• Teatr

    Hannah Arendt

    Rzecz o banalności miłości

    Spektakl dotyczy kilkuletniego romansu Hanny Arendt, młodej studentki  filozofii ze swoim mistrzem profesorem Martinem Heideggerem. Nie byłoby w tym romansie nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Hannah Arendt była Żydówką, a Martin Heidegger orędownikiem nazizmu na wyższych uczelniach. Co prawda flirt zaczął się jeszcze w latach dwudziestych, kiedy specyficzne poglądy Heideggera nie były jeszcze jasne, a po dojściu Hitlera do władzy definitywnie się zakończył, ale i tak pozostaje otwarte pytanie, jak to było  w ogóle możliwe. Kluczowa była wspólna fascynacja filozofią, ów, wspominany przez Arendt, apetyt na myślenie. Do tego doszło z jednej strony  urzeczenie wybitnym profesorem będącym u szczytu swoich twórczych możliwości, a z drugiej zauroczenie młodą, piękną, ale też i nadzwyczaj bystrą studentką. Wygląda na to, że miłość była silniejsza niż oczywiste bariery.

    Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, Agnieszka Grochowska jako młodsza Hanna Arendt, Piotr Adamczyk jako młodszy Martin Heidegger, recenzja

    Jeszcze ciekawsze było pokazane w sztuce spotkanie z lat pięćdziesiątych. Heidegger był obiektem dochodzenia komisji denazyfikacyjnej i miał zakaz nauczania, Arend była wschodzącą gwiazdą nauk humanistycznych, kończyła właśnie Korzenie totalitaryzmu.  Oczekiwała od swojego kochanka wyjaśnienia, jak był możliwy jego flirt z nazizmem. Jak przystało na intelektualistkę, chciała zrozumieć jego motywy. Nie były one ani przekonujące, ani dokładnie wyjaśnione, to najsłabszy punkt Banalności miłości. Mimo doświadczenia Holocaustu, w pełni świadoma Arendt i tak zachowuje cień dawnego uczucia wobec swojego niegdysiejszego mistrza. To raczej tajemnica niż banalność miłości, jeśli odnieść się do tytułu sztuki.

    Cała rzecz jest ciągle fascynująca i ciągle, mimo wyjaśnienia wszystkich okoliczności, trudna do pojęcia. Miłość niejedno ma imię. Nie potrafię tego inaczej spuentować.

    Bardzo ciekawy był w sztuce wątek „niemieckości”. Okazało się bowiem, nie wchodząc w szczegóły fabularne, że Żydzi pochodzący z Niemiec jeszcze długo po wojnie zachowywali zainteresowanie kulturą niemiecką, językiem, Goethem itd. Korci mnie, aby dodać, że podobnie Żydzi polscy, mimo wszystkich przykrych doświadczeń, bardzo często zachowywali żywy związek z kultura polską, przechowywali polskie tradycje i ściągali polskie książki, a nawet wydawali prasę polskojęzyczną. A dzisiejsi emigranci ze Związku Sowieckiego nadal oglądają w Izraelu stacje rosyjskojęzyczne i bardziej ich interesuje sytuacja w piśmiennictwie rosyjskim niż hebrajskim. To bardzo ciekawy fenomen: Żydzi asymilujący się do kultur narodów, wśród których żyli, zachowujący bardzo silny związek z tymi kulturami i to pomimo, iż doświadczali wiele złego ze strony tych narodów. Zauroczenie jednak trwa nadal. A może to zawiedziona miłość…

    Kilka słów o aktorstwie. Tak dobrze zagranej sztuki dawno nie widziałem. Zwłaszcza doskonały był duet kobiecy Agnieszka Grochowska i Teresa Budzisz-Krzyżanowska grający Hannę Arendt w różnych porach jej życia. To było po prostu upojne. To bodaj najlepszy w Polsce duet aktorek z dwóch różnych pokoleń. Feliks Falk, który spektakl wyreżyserował, miał tutaj intuicję fenomenalną.

    Bardzo ciekawym uzupełnieniem Rzeczy o banalności miłości jest niedawno obejrzany film Hannah Arendt, który mówi o zupełnie innym fragmencie biografii naszej bohaterki. Rzecz dotyczy reportaży Arendt z procesu Eichmanna, które znalazły się później w książce Eichmann w Jerozolimie. Wiele z jej opinii wzbudziło żywe protesty ze strony żydowskiej diaspory, a zwłaszcza mieszkańców Izraela. Chodziło zwłaszcza na przykład o twierdzenie, że żydowskie władze gett, tzw. Judenraty miały swój udział w zagładzie, a ponadto o  samo określenie „banalność zła”, co w opinii wielu Żydów miało deprecjonować diaboliczny wymiar Holocaustu. Ze strony Hanny Arendt wygłaszanie takich poglądów świadczyło o kolosalnej odwadze, ale przede wszystkim o wierności  swoim poglądom, o tym że myślenie i wnioskowanie jest poza sferą ideologii, poprawności, lojalności narodowej itd. W tym sensie Hannah Arendt powinna być patronką wszystkich intelektualistów, którym przypomina (i przypominać będzie), że przyzwoitość myślowa jest regułą wszechobowiązującą i wymaga odwagi, a podporządkowanie ideologiom (tak dzisiaj powszechne) jest zaprzeczeniem owej przyzwoitości.

    Kadr z filmu Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, Barbara Sukowa jako Hannah Arendt, recenzja

    W role Hanny Arendt wcieliła się Barbara Sukowa. Zagrała wspaniale, ale i tak postać Arendt w moich oczach wiązać się będzie z twarzą Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej.

    Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, w głównych rolach Agnieszka Grochowska (Młodsza Hanna Arendt), Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Starsza Hanna Arendt), Piotr Adamczyk (Młodszy Martin Heidegger), Andrzej Grabowski (Starszy Martin Heidegger), spektakl z 2011, kilkakrotnie powtarzany (jak najbardziej zasadnie) w Teatrze TV.

    Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, premiera 2012, w Polsce 24 stycznia 2014, w roli głównej Barbara Sukowa.

  • Film

    Walc z Baszirem

     Walc z Baszirem był jednym z większych rozczarowań – zdobył mnóstwo wyróżnień: Złoty Glob oraz nominacje do Oscara (za film nieanglojęzyczny) i kwalifikację do głownego konkursu Festiwalu w Cannes. Mi się nie podobał i to z wielu powodów. Po pierwsze warstwa graficzna to klasyczna kolorystyka komiksowa, niebiesko-szaro-bura. W tym kontekście senne marzenie o pięknej kobiecie przedstawionej w kolorze turkusowo-szarym, to jednak pomyłka, chyba, że ktoś wychował się na komiksach i to jest jego właściwy kontekst graficzny.

    Ponadto temat traumy wojennej jest dość naciągany. Główny bohater nie ma żadnych wspomnień z interwencji w Libanie i dość na siłę je w sobie wywołuje poprzez rozmowy z innymi uczestnikami tej operacji, a my mamy uwierzyć, że za tym wysilonym konceptem stoi tak głęboka, że niedostrzegalna życiowa trauma. Dużo bardziej przekonywujący w zakresie psychicznych skutków wojennych przeżyć jest Łowca jeleni czy Taksówkarz.

    Film kompletnie pomija kontekst interwencji w Libanie, a to było dość ważne, bo był to już wtedy kraj zwasalizowany przez Syrię, której wojska zajęły Dolinę Bekaa zaburzając równowagę polityczną w tym kraju, poprzez całkowite odsunięcie od władzy mniejszości chrześcijańskiej.

    Wreszcie trauma po masakrze w obozach Szabra i Szatila jest dość sztuczna, bo znakomita większość żołnierzy w ogóle nic o tym nie wiedziała, a ci nieliczni, którzy się domyślali, nie mieli najmniejszego wpływu na to, co się tam stało (działała tam milicja chrześcijańska).

    Trzeba jednak przyznać, że jeżeli pominąć wszystkie wskazane powyżej konteksty (lub ich brak) to stanowiący rdzeń filmu wątek pamięci, życia przeszłością, swoistej skazy w świadomości jest naprawdę interesujący i poruszający. W moich oczach film broniłby się dużo lepiej, jeśli zostałby umieszczony w abstrakcyjnej rzeczywistości, w jakiejś nibylandii, bo wtedy jedynym istotnym elementem tego filmu byłyby skutki wojny jako takiej w świadomości żołnierzy, szczególnie młodych chłopców, czyli w rzeczywistości żołnierzyków. A wiemy skądinąd, że niektórzy z nich znoszą takie doświadczenia fatalnie.

    Od filmu o ambicjach dokumentalnych oczekiwałbym jednak trochę szerszej perspektywy. Większość żołnierzy izraelskich w działaniach zbrojnych zabezpieczających elementarny byt swojej ojczyzny bierze udział z głębokim przekonaniem i na koniec ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo wie, że walczy w obronie swoich żon i matek narażonych na śmierć w zamach terrorystycznych lub – jak w przypadku Libanu – śmierć od ostrzału rakietowego. I ma takie przekonanie niezależnie od tego, jak dojmującym doświadczeniem jest służba w armii. Dziwnym trafem takich relacji w tym filmie nie ma. Nie ma nawet pytania, co my w tym Libanie robiliśmy i po co tam weszliśmy. Zabiegiem manipulacyjnym jest takie poprowadzenie akcji filmu, aby wytworzyć w widzach przekonanie, że Iraelczycy weszli tam tylko po to, aby dokonać masakry w obozach palestyńskich. Biorąc powyższe pod uwagę, można zaryzykować twierdzenie, że jest to film antysemicki, a dokładniej antyizraelski. A fakt, że powstał w Izraelu, a Folman nie został tam wyklęty świadczy o tym, że jest to bardzo, bardzo demokratyczny i tolerancyjny kraj.

    Odnoszę wrażenie, że jest to film klasycznie zrobiony „pod odbiorcę”. Opinia publiczna oczekuje filmu antywojennego, krytycznego wobec agresywnej polityki Izraela, wreszcie rozliczającego się z ludobójstwem. I co publiczność chce, to dostaje, a że niewiele ma to wspólnego z prawdą – trudno, c’est la vie. Ale dla mnie to tylko 1/10