach miejskich ogromne, tutaj błąd planistyczny był zasadniczy, niezależnie od wszystkich przedstawionych w tekście uwarunkowań decyzyjnych.

    [3] O Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ myślę dobrze. Trzeba tylko zwrócić uwagę, że nie był to dobry pomysł na całe podziemie akowskie. Istniała groźba, że pod wpływem Stalina moglibyśmy zostać zakwalifikowania do państw Osi, a nie do obozu aliantów, zwłaszcza jak jednostki PSZ odmówiłyby walki, co sugeruje Zychowicz.

    [4] Pułkownika Bokszczanina cenię niezmiernie nie tylko za jego udział w walce AK, ale także za dowodzenie 10 pułkiem strzelców konnych walczącym w ramach 10 BK gen. Maczka i późniejszą walką w ramach WiN. Jakbym go jednak nie poważał, to pytania o wiarygodność opinii wyrażanych po 20 latach od wydarzeń trzeba zadawać. Poza tym dookoła domniemanej twardej opozycji Bokszczanina Zychowicz buduje cały mit: Zwolennikom walki opór stawił pułkownik Bokszczanin i skupiona wokół niego grupa oficerów, która wezwała oponentów do opamiętania. Dyskusje przybierały coraz bardziej dramatyczny obrót… (s. 266) Nie wiem skąd Zychowicz wie o całej „grupie oficerów” i o „dramatycznym obrocie dyskusji”. I ten wielokropek na końcu sugerujący, że coś tam jeszcze ewentualnie byłoby do powiedzenia.

  • Książki

    Słowacja, prześladowanie Kościoła

    Anton Hlinka, Siła słabych i słabość silnych. Prześladowanie Kościoła na Słowacji 1945-1989, Wydawnictwo Petrus Kraków 2013, recenzjaO Słowacji generalnie mało wiemy. Słowaków mylimy z Czechami, a kiedyś nawet zastanawialiśmy się, czy nie istnieją Czechosłowacy. O Kościele na Słowacji przeciętny Polak nie wie nic. Lepiej zorientowani w sprawach kościelnych może słyszeli o „podpolnikach” (ciekawe, ile osób rozumie, o co chodzi), czy „księżach robotnikach”. W przypadku tych ostatnich trzeba tylko zaznaczyć, że chodzi o coś zupełnie innego, niż tak samo określani księża we Francji z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

    Siła słabych opowiada o represjach wobec Kościoła słowackiego w epoce komunizmu, a trzeba tutaj dodać, że innej historii, niż dzieje prześladowań Kościół ten we wspomnianym okresie nie miał. Rzecz jest całkowicie niebanalna, bo sytuacja była całkowicie inna niż w Polsce.

    Warto zauważyć, że w Czechosłowacji stalinizm nie skończył się w latach pięćdziesiątych, tylko trwał aż do „Praskiej wiosny” 1968. Natomiast przemoc charakterystyczna dla rządów stalinowskich trwała tam dużo dłużej. Poza tym same represje były bardziej dotkliwe niż w Polsce. Biskupi byli masowo zamykani w więzieniach, maltretowani, torturowani, wytaczano im pokazowe procesy. W efekcie większość diecezji pozostawała bez biskupów, a w latach sześćdziesiątych, był okres, kiedy na Słowacji nie było żadnego biskupa! Komuniści bowiem nie zgadzali się na wyświęcenie kogokolwiek spoza szeregów księży z nimi kolaborujących. Na to z kolei nie zgadzał się Watykan. Ponadto wierni i księża Kościoła greckokatolickiego byli zmuszani do przejścia na prawosławie. Skądinąd to ciekawy fenomen: władze komunistyczne wspierały prawosławie, i to z taką siłą, jak Stowarzyszenie Ateistów. Ciekawe dlaczego?

    Prawdziwy pogrom dotknął zakony. W 1950 zlikwidowano wszystkie zakony, a zakonnice i zakonnicy zgrupowani w „klasztorach koncentracyjnych” o warunkach życiowych takich, jak sugeruje nazwa. Po kilku latach mężczyzn wypuszczono na wolność. Kobiety miały pozostać w tych warunkach do końca, słusznie bowiem komuniści przewidywali, że widok habitu w miejscu pracy, jaka  by ona nie była, będzie zawsze niemym znakiem sprzeciwy wobec polityki ateizacyjnej. Dopiero Praska Wiosna 1968 pozwoliła im na powrót do normalnego życia i częściowe odtworzenie klasztorów. Zakonnicy pojawili się w duszpasterstwie parafialnym, kobiety w przytułkach, szpitalach i jako katechetki. W 1973 powrócono do wypróbowanych metod stalinowskich i na powrót zakonnice uwieziono w „klasztorach koncentracyjnych”.  Wtedy jednak pojawiły się tajne klasztory, w najmniejszym nawet stopniu nie nadzorowane przez państwo.

    W Czechosłowacji, również inaczej niż w Polsce, ruch księży współpracujących z komunistami, w tym również w dziele ateizacji, był bardzo silny. Najpierw był to Pokojowy Ruch Katolickich Duchownych, później zwany stowarzyszeniem Pacem in Terris (od encykliki społecznej Jana XXIII wydanej pod takim właśnie tytułem), stąd byli oni nazywani „pacystami”. Księża ci byli służalczo wierni partii komunistycznej i prowadzili politykę marginalizacji Kościoła. Po aresztowaniu części biskupów i wymarciu pozostałych, diecezjami zarządzali wikariusze kapitulni, mianowani w gruncie rzeczy przez władze komunistyczne. W znacznym stopniu oficjalny Kościół w całej Czechosłowacji był wiernym poddanym władz. Gorliwi kapłani stanowili wyraźną mniejszość. Wierni byli prześladowani, zwalniani z pracy, młodzieży nie przyjmowano na przykład do szkół medycznych wszystkich stopni, zakładając, że mogą mieć wpływ na chorych. Dodatkowym uciemiężeniem byli niewiarygodni, służalczy wobec władz duchowni.

    Dzieci w szkole były poddawane stałemu ankietowaniu na temat ich zaangażowania religijnego. Motywacja była w tym przypadku bardzo przewrotna. Jeśli wierzące dziecko potwierdzało fakt uczestnictwa w praktykach religijnych, choćby na poziomie osobistej modlitwy, zostawało poddane prześladowaniu i sterowanej presji ateizacyjnej, jeśli natomiast kłamało, także uważano to za fakt korzystny dla kampanii „o rząd dusz”, bo oznaczało łamanie sumień.

    Prześladowania kleru i wierzących trwały na Słowacji do ostatniej chwili, do listopada 1989 roku, nie było żadnej odwilży. W zakresie „polityki wyznaniowej” (piszę w cudzysłowie, bo z prawdziwą polityką ma to tyle wspólnego, co demokracja z „demokracją socjalistyczną”) jedyne co się zmieniło, to tylko wysokość kar. Najpierw skazywano na kilkanaście lat, później na kilka, a pod sam koniec wyroki były albo w zawieszeniu, albo kilkumiesięczne. A było za co karać.

    W Czechosłowacji obowiązywał specyficzny system prawny. Władze musiały wyrazić zgodę na wszystko: na nominacje biskupie, na obsadzenie każdego stanowiska kościelnego, na przyjęcie do seminarium, gdzie limitowano ilość alumnów zwykle do około dwudziestki na całą Słowację. Każdy ksiądz na wykonywanie czynności duszpasterskich miał specjalne zezwolenie, które można było w każdej chwili cofnąć podając jakąkolwiek przyczynę. Więcej, na każdą czynność duszpasterską było wymagane osobne zezwolenie: na spotkanie z młodzieżą, na udzielenie sakramentu ostatniego namaszczenie. Surowo zakazane było, na przykład, wygłoszenie jakiejkolwiek nauki w czasie ślubu. Łatwo sobie wyobrazić, że musiało dochodzić do całkowitego zastraszenia duchownych. Księża, którzy mimo to gorliwie oddawali się pracy duszpasterskie, musieli być tytanami odwagi.

    Ubocznym czynnikiem tej powszechnej inwigilacji było wytworzenie Kościoła podziemnego, czyli owych „podpolników”[1]. Nie miał on żadnej struktury, składał się z niezależnych, czasem izolowanych działań, ale pod koniec socjalizmu obejmował już setki tysięcy ludzi! Byli tajnie wyświeceni nielegalni biskupi (tu najlepiej znany bp Jan Chryzostom Korec, jezuita, znany z nazwiska już w czasie socjalizmu, późniejszy kardynał), tajni księża (tu z kolei wielka rola biskupa krakowskiego Karola Wojtyły), byli wreszcie zwykli ludzie organizujący się „od dołu” w kółka modlitewne, biblijne, rodzinne, często funkcjonujący bez żadnej pomocy ze strony księży, zarówno tych jawnych jak tajnych. Mało o nich wiadomo, mało też o nich pisze Anton Hlinka. Zjawisko jednak jest super ciekawe.

    Jako przykład podajmy ruch niepełnosprawnych i nieuleczalnie chorych Rodzina Niepokalanej. Zaczęło się w 1975 roku od siedmiu osób leżących w jednym ze szpitali słowackich, którzy usłyszeli wezwanie papieża Pawła VI do „ewangelizowania miłością”. W tej intencji zaczęli codziennie odmawiać różaniec. Później rozpoczęli Nowennę do Ducha św., coś zrozumieli i postanowili przyjąć swoje cierpienie jako dar Opatrzności Bożej. Po jedenastu latach w tym ruchu brało już udział 100 tysięcy osób. Do modlitwy doszły wspólne pielgrzymki. Wielu księży u tych niepełnosprawnych, po ludzku biedaczków odrzucanych przez społeczeństwo, szukało wsparcia duchowego. Wśród nich pojawiały się też osoby z autentycznymi osobowościami mistycznymi. Tak rodził się nowy Kościół.

    Ciekawe, że Hlinka bardzo negatywnie wypowiada się o dyplomacji watykańskiej, która przez lata prowadziła bezowocny dialog z komunistami, którzy każde spotkanie wykorzystywali propagandowo szumnie trąbiąc o prowadzonych rozmowach świadczących o normalizacji stosunków. Nic jednak z nich przez lata nie wynikało. Pierwszym czytelnym sygnałem ze strony Watykanu na temat sytuacji w Czechosłowacji, było dopiero potępienie przez Jana Pawła II ruchu Pacem in Terris, czyli kolaborujących z władzami księży.

    Jedynym podobieństwem do sytuacji w Polsce było zaciekłe tropienie przez ichniejszą służbę bezpieczeństwa niezależnej literatury. W przypadku Słowacji właściwie nie istniały katolickie wydawnictwa podziemne, natomiast przemycano z zagranicy literaturę religijną. Walczono z nią z użyciem całej surowości, słusznie uważając, że nieocenzurowane treści są dla systemu komunistycznego zabójcze.

    Siła słabych jest kroniką prześladowania Kościoła. To bardzo cenne, niezależnie od programowej chęci różnych środowisk do patrzenia w przyszłość kosztem pamięci historycznej. Jak we wstępie powiedział ks. prof. Marek Starowiejski: Zapominamy i to bardzo szybko. I to co było dobre, i to co było złe. A potem dziwimy się, że nie rozumiemy świata w którym żyjemy.[2] Dzięki Hlince poznajemy podstawową faktografię. Kronikarski charakter książki jest zazwyczaj jej zaletą, ale bywa wadą, bo niekiedy brakuje kontekstu, zapewne Słowakom dobrze znanego, nam zupełnie nie. Odświeżałem sobie historię religijną naszych południowych sąsiadów korzystając z doskonałej,  niesłusznie objętej rozsnuwającym się mrokiem niepamięci, pracy Bohdana Cywińskiego Ogniem próbowane,[3] a zwłaszcza jej rozdziałów poświęconych Słowacji.

    W podsumowaniu powiem tylko, że czytałem z zainteresowaniem, a fragmenty dotyczące lat osiemdziesiątych z fascynacją. Szczególnie interesujący jest osobny podrozdział dotyczący „Kościoła podziemnego” – autor pilnie stara się nie używać tego terminu w przekonaniu, że Kościół jest jeden, ale dla mnie precyzyjnie nazywa on to zjawisko nowych form życia religijnego. Wielkim plusem ułatwiającym korzystanie z tej książki jest indeks osobowy, coraz rzadziej pojawiający nawet w poważnych pracach. Także zwraca uwagę bardzo ładna okładka. Dodatkowo wielkie uznanie dla księdza Artura Sobótki, który był spiritus movens wydania Siły słabych i słabości silnych, dzięki niemu otrzymaliśmy tę ciekawą pracę wypełniającą lukę w polskiej historiografii. Moja ocena końcowa książki to 10/10 dodatkowo zaliczam do „sił sensu” za podjęcie trudnego, a w Polsce zupełnie zapomnianego tematu brutalnych represji komunistycznych wobec Kościoła.

    Anton Hlinka, Siła słabych i słabość silnych. Prześladowanie Kościoła na Słowacji 1945-1989, Wydawnictwo Petrus Kraków 2013, tłumaczenie ks. Artur Sobótka.



    [1] Termin co prawda dotyczy Kościoła działającego na terenie imperium sowieckiego na Litwie, Łotwie, Białorusi i na Ukrainie. W Polsce termin upowszechniony dzięki ciekawej książce Krzysztofa Renika Podpolnicy.

    [2] Cytat pochodzi ze strony 5 Siły słabych i słabości silnych. Ksiądz profesor Marek Starowiejski jest specjalistą od patrologii, czyli historii o tysiąc kilkaset lat wcześniejszej od tu opisywanej. Problem niepamięci rozumie jednak lepiej niż większość historyków doby najnowszej. Wstęp przez niego napisany jest z tego powodu wartością samą w sobie, czytałem go z ogromna przyjemnością i uznaniem. Szacunek.

    [3] Bohdan Cywiński, Ogniem próbowane, t. I Korzenie tożsamości, t. II „… i was prześladować będą”, Lublin Rzym 1990.

  • Militaria

    Opowieść o Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ

    Elżbieta Cherezińska, Legion, recenzjaPierwsze uczucie, które pojawiło się jeszcze przed lekturą książki, to uznanie dla odwagi Elżbiety Cherezińskiej. Autorka posiadająca niemały dorobek odważyła się podjąć temat Narodowych Sił Zbrojnych, organizacji wojskowej przez lata opluwanej, której odmawiano czci i wiary. W czasach PRL był to symbol wszystkiego najgorszego, a również w wolnej Polsce, dla środowisk liberalnych, to symbol nacjonalizmu, antysemityzmu i mordów bratobójczych. Dla pełności obrazu dodajmy, że także władze emigracyjne miały poważne wątpliwości co do postawy Brygady Świętokrzyskiej, podejrzewając ją, częściowo słusznie, o współpracę z Niemcami i bodaj dopiero w latach sześćdziesiątych przyznały im uprawnienia kombatanckie. Zabrać się za taki temat, kiedy nadal można snuć dużo bezpieczniejsze opowieści z czasów piastowskich, wymagało odwagi i determinacji. Szacunek. Z góry mówię, że zaliczam książkę do elitarnej grupy „sił sensu” właśnie za śmiałość w płynięciu pod prąd opinii mainstreamowych.

    Widać w Legionie chęć do napisania swoistej epopei. Autorka przedstawia na szerokim tle panoramę zarówno losów jednego z oddziałów partyzanckich, historię dyskusji w Komendzie Głównej Narodowej Organizacji Woskowej, później NSZ, trudne losy zjednoczenia z Armią Krajową, argumenty jego przeciwników, ale też trochę faktów związanych z tymi, którzy do AK się przyłączyli, wreszcie rzecz dla publiczności najciekawszą, czyli losy Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Myślę, że większość czytelników potraktuje Legion jako dostarczyciela wiadomości historycznych na temat bardzo kontrowersyjnych wyborów dowództwa Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Można się spodziewać renesansu zainteresowania jej dziejami, bowiem bardzo ostatnio popularny Piotr Zychowicz w Obłędzie ’44 ocenia ją absolutnie wzorowo.

    Dla mniej wtajemniczonych czytelników tego bloga powiem, że chodzi o współpracę tej brygady z Niemcami od końca roku 1944. Zawarto mianowicie z niemieckimi dowódcami niższego szczebla swoiste porozumienie o nieagresji, umożliwiające Brygadzie na zapleczu frontu wschodniego ewakuację na Zachód. Były też epizody bardziej czynnej współpracy, jak wyekspediowanie we współpracy z Niemcami skoczków spadochronowych wywodzących się z NSZ w celu organizacji antykomunistycznej partyzantki po drugiej stronie frontu. Chwała Cherezińskiej, że nie przemilczała również takich szczegółów, podobnie jak nie pominęła występujących w tym środowisku mordów skrytobójczych własnych dowódców, z powodu, jak możemy się tylko domyślać, różnic w strategii politycznej.

    Dobra orientacja Cherezińskiej w sprawach podziemia narodowego nie przekłada się na cały kontekst działań jej bohaterów. Uderzyły mnie zwłaszcza jej opinie na temat kampanii wrześniowej nieodmiennie przedstawianej jako ciąg tchórzostwa żołnierzy i niekompetencji dowództwa. To całkowita nieprawda. Pozytywnie zachowywali się tylko późniejsi członkowie Narodowej Organizacji Wojskowej i Związku Jaszczurczego. Generalnie to także nie do końca prawda. Pułkownik Oziewicz, jeden dowódców NOW i pozytywna postać książki, w rzeczywistości należał do niechlubnej grupy oficerów, którzy pozostawili samopas swoje jednostki. On porzucił dowodzoną przez siebie 29 DP i ewakuował się na Litwę (z Armii „Prusy”), czyli w dokładnie odwrotnym kierunku niż jego dywizja i wszystkie pozostałe jednostki Wojska Polskiego. Do niepotrzebnych książce panegiryków zaliczam tekst na stronie 281, z którego wynika, że Oziewicz został na Litwę „skierowany”. Bliższe prawdy jest stwierdzenie prof. Wieczorkiewicza, niekwestionowanego autorytetu w badaniach nad kampania wrześniową, że po prostu „dał drapaka” na Litwę.

    Poza tym przeszkadzało mi kilka drobnych potknięć świadczących, że autorka zupełnie nie opanowała realiów wojny 1939 roku. Jeden z jej bohaterów strzela wtedy z automatu. Oj chciałoby się, żeby polskie wojsko miało wtedy automaty, niestety „Morsy” były wtedy dopiero w fazie prób przedprodukcyjnych. Z kolei wspomniany już płk Oziewicz nie mógł być internowany na Litwie przez Sowietów, bo ich wtedy jeszcze tam nie było. Internowali go Litwini, Rosjanie weszli tam nieco później. Kierowana negatywnymi uprzedzeniami wobec  kampanii wrześniowej wypaczyła nieco losy Pociągu Pancernego „Poznańczyk”, w którym służył jej kolejny bohater, por. Jaxa. Prowadził on ciężkie walki pod Warszawą i w czasie walk został zniszczony, a nie bezdurno porzucony przez rozpierzchającą się załogę. Pozostaje mieć nadzieję, że w sprawach okupacyjnych, na których mniej się znam, autorka takich błędów nie popełniła.

    Na rzetelność historyczną dodatkowy cień rzuca także fakt, że autorka oparła swoje dociekania o dokumenty i opracowania wytworzone w kręgu podziemia narodowego, siłą rzeczy o charakterze panegirycznym, stąd takie dziwadła, jak w odniesieniu do płk. Oziewicza, czy czarnej legendy kampanii wrześniowej, ale też niezamierzenie śmieszne fragmenty, kiedy kierownictwo Związku Jaszczurczego, jak dobra wróżka, przewiduje przyszłość (s 330 i następne). Rozumiem, że autorka obdarzyła swoich bohaterów sympatią pozytywnie przedstawiając ich motywacje. Szkoda, że niekiedy uległa białej legendzie lub mimowolnie zajęła stanowisko w starych sporach z przeszłości. Tak się stało na przykład wtedy, gdy pisze o celach NSZ, polegających na unikaniu zaczepnych operacji wobec okupacyjnych sił niemieckich, co było, zwłaszcza po zakończeniu wojny, przedmiotem różnych sporów. Jednak przedstawiając akcje zgrupowania NSZ por. Zub-Zdanowicza opisuje właśnie przede wszystkim akcje skierowane przeciwko Niemcom. Do wyjątków należy zlikwidowanie pod Borowem powiązanej z AL./GL grupy bardziej kryminalnej niż partyzanckiej. Chwała Cherezińskiej za przedstawienie tego wydarzenia, ale to był ewenement. To powojenne spory na temat linii politycznej AK versus NSZ spowodowały takie przesunięcie akcentów w postrzeganiu NSZ. Faktografia przedstawiona w Legionie to potwierdza.

    Ogólna ocena książki jest jednak wysoka. Autorka nie stosowała przemilczeń, dała głos odsądzanym od czci i wiary, wykazała się przy tym niemałą odwagą. Rozumiem również, że książka, będąca odpowiedzią na czarną legendę NSZ, niektóre fakty przedstawia przez „różową szybkę”. Na mój gust książka jest zbyt rozwlekła, za dużo w niej epizodów, często marginalnych dla przedstawianych spraw. Mimo to czytałem z zaangażowaniem. Dla mnie 9/10

    Elżbieta Cherezińska, Legion, Zysk i S-ka Poznań 2013.

  • Książki

    Historia Piastów w ujęciu Cherezińskiej

    Elżbieta Cherezińska, Korona śniegu i krwi, okładka, recenzjaAkcja dzieje się podczas rozbicia dzielnicowego. Potężne państwo pierwszych Piastów rozpadło się na księstwa, którymi rządzą skłóceni ze sobą Piastowie. Od wielu lat Polska nie ma króla, a na Wawelu zasiadają książęta, władający w najlepszym razie tylko Małopolską.

    Głównym bohaterem jest młody książę Przemysł II, który ma objąć władzę w całej Wielkopolsce. To ważne, bo pozostałe dzielnice, Śląsk, Mazowsze, czy Kujawy dzielą się na coraz drobniejsze księstewka. W tym kontekście Przemysł II ma szansę na zjednoczenie głównych dzielnic Polski i otrzymanie z Rzymu korony królewskiej. Skromny kantor katedry gnieźnieńskiej, Jakub Świnka odkrywa stare dokumenty, zaczyna rozumieć, że rozbicie dzielnicowe jest klątwą ciążącą nad królestwem Piastów. Jest gotów zrobić wszystko, aby młodemu księciu dopomóc przezwyciężyć tę klątwę. Jest nadzieja.

    Równolegle powieściowa akcja dzieje się także we Wrocławiu, stolicy największego księstwa śląskiego, na dworze Mściwoja, władcy Pomorza Gdańskiego, na Wawelu, gdzie zasiadają na tronie książęcym Bolesław Wstydliwy i jego żona św. Kinga. Książka przedstawia całą panoramę polityczną ówczesnej Polski. Wątki romansowe przecinają się z koniecznościami politycznymi, intrygi dworskie z militarnymi starciami, prawdziwi książęta mieszają się z postaciami rodem z fantasy.

    Cherezińska włożyła sporo trudu w bardzo kompetentny research historyczny. Nie tylko, że nie mam żadnych zastrzeżeń (a to bardzo rzadkie), ale wręcz jej kompetencja wzbudza mój podziw. Od czasu do czasu miałbym co prawda ochotę z nią podyskutować o interpretacji niektórych wydarzeń, ale to jak dialog z mistrzem, a nie polemika. A najchętniej to bym zobaczył kontynuację Korony śniegu i krwi, bo i przypadki Łokietka są ciekawe, później incydent z Wacławem czeskim, występującym w już wydanej książce, a Kazimierz Wielki to już miód dla autorek uwzględniających rolę kobiet w historii. Nie wspominam nawet o ciekawych przemianach w księstwach śląskich tego okresu.

    Książka mogła by być dobrym uzupełnieniem w nauczaniu historii, nawet takie propozycje pojawiły się w blogosferze. Nawet nie bardzo szkodziłyby w tym wątki fantasy i lekkie bredzenie o starszej krwi i odbrązowionych czarownicach, natomiast nie wyobrażam sobie nauczyciela, który poleciłby uczniom jako lekturę uzupełniającą książkę z taką ilością scen łóżkowych. Szkoda, że autorkę tu poniosło, bo książka mogła zagościć w polskich szkołach nadając nauczaniu historii poblask ciekawości. Sumarycznie mogłoby się okazać, że pominiecie tych scen daje większy sukces komercyjny, bo rynek odbiorców byłby dużo szerszy.

    Popularność tej książki pokazuje, jak duża jest potrzeba dobrze napisanej, kompetentnej powieści historycznej. Niestety pokazuje również, że bez elementów fantasy czy odważnych scen damsko-męskich współczesna powieść obyć się nie może. A po Grze w kości (tej samej autorki) wydawało się, że jednak można bez dziwaczenia napisać cos sensownego. Legion czeka na przeczytanie, zobaczymy, jaką tym razem autorka wybierze konwencję.

    Niemiło  mnie jednak zaskoczył język książki, a dokładnie język dialogów. Mogę zrozumieć dlaczego autorka odstąpiła od języka archaicznego. Zagadką jednak pozostaje, dlaczego w czasie uczty suto zakrapianej alkoholem, pojawią się na przykład takie frazy: Władku [to do młodego Łokietka] czy mógłbyś podać mi wina? To jednak pachnie nieporadnością, bo nie wyobrażam sobie takich dialogów w męskim towarzystwie podczas libacji. To chyba jedyne zastrzeżenie, jakie miałbym do autorki.

    Dla równowagi powiem o kolosalnych plusach książki. Cherezińska w cudownie interesujący sposób przedstawiła różne przypadki Piastów śląskich. Dobrze uchwyciła wszystkie zależności, z werwą i talentem odmalowała sylwetki książąt, przypominając wiele chyba zapomnianych postaci, których przypadki życiowe były naprawdę ciekawe i warte przywrócenia zbiorowej pamięci (jak np. Bolesława Rogatki, Henryka Głogowskiego czy Henryka IV wrocławskiego). Szkoda, że przy takiej kompetencji autorka nie posnuła domysłów, co skłoniło Przemysła II do oddania ręki swojej siostry Henrykowi Grubemu, oznaczało to bowiem całkowite odwrócenie polityki książąt wielkopolskich, którzy do tej pory popierali linię żagańską, jako swój przyczółek na Śląsku. Co skłoniła Przemysła II do tak ekstrawaganckiego kroku? Chętnie poznałbym opinię Cherezińskiej.

    Pozwolę sobie jeszcze na wtręt całkiem osobisty. Cherezińska zaciekawiła mnie Piastami Śląskimi do tego stopnia, że zająłem się ich biografiami, zatem na moim blogu historycznym zaczną się pojawiać noty z tych lektur. Stopień fascynacji przypadkami Piastów, wzmocniony jeszcze przez zwiedzanie śląskich zabytków, był taki, że nawet opanowałem ich genealogię. Nie było to łatwe, tylko tyle powiem.

    Bardzo mocną stroną książki są dociekania biograficzne i  genealogiczne autorki. Wywiedzenie rodu Zarembów od zaginionego jednego z pierwszych Piastowiców jest doprawdy najwyższej próby. Znane ułamki faktów połączyła w nadzwyczaj ponętną całość i nadała im poblask tajemniczości i zręcznie wplotła w bieżąca akcję powieści. To kolejny duży plus.

    W jednym przypadku wątek z pogranicza fantasy spełnił się. Chodzi o fenomenalnie pokazaną postać św. Kingi, osoby o ponadnormalnych zdolnościach, która na przykład widzi przyszłość, a jest życzliwą doradczynią swojego męża. Pozostaje tylko pytania, czy żeby we wszystkich wymiarach pokazać postać świętej trzeba odwoływać do fantasy? Niezależnie od odpowiedzi na przyszłość, tutaj mariaż fantastyki, wiedzy na temat duchowości i realiów historycznych wyszedł bardzo dobrze.

    Ocena finalna to 9/10, obniżona za ten sztuczny nieco język. Kwalifikuję jednak do najlepszych i zaliczam do sił sensu, za zdolność i odwagę popłynięcia pod prąd obiegowych przekonań, że historia jest nudna. Cherezińska udowodniła, że nie jest, więcej – pokazała, jakie jest zapotrzebowanie czytelnicze na dobrą  powieść historyczną. Nikogo nie przestraszyła objętość (736 stron) ani mnóstwo szczegółów związanych z licznymi postaciami Piastów i ich współpracowników.

    Elżbieta Cherezińska, Korona śniegu i krwi, Zysk i S-ka, Poznań 2012.

  • Książki

    Pirat stepowy Łubieńskiego, czyli biografia Nestora Machny

    Stanisław Łubieński, Pirat stepowy, okładka, recenzjaNestor Machno, bo o nim jest właśnie ta książka, jest postacią bardzo interesującą, choć zapewne nieznaną ogółowi czytelników. W czasach rewolucji bolszewickiej był on ukraińskim przywódcą oddolnego, autonomicznego ruchu chłopów na Ukrainie, jak sugeruje autor książki, lub pospolitym watażką czy mordercą, jak twierdzą historycy sowieckiego autoramentu, taki sam jak wszyscy bolszewicy i ich poputczycy, jak dodaje wielu innych.

    Kim więc był Machno i jego chłopsko-kozacka armia zwana machnowcami? Sam Machno był zadeklarowanym anarchistą, na tyle już znanym, że odsiedział po rewolucji 1905 roku 9 lat w carskim więzieniu za swoją działalność. Polegała ona na napadach rabunkowych na okolicznych bogatszych mieszkańców w okolicy Hulajpola, wsi z której pochodził Nestor Machno i która była później centrum zorganizowanego przez niego ruchu. Pozyskane w ten sposób pieniądze szły na działalność organizacji anarchistycznej. Zwróćmy uwagę, jak  różniło się to od działalności organizacji Bojowej PPS Piłsudskiego, która też organizowała ekspropriacje, ale tylko grabiąc rosyjskie instytucje rządowe. Nikomu by nawet nie przyszło do głowy, aby  napadać na osoby prywatne, a tym bardziej na takich akcjach koncentrować się w swej działalności. Wstęp do późniejszych działań Machny był więc znamienny.

    Z więzienia wyszedł zaraz po abdykacji cara Mikołaja i wrócił do Hulajpola. Jeszcze przed rewolucją październikową stanął na czele lokalnego komitetu rewolucyjnego, który podzielił pańską ziemię pomiędzy chłopów. Oczywiście nie obeszło bez mordów, podpaleń, grabieży.  Z bolszewikami dobrze współpracował, z Dybienką, dowódcą wojsk bolszewickich na Ukrainie, zawarł sojusz wojskowy.. Kiedy po pokoju brzeskim do Hulajpola wkroczyli Niemcy, Nestor zdążył uciec, ale jego rodzina stała się obiektem ślepego odwetu. Kilka osób zostało zabitych (w tym jego starszy brat), natomiast Nestor wylądował w Moskwie, rozmawiał z  samym Leninem, który przyjął go ciepło, ale anarchistów skrytykował za „fanatyzm, utopizm i brak realistyczne wizji przyszłości” (w tym przypadku akurat miał rację).

    Wiedziony żądzą czynu, Machno wrócił na Ukrainę, gdzie w sąsiedniej wsi wraz towarzyszami postanowili założyć oddział partyzancki, chroniący ludność przed grabieżami Niemców. Zajęli oni Ukrainę po to, aby zapewnić głodującej Rzeszy dostawy żywności, nakładali kontrybucje i grabili, ile się tylko dało. Partyzantka Machny wtedy właśnie zdobyła zwolenników i  przerodziła się w chłopską, anarchistyczną armię. Od razu zaczęły płonąć zabudowania niemieckich kolonistów, których były sporo na Ukrainie, znów polała się krew: nie żołnierzy niemieckich, a cywilów.

    A potem znów pojawili się biali, potem bolszewicy. Machno zawsze miał się za rewolucjonistę i z czerwonymi ochoczo współpracował. Na tle działalności Czeki (zwanej niekiedy Czerezwyczajką, poprzedniczki NKWD) i kolejnych, tym razem bolszewickich rekwizycji, pojawiały się tarcia, ale Machno utrzymał  front wspólnej walki z białymi i ukraińskim Dyrektoriatem. Taka mnie więcej rzeczywistość trwała aż do pokoju ryskiego, kiedy to bolszewicy sami zerwali  sojusz, Machnę uznając  za kontrrewolucjonistę. Rozpoczęła się obława. Ostatecznie pokonany Machno musiał udać się na emigrację.

    Łubieński przedstawia ukraińskiego chłopskiego atamana jako postać w gruncie rzeczy pozytywną, wzbudzającą sympatię swoją naturalnością, polotem, odwagą. Momentami ta solidarność z bohaterem jest niesmaczna, jak np. wtedy, kiedy zatrzymał on okolicznego szlachcica:

    „Skacz do Hulajpola, jak ci się uda pożyjesz.” Nieszczęsny ziemian kicał podobno jak zając, ale kiedy partyzanci się już naśmiali, ktoś podobno podszedł i go zastrzelił.[1]

    Ciekaw jestem, jaki byłby Wasz, Czytelnicy, komentarz do tego wydarzenia?

    Mój jest taki: zdemoralizowana rewolucją chłopska banda popisuje się okrucieństwem. Od bolszewickiej Czeki różnią ich tylko metody, ale skutek jest ten sam. A jaki jest komentarz autora?

    Chłopskie oddziały brały srogi rewanż na właścicielach ziemskich z poczuciem, że nie tylko siła, lecz także słuszność są po ich stronie. [2]

    Autor powstrzymuje się od ocen, przedstawia tylko racje uczestników tych wydarzeń, szkoda, że racje ofiary zostały pominięte.

    Trudno się z taką postawą zgodzić. Podobnie jak zupełnie nie zgadzam się z oceną Machny zasygnalizowaną powyżej. Rewolucję rosyjską mam za nieszczęście dla ludzkości, za które zapłaciło głową kilkadziesiąt milionów ludzi. Ci którzy przyczynili się do jej sukcesu, a Machno do takich należał, na ordery i uznanie na pewno nie zasługują. Tym bardziej, że oddziały Machny zachowywały się jak rozzuchwalona tłuszcza, grabiły, mordowały gwałciły, nierzadko siały zniszczenia tylko dla przyjemności samej destrukcji. Łubieński przedstawia racje uczestników wydarzeń, ich rodzin. Pomija racje tysięcy przez nich pomordowanych. To jest nie fair. Jako odtrutkę pokazującą te same wydarzenia od drugiej strony polecam wspomnienia Marii Dunin-Kozickiej, które dobrze pokazują, jakimi metodami działało chłopstwo ukraińskie.[3]

    Mimo dość fundamentalnych zastrzeżeń, książkę czytałem z przyjemnością. Może to i dobrze, że ktoś oddał głos kompletnie zapomnianemu chłopskiemu przywódcy, a przez to samym chłopom, których głos jest  zwykle pomijany przy wielkich wydarzeniach, ale którzy zwykle najboleśniej ponosili skutki tych wydarzeń.

    Książka ma charakter reportażu historycznego, zatem często czytamy, kto w której chałupie mieszkał  i jak ona dziś wygląda, ale o szerszym kontekście historycznym przypadków życiowych Nestora Machny się niczego nie dowiemy. Jak ktoś wie, po co Niemcy znaleźli się na Ukrainie, to rozumie, do czego musiało to doprowadzić, jak nie wie, to się połapać nie może. Podobnie z Pawłem Dybienką. Jak ktoś wie, jaka była jego kariera wojskowa podczas rewolucji (ciąg morderstw we flocie bałtyckiej, a potem tchórzostwo na froncie)[4], ten wie czym się ten sojusz musiał skończyć i jaka była naiwność prostolinijnego Machny. Może jednak ten brak kontekstu ma jeden plus? Czytelnik jest w tych wydarzeniach kompletnie zagubiony, podobnie jak ich uczestnicy, którzy też w chaosie ciągle zmieniających się okoliczności zorientować się nie mogli. Podobieństwo perspektywy poznawczej podobno dobrze wpływa na empatię…

    Ostatnia uwaga dotyczy swego rodzaju lekkości w przedstawianiu faktów, np. po wypuszczeniu z carskiego więzienia, 20 marca Machno wyruszył do Hulajpola (s. 38), a przybył tam już w lutym (s. 40). Takich kwiatków, mniej jednak oczywistych, jest niestety więcej.

    Podsumowując: ciekawa książka,  o ciekawej, zapomnianej postaci; w czytaniu zajmująca, choć oceny autora budzą zasadniczy sprzeciw, szczegółowa w głównym nurcie narracji, ale pomijająca tło wydarzeń. Mimo różnych zastrzeżeń 8/10.

    Stanisław Łubieński, Pirat stepowy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012



    [1] S. Łubieński, Pirat stepowy, s. 69

    [2] Tamże

    [3] Maria Dunin-Kozicka, Burza od Wschodu, Oficyna Wydawnicza Volumen, Warszawa 1990. W sprzedaży dostępne jest nowe wydanie tej książki.

    [4] O bardzo ciekawych przypadkach Dybienki wnikliwie pisze Wiktor Suworow. Por.: W. Suworow, Oczyszczenie, Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Warszawa 2002, s. 75-104.

  • Książki

    Erika Steinbach, kto to jest

    Z dużym opóźnieniem dotarł do moich rąk, szczegółowy artykuł dotyczący okoliczności pobytu rodziców Eriki w Rumii i jej narodzin, co jest szczególnie interesujące w kontekście jej statusu „wypędzonej”.

    Przechodząc do istoty rzeczy. Ojciec Eriki, feldfebel, czyli sierżant, Wilhelm Karl Hermann trafił do Rumii, miejscowości znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie Gdyni, w 1941 roku. Pracował w obsłudze lotniska, pochodził z Hanau koło Frankfurtu nad Menem. W Rumii poślubił swoja narzeczoną, Erikę Grote, która przyjechała tu za swoim ukochanym z Berlina, a urodziła się w Bremie.

    Erika Hermann (po mężu Steinbach) urodziła się w Rumii 25 lipca 1943 roku.

    W tym miejscu warto przypomnieć, że przed 1 września 1939 Rumia wchodziła w skład Państwa Polskiego i była bujnie rozwijającą się osadą stanowiącą naturalnie zaplecze dla rozbudowującej się Gdyni. Po wejściu wojsk niemieckich do Rumii rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania Polaków. Kogo nie zamordowano, wywożono do Stutthofu lub wysiedlano do Generalnej Guberni. Czarna kartę miał również w tej okolicy Wehrmacht, którego żołnierze rozstrzelali 21 jeńców wojennych pochodzących z Wejherowskiej Kompanii Ochotniczej.

    Erica SteinbachW tej właśnie podbitej miejscowości, na krwi rozstrzelanych, w domach wysiedlonych, Erica Steinbach znalazła swój Heimat, z którego została wypędzona, cudem unikając tragedii „Wilhelma Gustloffa”, na którego pokład rzekomo rodzinie nie udało się dostać. Okazało się to kompletna mistyfikacją, bowiem matka Eriki, przeczuwając co się będzie działo, już w styczniu 1945 r. wyjechała wraz córeczką do Hanau, do rodziny męża, podczas gdy ewakuacja uciekinierów przez „Wilhelma Gustloffa” miała miejsce w marcu 1945 r., czyli w dwa miesiące później.

    Reasumując: Erika Steinbach urodziła na terenach podbitych, włączonych do Rzeszy w wyniku napaści na Polskę w 1939 r. Jej ojciec służył w wojskach okupacyjnych. Jej rodzice nie mieli nic wspólnego z rzekomym Heimatem Eriki, bowiem pochodzili z rdzennych terenów niemieckich oddalonych o setki kilometrów od Gdyni. Nikt jej nie wypędził, bo matka przewidując klęskę wojsk niemieckich wcześniej wyjechała powracając w rodzinne strony. Powoływanie się Steinbach, że pochodzi z rodziny Luftwaffenoffizier jest nieprawdziwe, bo pochodziła z rodziny prostego podoficera służb pomocniczych, podobnie nieprawdziwe jak budowanie mitologii cudownego uniknięcia losu pasażerów „Wilhelma Gustloffa”.

    Najbardziej jednak oburza prawne zakwalifikowanie Eriki Steinbach do grona wypędzonych. W ten sposób dziecko Rudolfa Hoesa urodzone w Auschwitz, w czasie gdy był jego komendantem, mogłoby mieć status wypędzonego, podobnie jak dziecko gestapowca z Warszawy (ciekawe ilu ma taki status, prawo niemieckie jest jak widać bardzo pojemne). Zresztą rodzinom gestapowców z Warszawy wcale bym się nie dziwił: spokojne życie w dzielnicy zamkniętej, żywności z rekwizycji w bród, można utrzymać cała familię w Reichu, zawsze można zażądać dodatkowej polskie służącej lub postrzelać sobie do Żydów. I nagle, z tego miłego miejsca, ktoś brutalnie ich wypędza, kończąc dolce far niente. To doprawdy bezczelność i wymagać powinna zadośćuczynienia, najlepiej finansowego i wypłaconego przez Polaków, bo rząd niemiecki już swoje zrobił.

    Budowanie przez Ericę Steinbach mitologii, że Pomorze Gdańskie, w niemieckiej terminologii Westpreussen (Prusy Zachodnie), to jej Heimat, podobnie jak wielu innych Niemców, jest historyczna niegodziwością, zwłaszcza oburzającą, kiedy dotyczy to ludności napływowej lub rodzin wojsk okupacyjnych.

    Podobnie oburza, że Steinbach w ogóle ma status „wypędzonej” i po licznych publikacjach w Polsce, nikt nie zamierza tego statusu zweryfikować. Albo niemieckie prawo jest w tej materii kompletnie koślawe, albo jego stosowanie odbywa się według kryteriów poprawnościowych. Tak czy inaczej, bezczelność jest tutaj oczywista i pokazuje z jaką protekcjonalnością Niemcy prowadzą swoją politykę wobec Polski. Dla równowagi dodajmy, że Polacy w Niemczech nie mają statusu mniejszości narodowej.

    Polacy często narzekają na jakość demokracji w naszym kraju. Niemcy są często stawiane za przykład państwo prawa, porządku, sprawnej gospodarki. Czy nie przedwcześnie? Czy akurat w stosunku do Niemców powinniśmy odczuwać jakieś kompleksy? Po akcji Steinbach nie musimy się wstydzić Leppera w polskim rządzie, ani Palikota w opozycji. Standard. U innych jest jeszcze gorzej, można dowolnie kłamać o własnej przeszłości i nie powoduje to żadnych skutków.

    Jedna rzecz jest natomiast pewna – powinniśmy się uczyć od Niemców, jak prowadzić politykę historyczną.

    Przy okazji warto zwrócić uwagę na kwestie świadomości wśród „wypędzonych”. Na ciekawy trop w tej sprawie naprowadził mnie Marlow recenzując książkę Marii Podlasek o wypędzeniu Niemców. Autorka zwraca w niej uwagę, na niezrozumienie przyczyn wypędzenia, bowiem

    „we wspomnieniach niemieckich świadków rzadko pojawia się refleksja na temat wojny, Hitlera, narodów uciskanych przez III Rzeszę – także w ich imieniu” a „ludność cywilna Niemiec w chwili upadku III Rzeszy nie nosiła w sobie zazwyczaj poczucia winy. Większość nie znajdowała więc wytłumaczenia dla zaistniałej sytuacji i widziała w Polakach i Rosjanach agresorów, którzy napadli na ich kraj.”[1]

    Wydaje się, że u każdego Polaka taka postawa musi budzić zdumienie i irytację. Niemcy zamieszkali na wschodzie nie wiedzieli, kto wywołał wojnę, nie wiedzieli o masowych represjach i wysiedleniu swoich polskich sąsiadów, nie zauważyli zniknięcia Żydów? Spodziewali się, że nikt nie wystawi za to Niemcom rachunku?

    Biulety IPN nr 5/2004 okładkaNa zakończenie jeszcze refleksja natury ogólnej. Co pewien czas powraca dyskusja na temat sensu istnienia IPN (znane frazy „spalić” lub „zabetonować”). Przy okazji tego drobnego artykułu wyrażam wdzięczność za istnienie IPN i za tego typu publikacje, rozpoczynające narodową dyskusję.

    Piotr Szubarczyk, Piotr Semków, Erica z Rumii, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej, 5/2004



    [1] Cytat za blogiem „galeria kongo” jak w linku umieszczonym w tekście. Autorowi dziękuję za zwrócenie uwagi na tę książkę, a zwłaszcza za podniesiony powyżej aspekt świadomościowy wpędzeń.