Film

Walc z Baszirem

 Walc z Baszirem był jednym z większych rozczarowań – zdobył mnóstwo wyróżnień: Złoty Glob oraz nominacje do Oscara (za film nieanglojęzyczny) i kwalifikację do głownego konkursu Festiwalu w Cannes. Mi się nie podobał i to z wielu powodów. Po pierwsze warstwa graficzna to klasyczna kolorystyka komiksowa, niebiesko-szaro-bura. W tym kontekście senne marzenie o pięknej kobiecie przedstawionej w kolorze turkusowo-szarym, to jednak pomyłka, chyba, że ktoś wychował się na komiksach i to jest jego właściwy kontekst graficzny.

Ponadto temat traumy wojennej jest dość naciągany. Główny bohater nie ma żadnych wspomnień z interwencji w Libanie i dość na siłę je w sobie wywołuje poprzez rozmowy z innymi uczestnikami tej operacji, a my mamy uwierzyć, że za tym wysilonym konceptem stoi tak głęboka, że niedostrzegalna życiowa trauma. Dużo bardziej przekonywujący w zakresie psychicznych skutków wojennych przeżyć jest Łowca jeleni czy Taksówkarz.

Film kompletnie pomija kontekst interwencji w Libanie, a to było dość ważne, bo był to już wtedy kraj zwasalizowany przez Syrię, której wojska zajęły Dolinę Bekaa zaburzając równowagę polityczną w tym kraju, poprzez całkowite odsunięcie od władzy mniejszości chrześcijańskiej.

Wreszcie trauma po masakrze w obozach Szabra i Szatila jest dość sztuczna, bo znakomita większość żołnierzy w ogóle nic o tym nie wiedziała, a ci nieliczni, którzy się domyślali, nie mieli najmniejszego wpływu na to, co się tam stało (działała tam milicja chrześcijańska).

Trzeba jednak przyznać, że jeżeli pominąć wszystkie wskazane powyżej konteksty (lub ich brak) to stanowiący rdzeń filmu wątek pamięci, życia przeszłością, swoistej skazy w świadomości jest naprawdę interesujący i poruszający. W moich oczach film broniłby się dużo lepiej, jeśli zostałby umieszczony w abstrakcyjnej rzeczywistości, w jakiejś nibylandii, bo wtedy jedynym istotnym elementem tego filmu byłyby skutki wojny jako takiej w świadomości żołnierzy, szczególnie młodych chłopców, czyli w rzeczywistości żołnierzyków. A wiemy skądinąd, że niektórzy z nich znoszą takie doświadczenia fatalnie.

Od filmu o ambicjach dokumentalnych oczekiwałbym jednak trochę szerszej perspektywy. Większość żołnierzy izraelskich w działaniach zbrojnych zabezpieczających elementarny byt swojej ojczyzny bierze udział z głębokim przekonaniem i na koniec ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo wie, że walczy w obronie swoich żon i matek narażonych na śmierć w zamach terrorystycznych lub – jak w przypadku Libanu – śmierć od ostrzału rakietowego. I ma takie przekonanie niezależnie od tego, jak dojmującym doświadczeniem jest służba w armii. Dziwnym trafem takich relacji w tym filmie nie ma. Nie ma nawet pytania, co my w tym Libanie robiliśmy i po co tam weszliśmy. Zabiegiem manipulacyjnym jest takie poprowadzenie akcji filmu, aby wytworzyć w widzach przekonanie, że Iraelczycy weszli tam tylko po to, aby dokonać masakry w obozach palestyńskich. Biorąc powyższe pod uwagę, można zaryzykować twierdzenie, że jest to film antysemicki, a dokładniej antyizraelski. A fakt, że powstał w Izraelu, a Folman nie został tam wyklęty świadczy o tym, że jest to bardzo, bardzo demokratyczny i tolerancyjny kraj.

Odnoszę wrażenie, że jest to film klasycznie zrobiony „pod odbiorcę”. Opinia publiczna oczekuje filmu antywojennego, krytycznego wobec agresywnej polityki Izraela, wreszcie rozliczającego się z ludobójstwem. I co publiczność chce, to dostaje, a że niewiele ma to wspólnego z prawdą – trudno, c’est la vie. Ale dla mnie to tylko 1/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

16 − 6 =