• Książki,  Militaria

    Legiony według Koprowskiego

    Książka może przytłaczać trzytomową objętością. Niesłusznie. Czyta się ją łatwo i dość szybko. Ma ciekawą konstrukcje, składa się bowiem w znacznej części z wypisów z pamiętników i innych źródeł połączonych słowem wiążącym i komentarzem.

    Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że autor jest ogarnięty manią antypiłsudczykowską. Przyłączył się do klubu, w którym główne miejsce okupuje Ziemkiewicz, a towarzyszy mu sporo innych odbrązawiaczy.

    Nie ma sensu przytaczać tu różnych nadużyć w ocenach, ich wyjaśnianie i prostowanie wymagałoby sporego eseju.

    Aby uświadomić potencjalnym czytelnikom rodzaj zajadłości Koprowskiego, przytoczmy tu jedną tylko jego opinię o Piłsudskim. Mianowicie w odniesieniu do jego rozmowy z gen. Beselerem postawę Piłsudskiego komentuje „przyjął postawę człowieka, o którym mówią, że choć plują na niego, on zaprzecza temu, mówiąc, że deszcz pada”.[i] W innym miejscu dodaje, że Beseler lekceważył Piłsudskiego, a na tę opinię bynajmniej nie wpływał kilkadziesiąt stron dalej zamieszczony cytat, z którego wynika że to właśnie Piłsudskiego Beseler traktował jako jedynego poważnego rozmówcę w sprawie tworzenia Wojska Polskiego. Czy można poważnie traktować opinie Koprowskiego? Można nie mieć żadnej wiedzy na ten temat, wystarczy czytać uważnie jego książkę.

    Proporcjonalnie do tego jak negatywnie autor oceniał obóz piłsudczykowski, tak pozytywnie podmalowywał osiągnięcia jego przeciwników wszelkiej maści. Dzieje legionów wschodnich przedstawiał jako pasmo sukcesów, podczas gdy w rzeczy samej było to pasmo porażek zakończonych likwidacją tego pomysłu i wcielenia polskich oddziałów do armii rosyjskiej. Zauważał to Dmowski, który mimo iż przez kilkanaście wcześniejszych lat głosił konieczność i możliwość współpracy z Rosją, ostatecznie w obliczu kompletnej porażki swoich planów, położył krzyżyk na caracie i opuścił imperium. Koprowski wie jednak lepiej. Na Zachodzie zresztą Dmowski też żadnych sukcesów nie odnosił aż do czasu pokoju brzeskiego, kiedy to Rosja (już bolszewicka) wycofała się z wojny, a mocarstwa alianckie zwolnione z lojalności wobec wschodniego sojusznika poczęły szukać polskich rekrutów i ostrożnie podjęły sprawę polską. Jeśli ktoś odniósł tu sukces to Paderewski, który przekonał prezydenta Wilsona do umieszczenia w celach wojny odzyskania przez Polskę niepodległości.

    Koprowski w swojej zaciętości posuwa się tak daleko, że zaprzecza sam sobie. W wielu miejscach na przykład pisze, że Piłsudski popełniał błąd wstrzymując zaciąg do Legionów, bo im byłyby większe tym lepiej. Jednocześnie dobrze ocenia zaprzepaszczenie przez polityków endeckich legionu formowanego we Lwowie.[ii] Gdzie logika?

    Trzeba dodać w tym miejscu, że wszelkiej maści odbrązawiacze mają ułatwione zadanie, bo politycy polscy, niezależnie od orientacji, mieli w początkowym okresie I wojny światowej bardzo trudną sytuację. Czego by nie zrobili, jakiej opcji politycznej by nie hołdowali, jakiej strategii by nie przyjęli – nie tylko nie mogli odnieść sukcesu, ale skazani byli wręcz na porażkę. Dlaczego? Bo mocarstwo walczące nie chciały w żaden sposób podjąć sprawy polskiej i wszystkie wysiłki naszych polityków odbijały się od muru niemożliwości. Zatem łatwo ich krytykować. W zależności od aktualnych poglądów publicystów (bo nie historyków) ostrze krytyki można kierować to w tę, to w tamtą stronę. Im mniej kto bystry, tym oceny są łatwiejsze i bardziej jednoznaczne.

    Z coraz większą przykrością czytam książki, które do współczesnych czasów przenoszą partyjne spory z przeszłości. Nie ma to żadnego sensu. Najczęściej stan dzisiejszej wiedzy pozwala dokładnie rozumieć intencje i uwarunkowania decyzji ówczesnych polityków. Zwróćmy uwagę, że im nie była znana przyszłość i działali w sytuacji  niepewności, co dalszego biegu historii. Jeżeli my dzisiaj znamy skutki niegdysiejszych decyzji, to nie upoważnia nas to do łatwego ferowania ocen. Właśnie ta tendencja nazywa się myśleniem ahistorycznym.

    Osobną kwestią jest ostrość i arbitralność ocen. Rozumiem ówczesnych polityków, którzy niekiedy spór prowadzili tak ostro, że niekiedy atakowali przeciwników zupełnie bez sensu. Chwały im to nie przynosi, ale ostatecznie mogę zrozumieć, że jak chodzi o losy narodu, to spór może być bardzo intensywny. Natomiast kompletnie nie rozumiem, dlaczego dzisiejsi publicyści wchodzą w buty dawno nie żyjących adwersarzy i jak gdyby nigdy nic kontynuują te polemiki dzisiaj z równą uporczywością. Teoretycznie powinni mieć więcej wiedzy niż ówcześni aktorzy sceny politycznej. Odnoszę jednak wrażenie, że mają jej znacznie mniej.

    Podsumowując: książka mimo negatywów o których powyżej warta przeczytania, ze względu na przystępną formą i liczne cytaty ze źródeł. Wymaga jednak, aby ją czytać tak, jak się pije kawę parzoną „po turecku” – trzeba nieustannie odsączać lekturę z fusów. Jak ktoś lubi i potrafi, to książka dla niego.

    Marek A. Koprowski, Legiony. Droga do legendy, t. 1: Przed wyruszeniem w pole 1906-1914, t. 2: Nie tylko I Brygada 1915-1916, t. 3: Tworzyli wojsko Polskie 1916-1918, Replika 2018.


    [i] M.A. Koprowski Legiony. Droga do legendy, t. t. 3 Tworzyli wojsko Polskie 1916-1918, s. 216.

    [ii] Legion ten w kontekście Legionów Polskich nazywany był Wschodnim, aby nie mylić z podobnie nazywanymi legionami formowanym po stronie rosyjskiej unikam tej nazwy, aby nie wprowadzać zamętu pojęciowego.

  • Książki,  Militaria

    O Batalionie Obrony Narodowej „Leszno”

    Uświadomiłem sobie, że mam bardzo nikłą wiedzę na temat struktur Obrony Narodowej w 1939 roku, zwłaszcza jeśli chodzi o jej organizację, wyszkolenie, wartość bojową, uzbrojenie (zróżnicowane w różnych batalionach). Pewnym przyczynkiem były wspomnienia płk Adamczyka, o których na blogu pisałem. Dowodził on pułkiem złożonym z batalionów Obrony Narodowej. A jak było w samodzielnych batalionach ON?

    Zacząłem od niewielkiej broszury o Batalionie Obrony Narodowej „Leszno”. Od razu powiem, że mojej wiedzy nie poszerzyłem. Dane dotyczące procesu organizacyjnego autorzy zaczerpnęli z lokalnej prasy albo z publikacji ogólnych (jak książka Pindela). Totalną klęskę poniosłem w zakresie uzbrojenia. Autorzy je przedstawiają, ale nie na podstawie źródeł. Skorzystali w tym zakresie z monumentalnej pracy Konstankiewicza. Warto nadmienić, że uzbrojenie było wybitnie stokowe: ckmy Hotchkiss, rkmy Chuachat i karabiny Lebel. Łączyła je nie tylko produkcja francuska, ale przestarzałość i brak występowania takiego sprzętu w jednostkach liniowych.

    O wartości bojowej batalionu trudno wyrokować. Nie wziął on udziału w walkach. Przez cały szlak bojowy Armii Poznań znajdował się w zgrupowaniu batalionów Obrony Narodowej stanowiącym tylną straż wycofującej się armii. Nie wziął aktywnego udziały w bitwie nad Bzurą. Przestał istnieć 19 września rozproszony zmasowanym bombardowaniem Luftwaffe.

    Na marginesie lektury nasunęło mi się kilka refleksji. Po pierwsze: nie do końca zrozumiałe są informacje o dużych stratach podczas wycofywania się z Wielkopolski. Batalion nie prowadził przecież żadnych poważniejszych walk. Niezależnie od tego, trzeba stwierdzić, że spory potencjał tych jednostek został właściwie bezsensownie utracony i nie chodzi tu tylko o specyficzne losy leszneńskiego batalionu.

    Po drugie: dziwi mnie, że opisane w książce składki lokalnego społeczeństwa na FON nie zostały obrócone na unowocześnienie uzbrojenia też przecież lokalnego batalionu ON. „Zakupione” ckm przekazano, co prawda, stacjonującemu w Lesznie pułkowi piechoty (55 pp), ale w istocie pieniądze poszły przecież do „wspólnego worka”, a uroczyste wręczenie miało charakter fikcyjny, bo stosowne ckmy i tak znajdowały się w magazynie mobilizacyjnym pułku.

    Do ciekawostek zaliczam fakt, że batalion dysponował plutonem przeciwpancernym, ale nie miał jeszcze przydzielonych armatek. Wynika to stąd, że w 1939 roku polskie wojsko właśnie było w trakcie intensywnego zaopatrywania w armatki przeciwpancerne Boforsa poszczególnych oddziałów, a Obrona Narodowa była na końcu kolejki. Dodajmy, że rezerwowe pułki piechoty miały 4 zamiast 9 armatek i nie zdążono sformować dywizjonów przeciwpancernych na poziomie dywizji piechoty. Podobnie nie miały tego uzbrojenia bataliony strzelców.

    Podczas walk odwrotowych batalion wykonał jedną akcję zaczepną. Mianowicie z Konina na jednym samochodzie ciężarowym wykonano wypad na Turek, gdzie zlikwidowano niemiecki oddział zaopatrzeniowy. Pokazuje to, co można było zrobić za pomocą nawet jednej ciężarówki, prawdopodobnie z doraźnej rekwizycji. Oczywiście szkoda, że na stanie batalionów ON nie było taboru samochodowego.

    Mimo skrótowości informacji warto przeczytać, zwłaszcza w kontekście walk odwrotowych w 1939 roku. Piotr Bauer, Eugeniusz Śliwiński, Batalion Obrony Narodowej „Leszno” 1939 rok, Muzeum Okręgowe w Lesznie, Leszno 1992, s. 60 [8], 3 mapy, indeks osób, indeks miejscowości, fotografie.

  • Militaria

    Powstania śląskie

    1. O powstaniach śląskich napisano bardzo dużo, ale dobrych książek prawie nie było. Tę lukę zapełnił prof. Ryszard Kaczmarek.

    2. Najważniejsza zaletą tej monografii jest bardzo szerokie uwzględnienie sytuacji po stronie niemieckiej. Uwzględnione zostały nie tylko uwarunkowania polityczne, ale także przemiany w Reichswerze (do poziomu pojedynczych jednostek!) i organizacji niemieckich organizacji paramilitarnych na czele ze znanymi Freikorpsami. Ten aspekt historii powstań śląskich był do tej pory zupełnie pomijany. w polskiej historiografii.

    3. Dość szczegółowo autor przedstawia okoliczności wybuchu kolejnych powstań, nie przemilcza kłopotliwych szczegółów (jak na przykład w przypadku pierwszego powstania) ani obcych polskiej mitologii informacji o uzgodnieniu przez Korfantego z gen. Le Rondem terminu wybuchu III Powstania Śląskiego.

    4. Polscy autorzy najczęściej uwypuklają proniemieckie stanowisko Anglików i Włochów budując narracje osamotnionej walki nie wspieranej przez aliantów. Kaczmarek zwraca uwagę na ogromne wparcie Francuzów, bez niego historia potoczyłaby się zapewne inaczej i dla Polski znacznie gorzej.

    5. Dla wszystkich zainteresowanych tą tematyką lektura obowiązkowa.

    Ryszard Kaczmarek, Powstania śląskie 1919-1920-1921, Wydawnictwo Literackie, 2019, s. 624

  • Militaria

    Sprawa majora Sosnowskiego

    Konrad Graczyk, Operacja „Reichswehrministerium”. Misja majora Jerzego Sosnowskiego, Wydawnictwo Rytm, recenzjaZwykle o historii piszą historycy lub inni autorzy, którzy historyków udają. Tym razem mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Książkę napisał prawnik, który głównie koncentrował się na tym, co umie najlepiej, czyli na analizie prawnej. Dało to naprawdę dobry efekt. Wiele kwestii zostało wyjaśnionych, a i sporo błędów poprostowanych. Na przykład dla historyka jest rzeczą bez większego znaczenia, czy wobec Sosnowskiego polskie władze prowadziły śledztwo czy dochodzenie. Bezrefleksyjnie większość pisała o śledztwie, a różnica jest doprawdy zasadnicza: dochodzenie prowadził prokurator, a śledztwo – sędzia śledczy. Dzisiaj polskie prawo nie zna instytucji sędziego śledczego, stąd całe zamieszanie. W Wikipedii do chwili opublikowania niniejszej notki też funkcjonuje termin śledztwo, mimo iż omawiana książka ukazała się 15 miesięcy temu! A sprawa jest dość istotna. Sędzia śledczy miał więcej niezależności niż prokurator, zatem łatwo sobie wyobrazić dlaczego szefostwo II Oddziału wybrało formę dochodzenia, a nie śledztwa.

    Autor dotarł do niewykorzystywanych do tej pory materiałów polskiego konsulatu w Berlinie, który udzielał pomocy aresztowanemu. To zupełna nowość. Do sprawy wnosi co prawda niewiele, ale na przykład  pokazuje opieszałość w znalezieniu obrońcy dla rotmistrza. Musiał być on zaakceptowany przez niemiecki Trybunał Ludowy, przed którym toczyła się sprawa, a siedzącemu w areszcie nie było łatwo takiego obrońcę znaleźć.

    Kolejnym nowością jest dotarcie do materiałów postępowania przed sądem partyjnym NSDAP w sprawie por. Rudloffa. Wszystkie zawirowania dotyczące jego osoby zostały dzięki temu wyjaśnione na tyle, na ile się dało. Jest to o tyle istotne, że w polskim procesie to właśnie Rudloffowi przypisywano (oczywiście niesłusznie) zwerbowanie Sosnowskiego przez Abwehrę. Wyjaśniono zarówno sposób jego zatrudnienia w Abwehrze, jak posługiwanie się przez niego stopniem kapitana oraz jego sytuację finansową.

    Ciekawa jest również precyzyjna analiza dokumentów prawniczych, przede wszystkim aktów oskarżenia (zarówno przed sądem niemieckim jak i polskim), ale w miarę możliwości także procedur prawnych, jakie wobec rotmistrza stosowano. Te po stronie polskiej wyglądały żałośnie. Przetrzymywany był w swego rodzaju areszcie przez blisko półtora roku, bez żadnego wyroku,  nawet bez postawienia zarzutów. Dopiero interwencja u Rydza-Śmigłego spowodowała, że w końcu zastosowano wobec niego normalne procedury prawne. Na marginesie warto dodać, że wystawia to bardzo dobre świadectwo Rydzowi.

    Faktografia działalności Sosnowskiego przedstawiona jest krótko, żeby nie powiedzieć zdawkowo. Ma to ten niezamierzony plus, że pozwala spojrzeć na jego prace z pewnej perspektywy. Jako największy sukces Sosnowskiego jawi się zwerbowanie Benity von Falkenhayn. To ona w znacznym stopniu kierowała pozostałymi agentkami, sekretarkami w Reichswehrministerium, które wynosiły dokumenty dla Sosnowskiego. Natomiast jego wpadka spowodowana przez samodzielne zwerbowanie tancerki Lei Kruse i wyraźnie nadmiarowe poinformowanie jej o siatce agenturalnej było katastroficznym błędem, z pogranicza braku profesjonalizmu. Warto zauważyć, że owa tancerka sama zgłosiła się do Abwehry i zeznała o werbunku przez Sosnowskiego. Pokazuje to zresztą, na jak niskim poziomie działa Abwehra, która pozwoliła rotmistrzowi tak długo działać pod swoim nosem, mimo iż sygnały o jego działalności miała już znacznie wcześniej.

    Do poważnych braków zaliczam brak wykorzystania fundamentalnej pracy Łukasza Ulatowskiego Berlińska placówka wywiadowcza „In.3” (1926 – 1934). Oddział II i działalność majora Jerzego Sosnowskiego w Niemczech. Tym bardziej to bolesne, że jednocześnie autor wykorzystuje stare opracowania popularne, często operujące trybem przypuszczającym. Nie trzeba być historykiem, żeby odróżniać kompetentne monografie od popularnych staroci.

    Niekiedy kłopotliwa jest tendencja autora do szczegółowego przytaczania różnych norm prawnych. W gąszczu szczegółów gubi jednak sprawy ważne. Co z tego, że szczegółowo analizuje przesłanki ewentualnego zastosowania aresztu tymczasowego przez polskiego prokuratora, skoro nie zauważa, że ów prokurator w chwili składania wniosku o areszt tymczasowy nie posiadał żadnych obciążających majora dowodów. Można wnosić, że sąd decydując o tym areszcie też takich dowodów nie miał. Czy w ogóle można w tym przypadku mówić o praworządności i zatem czy ma sens drobiazgowa analiza systemu prawnego?

    Ogólna ocena 7/10 za interesujące analizy prawnicze pokazujące nowe wymiary całej sprawy rotmistrza Sosnowskiego.

     Konrad Graczyk, Operacja „Reichswehrministerium”. Misja majora Jerzego Sosnowskiego, Wydawnictwo Rytm, Warszawa 2017, ss. 312.

  • Militaria

    Wspomnienia dowódcy pułku

    Władysław Adamczyk, Przeciw nawale. Wrzesień 1939, IW PAX Warszawa 1970Władysław Adamczyk był podczas kampanii wrześniowej dowódcą 201 pp rez. wchodzącego w skład 55 DP rez. Jego wspomnienia są nader ciekawe i to z wielu powodów.

    Zacznijmy od tego, że wszystkie pułki 55 DP składały się z wcześniejszych batalionów Obrony Narodowej. Była to jedyna taka dywizja w 1939 roku. Oczywiście rodzi się pytanie, jaka była sprawność takiej dywizji w porównaniu z jednostkami służby czynnej. Tutaj podpowiedź dla mniej zorientowanych – dywizje i pulki rezerwowe nie istniały w czasie pokoju, pojawiały się dopiero w trakcie mobilizacji. Dodatkowa odrębność w tym przypadku polegała na tym, że bataliony Obrony Narodowej w czasie pokoju w specyficzny sposób, ale jednak istniały, natomiast plutony specjalne wchodzące w skład pułku (zwiadowców [konny], kolarzy, pionierów, przeciwgazowy, łączności i kompania przeciwpancerna) pojawiały się jakby znikąd, jako zupełnie nowe jednostki. Od razu w tym miejscu wypada zaznaczyć, że bataliony ON zostały doprowadzone do stanu normalnych rezerwowych batalionów piechoty.[i] Natomiast jednostki pułkowe różniły się od czynnych brakiem plutonu artylerii i 4-działową (zamiast 9) kompania przeciwpancerną. Skoro jesteśmy przy mobilizacji, to warto zwrócić uwagę, że cała 55 DP mobilizowała się w trybie regionalnym z żołnierzy mieszkających w bezpośredniej bliskości siedzib batalionów ON. Miało to ten minus, że do jednostek trafiały (chociaż tak być nie powinno) osoby z mniejszości niemieckiej, którzy przy pierwszej okazji znikali, czyli po prostu mówiąc dezerterowali. Na podobne  trudności natrafiła mobilizacja samochodów, sabotowana przez lokalnych Niemców: okazywało się, że albo były „w trakcie naprawy” i nie można było ich zmobilizować, albo dostarczano je celowo uszkodzone (o czym wspominał Kuropieska).

    Zawsze mnie zastanawiała wartość bojowa jednostek rezerwowych i batalionów ON. W przypadku 201 pp okazało się, że była ona rewelacyjna. Pułk przebył cały szlak bojowy GO „Śląsk” od Katowic po Tomaszów Lubelski, nieustannie w walkach, pod ostrzałem lub bombardowaniem. Do końca zachował sprawność bojową, czego najlepszym dowodem ciężki bój pod Ulowem, podczas którego udało się wspomnianą wieś zdobyć i pomimo zagrożenia okrążeniem utrzymać. A dodajmy był to już 19 września, kiedy pułk był już solidnie wyniszczony walkami odwrotowymi. Zwróćmy również uwagę, że został potraktowany jako jednostka szturmowa, o największej wartości spośród oddziałów GO „Jagmin” (wcześniej „Śląsk”). W moim mniemaniu świadczy to najlepiej o jego walorach bojowych.

    To doświadczenie 201 pp znacznie odbiega od innych jednostek rezerwowych i batalionów ON. Dlaczego? Chyba z dwóch powodów. Od jednostek ON odróżniało całą 55 DP nadanie jej statusu normalnej dywizji rezerwowej, z całym uzupełnieniem jej o wszystkie stosownej jednostki dywizyjne i pułkowe oraz jako tako zorganizowane dowództwa dywizji i pułków. Z kolej nad innymi dywizjami rezerwowymi miała ona te przewagę, że mobilizację rozpoczęła już 24 sierpnia i po dwóch dniach ją ostatecznie zakończyła, miała zatem czas nie tylko na kompletną mobilizację, ale nawet na kilka dni szkolenia i zgrywania jednostek. Miało to niebagatelne znaczenie choćby w przypadku pułkowej kompanii rozpoznawczej. W plutonie konnym byli żołnierze, którzy nie umieli jeździć na koniu, a w plutonie kolarzy tacy, którzy nie mieli do czynienia z rowerem. Tych parę dni umożliwiło choć częściowe nadrobienie tych braków. W efekcie powstała jednostka, która nie dobiegała jakością bojową od jednostek czynnych. Szkoda tylko, że nie wyposażono jej w środki ogniowe takie same, jak normalnego pułku piechoty (pluton artylerii i więcej armatek ppanc.).

    Swoją drogę bojową rozpoczął 201 pp od obrony pozycji śląskiej. Co od razu rzuca się w oczy: chaos w dowodzeniu. Przegrupowujące się jednostki były zawracane (marszem pieszym), następowało totalne wymieszanie oddziałów i dowódców. Bataliony z tego samego pułku były rozrzucone na dużej przestrzeni, ale dowódca pułku dowodził cudzymi batalionami, jakby nie mógł swoimi. Dotyczyło to wielu jednostek GO „Śląsk”, nie ominęło także ppłk. Adamczyka.

    Pułkownik Adamczyk dowodził pod Kobiórem, a obrona tego miejsca od zawsze przyciągała uwagę historyków kampanii wrześniowej. Okazuje się, że walki tam nie były tak intensywne, jak na ogół się wydaje. Najlepiej wskazują na to straty: 13 zabitych i 42 rannych, co jak na walkę w lasach wzmocnionego batalionu nie wskazuje na szczególną intensywność boju. Co ciekawe Adamczyk dowodził nie tylko jednym swoim batalionem, ale przydzielone miał dwa bataliony z dwóch różnych pułków. Baterię artylerii, która miała go wspierać z rodzimego palu, odwołano mimo fundamentalnego znaczenia Kobióru dla skrzydła całej pozycji śląskiej. Prawem kaduka zatrzymał dla siebie baterię z 23 palu, czyli z 23 DP. Trochę trudno to zrozumieć. Tym bardziej, że 31 sierpnia ppłk Adamczyk otrzymał rozkaz, żeby oddziały przygotowujące pozycję obronna w Kobiórze ją opuściły i przeszły na pozycję rezerwową z planem działania na rzecz innego odcinka. W efekcie Niemcy zajęli rankiem 1 września Kobiór broniony przypadkowo tylko przez pluton pionierów, pracujących przy umocnieniach polowych. Potem kontratakiem trzeba było tę miejscowość odbijać, tylko dlaczego poprzedniego dnia ją opuszczono?

    Po opuszczeniu pozycji śląskiej 201 pp podzielił losy  wielu polskich jednostek – przez kilkanaście dni wycofywał się w dość fatalnych warunkach: po kiepskich drogach, pod częstym ostrzałem, bez zaopatrzenia, pozbawiony możliwości odpoczynku, a na dodatek prowadząc stałe walki obronne. Przemierzył na nogach żołnierzy ponad 400 km zachowując do końca zdolności bojowe, czego dowiódł we wspomnianej wcześniej bitwie o Ulów. To naprawdę dobre osiągnięcie. Jestem pełen szacunku dla determinacji polskich żołnierzy, i ich odporności na ponadludzkie trudy, jakie przyszło im znosić podczas kampanii wrześniowej. Niemała w tym zasługa dowódcy pułku, autora wspomnień, podpułkownika Władysława Adamczyka. Jestem pod przemożnym wrażeniem walorów polskiego żołnierza – nocami maszerował po 20-30 km dziennie, żywiony był nieregularnie z powodu braków w zaopatrzeniu, a i tak w ciągu dnia był zdolny do prowadzenia uporczywych walk, niejednokrotnie z udziałem czołgów po stronie niemieckiej.

    Warto tez zwrócić uwagę na kilka szczegółów: mimo całego dramatu walk odwrotowych, siłą rzeczy pogrążających wojska i ich służby w chaosie, w pułku nigdy nie zabrakło amunicji, a co więcej w czasie bitwy o Ulów, w 19 dniu wojny, po utracie większości taborów, kwatermistrz pułkowy zorganizował dowóz amunicji do walczących oddziałów. Duża sprawa. Kolejna rzecz – kompania łączności do ostatnich chwil zachowała zdolność do rozwinięcia chociaż podstawowej sieci telefonicznej, natomiast w całych wspomnieniach nie ma ani słowa o wykorzystaniu radiostacji, w którą pułk był wyposażony, a była to radiostacja N2, o niewielkim zasięgu, ale za to kompletna nówka. Komunikacja z dowództwem dywizji odbywała zawsze albo przez łączników, albo przez osobiste stawiennictwo. W obu przypadkach, w trakcie walk odwrotowych nie było to łatwe, ale i tak do wykorzystania łączności radiowej nie doszło.

    Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć, że pułkownik Adamczyk był dowódcą skrupulatnym i na bieżąco gromadził meldunki o stanach podległych sobie jednostek i o stratach jakie one ponosiły. Obie grupy danych są w książce dostępne, zwłaszcza cenne jest zestawienie wszystkich strat pułku i przydzielonej mu artylerii w rozbicie na dni i poszczególne bitwy oraz potyczki. Taka szczegółowość jest rzadkością i tym bardziej należy ją cenić.

    Wspomnienia są wybitne zarówno jeśli chodzi o warstwę czysto informacyjną jak i o ogólniejsze refleksje o stanie polskiej armii w 1939 roku. Dla zainteresowanych kampania wrześniową lektura obowiązkowa. W mojej ocenie 10/10.

    Władysław Adamczyk, Przeciw nawale. Wrzesień 1939, IW PAX Warszawa 1970

  • Militaria

    O Enigmie ciąg dalszy

    David Kahn, Enigma. Złamanie kodu u-bootów 1939-1943, Wydawnictwo Magnum Warszawa 2005

    David Kahn jest znanym i cenionym autorem książek z dziedziny kryptologii. Zajmował się także historia wywiadu w czasie II wojny światowej. Jego książka Codebreakers (pol. Łamacze kodów. Historia kryptologii) miała znaczenie przełomowe, nie tylko z powodów merytorycznych (bo i wcześniej sporo na ten temat pisano), ale przede wszystkim ze względu na jasność wykładu i przystępność. Do tych najlepszych cech pisarstwa Davida Kahna nawiązuje publikacja poświęcona dziejom złamania morskiej wersji Enigmy, czyli tej, którą zajmował się Turing i której dotyczył film Gra tajemnic (pisałem o nim tu). Powiem od razu, że książka Kahna jest o niebo lepsza od biografii Turinga, która była z kolei pierwowzorem do scenariusza wspomnianego filmu.

    Zacznę od tego, że Kahn, jako solidny badacz, który dobrze rozumie historię osobny rozdział poświęcił Polakom i ich wkładowi w rozszyfrowanie Enigmy. Co więcej zrozumiał metody stosowane przez Polaków, przystępnie je opisał i wskazał na ich znaczenie dla dalszych potyczek Anglików z Enigmą. Dostaje za to dużego plusa. Może zachowanie obiektywizmu było w jego przypadku o tyle łatwiejsze, że jest on Amerykaninem, a dotychczasowe kłopoty z polskim wkładem w rozszyfrowanie Enigmy sprawiali Anglicy, którzy bardzo nielojalnie przypisywali sobie wszystkie sukcesy w tej materii.

    Swoją książkę Kahn rozpoczął od pierwszej wojny światowej, kiedy to Rosjanie zdobyli na osadzonym na mieliźnie krążowniku „Magdeburg” niemiecki księgi kodowe. Umożliwiło to państwom Ententy przez kilka lat spokojne odszyfrowywanie niemieckich depesz. Paradoksalnie to wydarzenie miało wpływ na wojnę na Atlantyku, bowiem w 1941 roku, mając w pamięci wydarzenie z „Magdeburgiem” dowódca HMS „Bulldog” wstrzymał w ostatniej chwili atak na wynurzony U 110 tylko po to, aby wydobyć z tonącego okrętu książki kodowe. Udało to się zrobić, a kryptoanalitycy z Bletchley Park otrzymali w końcu materiały, które umożliwiły im złamanie morskiej Enigmy i wprowadziły ich we wszystkie zawiłości niemieckiego systemu szyfrowania. Po miesiącu jednak nastąpiła rutynowa zmiana kodów i ustawień niemieckiej maszyny szyfrującej i ponownie Brytyjczycy „ogłuchli”. Kolejne materiały zdobyli, tym razem po zaplanowanej akcji, z zaatakowanego niemieckiego stateczku meteorologicznego. Jak widać w pierwszym okresie wojny największe sukcesu służby dekryptażu odnosiły dzięki przejęciu niemieckich tablic kodowych. Bardzo te akcje ułatwiły prace nad późniejszym łamaniem niemieckich szyfrów. Fakt jednak pozostaje faktem, główne sukcesy odnoszono dzięki działaniom siłowym, a nie w wyniku żmudnych analiz, które zaowocowały sukcesem dopiero w grudniu 1942 roku.

    Trzeba jednak dodać, że Anglicy bardzo twórczo rozbudowali polskie osiągnięcia, choć rdzeń pomysłu na bomby kryptologiczne i na tzw. tablice Zygalskiego pozostał w użyciu do końca. Oczywiście osiągniecia Turinga czy Welchmana są niezaprzeczalne i cały system łamania kodów Enigmy został przez nich wprowadzony na zdecydowanie wyższy poziom.

    Do zasadniczych zalet książki Kahna należy powiązanie sposobów dekryptażu i powiązanych z nim efektów w postaci rozszyfrowanych depesz z zastosowaniem w praktyce pozyskanej w ten sposób wiedzy. Czytelnicy mogą zobaczyć jak pracowało centrum operacyjne floty w zakresie Bitwy o Atlantyk, jak unikano spotkania z czyhającymi na konwoje wilczymi stadami u-bootów czy jak urządzano polowania na podwodne transportowce zaopatrujące niemieckie okręty podwodne operujące u wybrzeży Stanów Zjednoczonych. To rzadki przypadek, gdzie w jednej książce połączona jest wiedza o całym intelektualnym zapleczu dekryptażu z praktycznym wykorzystaniem jego efektów, a na dodatek wszystko opisane jest w sposób fascynujący. Trudno oderwać się od lektury.

    Jednym z najciekawszych wątków książki jest precyzyjne, ale jednocześnie przystępne przedstawienie sposobów w jaki szyfrowano depesze za pomocy Enigmy. Zrozumienie tego procesu nastręcza niemałe trudności bo te procedury naprawdę są bar5dzo zawiłe, a przez to trudne do zrozumienia, a na dodatek wraz z upływem czasu były coraz bardziej komplikowane. Wielką pomocą w tej materii są doskonałe załączniki pokazujące w praktyce sposób używania Enigmy. Dopiero na tym tle pokazane są trudności w łamaniu całego złożonego systemu zabezpieczeń. Oczywiście odtworzona została cała procedura łamania wszystkich elementów składających się na strukturę Enigmy. Kahn bardzo trafnie zauważył, że wprowadzenie maszynowego szyfrowania całkowicie zmieniło sposoby pracy kryptoanalityków. Metody lingwistyczne przestały być przydatne, a coraz większą role odgrywali matematycy i ludzie potrafiący konstruować i wykorzystywać maszyny wspierające proces dekryptażu. Oznaczało to zasadnicza zmianę jakościową, która jako pierwsi dostrzegli Polacy i potrafili wyciągnąć wnioski z nowej sytuacji.

    Władysław Kozaczuk, W kręgu Enigmy, Książka i Wiedza, Warszawa 1979Przy okazji pisania o Enigmie koniecznie muszę zwrócić uwagę na jedną ze starszych, pionierskich prac dotyczących tego zagadnienia. Zwykle książki dotyczące historii najnowszej a wydane w czasach PRL delikatnie mówiąc się zdezaktualizowały. Tym bardziej jeśli były pisane przez wojskowych, a więc partyjnych historyków i wydawane w partyjnym wydawnictwie „Książka i Wiedza”. Mimo to praca Władysława Kozaczuka W kręgu Enigmy ciągle zachowuje wartość poznawczą. Polskie osiągniecia w dekryptażu niemieckich maszyn cyfrowych są naprawdę bardzo dobrze opisane. Co więcej wiele szczegółów jest już trudnych do zweryfikowania, bo zapewne Kozaczuk rozmawiał z głównymi aktorami (na pewno z Marianem Rejewskim, a może i z Zygalskim). Tego już nie da się powtórzyć.

    Wartość książki polega na tym, że przedstawia ona, co rzadkie, całościowy obraz wszystkich wysiłków związanych z rozszyfrowaniem Enigmy. Zwłaszcza polski trop przedstawiony jest od samych początków, aż po wojenne losy wszystkich aktorów tego dramatu. W tym przypadku boli, że polscy matematycy, którzy po licznych przygodach dostali się do Anglii (bez Różyckiego, który zginął na Morzu Śródziemnym), zostali skierowani na boczny tor i nawet nie mieli dostępu do Bletchley Park. Ale książka jest nie tylko o Polakach.

    Zdumiewa, że w epoce przedinternetowej i w czasie utrudnionych relacji z państwami zachodnimi Kozaczuk miał bardzo dobrą orientację w obcojęzycznej literaturze przedmiotu. Na dodatek czytał ją ze zrozumieniem, co wcale nie jest częste w epoce, kiedy więcej osób pisze książki, niż je czyta. Na szczególna uwagę zasługuje w tym przypadku ciekawe zreferowanie książki Winterbothama The Ultra Secret (London 1974), zwłaszcza w aspekcie sposobów wykorzystania danych pochodzących z odczytanych depesz Enigmy. A trzeba wiedzieć, że poszczególne rodzaje broni w III Rzeszy całkowicie różnie posługiwały się Enigmą. Odrębne systemy miał Wehrmacht, Luftwaffe, Kriegsmarine i SS. Jakkolwiek największym zainteresowaniem cieszy się Enigma morska, to bodaj największe znaczenie dla przebiegu wojny miały depesze Wehrmachtu, w wielu przypadkach dające nieprawdopodobną przewagę alianckim dowódcom, na przykład w Afryce. Możliwość zobaczenia jakie dane ci dowódcy mieli i jak z nich korzystali to bodaj najciekawszy fragment książki. Nie sposób tego tu referować, ograniczę się tylko do podsumowania, które za Winterbothamem przytacza Kozaczuk: najefektywniej informacje z Enigmy wykorzystywali generałowie Patton i Alexander, najgorzej Mark Clark i Montgomery. Nie dziwią te dane ani w odniesieniu do Pattona, ani do coraz gorszych opinii o Montgomerym (pisałem o nim tu). Na jego sukces pod El Alamein warto popatrzeć przez pryzmat kompletnych danych, jakie posiadał na temat sił, ugrupowania i planów operacyjnych wojsk niemieckich.

    Warto przedstawić, jak działał system rozprowadzania informacji posiadanych z dekryptażu Enigmy. Przy każdym wyższym dowódcy liniowym istniała tajna komórka łączności, do której przekazywane były dane dotyczące konkretnego  frontu. W działalności operacyjnej, można było je wykorzystywać tylko wtedy, kiedy można było wskazać lub uprawdopodobnić zdobycie takiej informacji w sposób innym niż za pomocą łamania szyfrów. Jeżeli mimo to, któryś z generałów chciał wykorzystać tajne informacje, jego rozkazy były odwoływane na wniosek szefa wskazanej komórki łączności. Po takich doświadczeniach, nikt nie próbował naruszać reguł, natomiast podejmowane szczególne wysiłki, aby innymi kanałami zdobyć stosowne informacje. Na przykład wiedziano o dacie wyjścia konwoju zaopatrzeniowego z Włoch do Afryki. Wysyłano więc samolot rozpoznawczy, który ten konwój namierzał, ale jednocześnie dawał się zobaczyć. Po tym spokojnie można było przystąpić do ataku.

    Na zakończenie mogę spokojnie książkę Kozaczuka zarekomendować, jako dobre źródło wiedzy o problematyce Enigmy. Na Allegro książka jest dostępna po kilka złotych. Warto. Dużo ciekawsza, niż większość współczesnej produkcji na ten temat.

    David Kahn, Enigma. Złamanie kodu u-bootów 1939-1943, Wydawnictwo Magnum Warszawa 2005.

    Władysław Kozaczuk, W kręgu Enigmy, Książka i Wiedza, Warszawa 1979.

  • Film,  Militaria

    Gra tajemnic, czyli jeszcze raz o Enigmie

    Zainteresowałem się problemem Enigmy i polskiego wkładu w złamanie tego szyfru. Pojawi się w związku z tym kilka not na ten temat.

    Zaczynam od filmu Gra tajemnic i książki, na podstawie której ów film nakręcono. Od razu powiedzmy, że film jest znacznie lepszy od książki. Jako historyk muszę jednak uczciwe powiedzieć, że do słabych stron filmu należy precyzja w przedstawianiu realnych wydarzeń, natomiast bardzo dobrze wypada osobista historia Turinga podkreślona doskonałą rolą Benedicta Cumerbatcha. Na marginesie dodam tylko, że to jemu należał się Oskar za pierwszoplanową rolę męską, a zadowolić się musiał tylko nominacją.

    film Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, Turing w otoczeniu współpracowników

    Kilka kwestii w filmie budzi jednak sprzeciw. Po pierwsze rola Polaków – wspomniano co prawda, że przyczynili się do złamania Enigmy i jest to niewątpliwy postęp, bo w poprzednim filmie (Enigma) nie tylko nie padło o tym ani jedno słowo, ale jeszcze jedynego Polaka przedstawiono jako zdrajcę, który zaślepiony antysowieckością był gotowy pracować dla Niemców. To było wprost nieprzyzwoite. Tym razem chodzi „tylko” o pominięcie, które byłoby może uzasadnione faktem, że film nie relacjonuje historii złamania niemieckiego szyfru maszynowego, a jest przede wszystkim bardzo osobistą biografią jednego z angielskich matematyków. Problem jednak w tym, że ów matematyk, czyli Alan Turing, blisko współpracował z Polakami. Tu warto wyjaśnić, że do czasu podboju Francji brytyjscy kryptoanalitycy kooperowali z polskimi matematykami mającymi własny ośrodek na terenie wtedy ciągle jeszcze niepodległej Francji. Niemieckie klucze szyfrowe były łamane równolegle w obu ośrodkach, a efektami prac natychmiast się wymieniano. Co więcej, Turing odwiedził polską placówkę, zapewne chcąc się zapoznać z metodami pracy znacznie bardziej od niego doświadczonych Polaków. Czyli krótko mówiąc – przyjechał po korepetycje. Film o tym milczy, ale do pewnego stopnia jego twórców może usprawiedliwiać to, że w biografii Turinga Andrew Hodges też ów fakt pominął, a zrobił tak dlatego, że po prostu o nim nic nie wiedział, bo nie znał polskiej literatury przedmiotu.

    Poważniejsze zastrzeżenie historyczne budzi scena kulminacyjna, kiedy to angielscy kryptolodzy decydują, czy właśnie złamane niemieckie depesze dotyczące wojny na Atlantyku ujawniać, czy też zachować dla siebie, aby nie zdradzić w ten sposób faktu złamania niemieckiej Enigmy. Błąd jest w tej scenie potrójny. Kryptolodzy nie odszyfrowywali depesz, to robiła zupełnie inna komórka. Skala odczytywanych komunikatów szła w tysiące sztuk i zaprzęganie do tego najbardziej fachowego personelu byłoby bez sensu. Matematycy łamali jedynie klucze i przekazywali je dalej. Po drugie, analitycy nie mieli żadnego wpływu na sposób dystrybucji i wykorzystania rozszyfrowanych depesz, nie wiedzieli nawet do kogo trafiają, ani jaki użytek z nich jest robiony. Wreszcie po trzecie: Anglicy w okresie, kiedy byli w stanie łamać niemieckie szyfry, podczas zmagań na Atlantyku korzystali z nich bez ograniczeń. Prowadzili wtedy wojnę na śmierć i życie; obawy przed ujawnieniem dekryptażu Enigmy musiały ustąpić na plan dalszy.

    Poza tym jaki to był realny użytek? Najczęściej chodziło tylko o zmiany tras konwojów w taki sposób, aby omijały one ustalone przez radiowywiad pozycje u-bootów. Był jednak pewien wyjątek – kilka razy udało się odczytać niemieckie depesze ustalające dokładnie miejsce spotkania u-bootów z podwodnymi transportowcami (zwanymi „mlecznymi krowami”). W tym przypadku wysyłano siły uderzeniowe, głównie lotnicze. Były to bardzo bolesne ciosy, bo zatopienie „mlecznych krów” radykalnie ograniczało możliwości długotrwałego działania u-bootów na odległych akwenach. Był taki moment, kiedy Niemcy stracili wszystkie tego typu transportowce, zatem mieli poważny kłopot ze ściągnięciem do bazy okrętów podwodnych operujących u wybrzeży Stanów Zjednoczonych (puste zbiorniki paliwowe!). Skuteczność aliantów akurat w tym obszarze powinna dać im do myślenia.

    Rzeczywiście Niemcy zaczęli coś podejrzewać, ale ich podejrzenia szły w kierunku infiltracji agenturalnej Kriegsmarine, wprowadzili zatem bardziej skomplikowane procedury obchodzenia się z tablicami kodowymi, wirnikami, sposobami ich wymiany itd. Natomiast zdolność konwojów do omijania miejsc wyczekiwania wilczych stad tłumaczyli sobie nadzwyczajną skutecznością brytyjskiej radiogoniometrii. Co naprawdę dziwne, nie podejrzewali złamania szyfru! Wprowadzali co pewien czas kolejne modyfikacje utrudniające, a okresowo uniemożliwiające dekryptaż, ale były to działania, nazwijmy to – rutynowe, wynikające ze słusznej skądinąd teorii szyfrowania, która mówi, że im więcej jednorodnego materiału porównawczego, tym łatwiej szyfr złamać.

    Andrew Hodges, Alan Turing: Enigma, Wydawnictwo Albatros, okładkaTyle o filmie. Jeżeli zaś chodzi książkę Hodgesa, to przede wszystkim należy powiedzieć, że jest ona stanowczo za długa. Autor upchnął w niej mnóstwo trzeciorzędnych szczegółów biografii Turinga. Naprawdę jest mało istotne z kim spędzał on wakacje w czasach studenckich i jakie wsie wtedy odwiedzał. Zdecydowanie natomiast brakuje szerszego kontekstu prac nad Enigmą, na przykład dotyczących sposobu wykorzystania pozyskanych w ten sposób danych. Jest to wiedza łatwo dostępna, a kilka zdań istotnie rozszerzałoby świadomość czytelników. Jak już wskazałem, brak w książce podstawowych dla sprawy informacji o kooperacji z Polakami. Na plus autorowi trzeba tylko zaliczyć, że we wstępie do polskiego wydania uczciwie przyznaje się do tego braku. Pytanie tylko, czy w kolejnych wydaniach angielskich ów brak został uzupełniony?

    Do poważniejszych mankamentów zaliczam również brak informacji o prawdziwych przyczynach rozstania się Turinga z Blechtley Park. Wszystko wskazuje na to, że udzielono mu urlopu zdrowotnego i sfinansowano wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ponieważ Turing po prostu psychicznie zaniemógł, czyli mówiąc kolokwialnie –  zwariował. W pracy pojawiał się rzadko i nieregularnie, brudny, nieogolony, wyglądało jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Może z przepracowania, może z napięcia psychicznego i życia wśród milionów cyferek (vide Piękny umysł). Pominięto ten aspekt w książce, nie mógł zatem znaleźć się w filmie. Cienkie aluzje, że mogło chodzić o jego homoseksualizm są nie na miejscu, bo w Bletchley Park pracowało środowisko intelektualistów, które było dość tolerancyjne.

    Do mocnych stron książki zaliczam natomiast bardzo ciekawe zarysowanie problemów matematycznych, którymi zajmował się Turing. Autor, sam matematyk, dobrze zrozumiał intelektualne tło jego dociekań. W efekcie otrzymujemy krótką historię kilku teorii matematycznych i przegląd tego, czym żyli ówcześni matematycy. Dla mnie, laika w tej dziedzinie, ten poziom szczegółowości był wystarczający dla poszerzenia horyzontów.

    Wracając do tematów filmowych – bardzo ciekawy i rzetelny film dokumentalny o polskim wkładzie w rozszyfrowanie Enigmy nakręciła BBC. Był to jeden z odcinków serii Heroes of war. Poland z polskim tytułem Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej. Bardzo rzetelna robota, nie mam żadnych uwag merytorycznych. Bardzo się cieszę, że Anglicy sami taki film wyprodukowali i brytyjska publiczność mogła go obejrzeć. Wyrażam natomiast zdumienie, że Polacy w tej sprawie pozostają bierni i polska telewizja zamiast różnych głupot nie produkuje tego typu filmów. Tym to dziwniejsze, że zainteresowanie tematem jest bardzo duże: powstają kolejne książki (i sprzedają się na pniu), a szkoły za patronów wybierają polskich kryptoanalityków (zobacz tu i tu). A różni „mędrcy” kręcący się dookoła mediów nadal powtarzają, że mają dość tematów bogoojczyźnianych. Pytanie, jak daleko może się posunąć ich alienacja od prawdziwego społeczeństwa i jak długo ci pseudointelektualiści oderwani od realnych zainteresowań ludzi będą decydowali o kształcie polskich mediów?

    Na koniec oceny: film Gra tajemnic 8/10, książka Andrew Hodgesa Alan Turing: Enigma 6/10, dokument BBC Heroes of war. Poland 10/10.

    PS Łamaniem szyfrów i kodów zajmują się, zgodnie z przyjętą terminologią kryptoanalitycy, którzy niekoniecznie musza być matematykami. Kryptolodzy zaś zajmują się tworzeniem szyfrów. Z powodów trudności w zastąpieniu słowa „kryptoanalitycy” używałem wymiennie kryptologów, analityków i matematyków. Proszę o zrozumienie.

    Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, Wielka Brytania 2014, w roli Turinga Benedict Cumerbatch

    Andrew Hodges, Alan Turing: Enigma, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014.

    Heroes of war. Poland. Tytuł polski: Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej (Witold Pilecki, Złamanie Enigmy, Cichociemni, Żegota, Krystyna Skarbek), produkcja BBC.

  • Militaria

    Podchorąży z Armii Karpaty

    Tym razem w przeglądzie wspomnień wrześniowych rzecz całkowicie bodaj zapomniana. Karol Skrzypek był w 1939 podchorążym 4 Pułku Strzelców Podhalańskich (4 psp), który miał siedzibę w Cieszynie, a wraz 1 psp i 3 psp wchodził w skład 21 DPGór. gen. Józefa Kustronia.[1] Przypadła mu niewdzięczna rola uczestnictwa w batalionie zapasowym tego pułku. Jednostki tego typu powstawały z nadwyżek poborowych po mobilizacji. Były niekompletnie wyposażone i uzbrojone. W zamyśle miały być rezerwuarem uzupełnień dla walczących jednostek, realnie wzięły udział w walkach jako samodzielne pododdziały w oderwaniu od swoich macierzystych jednostek, ad hoc przydzielane do innych formacji. Najczęściej traktowane były po macoszemu, jako zapchajdziury. Siłą rzeczy punkt obserwacyjny plutonowego podchorążego musiał pokazywać kampanię wrześniową od jej bardziej chaotycznej strony.

    Karol Skrzypek przeszedł Szkołę Podchorążych Rezerwy w kompanii CKM. Co ciekawe przeszedł również szkolenie w użytkowaniu armat przeciwpancernych Boforsa 37 mm, co pokazuje, że cekaemiści byli również przygotowywani do roli dowódców w kompaniach przeciwpancernych (s. 20).

    Z miejsca postoju w Cieszynie batalion zapasowy został przetransportowany koleją do Nowego Sącza, gdzie w koszarach 1 psp zostało mu wydane 1 września uzbrojenie. Zamiast świeżo produkowanych CKM Browning wz. 30 otrzymali stare Maximy, a zamiast nowoczesnych moździerzy Stokesa otrzymali przestarzałe moździerze francuskie[2]. Zbrakło wielu elementów wyposażenia: pistoletów, hełmów, lornetek, mapników (s. 33). Nic dziwnego, że już na wstępie nastrój bojowy nieco przygasł.

    Szlak bojowy rozpoczął ów zbiorczy batalion od obrony Limanowej w dniu 4 września, następnego dnia Nowego Sącza, a później odcinka Wilczyska-Bobowa, gdzie został rozbity (6 IX), a poszczególne pododdziały dołączyły do innych jednostek 2 Brygady Górskiej. Autor przyłączył się do batalionu „Skole” mjr. Jerzego Dembowskiego[3] z 1 Pułku KOP. O postawie i zdolnościach bojowych tego oficera wypowiada się autor w samych superlatywach, jako o jasnym punkcie na firmamencie odwrotowego chaosu ogarniającego polskie jednostki. Następnie wziął udział w walkach pod Birczą 24 DP (12 IX), do której przyłączyły się oddziały 2 BG rozbitej 8 września w Krośnie.[4] Po dalszych perypetiach odwrotowych autorowi udało się dostać do Lwowa przebijając się przez niemieckie okrążenie jeszcze 20 września, akurat by zdążyć na kapitulacje Lwowa, która nastąpiła rankiem 22 września przed wojskami sowieckimi.

    Trzeba jeszcze wspomnieć, o doskonałym Posłowiu napisanym przez Ryszarda Daleckiego, znawcę działań Armii „Karpaty” w 1939 roku. Pokazuje ono nie tylko szerszą perspektywę działań wojsk polskich na obszarze, po którym poruszał się autor wspomnień, ale również rozszyfrowuje nazwy wszystkich jednostek, z którym stykał się autor, a także wyjaśnia wszystkie elementy pozycji bojowych potyczek, które przewijają się na kartach omawianego pamiętnika. Szkoda, że tak rzadko wspomnienia opatrywane są tak kompetentnym posłowiem pozwalającym z pogłębionym zrozumieniem czytać wydawane wspomnienia.

    Na pewno pozycja warta przeczytania dla wszystkich interesujących się przebiegiem kampanii wrześniowej, zwłaszcza na terenie Podkarpacia.

    Karol Skrzypek, Podkarpackim szlakiem września. Wspomnienia żołnierza Armii „Karpaty”, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1986.


    [1] Dowództwo 21 DPGór. mieściło się w Bielsku, 1 psp stacjonował w Nowym Sączu, a 3 psp w Bielsku. Tuż przed wybuchem kampanii wrześniowej został zmieniony skład dywizji – 1 psp został włączony do 2 Brygady Górskiej, a w zamian za to 21 dywizja otrzymała 202 pprez. sformowany w sierpniu 1939 na bazie Śląsko-Cieszyńskiej Półbrygady ON. Dywizja weszła w skład GO „Bielsko”, którą dowodził gen. Boruta Spiechowicz, zresztą wcześniejszy dowódca drugiej w Wojsku Polskim dywizji górskiej, czyli 22 DPGór.

    [2] Prawdopodobnie chodziło o moździerze Stokesa wz. 18 zakupione we Francji lub o produkowane w Polsce w firmie Avia moździerze wz. 28 lub wz. 30. Wszystkie te typy zostały później zastąpione przez moździerz wz. 31 produkowany w Polsce na licencji firmy Stokes-Brandt przez Stowarzyszenie Mechaników Polskich w Ameryce z siedzibą w podwarszawskim Pruszkowie, choć realnym wykonaniem zajmował się zakład w Porębie koło Zawiercia. Popularnie owe moździerze nazywano Stokesami, choć starsze typy też pochodziły z tej samej fabryki.

    [3] Skoro tak pozytywnie piszę o majorze Dembowskim, to warto wspomnieć, że oficer ów to legionista z I Brygady, wielkiej kariery w wojsku nie zrobił, skoro dwudziestolecie międzywojenne zakończył w stopniu majora, dowódcy batalionu KOP. Dostał się do niewoli sowieckiej, został zamordowany w Charkowie

    [4] Wszystkie te walki były prowadzone przeciwko niemieckiej 2 Dywizji Górskiej. Pod Birczą zresztą nie doszedł do skutku kontratak polskiej 11 DP, co mocno by najpewniej zaszkodziło tej niemieckiej dywizji. O całej sprawie szczegółowo pisze w swoich wspomnieniach gen. Prugar Ketling, a o jego wspomnieniach i sytuacji pod Birczą ja z kolej pisałem już na tym <a href=”http://historyczne.blox.pl/2015/01/Najlepszy-dowodca-najlepsza-dywizja.html”>blogu.</a>

  • Militaria

    Stanisław Sławiński, Armia „Pomorze”

    Kontynuuję przegląd dawno temu wydanych wspomnień związanych z kampanią wrześniową. Tym razem są to pamiętniki Stanisława Sławińskiego. Do wybuchu wojny był projektantem i inspektorem nadzoru budowlanego w Korpusie Ochrony Pogranicza. Przydział mobilizacyjny dostał do 27 pal, stamtąd trafił do sztabu 27 Dywizji Piechoty gen. Juliusza Drapelli. Ten zaś młodemu oficerowi rezerwy powierzył bardzo odpowiedzialna funkcję, mianowicie oficera łącznikowego 27 DP przy sztabie Armii „Pomorze”. Od tego momentu wspomnienia por. Sławińskiego robią się naprawdę ciekawe.

    W sztabie Armii „Pomorze” powierzono mu funkcje kuriera przewożącego rozkazy nie tylko do macierzystej 27 DP, ale również do innych wielkich jednostek. Dzięki temu poznajemy dramatyczne okoliczności rozbicia w korytarzu pomorskim 9 DP, pokiereszowania 27 DP i Pomorskiej BK. Szczególne wrażenie robi opis rozpaczliwej sytuacji wycofujących się jednostek natrafiających na barierę Wisły, gdzie nie czekają na nich żadne środki przeprawowe. Sławiński przedstawia ciekawą analizę przyczyn, które doprowadziły do saperskiej klęski, bowiem Armia „Pomorze” posiadała 1 września wystarczającą liczbę mostów saperskich i promów do zabezpieczenia efektywnego odwrotu swoich jednostek przez Wisłę. Zadecydowały błędy dowództwa Armii w zakresie lokalizacji mostu pontonowego i bierna postawa saperów w ostatnim momencie, kiedy obrona w korytarzu się zawaliła. Sławiński za tę wpadkę obciąża szefa saperów Armii „Pomorze” ppłk. Strumińskiego. (s.99-101, 110). Referuje też, co udało mu się ustalić odnośnie szarży pod Krojantami (s.60-61), jest to głos o tyle ciekawy, że autor sam nie był zaangażowany emocjonalnie w rozkazodawstwo dotyczące tej szarży. Obiektywizm jest tu wielce pożądany, ponieważ wiele szczegółów do tej pory budzi rozmaite wątpliwości.

    Drugi bardzo ciekawy okres działalności por. Sławińskiego odnosi się do walk części sił Armii „Pomorze” osłaniających tyły wojsk walczących nad Bzurą. Zwłaszcza chodzi tu o obronę Płocka przez 19 pp płk. Stanisława Sadowskiego (nie mylić z gen. Janem Sadowskim) pochodzący z rozczłonkowanej w transportach 5 DP gen. Juliusza Zulaufa.

    Książka warta przeczytania, pokazuje z jednej strony, jak wyglądały walki widziane przez młodszego oficera, z drugiej dostarcza niezwykle cennych informacji jak dowodzono Armią „Pomorze”. Na przykład okazuje się dzięki tym wspomnieniom, że podstawowym środkiem łączności między sztabem armii a poszczególnymi dywizjami była służba kurierów. To oczywiste, że przy szybkim tempie wydarzeń, zarówno sztab armii miał spóźnione informacje, jak i jego rozkazy również musiały być spóźnione i nieadekwatne do sytuacji, mimo najlepszej woli oficerów sztabu. W pierwszych dnia września sprawę ratowały obserwacyjne i łącznikowe loty samolotów, ale to też służba kurierska, tyle że szybsza. Co ciekawe, pisał o tym także Sławiński, tylko Kazimierz, autor książki o lotnictwie Armii „Pomorze”, a we wrześniu oficer w eskadrze obserwacyjnej działającej na rzecz tej armii. Oczywiście musi wprawiać w zdumienie brak łączności radiowej. W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że radiostacji nie mieliśmy za dużo, ale jednak takowe były. To kolejny przyczynek do obrazu łączności podczas kampanii wrześniowej.

    Stanisław Sławiński, Od Borów Tucholskich do Kampinosu, Iskry, Warszawa 1969

  • Militaria

    Stanisław Sławiński, Armia „Pomorze”

    Kontynuuję przegląd dawno temu wydanych wspomnień związanych z kampanią wrześniową. Tym razem są to pamiętniki Stanisława Sławińskiego. Do wybuchu wojny był projektantem i inspektorem nadzoru budowlanego w Korpusie Ochrony Pogranicza. Przydział mobilizacyjny dostał do 27 pal, stamtąd trafił do sztabu 27 Dywizji Piechoty gen. Juliusza Drapelli. Ten zaś młodemu oficerowi rezerwy powierzył bardzo odpowiedzialna funkcję, mianowicie oficera łącznikowego 27 DP przy sztabie Armii „Pomorze”. Od tego momentu wspomnienia por. Sławińskiego robią się naprawdę ciekawe.

    W sztabie Armii „Pomorze” powierzono mu funkcje kuriera przewożącego rozkazy nie tylko do macierzystej 27 DP, ale również do innych wielkich jednostek. Dzięki temu poznajemy dramatyczne okoliczności rozbicia w korytarzu pomorskim 9 DP, pokiereszowania 27 DP i Pomorskiej BK. Szczególne wrażenie robi opis rozpaczliwej sytuacji wycofujących się jednostek natrafiających na barierę Wisły, gdzie nie czekają na nich żadne środki przeprawowe. Sławiński przedstawia ciekawą analizę przyczyn, które doprowadziły do saperskiej klęski, bowiem Armia „Pomorze” posiadała 1 września wystarczającą liczbę mostów saperskich i promów do zabezpieczenia efektywnego odwrotu swoich jednostek przez Wisłę. Zadecydowały błędy dowództwa Armii w zakresie lokalizacji mostu pontonowego i bierna postawa saperów w ostatnim momencie, kiedy obrona w korytarzu się zawaliła. Sławiński za tę wpadkę obciąża szefa saperów Armii „Pomorze” ppłk. Strumińskiego. (s.99-101, 110). Referuje też, co udało mu się ustalić odnośnie szarży pod Krojantami (s.60-61), jest to głos o tyle ciekawy, że autor sam nie był zaangażowany emocjonalnie w rozkazodawstwo dotyczące tej szarży. Obiektywizm jest tu wielce pożądany, ponieważ wiele szczegółów do tej pory budzi rozmaite wątpliwości.

    Drugi bardzo ciekawy okres działalności por. Sławińskiego odnosi się do walk części sił Armii „Pomorze” osłaniających tyły wojsk walczących nad Bzurą. Zwłaszcza chodzi tu o obronę Płocka przez 19 pp płk. Stanisława Sadowskiego (nie mylić z gen. Janem Sadowskim) pochodzący z rozczłonkowanej w transportach 5 DP gen. Juliusza Zulaufa.

    Książka warta przeczytania, pokazuje z jednej strony, jak wyglądały walki widziane przez młodszego oficera, z drugiej dostarcza niezwykle cennych informacji jak dowodzono Armią „Pomorze”. Na przykład okazuje się dzięki tym wspomnieniom, że podstawowym środkiem łączności między sztabem armii a poszczególnymi dywizjami była służba kurierów. To oczywiste, że przy szybkim tempie wydarzeń, zarówno sztab armii miał spóźnione informacje, jak i jego rozkazy również musiały być spóźnione i nieadekwatne do sytuacji, mimo najlepszej woli oficerów sztabu. W pierwszych dnia września sprawę ratowały obserwacyjne i łącznikowe loty samolotów, ale to też służba kurierska, tyle że szybsza. Co ciekawe, pisał o tym także Sławiński, tylko Kazimierz, autor książki o lotnictwie Armii „Pomorze”, a we wrześniu oficer w eskadrze obserwacyjnej działającej na rzecz tej armii. Oczywiście musi wprawiać w zdumienie brak łączności radiowej. W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że radiostacji nie mieliśmy za dużo, ale jednak takowe były. To kolejny przyczynek do obrazu łączności podczas kampanii wrześniowej.

    Stanisław Sławiński, Od Borów Tucholskich do Kampinosu, Iskry, Warszawa 1969