• Książki

    Jak mordowali zwykli ludzie

    Dla historiografii dotyczącej Holocaustu książka ta miała znaczenie przełomowe. Przedstawione w niej są bardzo szczegółowo losy jednego z batalionów policji, często z dokładnością do zachowań pojedynczych policjantów w poszczególnych akcjach likwidacyjnych. A co najbardziej istotne nie był to batalion złożony z zawodowych funkcjonariuszy, ale z normalnych poborowych, którzy nie wiele wcześniej zostali doń wcieleni, stąd zresztą słowo „rezerwowy” w jego nazwie. Byli to mężczyźni w średnim wieku, nie podlegający poborowi do Wehrmachtu. Daje więc książka pogląd, jak wobec Holocaustu zachowywali się normalni Niemcy, wzięci do służby prosto z ulicy. Co najbardziej wstrząsające, bez żadnych zahamowań wykonywali oni swoją katowską robotę. Jedynie pojedyncze osoby odmówiły udziału w rozstrzeliwaniach. Większość bez zasadniczych problemów robiła wszystko, czego od nich oczekiwali: mordowanie Żydów, ładowanie do wagonów, ściganie ukrywających się.

    Do najbardziej ciekawych fragmentów książki, zaliczam te, w których autor próbuje dociekać przyczyn takiego postępowania. Generalnie to wojna o charakterze rasowych miała powodować odczłowieczanie ofiar, co ułatwiało udział w zagładzie. Poza tym wojna, jako taka, budująca nienawiść miedzy „naszymi” a „wrogiem” tworzyła sprzyjający kontekst do stosowania okrucieństw. W przypadku 101 Batalionu nie zachodziła natomiast nadreprezentacji osób o poglądach nazistowskich ani tych o szczególnych skłonnościach do przemocy. Nie ma również zastosowania chętnie przywoływana w procesach sądowych kwestia działania na rozkaz, bowiem żadnemu z obrońców w tych procesach nie udało się przywołać konkretnego przykładu represji za odmowę wykonania rozkazu. Zresztą również w tym batalionie znalazły się jednostki, które w ogóle odmówiły udziału w akcjach związanych z Holocaustem (jeden z oficerów) lub co najmniej udziału w rozstrzeliwaniach. Nic im się nastało, dowódca batalionu wydał zgodę na takie uchylenia się od obowiązków. Natomiast pozostali policjanci bardzo źle na to patrzyli, widząc w tym element słabości charakteru i braku solidarności z tymi, którzy i tak muszą te „brudną robotę” wykonać.

    Jeżeli chodzi o różne teorie psychologiczne to Browning wskazuje na duży udział konformizmu związanego z autorytetem dowódców i szerzej przywódców państwa (eksperyment Milgrama) oraz związanego z funkcją w grupie (eksperyment więzienny Zimbardo). „Zdecydowana większość mężczyzn nie była w stanie wystąpić z szeregu i otwarcie odmówić mordowania. Woleli strzelać niż zachować się w sposób nonkonformistyczny. Z czego to wynikało? Przede wszystkim z tego, że odmowa oznaczałaby zrzucenie „brudnej roboty” na towarzyszy broni.” Prowadzi to Browninga do podsumowania, że w sprzyjających warunkach normalni ludzie w normalnych społeczeństwach mogą zachować jak policjanci ze 101 Batalionu policji. Ten wniosek wzbudzał najwięcej polemik i doprowadził do powstania książek polemicznych, przede wszystkim Gorliwych katów Hitlera Daniela Goldhagena, ale to zupełnie inna historia.

    Teorię Adorno o „osobowości autorytarnej”, której reprezentacji mieli budować podstawy nazizmu Browning odrzucił posługując się cytatem z Nowoczesności i Zagłady Zygmunta Baumana „Dla Adorna i jego kolegów nazizm był okrutny, ponieważ okrutni byli naziści, a naziści byli okrutni, ponieważ do partii nazistowskiej wstępowali okrutni ludzie.”

    Zgadzam się generalnie z ustaleniami Browninga, z jednym poważnym zastrzeżeniem. Nie uwzględnił on w swoich rozważaniach bardzo ważnego czynnika „charakteru narodowego” Niemców. Rozumiem, że jest to termin bardzo sprzeczny z wszelkimi poprawnościami politycznymi. Zatem wyjaśniam, że nie mam na myśli żadnych determinant genetycznych ani wysysania niczego z mlekiem matki. Chodzi o pewne zakorzenione w kulturze danego narodu (i w danym okresie dodajmy) przekonania. W przypadku Niemców była to skłonność do stosowania przemocy w stosunku do innych narodów. Przyznawali oni sobie do tego prawo i wcale nie było to związane tylko z ideologią nazistowską. Przypomnijmy sobie Hakatę i walkę z polskością. W czasie I wojny światowej w Belgii zabijali cywilów pod różnymi, najczęściej wydumanymi pretekstami. Gdyby wtedy doszło do procesów o zbrodnie wojenne, to być może losy II wojny światowej potoczyłyby się inaczej.

    Wydaje się, że również czynnik indoktrynacji antysemickiej nie miał decydującego znaczenia. Tak samo jak Żydów mordowano również Cyganów, którzy byli przecież aryjczykami! Masowych zbrodni dopuszczano się również na Polakach czy Rosjanach. Już w 1939 roku Wehrmacht dokonywał egzekucji polskich jeńców. Zwróćmy uwagę, że 101 Batalion, dokonał również pacyfikacji polskiej wsi Talczyn, gdzie doszło do masowych rozstrzeliwań i w tym również przypadku policjantom nie zadrżało ręka. Taki był rozkaz i ktoś musiał go wykonać, niezależnie od tego czy byli to Polacy czy Żydzi.

    Na zakończenie jeszcze jeden polski watek tej książki. Policjanci z omawianego batalionu byli przekonani, że do Polski zostali skierowani aby walczyć z zakorzenionym tu bezprawiem. Interesujące?

    Podsumowując: książka należy do klasyki gatunku i lektura jest obowiązkowa. Zaliczam do elitarnych „sił sensu” i spokojnie oceniam na 10/10.

    Christopher R. Browning: Zwykli ludzie. 101. Rezerwowy Batalion Policji i ostateczne rozwiązanie w  Polsce, Rebis, Poznań 2019 (wyd. 2), s. 384.

  • Książki

    Monografia Holocaustu

    Laurence Rees, Holocaust. Nowa historia, Prószyński i S-kaAutor jest historykiem i dziennikarzem, twórcą filmów dokumentalnych również na tematy związane z Holocaustem. Ta uwaga jest o tyle istotna, że dysponuje on wieloma nagranymi relacjami nie zawsze dostępnymi dla innych historyków. Często korzysta z nich w książce, przez co wiele wydarzeń przedstawianych jest za pomocą cytatów z relacji świadków i to nie tylko ofiar, ale również sprawców. Oczywiście powoduje to, że książka jest łatwa w odbiorze, mimo natłoku szczegółowych informacji. Jest również do bólu wstrząsająca.

    Historycy piszący o Holocauście dzielą się na intencjonalistów i funkcjonalistów. Ci pierwsi kluczową rolę przypisują Hitlerowi i ideologii nazistowskiej. Holocaust miał być wg nich wpisany od początku w plany hitlerowskie, a moment jego realizacji był uwarunkowany tylko sprzyjającymi okolicznościami, które powstały po ataku na Związek Sowiecki. Funkcjonaliści natomiast widzą zagładę jako splot wielu czynników, który bynajmniej nie był od początku zdeterminowany, ale raczej narastał w miarę zaostrzania się wojny i związanych z nią okrucieństw. W wersji radykalnej funkcjonaliści uważają, że nie było jednej decyzji o Holokauście, ale wiele szczegółowych, mających swoje własne specyficzne uwarunkowania.

    Rees w tym sporze nie zajmuje żadnego stanowiska. Ogranicza się wyłącznie do przedstawienia faktów, nie próbuje dokonać żadnej syntezy czy podsumowania. Czytelnicy świadomi zarysowanej powyżej kontrowersji sami mogą wyrobić sobie opinię i ewentualnie przypisać się do którejś z istniejących szkół historiograficznych. Taka postawa autora dla jednych może być zaletą, dla innych wadą. Ja osobiście bym wolał, aby autor, który ma dobrze przemyślany problem, ujawnił jednak swój pogląd na podstawową przecież kwestię dla zrozumienia Holocaustu.

    Fakty przedstawione przez Reesa wydają się potwierdzać koncepcję funkcjonalistów. Całej dyskusji wokół tego problemu nie zamierzam przedstawiać, ale jeden znamienny fakt jednak podam. Mianowicie w roku 1941 władze słowackie zamierzały deportować swoich Żydów do Rzeszy lub na tereny przez nich okupowane czyli do Generalnego Gubernatorstwa. Niemcy przedstawili jednak warunek: mogą przyjąć tylko zdolnych do pracy. Ostatecznie po negocjacjach podpisano w kwietniu 1942 r. porozumienie, w którym postanowiono, że za deportowane rodziny potencjalnych pracowników Słowacy będą musieli zapłacić. Warto sobie uświadomić, że wtedy już działały obozy zagłady w Bełżcu i w Chełmnie nad Nerem, a następne były w budowie. W tym samym czasie jednak obawiali się Niemcy pojawienia się w GG dużej grupy „nieproduktywnych” Żydów. Czyli nie przewidywali ich natychmiastowej eksterminacji. Zatem przykład słowacki wskazuje, że decyzje o Holocauście (zagładzie wszystkich Żydów europejskich) nie były chyba jeszcze podjęte. A mówimy o kwietniu 1942 r.!

    Kolejnym ciekawym momentem, według którego oceniam wartość prac o Holocauście jest komentarz do konferencji w Wannsee. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie podjęto tam decyzji o Holocauście. Opinia publiczna, a także niektórzy mniej zorientowani historycy, oczekują jasnego wskazania momentu, kiedy wszystko zostało rozstrzygnięte. Ale takiego momentu albo nie było, albo jest nam nieznany. Byłoby o wiele prościej, jeżeli dałoby się konferencję w Wansee zaklasyfikować jako taki punkt przełomowy. Rees przyznaje, że „taki pogląd na historię jest jednak błędny”.[1] Zgodnie jednak z logiką niezajmowania konkretnego stanowiska, dalej pisze coś innego mianowicie, że w Wansee, „ochoczo poparli zamysł wytępienia 11 milionów ludzi”.[2] Co zatem naprawdę wydarzyło się na tej konferencji?

    Cała nasza wiedza opiera się o jedną notatkę, która się zachowała i jest dostępna na stronie muzeum Wannsee, także w języku polskim. Większość dyskusji poświęcona była zagadnieniu, kogo można traktować jako Żyda. Oczywiście odnosiło się to do terenu Niemiec, bo na wschodzie (w tym również w Polsce) nikt takimi drobiazgami głowy sobie nie zaprzątał i do getta trafiali ci, których jakiś Niemiec za Żyda uważał, bardzo rozszerzająco traktując jakiekolwiek definicje. W tym wielostronicowym dokumencie kluczowe są dwa zdania wypowiedziane przez Heydricha przyjęte przez zgromadzonych do milczącej wiadomości. Żydzi (wszyscy?) mieli być skierowani w kolumnach roboczych do budowania dróg na wschodzie, gdzie przewidywano dużą śmiertelność. Ci którzy przeżyją mają być poddani „specjalnemu traktowaniu”. Ta zapowiedź wskazuje na eksterminacyjne intencje wobec Żydów, ale jednocześnie pokazuje, że plany były na etapie bardzo początkowym, i w szczegółach zupełnie nierealistyczne. Jak na długą wypowiedź Heydricha to bardzo skąpe i ogólne informacje. Nie zostały także zrealizowane zgodnie z zapowiedziami i nie były przedmiotem dyskusji na konferencji. Na dodatek nie jest jasne, w jakiej relacji do tych planów była Akcja Reinhardt, do której trwały już przygotowania – w budowie były kolejne obozy zagłady.[3]

    Podsumowując: na konferencji w Wannsee nie zapadły żadne decyzje dotyczące eksterminacji Żydów. W wypowiedzi Heydricha były jedynie bardzo ogólnikowe zapowiedzi wskazujące na zamiar eksterminacji Żydów europejskich. Znaczenie notatki z tej konferencji polega na tym, że jest to jedyny dokument wskazujący na planistykę dotyczącą Holocaustu. Powierzchowny, niezrealizowany, ale tylko taki mamy!

    Generalnie Rees prezentuje postawę wyważoną, pewnym wyjątkiem jest stanowisko Watykanu i Kościoła wobec Holocaustu. Tutaj, podobnie jak w przypadku Wannsee podąża za głosem tłumu. Uczciwie przedstawia argumenty różnych stron, ale ostatecznie wyciąga wnioski wbrew przedstawianym argumentom. Warto tu przytoczyć sytuację z Holandii. Mianowicie kiedy Niemcy dowiedzieli się, że biskup Utrechtu Johannes de Jong zamierza potępić w 1942 roku deportacje Żydów, ostrzegli go, że jeżeli to uczyni, deportowani z Holandii zostaną także Żydzi, którzy przeszli na chrześcijaństwo. Biskup ogłosił list pasterski, a Niemcy zgodnie z zapowiedzią deportowali dodatkowo kilkuset ochrzczonych Żydów. Jedną z ofiar tego odwetu była karmelitanka Edyta Stein[4] (szkoda, że Rees o tym nie wspomina), późniejsza błogosławiona. Naprawdę poważnych wygibasów myślowych wymagało, żeby pomimo doświadczeń z tego dramatycznego szantażu nie rozumieć powodu milczenia Watykanu.

    Czytelnicy nieco lepiej zorientowani w historii Holocaustu nie powinni za dużo od książki oczekiwać. W wielu miejscach brakuje dat, liczb, nazwisk. Ułatwia to narrację typu dziennikarskiego, zindywidualizowanie losów żydowskich i przejmującą opowieść dotyczącą strasznych losów poszczególnych ludzi. Plusem książki jest szeroka perspektywa, mówienie o sytuacji w wielu krajach i podejmowanie tematów wzbudzających kontrowersje. Zdecydowanie warto przeczytać, każdy dla siebie coś znajdzie.

    Laurence Rees, Holocaust. Nowa historia, Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, s. 552, indeks [!], ilustracje.


    [1] s. 290.

    [2] s. 295

    [3] W Wikipedii błędnie jest łączona Akcja Reinhardt z konferencją w Wannsee, hasło „Einsatz Reinhardt”, dostęp 11.08.2020.

    [4] W starszych biografiach Edyty Stein zwykle pomijano ten kontekst jej wywózki: Janina Immaculata Adamska, Błogosławiona Edyta Stein, Wyd. OO, Karmelitów Bosych, Kraków 1988 i Wladysław Kluz, Wrocławianka dr Edyta Stein, ATK Warzawa 1989. Natomiast prawdziwy zalew szczegółów w: Edyta Stein. Filozof i karmelitanka, opr. s. Teresa Renata od Ducha Świętego, Edition du Dialogue, Paris 1987 – zapewne dlatego, że zakonnica-autorka była Holenderką; co z tego skoro istota szantażu umknęła w powodzi drugorzędnych detali, przy okazji okazało się, że Rees kilka szczegółów pomylił. W niezawodnej Wikipedii na temat przyczyny deportacji ledwie pół zdania (hasło Edyta Stein, dostęp 7.12.2020)

  • Militaria

    Sprawa majora Sosnowskiego

    Konrad Graczyk, Operacja „Reichswehrministerium”. Misja majora Jerzego Sosnowskiego, Wydawnictwo Rytm, recenzjaZwykle o historii piszą historycy lub inni autorzy, którzy historyków udają. Tym razem mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Książkę napisał prawnik, który głównie koncentrował się na tym, co umie najlepiej, czyli na analizie prawnej. Dało to naprawdę dobry efekt. Wiele kwestii zostało wyjaśnionych, a i sporo błędów poprostowanych. Na przykład dla historyka jest rzeczą bez większego znaczenia, czy wobec Sosnowskiego polskie władze prowadziły śledztwo czy dochodzenie. Bezrefleksyjnie większość pisała o śledztwie, a różnica jest doprawdy zasadnicza: dochodzenie prowadził prokurator, a śledztwo – sędzia śledczy. Dzisiaj polskie prawo nie zna instytucji sędziego śledczego, stąd całe zamieszanie. W Wikipedii do chwili opublikowania niniejszej notki też funkcjonuje termin śledztwo, mimo iż omawiana książka ukazała się 15 miesięcy temu! A sprawa jest dość istotna. Sędzia śledczy miał więcej niezależności niż prokurator, zatem łatwo sobie wyobrazić dlaczego szefostwo II Oddziału wybrało formę dochodzenia, a nie śledztwa.

    Autor dotarł do niewykorzystywanych do tej pory materiałów polskiego konsulatu w Berlinie, który udzielał pomocy aresztowanemu. To zupełna nowość. Do sprawy wnosi co prawda niewiele, ale na przykład  pokazuje opieszałość w znalezieniu obrońcy dla rotmistrza. Musiał być on zaakceptowany przez niemiecki Trybunał Ludowy, przed którym toczyła się sprawa, a siedzącemu w areszcie nie było łatwo takiego obrońcę znaleźć.

    Kolejnym nowością jest dotarcie do materiałów postępowania przed sądem partyjnym NSDAP w sprawie por. Rudloffa. Wszystkie zawirowania dotyczące jego osoby zostały dzięki temu wyjaśnione na tyle, na ile się dało. Jest to o tyle istotne, że w polskim procesie to właśnie Rudloffowi przypisywano (oczywiście niesłusznie) zwerbowanie Sosnowskiego przez Abwehrę. Wyjaśniono zarówno sposób jego zatrudnienia w Abwehrze, jak posługiwanie się przez niego stopniem kapitana oraz jego sytuację finansową.

    Ciekawa jest również precyzyjna analiza dokumentów prawniczych, przede wszystkim aktów oskarżenia (zarówno przed sądem niemieckim jak i polskim), ale w miarę możliwości także procedur prawnych, jakie wobec rotmistrza stosowano. Te po stronie polskiej wyglądały żałośnie. Przetrzymywany był w swego rodzaju areszcie przez blisko półtora roku, bez żadnego wyroku,  nawet bez postawienia zarzutów. Dopiero interwencja u Rydza-Śmigłego spowodowała, że w końcu zastosowano wobec niego normalne procedury prawne. Na marginesie warto dodać, że wystawia to bardzo dobre świadectwo Rydzowi.

    Faktografia działalności Sosnowskiego przedstawiona jest krótko, żeby nie powiedzieć zdawkowo. Ma to ten niezamierzony plus, że pozwala spojrzeć na jego prace z pewnej perspektywy. Jako największy sukces Sosnowskiego jawi się zwerbowanie Benity von Falkenhayn. To ona w znacznym stopniu kierowała pozostałymi agentkami, sekretarkami w Reichswehrministerium, które wynosiły dokumenty dla Sosnowskiego. Natomiast jego wpadka spowodowana przez samodzielne zwerbowanie tancerki Lei Kruse i wyraźnie nadmiarowe poinformowanie jej o siatce agenturalnej było katastroficznym błędem, z pogranicza braku profesjonalizmu. Warto zauważyć, że owa tancerka sama zgłosiła się do Abwehry i zeznała o werbunku przez Sosnowskiego. Pokazuje to zresztą, na jak niskim poziomie działa Abwehra, która pozwoliła rotmistrzowi tak długo działać pod swoim nosem, mimo iż sygnały o jego działalności miała już znacznie wcześniej.

    Do poważnych braków zaliczam brak wykorzystania fundamentalnej pracy Łukasza Ulatowskiego Berlińska placówka wywiadowcza „In.3” (1926 – 1934). Oddział II i działalność majora Jerzego Sosnowskiego w Niemczech. Tym bardziej to bolesne, że jednocześnie autor wykorzystuje stare opracowania popularne, często operujące trybem przypuszczającym. Nie trzeba być historykiem, żeby odróżniać kompetentne monografie od popularnych staroci.

    Niekiedy kłopotliwa jest tendencja autora do szczegółowego przytaczania różnych norm prawnych. W gąszczu szczegółów gubi jednak sprawy ważne. Co z tego, że szczegółowo analizuje przesłanki ewentualnego zastosowania aresztu tymczasowego przez polskiego prokuratora, skoro nie zauważa, że ów prokurator w chwili składania wniosku o areszt tymczasowy nie posiadał żadnych obciążających majora dowodów. Można wnosić, że sąd decydując o tym areszcie też takich dowodów nie miał. Czy w ogóle można w tym przypadku mówić o praworządności i zatem czy ma sens drobiazgowa analiza systemu prawnego?

    Ogólna ocena 7/10 za interesujące analizy prawnicze pokazujące nowe wymiary całej sprawy rotmistrza Sosnowskiego.

     Konrad Graczyk, Operacja „Reichswehrministerium”. Misja majora Jerzego Sosnowskiego, Wydawnictwo Rytm, Warszawa 2017, ss. 312.

  • Książki

    Przerzut nazistów do Argentyny

    Uki Goni, Prawdziwa Odessa. Jak Peron sprowadził hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny, Replika, Zakrzewo 2016Książek o ukrywających się zbrodniarzach hitlerowskich powstało mnóstwo. Wszystkie jednak były pisane z perspektywy europejskiej. W języku polskim jest to bodaj pierwsza książka, która prezentuje inne spojrzenie. Autor dość wnikliwie przedstawia jak to się stało, że Argentyna za rządów Perona była zainteresowana ściąganiem do siebie nazistów po przegranej przez nich wojnie. Peron po prostu wykorzystywał nazistów, a także Niemców w ogóle, do budowy kompetencyjnego wsparcia dla swoich rządów. Szczególna zasługą Goniego jest przedstawienie szczegółów współpracy Argentyny z Niemcami w czasie wojny, kto i kiedy jeździł do Niemiec, a także w odwrotną stronę – co robili Niemcy w Argentynie.

    Warto dodać, że Argentyna w czasie wojny nie była zainteresowana w ewakuacji z Niemiec swoich obywateli pochodzenia żydowskiego. Niemcy tę grupę wyłączyli z Holocaustu (we wszystkich okupowanych krajach[1]), a Ribbentrop wręcz naciskał dyplomatów argentyńskich, aby przedsięwzięli jakieś kroki ewakuacyjne. Bezskutecznie. Ostatecznie zostali uwięzieni/internowani w Bergen Belsen, gdzie – jeśli przeżyli klęskę głodu z ostatnich tygodni wojny – to doczekali wyzwolenia. Trafili do tego obozu zresztą dopiero po tym, jak Argentyna zerwała w styczniu 1944 roku stosunki dyplomatyczne z III Rzeszą.

    Osobny rozdział autor poświęcił wymuszaniu na Żydach okupu. Mianowicie Niemcy prowadziły politykę zezwalania na wyjazd Żydom, którzy wpłacą 100 tys. franków szwajcarskich okupu, a nie stanowią zagrożenia dla bezpieczeństwa Rzeszy (miano wyłączać z tej procedury np. osoby wykształcone, jako groźne dla Niemiec). Co ciekawe Londyn i Waszyngton potępił wyłudzanie okupu, ale też zakomunikował „Ostrzegamy osoby (…), które zapłacą okup, że w ten sposób narażają się one na bycie uznanym za naszego wroga.” (s. 88) Próbowano też stworzyć „czarną listę” zarówno szantażystów jak i ofiar wpłacających okup. Brytyjska ambasada w Buenos Aires podjęła działania w tym kierunku i ostrzegała przed przykrymi reperkusjami osoby, które miały wpłacić haracz za uwolnienie swoich rodzin pozostających w Europie. W tym kontekście warto byłoby umieścić aferę Hotelu Polskiego.

    Jak we wszystkich książkach o przerzucie nazistów pojawia się wątek Kościoła. Uke Goni jednoznacznie stwierdza, że Watykan wspierał tę akcję. Budzi to jednak poważne wątpliwości. Nazwiska ciągle są te same, żadnych nowości. Trzeba zatem zwrócić uwagę, że zawsze w tym kontekście przywoływany bp Alois Hudal nie był związany z Watykanem. Piastował jedynie funkcje proboszcza rzymskiego kościoła Santa Maria dell’Anima, a jego działania służące organizowaniu ucieczek dla nazistów nie były wspierane ani przez Watykan, ani przez papieża Piusa XII – tutaj sprawa jest jasna, nie ma nawet cienia śladów takiego wsparcia. Natomiast warto zauważyć, że – paradoksalnie – działania Hudala wpierali Amerykanie, a to mianowicie w ten sposób, ze dofinansowywali charytatywną organizację Papieska Komisja Pomocy, której sekcją austriacką kierował Hudal. Najpewniej czynili to nieświadomie.

    Możemy się tylko domyślać, że w morzu pomocy humanitarnej dla uchodźców, w tym także niemieckich i austriackich, Hudal przemycał także zbrodniarzy hitlerowskich i wątpliwe, aby w tej akcji ktoś poważny go świadomie wspierał. Wtedy nie było jasne, kto jest zbrodniarzem, a kto nie. Zresztą dzisiaj też nie jest. Uke Goni hojnie szafuje etykietami „zbrodniarz”, „morderca” „nazista”. A zalicza do tej kategorii na przykład współpracownika bp. Hudala kapitana Abwehry Reinharda Kopsa, który pod koniec wojny był ścigany przez SS za to, że w październiku 1944 roku uchronił na Węgrzech przed deportacją 25 Żydów wydając im fałszywe dokumenty tożsamości potwierdzające, że są członkami jego jednostki wywiadowczej. Rzeczywiście zbrodniarz i nazista. Podobnie zresztą został potraktowany Hans Rudel, niemiecki as Luftwaffe, który jako pilot Ju 87 Stuka zniszczył najwięcej sowieckich czołgów na froncie wschodnim. Skoro dzisiaj w zapale tropicielskim można dokonywać takich nadużyć, to czy można się dziwić, że w odwrotną stronę dokonywano ich w latach czterdziestych? Taka przesada terminologiczna nie służy sprawie: podważa wiarygodność autora i w odcienie szarości spycha prawdziwych zbrodniarzy, którzy uniknęli odpowiedzialności.

    Jak we wszystkich książkach na ten temat mnóstwo miejsca zajmuje pomoc dla chorwackich kolaborantów organizowana przez księdza Krunoslava Draganovica. Do wywodów Goniego trzeba jednak wtrącić, że Chorwaci nie potrzebowali wparcia Watykanu. Najprawdopodobniej dysponowali ogromnymi zasobami złota wywiezionymi z Chorwacji pod koniec wojny.

    Na koniec warto dodać, że niekiedy akcje ewakuacji nazistów do Argentyny wspomagali alianci. Dotyczyło to nie tylko ustaszy. Na przykład Klaus Barbie (znany z późniejszego procesu gestapowiec z Francji) został dostarczony do Draganovica przez wywiad amerykański, z którym po wojnie współpracował jako antykomunistyczny ekspert, a nawet zapłacono za jego przerzucenie do Ameryki Południowej. Tylko co ma do tego Watykan?  A może chodzi o szukanie sensacji, co jest podstawą pracy dziennikarzy, a może o antykościelne obsesje (na to wskazywałoby używanie terminu „funkcjonariusze Kościoła katolickiego).[2]

    Kilka słów należy się tłumaczeniu. Czegoś tak żałosnego dawno nie miałem w ręku. Przyzwyczaiłem się już, że tłumacze z tupetem podchodzą do swego zadania i często nie mają żadnej wiedzy na temat meritum tłumaczonych książek. Nawet mnie nie oburza, że nie próbują jej zdobyć na poziomie elementarnym zabierając się za tłumaczenie. Zatem nie dziwi, że tłumaczka nie wie, że stopni SS nie tłumaczy się na polski (pozostaje Sturmbannführer a nie major SS), bo do żadnej książki nawet nie zajrzała (o czytaniu nie wspomnę). Natomiast przypisywanie biskupowi Hudalowi narodowości australijskiej (s. 150) zamiast austriackiej, czy traktowanie zakonu salezjańskiego jako armii salezjańskiej  (s. 262) jest żenujące. Czerwona linia została jednak przekroczona, gdy powszechnie znany instytut Yad Vashem został potratowany jako człowiek (!!!), autor przytaczanych koncepcji: „cytuje Yada Vashema” (s. 380, przypis 108). To jest po prostu haniebne i wskazuje, że tłumaczka nie tylko nie powinna brać udziału w wytwarzaniu dóbr kultury, ale że świadectwem maturalnym posługuje się w sposób nie uprawniony.  Zwykle nie „jadę” po nazwiskach tłumaczy, ale w tym wypadku zrobię wyjątek: pani Ewa Androsiuk-Kotarska dostaje czerwoną kartkę. Oczywiście Wydawnictwo Replika do tych żałosnych błędów także się przyczyniło, bo książka ma redaktorkę i korektorki, które też nigdy nie słyszały o instytucie Yad Vashem, boję się pomyśleć, że może wydaje im się, że poznały pana Yada Vashema.

    Mimo wskazanych powyżej zastrzeżeń książka zdecydowanie warta przeczytania, bo pokazuje mechanizmy polityczne w Argentynie, które doprowadziły do stworzenia kanału ewakuacyjnego dla hitlerowców. Przedstawia także w szczegółach całą organizację tych przerzutów. Biorąc pod uwagę wiele mielizn, przypadkowych informacji, nieuzasadnionych uogólnień  i poważne wpadki w tłumaczeniu i redakcji oceniam na 5/10.

    Uki Goni, Prawdziwa Odessa. Jak Peron sprowadził hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny, Replika, Zakrzewo 2016, s. 464.


    [1] Tutaj ciekawy jest watek polski. W lipcu 1943 r. w Krakowie pozostała grupa 59 „Argentyńczyków narodowości żydowskiej” (s. 76). Ambasada argentyńska w Berlinie stwierdziła, że posługują się oni sfałszowanymi dokumentami i odmówiła im jakiejkolwiek pomocy.

    [2] Na charakter antykatolickiej obsesji pośrednio wskazuje także następujący fakt: Goni lokalizuje punkt przerzutowy nazistów miedzy innymi w Genui i tam domniemuje wsparcia lokalnych władz kościelnych, nie zauważa przy tym, cała kuria z arcybiskupem na czele wcześniej zajmowała ssie na dużą skalę pomocą i przerzutem prześladowanych Żydów, za co kard. Boetto, abp Genui został nagrodzony tytułem „Sprawiedliwy wśród narodów świata”

    

  • Książki

    Eichmann, zbrodniarze z Auschwitz i niemiecki wymiar sprawiedliwości

    Ronen Steinke, Fritz Bauer. Auschwitz przed sądem, recenzjaTemat odpowiedzialności sądowej zbrodniarzy z Auschwitz zrobił się ostatnio bardzo popularny. Najpierw film „Labirynt kłamstw” (2014) o młodym prawniku, który usiłuje doprowadzić do takiej rozprawy sądowej, później kolejny film „Fritz Bauer kontra państwo” (2015) o prokuratorze generalnym Hesji, gdzie ten proces się odbywał, a teraz mamy jeszcze książkę o owym Fritzu Bauerze.

    W wielu momentach biografia ta jest bardzo interesująca, pokazuje bowiem system prawny w Niemczech, a w szczególności problemy związane ze ściganiem zbrodni hitlerowskich. Generalnie rzecz biorąc niemiecki wymiar sprawiedliwości nie kwapił się z pociąganiem do odpowiedzialności zbrodniarzy nazistowskich, można powiedzieć nawet więcej, najczęściej skutecznie sabotował jakiekolwiek postępowania w tej materii. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź jest prosta – w policji, prokuraturze i sądach zasiadali w znacznej mierze ludzie mający za sobą przeszłość Trzeciej Rzeszy. Skąd my to znamy? W Polsce po 1989 roku też można było obserwować opieszałość organów prawa i takie procedowanie, aby postępowania karne ostatecznie pogrzebać. I zapewne powód był ten sam: jak pociągnąć do odpowiedzialności za zbrodnie sądowe, skoro w wolnej już Polsce, podobnie jak w RFN, w sądach zasiadali sędziowie, którzy także orzekali w czasach socjalistycznych (u nich narodowosocjalistycznych); przecież pośrednio wydawaliby wyroki na samych siebie!

    Taka sytuacja w niemieckim aparacie ścigania miała wpływ na sprawy związane z Eichmannem. Fritz Bauer otrzymał sygnał, o miejscu pobytu Eichmanna. Nawet nie próbował zabiegać o jego ekstradycję do Niemiec, mając przekonanie, że skoro zgłosi sprawę do policji, to zanim machina prawna zacznie działać, Eichmann zostanie o tym uprzedzony. Dyskretnie poinformował o tym służby izraelskie. I tu kolejne zdziwienie – one wcale nie podjęły błyskawicznych działań, raczej się ociągały. To Bauer naciskał, posunął się nawet do szantażu, że wystąpi z wnioskiem o ekstradycję do Niemiec, a tym samym zbrodniarz zostanie ostrzeżony. To podziałało. Ostatecznie, zanim decyzje podjął prezydent Ben Gurion i Eichmanna ujęto, różne przepychanki trwały dwa lata!

    Trzeba zauważyć, ze podobny plan jak w przypadku Eichmanna istniał również w odniesieniu do doktora Mengele. Już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku był on symbolem Auschwitz Birkenau. Docierały różne sygnały o miejscu jego ukrywania, ale w tym przypadku Izrael odmówił współpracy swoich służb. Jedno porwanie to była aż nadto dla małego państwa walczącego o przetrwanie. A służby niemieckie raczej kryły niż skutecznie poszukiwały.

    Do ciekawostek należy fakt, że przed wojną Bauer został sędzią traktując to jako praktykę prawniczą przed stanowiskiem prokuratora. Prowadził w tym czasie ożywioną działalność polityczną, co jako żywo nie wzbudziło żadnej refleksji u autora jego biografii. Zresztą po wojnie, jako generalny prokurator Hesji także swoich poglądów politycznych nie ukrywał.

    Na jego determinację w ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich pewien wpływ miało zapewne uwięzienie go w obozie koncentracyjnym, zresztą nie za poglądy, ale z powodu organizacji strajku generalnego skierowanego przeciw objęciu władzy przez nazistów. Dość szybko został z obozu wypuszczony i udał się na emigrację do Danii, a później do Szwecji, gdzie wydawał gazetę Sozialistische Tribüne. Oczywiście taka działalność nie tylko nie była przeszkodą w objęciu wysokiego stanowiska w prokuraturze, ale wręcz dopomagała w awansie, co stanowi ciekawy przyczynek do współczesnych niemieckich zarzutów, co do upolityczniania polskiego wymiaru sprawiedliwości.

    Generalnie książka jest bardzo ciekawa, dobrze napisana (autor jest dziennikarzem), porusza wiele wątków dających do myślenia. W mojej opinii 8/10.

    Ronen Steinke, Fritz Bauer. Auschwitz przed sądem, Replika Zakrzewo 2017.

  • Książki

    Wojna w literaturze popularnej

    Na recenzje czeka na biurku mnóstwo poważnych książek, a mnie naszło na literaturę popularną drugiego sortu i to nie pierwszej świeżości.

    Leo Kessler, Rozkaz wymarszu, seria Batalion szturmowy SS, Instytut Wydawniczy Erica, okładka, recenzjaDo  książki Kesslera zajrzałem, aby zorientować się, jak o sprawach wojskowych piszą autorzy książek popularnych. Spodziewałem się płytkiej, ale zajmującej lektury. Płytko – i owszem – było, ciekawie – już niestety nie. Kessler wybrał dosyć prostacki sposób narracji. Odwołuje się też do najbardziej prymitywnych stereotypów. Żołnierz to taki osobnik, które pije, klnie i poluje na panienki. Na dodatek wszystkie te czynności wykonuje maksymalnie wulgarnie. Największy niesmak budzą we mnie przekleństwa, wciąż takie same, bez polotu czy zmienności, o finezji nawet nie wspominając.

    Książka jest pisana w sposób dla Niemców życzliwy, a przypominam, że chodzi jednak o batalion SS. Zdumiewa, że tego rodzaju panegiryk wyszedł spod pióra brytyjskiego autora. Leo Kessler to pseudonim literacki Charlesa Whitinga.

    Zdecydowanie odradzam. Głupota, tępota i chamstwo. Dziwi tylko, że Kessler jest chyba popularnym w Polsce autorem, bo przetłumaczono sporo jego książek. Żal. Ciekawe, ile ostatecznie ukaże się po polsku, bo facet napisał koło 350 książek, pod różnymi pseudonimami. Potrafił pisać z tygodnia na tydzień. Może to tłumaczy silną powtarzalność dialogów, zachowań, nawet przekleństw.

    Ocena 2/10. Podniosłem o jeden punkt z powodu ciekawego opisu walki czołgów z francuskimi partyzantami. Innych jego książek z pewnością nie przeczytam.

    Hans Hellmut Kirst, Mane tekel ’39. Wojna z Polską, okładka, recenzjaDruga książka jest z podobnej trochę bajki. To Kirst, aktualnie chyba trochę zapomniany, ale kiedyś święcący rekordy popularności. Wróciłem do niego z powodów trochę sentymentalnych, swego czasu czytałem jego książki ze sporym zainteresowaniem. Zaciekawiło mnie, jak widział kampanię wrześniową oczami przyzwoitego Niemca. Tutaj też się zawiodłem.

    Książka Mane tekel ’39 zdecydowanie nie należy do najbardziej udanych w dorobku Kirsta. Tutaj też występuje leitmotiv normalnego Niemca, który przebiegle walczy z tępymi hitlerowcami używając do swoich celów ich własnej, nazistowskiej retoryki. Tym razem jest to jakby mniej przekonujące, a może tylko ja wyrosłem już  z tego typu literatury i powab Kirsta przestał na mnie działać.

    Znacznie gorzej wyglądają oczami Kirsta Polacy i kampania wrześniowa. Tym to ciekawsze, że przecież brał udział w tej wojnie jako szef baterii artylerii przeciwlotniczej. Taka jednostka jest zresztą przedstawiona w Mane tekel ’39. Za celną autoironię trzeba uznać fakt, że najbardziej zagorzałym nazistą jest w książce właśnie szef tej baterii.

    Ogólnie można powiedzieć, że wizja Kirsta jest silnie stereotypowa i niespecjalnie dla Polaków życzliwa. Zacznijmy od tego, że pierwszy związek z Polakami ma jego jednostka w taki sposób, że polskie prostytutki walą drzwiami i oknami do niemieckich żołnierzy. Bez komentarza. Drugi obraz z  Kirsta: rzeczywiście niemieckie jednostki wchodziły do zniszczonego i spalonego kraju. Jednak truchła tysięcy koni na jednym polu to niemała przesada, zwłaszcza pod Ciechanowem, gdzie nie walczyły żadne jednostki polskiej kawalerii. Tu pamięć zastąpił Kirstowi stereotyp. W materii postrzegania przez Niemców kampanii wrześniowej niczego nowego się nie dowiedziałem. Szkoda.

    Na plus zaliczam Kirstowi zrozumienie dla smutnego losu ofiar wojny, także tych polskich. Również na plus zaliczam mu opis ostrzału Warszawy właściwie w ciemno, co bardziej przypominało rozstrzelanie, egzekucję miasta niż realny udział w działaniach bojowych. Dobrze, że to zauważył.

    Ogólnie biorąc niższy poziom niż w najciekawszym cyklu 08/15. Pozostał Niemcem w patrzeniu na Polaków i jest to najłagodniejsze podsumowanie jego poglądów. Ze względu na stare sentymenty oceniam na 5/10.

     Leo Kessler, Rozkaz wymarszu, seria Batalion szturmowy SS, Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2009.

    Hans Hellmut Kirst, Mane tekel ’39. Wojna z Polską, Warszawa 1993

  • Film

    Jak Gene Gutowski uniknął Holocaustu

    Bardzo ciekawa historia Witka Bardacha, znanego z przybranego w czasie okupacji nazwiska Gene (Eugeniusz) Gutowski. Pochodził on z zasymilowanej rodziny żydowskiej, choć jak sam wspominał, nie obchodził świąt żydowskich ani nigdy nie był w synagodze, ale bywał w kościele. Bardzo ciepło wspominał Lwów, jako piękne miasto, w którym bardzo dobrze się żyło.

    Okupację sowiecką przetrwał malując portrety ojców rewolucji. Rodzina została ograbiona z wszelkiej własności, ale poza tym dało się przeżyć. Wejście Niemców witanych jako wyzwolicieli, szybko jednak przypomniało jego rodzinie żydowskie pochodzenie i zaczęło się piekło.

    Całych wojennych losów Witka nie ma sensu opowiadać. Warto jedynie zwrócić uwagę, że swoje ocalenie zawdzięcza temu, że od pierwszych dni żył na aryjskich papierach, a ponadto zorientował się, że musi porzucić swoją rodzinę i samodzielnie próbować udawać Polaka i przetrwać niemieckie polowanie. Musiała to być decyzja dramatyczna, odciął się wszak od wszystkich, których kochał. Ukrycie się w polskim społeczeństwie ułatwiał mu dobry wygląd oraz dbałość o wzorową prezencję. Jak sam wspomina: jaki Niemiec zaczepi na ulicy elegancko ubranego, ogolonego młodzieńca, który na dodatek doskonale mówi po niemiecku. Do okupacyjnych przeżyć warto tylko dodać typowy dla wielu ukrywających się Żydów moment – kiedy w Warszawie szukała go niemiecka policja, dobrowolnie zgłosił się do pracy w organizacji Todta. Pracującego w Rydze (bo tam go wysłano) na rzecz Niemców nikt nie podejrzewał o żydowskie pochodzenie.

    Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach

    Losy życia Gene Gutowskiego są przejmujące, jednak dla jakości filmu kluczowy jest sposób snucia opowieści o tych losach. Gutowski mówi o swoich przeżyciach bardzo ciekawym językiem, pozbawionym patosu, bywa dowcipny. Z przyjemnością podążamy jego wojennymi drogami i kibicujemy jego wysiłkom, że zniecierpliwieniem czekając, co przyniesie kolejna scena. Z tego zapewne powodu cieszymy się, tak jak sam bohater, że udało mu się umknąć Niemcom, ale też Sowietom, bowiem w ostatniej chwili wylądował w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Zacieramy ręce z radości, że udało mu się dobrze ustawić pracując dla Amerykanów i zdobyć na Niemcach upragniony elegancki garnitur. Dlatego też myślę, że wszyscy widzowie oczekują na sequel z opowieścią o losach Gene Gutowskiego jako producenta filmowego, w tym filmów Polańskiego. To może być bardzo ciekawe.

    Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach

    Wielkie słowa uznania dla reżysera, Adama Bardacha, syna bohatera tej opowieści. Skonstruowanie filmu, który jest zajmujący, wciągający, a jednocześnie wzruszający nie jest sztuką łatwą, jak widać po innych filmach sekcji dokumentalnej festiwalu. Szczególne uznanie za doskonałe materiały ilustrujące wspomnienia. Mamy mnóstwo zdjęć, zwykle unikalnych, nigdzie nie pokazywanych. To nie jest film z „gadającą głową”, która jak by nie była sympatyczna, to nie jest wystarczająca dla zrobienia przyzwoitego dokumentu.

    Ciekawe są losy tego filmu. Przez lata Gene Gutowski nie wracał do swoich okupacyjnych przeżyć. Pewną przemianę spowodowała współpraca z Romanem Polańskim nad Pianistą. Gutowski napisał książkę (Od Holocaustu do Hollywood, Wydawnictwo Literackie 2004), a jego syn, na potrzeby upamiętnienia dla rodziny losów ojca, nagrał z nim cykl wywiadów. Wtedy też odbył z ojcem podróż do Warszawy, gdzie się ukrywał i do Bełżca, gdzie zgładzono jego rodzinę. Materiały przeleżały osiem lat, zanim Adam Bardach dojrzał do zrobienia filmu na podstawie tych wywiadów. Być może ta okoliczność tłumaczy bodaj jedyną wadę filmu: kamera i główny bohater odwiedzili bardzo mało miejsc związanych z jego wojennymi przeżyciami.

    Moja ocena to 10/10, za wszystko: ciekawa, wzruszająca, wciągająca opowieść, doskonale zrealizowana i zilustrowana. Mój faworyt do nagrody w konkursie filmów dokumentalnych. Trzeba koniecznie ten film zobaczyć, bo zapewne pojawi się w Polsce, skoro jesteśmy jego współproducentami.

    Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach, Polska, USA 2014

  • Film

    Gottland

    Książkę Mariusza Szczygła czytałem ładnych parę lat temu z wielkim zainteresowaniem i oceniałem ja bardzo dobrze. Autor, znany z roli chłopka-roztropka w pierwszym polskim talk-show zaprezentował się tutaj jako bystry dziennikarz podejmujący ciekawe problemy z najnowszej historii Czech. Szczególnie był dla mnie ciekawy reportaż historyczny o ogromnej firmie Bata, zorganizowanej jak totalitarne państewko.

    Gottland

    Na podstawie Gottlandu Czesi zrobili cykl filmów dokumentalnych składających się razem na jeden pełnometrażowy dokument Gottland. To samo w sobie bardzo ciekawe: Czesi byli tak poruszeni tekstami Szczygła, że sami postanowili odnieść się do poruszanych w nich tematów.

    W mojej ocenie była to próba średnio udana.

    W praktyce jedyną dobrą etiudą dokumentalną jest ta poświęcona Zdenkovi Adamcovi, który w 2003 roku dokonał aktu samospalenia w tym samym miejscu, gdzie w czasach komunistycznych zrobił to Jan Palach. Już ten fakt daje do myślenia.  Zdenek był nieprzystosowany społecznie, był ofiarą niezrozumienia i prześladowania przez współuczniów. Wdał się w przedsięwzięcia antyglobalistyczne, na jego stronnie udzielano porad, jak skonstruować bombę. Namierzony przez policję w końcu spektakularnie targnął się na swoje życie. Jednocześnie wyraźnie dokuczał mu fakt, że był grubasem (jak sam mówił) i nie miał dziewczyny. Czy jego dramatyczny protest zasługuje na uwagę? Czy coś go łączy z Palachem? Ciekawe pytania. Outsiderzy też przecież mają prawo do protestu. Im też życie może dokuczać tak, że aż strach.

    Zupełnie zawiodła moje oczekiwania impresja dotycząca fabryki „Bata”. Sprowadzenie zagadnienia tylko do mechanizacji produkcji i systemu taśmowego jest zasadniczym spłyceniem problemu. W reportażu Szczygła chodziło przecież o to, że twórca firmy, Josef Bata, narzucił swoim pracownikom nie tylko specyficzne zasady rządzące produkcja, ale ingerował w to, co jedzą, jak odpoczywają, gdzie mieszkają itd. Był to swojego rodzaju totalizm, na który ludzie szukający pracy się godzili. Zresztą taka organizacja przyniosła ogromy sukces gospodarczy i stworzenie firmy działającej w wielu krajach na kilku kontynentach.

    Po spektaklu miała miejsce ciekawa rozmowa z autorem. Mariusz Szczygieł zadeklarował, że po sukcesie Gottlandu ma już dość tematów czeskich. Gottland doczekał się kilku przeniesień na sceny teatralne, ale autor w nich programowo nie uczestniczył. Jak mówi, najlepszy autor, to martwy autor, czyli taki, który nie wtrąca się do prób adaptacji jego dzieła. Niech każdy odczytuje je tak, jak uważa za stosowne. Niestety autorzy filmowej wersji Gottlandu nie stanęli na wysokości zadania pogłębionego odczytania literackiego pierwowzoru, stąd jedynie 5/10. Ale zobaczyć mimo to warto, poza tym to specyficzne polonicum.

    Gottland, reż.: Lukáš Kokeš, Rozálie Kohoutová, Viera Čákanyová, Petr Hátle, Klará Tasovská, Czechy 2014.

  • Militaria

    Biografia Eduarda Dietla

    Roland Kaltenegger, Generaloberst 

Eduard Dietl, dowódca spod Narwiku, okładka, recenzjaDietl był bardzo ciekawym generałem. Do pamięci potomnych przeszedł jako dowódca niemieckiej 3 Dywizji Górskiej, która zapewniła Niemcom zwycięstwo w, wydawałoby się przegranej, bitwie o Narwik. Umyka natomiast powszechnej świadomości, że Dietl był również dowódcą Korpusu „Norwegia”, który w ramach Planu Barbarossa miał zdobyć Murmańsk. Daleka Północ była bodaj jedynym miejscem, gdzie Niemcy w 1941 nie tylko nie odnieśli żadnego sukcesu, ale wręcz doznali porażki, jeśli wziąć pod uwagę straty sięgające jednej trzeciej stanu bojowego (nie notowane w takiej skali w żadnym innym miejscu!). Nie przeszkodziło mu to w dalszych awansach, został dowódcą 20 Armii Górskiej (Armia „Laponia”), która grupowała wszystkie niemieckie dywizje walczące na Dalekiej Północy.

    Powodem stałych awansów Dietla była jego przynależność do ruchu narodowo-socjalistycznego sięgająca samych początków ruchu. Tutaj mała ciekawostka, Dietl do NSDAP należał od 1919 roku, zatem trafił do tej partii jeszcze przed pojawieniem się w niej Hitlera. W biografii pióra Kalteneggera Dietl jawi się, jako bardzo sympatyczny, zaangażowany w szkolenie i wsparcie swoich żołnierzy oficer. Wyraźnie liniowiec nie sztabowiec, zaprzeczenie teoretyka, myśliciela, stratega. Bardzo dobry, dzielny dowódca liniowy. Awans na generała pułkownika (najwyższy stopień generalski w Wehrmachcie) i dowódcę armii był chyba nadmiarowy, jego dowodzenie na tym szczeblu nie zostało zweryfikowane, bowiem od 1942 na froncie północnym zapanowała stagnacja i wojna pozycyjna trwała tam aż do 1945 roku.

    Jednym z powodów sięgnięcia do biografii Dietla był fakt, że w 1939 roku dowodził 3 DGór., [1] która walczyła w Beskidzie Niskim przeciwko polskiej 10 BK Maczka. Sądząc z danych strony polskiej wiele się w tych walkach nie zasłużyła, ale skoro jest możliwość, warto by skonfrontować to z odbiorem strony niemieckiej. I tutaj gigantyczny zawód, kampanii wrześniowej poświecono zaledwie kilka stron składających się wyłącznie z ogólników, brak danych o walkach, o szlaku bojowym, o stratach, o sukcesach, o trudnościach. Jedyna ciekawostka, to informacja, że jednostkę wycofano z frontu polskiego zanim jeszcze osiągnęła Lwów, który był celem jej działania, i pospiesznie przeniesiono ją do osłony granicy zachodniej. Z tego powodu Maczek pod Lwowem spotkał się z oddziałami 1 DGór. nacierającej ze wschodniej Słowacji.

    Takie samo rozczarowanie jak w odniesieniu do kampanii wrześniowej przeżyłem również w odniesieniu do walk na Dalekiej Północy. Ta sama beztreściowa powierzchowność. Mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że jest to książka, której przetłumaczenie na język polski było pomyłką. Bardzo niska wartość faktograficzna połączona z tendencją do ogólnikowości, języka często patetycznego, właściwie dyskwalifikuje książkę, jako biografię, której celem winno być dostarczenie pewnej ilości informacji na temat swojego bohatera. Książka jest typowym dziełem, emocjonalnie zaangażowanego amatora, który ogólnikowymi rozważaniami i patetycznymi zwrotami pokrywa elementarne braki warsztatowe.

    Do obiektywnie niskiej wartości książki oryginalnej dostosowali się tłumacz i redaktor. Uporczywie przy nazwiskach szlacheckich zamieszczają tytuł „Rycerz” (z niem. „Ritter”). W niemieckim ta tytułomania trąci myszką, ale jest akceptowalna. Po polsku jest tylko żenująca i przez wszystkich w tłumaczeniu pomijana. Nie wiadomo kto napisał wprowadzenie do polskiego wydania (kolejny kwiatek), ale wiadomo, że ciężko się pomylił przy podsumowaniu sił niemieckich przeznaczonych do desantu na
    Norwegię, Niemcy nie mogli przeznaczyć do transportu 20 samolotów Ju-90, bo wyprodukowali ich tylko 18! Nie chcę się dalej znęcać,[2] ubolewam jedynie, że Bellona, wydawnictwo z tak długimi tradycjami, wydaje książki na poziomie merytorycznym i redakcyjnym, jak przypadkowa firma z Psiej Wólki.

    Podsumowując: rzadki przypadek, kiedy książki nikomu nie polecam do przeczytania. Mała zawartość informacyjna, wątpliwe tłumaczenie, informacje bez przypisów i źródeł; 2/10.

    Roland Kaltenegger, Generaloberst Eduard Dietl, dowódca spod Narwiku, Bellona Warszawa 2001



    [1] Dietl od początków swojej kariery w Reichswehrze był związany z jednostkami górskimi, które do pewnego stopnia współtworzył. Rok 1933 zastał go w stopniu majora na stanowisku dowódcy batalionu piechoty górskiej. Wcześniej był dowódcą kompanii i batalionu w różnych jednostkach w Kempten i Füssen. Był bardzo lubianym dowódcą nie tylko przez żołnierzy, ale także przez okoliczną ludność. Jako uzupełnienie szkolenia wojsk alpejskich wspierał cywilne szkolenie jazdy na nartach czy wspinaczki i turystyki wysokogórskiej.

    [2] Jedną rzecz muszę jednak zasygnalizować, bo pokazuje, z jakim poziomem mamy do czynienia: na stronie 349 w przypisie tekstowym wyjaśnione jest znaczenie terminu Reichsführer SS, jakby nie było to oczywiste, problem w tym, że słowo, do którego odnosi się przypis, zapisane jest w tekście jako „feichsführer”. Co tu komentować?

  • Książki

    Erika Steinbach, kto to jest

    Z dużym opóźnieniem dotarł do moich rąk, szczegółowy artykuł dotyczący okoliczności pobytu rodziców Eriki w Rumii i jej narodzin, co jest szczególnie interesujące w kontekście jej statusu „wypędzonej”.

    Przechodząc do istoty rzeczy. Ojciec Eriki, feldfebel, czyli sierżant, Wilhelm Karl Hermann trafił do Rumii, miejscowości znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie Gdyni, w 1941 roku. Pracował w obsłudze lotniska, pochodził z Hanau koło Frankfurtu nad Menem. W Rumii poślubił swoja narzeczoną, Erikę Grote, która przyjechała tu za swoim ukochanym z Berlina, a urodziła się w Bremie.

    Erika Hermann (po mężu Steinbach) urodziła się w Rumii 25 lipca 1943 roku.

    W tym miejscu warto przypomnieć, że przed 1 września 1939 Rumia wchodziła w skład Państwa Polskiego i była bujnie rozwijającą się osadą stanowiącą naturalnie zaplecze dla rozbudowującej się Gdyni. Po wejściu wojsk niemieckich do Rumii rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania Polaków. Kogo nie zamordowano, wywożono do Stutthofu lub wysiedlano do Generalnej Guberni. Czarna kartę miał również w tej okolicy Wehrmacht, którego żołnierze rozstrzelali 21 jeńców wojennych pochodzących z Wejherowskiej Kompanii Ochotniczej.

    Erica SteinbachW tej właśnie podbitej miejscowości, na krwi rozstrzelanych, w domach wysiedlonych, Erica Steinbach znalazła swój Heimat, z którego została wypędzona, cudem unikając tragedii „Wilhelma Gustloffa”, na którego pokład rzekomo rodzinie nie udało się dostać. Okazało się to kompletna mistyfikacją, bowiem matka Eriki, przeczuwając co się będzie działo, już w styczniu 1945 r. wyjechała wraz córeczką do Hanau, do rodziny męża, podczas gdy ewakuacja uciekinierów przez „Wilhelma Gustloffa” miała miejsce w marcu 1945 r., czyli w dwa miesiące później.

    Reasumując: Erika Steinbach urodziła na terenach podbitych, włączonych do Rzeszy w wyniku napaści na Polskę w 1939 r. Jej ojciec służył w wojskach okupacyjnych. Jej rodzice nie mieli nic wspólnego z rzekomym Heimatem Eriki, bowiem pochodzili z rdzennych terenów niemieckich oddalonych o setki kilometrów od Gdyni. Nikt jej nie wypędził, bo matka przewidując klęskę wojsk niemieckich wcześniej wyjechała powracając w rodzinne strony. Powoływanie się Steinbach, że pochodzi z rodziny Luftwaffenoffizier jest nieprawdziwe, bo pochodziła z rodziny prostego podoficera służb pomocniczych, podobnie nieprawdziwe jak budowanie mitologii cudownego uniknięcia losu pasażerów „Wilhelma Gustloffa”.

    Najbardziej jednak oburza prawne zakwalifikowanie Eriki Steinbach do grona wypędzonych. W ten sposób dziecko Rudolfa Hoesa urodzone w Auschwitz, w czasie gdy był jego komendantem, mogłoby mieć status wypędzonego, podobnie jak dziecko gestapowca z Warszawy (ciekawe ilu ma taki status, prawo niemieckie jest jak widać bardzo pojemne). Zresztą rodzinom gestapowców z Warszawy wcale bym się nie dziwił: spokojne życie w dzielnicy zamkniętej, żywności z rekwizycji w bród, można utrzymać cała familię w Reichu, zawsze można zażądać dodatkowej polskie służącej lub postrzelać sobie do Żydów. I nagle, z tego miłego miejsca, ktoś brutalnie ich wypędza, kończąc dolce far niente. To doprawdy bezczelność i wymagać powinna zadośćuczynienia, najlepiej finansowego i wypłaconego przez Polaków, bo rząd niemiecki już swoje zrobił.

    Budowanie przez Ericę Steinbach mitologii, że Pomorze Gdańskie, w niemieckiej terminologii Westpreussen (Prusy Zachodnie), to jej Heimat, podobnie jak wielu innych Niemców, jest historyczna niegodziwością, zwłaszcza oburzającą, kiedy dotyczy to ludności napływowej lub rodzin wojsk okupacyjnych.

    Podobnie oburza, że Steinbach w ogóle ma status „wypędzonej” i po licznych publikacjach w Polsce, nikt nie zamierza tego statusu zweryfikować. Albo niemieckie prawo jest w tej materii kompletnie koślawe, albo jego stosowanie odbywa się według kryteriów poprawnościowych. Tak czy inaczej, bezczelność jest tutaj oczywista i pokazuje z jaką protekcjonalnością Niemcy prowadzą swoją politykę wobec Polski. Dla równowagi dodajmy, że Polacy w Niemczech nie mają statusu mniejszości narodowej.

    Polacy często narzekają na jakość demokracji w naszym kraju. Niemcy są często stawiane za przykład państwo prawa, porządku, sprawnej gospodarki. Czy nie przedwcześnie? Czy akurat w stosunku do Niemców powinniśmy odczuwać jakieś kompleksy? Po akcji Steinbach nie musimy się wstydzić Leppera w polskim rządzie, ani Palikota w opozycji. Standard. U innych jest jeszcze gorzej, można dowolnie kłamać o własnej przeszłości i nie powoduje to żadnych skutków.

    Jedna rzecz jest natomiast pewna – powinniśmy się uczyć od Niemców, jak prowadzić politykę historyczną.

    Przy okazji warto zwrócić uwagę na kwestie świadomości wśród „wypędzonych”. Na ciekawy trop w tej sprawie naprowadził mnie Marlow recenzując książkę Marii Podlasek o wypędzeniu Niemców. Autorka zwraca w niej uwagę, na niezrozumienie przyczyn wypędzenia, bowiem

    „we wspomnieniach niemieckich świadków rzadko pojawia się refleksja na temat wojny, Hitlera, narodów uciskanych przez III Rzeszę – także w ich imieniu” a „ludność cywilna Niemiec w chwili upadku III Rzeszy nie nosiła w sobie zazwyczaj poczucia winy. Większość nie znajdowała więc wytłumaczenia dla zaistniałej sytuacji i widziała w Polakach i Rosjanach agresorów, którzy napadli na ich kraj.”[1]

    Wydaje się, że u każdego Polaka taka postawa musi budzić zdumienie i irytację. Niemcy zamieszkali na wschodzie nie wiedzieli, kto wywołał wojnę, nie wiedzieli o masowych represjach i wysiedleniu swoich polskich sąsiadów, nie zauważyli zniknięcia Żydów? Spodziewali się, że nikt nie wystawi za to Niemcom rachunku?

    Biulety IPN nr 5/2004 okładkaNa zakończenie jeszcze refleksja natury ogólnej. Co pewien czas powraca dyskusja na temat sensu istnienia IPN (znane frazy „spalić” lub „zabetonować”). Przy okazji tego drobnego artykułu wyrażam wdzięczność za istnienie IPN i za tego typu publikacje, rozpoczynające narodową dyskusję.

    Piotr Szubarczyk, Piotr Semków, Erica z Rumii, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej, 5/2004



    [1] Cytat za blogiem „galeria kongo” jak w linku umieszczonym w tekście. Autorowi dziękuję za zwrócenie uwagi na tę książkę, a zwłaszcza za podniesiony powyżej aspekt świadomościowy wpędzeń.