• Teatr

    Kaczmarski w Ateneum

    Bardzo mnie cieszy renesans zainteresowania twórczością Jacka Kaczmarskiego. Mam wra- żenie, że po odzyskaniu wolności przez lata był to twórca zapomniany, a w każdym razie niedo- ceniany. W czasie, kiedy Polska przechodziła głębokie przemiany ustrojowe, ludzie oczekiwali chyba czegoś innego niż proponował Kaczmarski. To nie był dobry czas na poetyckie teksty, głębszą refleksję o sztuce, o roli artysty. Na pewno recepcji nie pomogła emigracja do Australii. Dopiero jego dramatyczna śmierć spowodowała, że piosenki (chyba właściwiej poezja śpiewana) Kaczmarskiego z powrotem wróciły do normalnego obiegu. Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię utracił.

    Interpretacje tekstów Kaczmarskiego w Teatrze Ateneum nie są jakieś przełomowe, ale ciekawe, bez fanfaronady, czy nadmiernych pretensji. Do najlepszych zaliczam Walkę postu z karnawałem i Lot Ikara. Zwłaszcza ten ostatni utwór został tak przekonująco zaśpiewany, że wysłuchałem go, jakby na nowo mierząc się z jego przesłaniem.

    Mała sala w Teatrze Ateneum powoduje, że nie istnieje żadna bariera miedzy widzami a aktorami. Nie ma wyodrębnionej sceny. Daje to piękne poczucie (złudzenie?) jedności wszystkich biorących udział w spektaklu. Zwłaszcza jak słucha się piosenek, które i tak dobrze się zna, a wspólna zabawa polega na ich przypominaniu.

    Premiera tego spektaklu odbyła się w 2014 roku, w 2017 zagrano setne przedstawienie, nie potrafię powiedzieć, ile ich odbyło się do tej pory. W każdym razie spektakl jest grany do dzisiaj i przypuszczam, że jeszcze jakiś czas pozostanie na afiszu. Pozycja konieczna dla wszystkich ceniących Kaczmarskiego. Czas na Lekcji historii zostanie spędzony przyjemnie, nie bez wzruszeń i na pewno skłoni do refleksji nad twórczością wielkiego barda.

    Jacek Kaczmarski, Lekcja historii, Teatr Ateneum, reżyseria: Jacek Bończyk, występują: Julia Konarska, Jacek Bończyk, Wojciech Brzeziński, Wojciech Michalak

  • Książki

    Tragiczny rejs

    Książka opisuje dzieje znanego rejsu niemieckiego liniowca pasażerskiego „St. Louis”, który w 1939 roku wyruszył z Hamburga mając na pokładzie 937 uchodźców żydowskich. Okręt płynął na Kubę, która była jednym z nielicznych krajów przyjmujących jeszcze uchodźców żydowskich. Niestety, kiedy statek dopłynął okazało się, ze władze kubańskie zmieniły zdanie i nie chcą przyjąć pasażerów tego statku. Zaczęło się poszukiwanie, kto mógłby im udzielić gościny. Odmówiły Stany Zjednoczone, Kanada czy państwa Ameryki Płd. Statek musiał po wielu dniach postoju zawrócić do Europy i groziło, że Żydzi będą musieli z powrotem wylądować w Niemczech.

    Na szczęście kilka krajów europejskich po długich negocjacjach zgodziło się przyjąć mniejsze grupy uchodźców i ostatecznie nikt z nich nie musiał powrócić do Niemiec. Niestety dla większości z nich (z wyjątkiem tych, którzy znaleźli się w Wielkiej Brytanii) oznaczało to odłożenia o rok znalezienia się w łapach hitlerowców, co nastąpiło po zajęciu przez nich Europy Zachodniej. W dalszej kolejności równało się to z zagładą.

    Tragedia uchodźców z „St. Louis” stała się symbolem obojętności USA wobec tragedii Żydów w Niemczech, ale również symbolem tego, że niechęć wobec imigracji uchodźców żydowskich skutkowała skazaniem ich na Holocaust.

    Omawiana książka jest klasycznym reportażem historycznym. Autorzy przedstawili losy kilkunastu pasażerów (łącznie z tym, jak dostali się na statek), decyzje członków załogi, w tym kapitana, działalność organizacji żydowskich organizujących pomoc dla uciekinierów, uwarunkowania rozstrzygnięć władz kubańskich. Wszystko to razem daje kompletny, bardzo szczegółowy i plastycznie przedstawiony obraz wszystkich okoliczności, jakie towarzyszyły temu tragicznemu rejsowi.

    Wart uwagi jest fakt, że Niemcy w 1939 roku nie stawiali żadnych ograniczeń dla emigracji Żydów – musieli jedynie wykupić bilet na statek, co prawda płacąc za rejs w obie strony.

    Ciekawa jest postawa kapitana „St. Louis”, Gustava Schrödera. Mianowicie postanowił on zapewnić żydowskim pasażerom wszystkie udogodnienia, na które mogą zwykle liczyć normalni pasażerowie. Co interesujące wytrwał w tym postanowieniu mimo opozycji członków załogi związanych z NSDAP.

    Lektura konieczna dla wszystkich interesujących się Holocaustem. Mimo iż książka dotyczy okresu wcześniejszego, to dobrze pokazuje obawy wszystkich państw przed imigracja żydowską, co tak fatalnie zaciążyło później nad losami ofiar zagłady. Na dodatek książka napisana jest „dobrym piórem”, co powoduje, że pomimo natłoku różnych drugorzędnych niekiedy szczegółów czyta się ją dość łatwo. Dobrze oddaje atmosferę tamtych czasów.

    Gordon Thomas, Max Morgan-Witts, Rejs wyklętych, Replika, Zakrzewo 2010, ss. 324.

  • Książki

    Pragier raz jeszcze. Tym razem o kompromisie.

    Adam Pragier, Czas przeszły dokonanyO wspomnieniach Pragiera już pisałem. Ciągle o nich jednak myślę i do jednego ich aspektu muszę jednak powrócić. Prawdę powiedziawszy te wspomnienia są skonstruowane wokół dwóch namiętnych resentymentów autora. Po pierwsze szczerze nienawidził Piłsudczyków, co biorąc pod uwagę, że był więźniem brzeskim, jest jak najbardziej zrozumiałe. Po wtóre był zdecydowanym przeciwnikiem ugodowej wobec Sowietów polityki Sikorskiego i Mikołajczyka. Ta kwestia, jak się wydaje, jest warta bliższego przyjrzenia, bowiem jest to spór pomiędzy strategicznymi orientacjami polskiej polityki zagranicznej, który w różnych odsłonach trwa do dzisiaj. Ściera się ciągle polityka kompromisu z Rosją motywowana realizmem i polityka zdecydowanego „nie” motywowana narodowymi imponderabiliami. Wszystko zaczęło się od Paktu Sikorki-Majski. Był on od razu krytykowany przez emigrację za pozostawienie bez rozstrzygnięcia kwestii polskiej granicy wschodniej. Oponenci chętnie widzieliby w tym pakcie potwierdzenie nienaruszalności naszych granic. Podpisanie paktu w istniejącym kształcie bardziej radykalni jego krytycy uważali wręcz za zdradę polskiej racji stanu. Pragier pisał swoje pamiętniki ponad 20 lat po tych wydarzeniach, znał skutki tego paktu, pozostał jednak wierny swoim bardzo sceptycznym przekonaniom. Także dzisiaj, mimo upływu blisko 80 lat, wielu publicystów nadal wchodzi w buty ówczesnych polemistów i namiętnie ów pakt potępia (celuje w tym zwłaszcza Piotr Zychowicz). Czy słusznie?

    Podpisanie Paktu Sikorski-Majski 30 lipca 1941. Od lewej: Władysław Sikorski, Anthony Eden, Winston Churchill i Iwan Majski

    Najpierw trzeba zadać pytanie czy można było uzyskać więcej od Sowietów? Wydaje się, że nie, ich stanowisko w sprawie granic było nieprzejednane, a wiedzieli także o nacisku rządu brytyjskiego na Polaków w sprawie zawarcia tego traktatu. Poza tym dla nich ten pakt nie był niezbędny – mogli sobie pozwolić na twardość. Z bardzo wysokim prawdopodobieństwem można zatem stwierdzić, że niemożliwe było uzyskanie od Sowietów gwarancji dla polskiej granicy wschodniej w jej przebiegu sprzed wybuchu wojny. Zresztą poważni historycy są zgodni w tej sprawie.

    Czy zatem krytyka paktu była słuszna? Mogę zrozumieć ówczesnych polityków, którzy alergicznie reagowali na milczącą zgodę (tak to postrzegali) Sikorskiego na sowiecki zabór ziem polskich. Natomiast kompletnie nie rozumiem dzisiejszych polemistów, którzy – mając już stosowną wiedzę – nadal zajadle potępiają pakt Sikorski-Majski. Pozostawanie w trwałej negacji układu alianckiego ze Związkiem Sowieckim na czele nic nie dawało, przedwojennej granicy by nie przywróciło. Natomiast nie wiadomo, czy w takiej sytuacji granica zachodnia oparłaby się na Odrze i Nysie Łużyckiej.

    Wydaje się, że w sprawie granicy wschodniej można było coś utargować podczas wizyty Sikorskiego w Moskwie zimą 1941/42. Stalin poruszył wtedy temat granicy mówiąc, że Polska musi ustąpić ciut-ciut. Co to miało znaczyć nie sprecyzował, ale na pewno nie była to zgoda na całość sowieckiej okupacji polskich terenów wschodnich. Sikorski tematu nie podjął, bo po pierwsze był chory i liczył na następne wizyty, które, jak wiadomo, się nie odbyły, a po wtóre naiwnie wierzył (zupełnie wbrew doświadczeniom z lat 1918-20), że o polskich granicach zadecyduje powojenna konferencja pokojowa.

    Puśćmy wodze fantazji, co by się stało, gdyby Sikorski podjął temat. Lwów byłby zapewne polski, cześć Wołynia z Łuckiem i Polesia również. Wilno pewnie przypadłoby sowieckiej republice litewskiej, ale na pewno Grodno, a może i Nowogródek pozostałby przy Polsce. Uratowalibyśmy w ten sposób część polskich ziem wschodnich. Jak jednak zareagowałaby opozycja na formalną zgodę rządu emigracyjnego na oddanie części terytorium. Najpewniej wspólnymi siłami piłsudczyków i opozycji demokratycznej Sikorski by został obalony, a porozumienie unieważnione. Jedyna szansa na uratowanie czegokolwiek na wschodzie ległaby w gruzach.

    Staje zatem pytanie o granice kompromisu w polityce polskiej. Wydaje się, że czasami warto iść na kompromis, nawet bardzo bolesny, aby w sytuacji beznadziejnej uratować cokolwiek. Od tego są politycy. Oczywiście muszą prawidłowo rozpoznawać uwarunkowania i mieć rozeznanie, kiedy taki trudny, wręcz dramatyczny kompromis jest uzasadniony, bo inaczej tracimy wszystko. Może lepiej czasem z czegoś fundamentalnego zrezygnować, aby w rozpaczliwej sytuacji coś jednak zyskać?

    Zamykając wątek granicy wschodniej, trzeba na jedną rzecz zwrócić uwagę. Umyka ona zarówno profesjonalnym historykom jak i zajadłym polemistom. Dzisiaj, ostatecznie, polska granic wschodnia jest absolutnie powszechnie akceptowana i nie znam żadnego głosu, który by wzywał do jej rewizji. Warto się zastanowić, w jakim świetle stawia to ówczesnych adwersarzy i ich dzisiejszych pogrobowców.

    Powodem niniejszych rozważań były wspomnienia Adama Pragiera. Od nich zacząłem i na nich kończę. W zakresie spraw wyżej poruszonych najbardziej dziwi, że tak wytrawny polityk, spisując swoje wspomnienia, pozostał tak nieubłaganym wrogiem polityki wschodniej Sikorskiego, mimo iż już wtedy wiedział mniej więcej tyle samo, co ja napisałem powyżej. Wiedza ta nie prowadziła jednak do żadnego zniuansowania poglądów. Mógł przecież uczciwie napisać: wtedy miałem takie zdanie, ale dzisiaj, zgodnie z aktualnym stanem wiedzy widzę te kwestie mniej ostro. Niczego takiego nie zrobił. Niezależnie od wszystkiego pozostał wierny swoim przekonaniom do ostatnich dni życia. I na sam koniec. Krytycy paktu Sikorski-Majski, w tej liczbie i Pragier, zwykle nie zauważają, że jego konsekwencją była m.in. ewakuacja Armii Andersa do Iranu. Sto tysięcy ludzi wywiezionych na Syberię uratowało się z sowieckiego piekła. Najpewniej ocalili dzięki temu swoje życie. Czy chociaż z tego powodu nie godzi się popatrzeć na to porozumienie z większym zrozumieniem?

  • Teatr

    Teatr Telewizji

    Nazbierało się kilka recenzyjek, mam nadzieję, że niektóre z nich ciekawe.

    Filomena Maturano

    Sztuka z 1946 r. Bardzo wzruszająca o matce, która wychowała samotnie trzech synów. Pracowała jako osoba do wszystkiego w wielkiej cukierni Domenica Soriano. Pod koniec życia zapragnęła uregulowania stosunków rodzinnych – małżeństwa z Domenico i przywrócenia ojca synom. Dalej nie będę przedstawiał fabuły, aby nie spoilować. W każdym razie oglądałem z radością i przejęciem. Niemała w tym zasługa doskonałego aktorstwa, zwłaszcza Anny Seniuk w roli głównej.

    Jest jeszcze ciekawa parantela. Główny bohater tej sztuki to Domenico Soriano. Kilka dni temu odwiedziłem galerię wybitnego meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Galeria monumentalnych rzeźb tworzących galerię ogrodową znajduje się w moim bliskim sąsiedztwie. Rzadkie nazwisko pojawiło się w moim otoczeniu w ciągu kilku dni dwa razy i to w zupełnie różnym kontekście raz dramatu, a raz rzeźby, raz we włoskim, a raz w meksykańskim wydaniu. Rzadkie. Świat jest mniejszy, niż mi się wydaje.

    Eduardo de Filippo, Filomena Maturano, reż. Michał Kwieciński, Teatr TV 1996, w gł. rolach Anna Seniuk i Jerzy Grałek.

    Boulevard Voltaire

    We współczesnym Paryżu nawiązuje się przypadkowy romans między hydraulikiem, który okazuje się polskim poetą i melomanem a bogatą damą polskiego pochodzenia, która okazuje się Żydówką. On, Pan R. (Janusz Gajos) jest w istocie polskim inteligentem, którego stan wojenny zastał we Francji. Pozostał i koleją wielu mu podobnych zarabia na życie wykonując pracę fizyczną. Ona, Pani Z. (Ewa Wiśniewska) jako dziecko wyjechała z Polski w 1956, jej mąż, również Żyd, zrobił we Francji karierę ekonomisty, był zaprzyjaźniony z ministrami, jednym słowa elita.

    Hydraulik pojawia się w mieszkaniu przy Boulevard Voltaire akurat w czasie gdy z głośników sączy się muzyka poważna. Okazuje się, że zna się on na tym rodzaju muzyki znacznie lepiej niż pani domu, bez trudu rozpoznaje autorów obrazów wiszących na ścianach tego luksusowego domu, zna się na alkoholach mimo, że ich nie pije. Bardzo interesujący, kulturalny starszy pan, a okazuje się, że również poeta ciągle pisujący wiersze.

    Sposób zadzierzgnięcia się tego romansu, jego rozwój, z bardzo trafnym, przewrotnie użytym cytatem ze Staffa (szacunek dla autora) oglądałem dwa razy z niesłabnącą przyjemnością. A do tego jeszcze doskonała córka Pani Z. grana przez Agnieszkę Grochowską. To kawał dobrego teatru, ale mimo wszystko to tylko wstęp do dania głównego. A jest nim dzika awantura wypływająca z faktu, że obie osoby posługują się stereotypami na temat swoich nacji. Pan R. mówi, co myśli o działaniach Żydów i oskarżeniach przez nich Polaków, Pani Z. nie pozostawała dłużna. Logika sporu, kontrowersji zwycięża, uleganie stereotypom daje gorzkie owoce.

    Fakt, że wymiana zdań odbywa się między inteligentami oznacza tylko tyle, że jest ona bardziej błyskotliwa, a argumenty trafniejsze. Inteligenckie pochodzenie nie chroni jednak przed zaostrzaniem dyskusji, która nieuchronnie przeradza się w awanturę z rzucaniem przedmiotami włącznie. O temperaturze tych napięć więcej niż sam przebieg kłótni mówi scena rozgrywająca się już po ostatecznym trzaśnięciu drzwiami. Obie osoby jakby się zmitygowały, stojąc przy zatrzaśniętych drzwiach (każda po swojej stronie), próbują ochłonąć, zastanowić się czy warto było. Siła konfliktu jednak dominuje i mimo zatrzymania się, refleksji, próby opamiętania, jednak w samotności odchodzą od zamkniętych drzwi. Wydaje się, że ciągle więcej dzieli niż łączy.

    Zakończenie nie przesądza, czy zerwanie jest stale. Pani Z. jednak sprawdza kran i poszukuje hydraulika…

    Dla mnie wartością samą w sobie jest uczciwe przedstawienie różnych stereotypów. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, ze Polacy podzielają różne stereotypy wobec innych nacji, nie mówi się jednak że ma również miejsce sytuacja odwrotna. Ponadto dużym szacunkiem obejmuję zawsze zwrócenie uwagi, że jesteśmy bardzo uwarunkowani naszą historią: Polacy swoją, Żydzi swoją a Francuzi swoją. Każdy człowiek ma też jakąś rodzinę, pochodzenie nas warunkuje, jednych tak, innych inaczej.

    Jedna rzecz jednak wzbudza moją niepewność. Bart wydaje się mówić, że na takie konflikty jak przedstawione w Boulevard Voltaire jesteśmy skazani, inteligenci również. Myślę, że Bart się myli. Znam kilka przypadków odwrotnych, w tym również polsko-żydowskich, gdzie takie napięcia nie występowały, a w każdym razie nie w  natężeniu, które można by z zewnątrz dostrzec. Doskonale, że Bart przedstawił sytuację, w której historia nie daje o sobie zapomnieć i wciąga nas w matnię, z drugiej strony pamiętajmy jednak, że na pewno nie jesteśmy na to skazani, nie ma tu żadnego determinizmu.

    Moja ocena to 10/10 Andrzej Bart, Boulevard Voltaire, reż. A. Bart, Teatr TV.

    Namiętna kobieta

    W dniu ślubu swojego syna, Marka (Piotr Adamczyk), jego matka (Marta Lipińska) wchodzi na strych i nie chce z niego zejść. To jej protest song. Przeciwko odejściu syna, z którym była związana, przeciwko upływowi lat, przeciwko nieudanemu, banalnemu małżeństwu, wreszcie przeciwko nadwadze. To refleksja starzejącej się kobiety nad przemijaniem, straconymi szansami, byłymi romansami. Jej dziwaczne zachowanie oznacza brak zgody na otaczający ją bieg spraw. Jej protest jest nieco absurdalny, bezsensowny – zgoda, ale świat ze wszystkimi utraconymi złudzeniami też  sensowny nie jest.

    Sztuka ma formę lekkiej komedii, niekiedy nawet farsy. Niech to nie myli widzów. Pod warstwą lekkiej, zabawowej formy, skłaniającej do uśmiechu, jest warstwa pobudzająca do głębszej refleksji. Moja ocena to 8/10, bo mimo wszystko za farsami nie przepadam.

    Kay Mellor, Namiętna kobieta, reż. Maciej Englert, spektakl Teatru Współczesnego, przeniesiony w niezmienionej obsadzie do Teatru TV.

    Piąta strona świata

    Oglądałem z mieszanymi uczuciami. Bardzo, bardzo lubię historie regionalne, Śląsk cenię sobie szczególnie. Z przyjemnością oglądałem panoramę doświadczenia Ślązaków w różnych, zwykle ciężkich czasach. To na plus.

    Natomiast mam chyba dość tego stałego biadolenia na polskość, na swój los gorszy od innych. Poza przyczynkami sztuka tak skonstruowana nie wniosła nic nowego do mojego rozumienia śląskiej historii. Na dodatek wystawiona została w sposób, mówiąc delikatnie, nie wybitny.

    Kazimierz Kutz, Piąta strona świata, reż. Robert Talarczyk, premiera w Teatrze Śląskim w Katowicach, przeniesiony do Teatru TV.

    Brancz

    W zamierzeniu autora tekstu i reżysera miała to być komedia. Ale czy ktoś przy takich dowcipach wybucha śmiechem. Wątpię. Może to taka formuła do refleksji, choć z przymrużeniem oka, ale szczerze powiedziawszy nie dostrzegłem w tej sztuce podniesienia żadnego poważniejszego problemu. Konstatacja, że pokolenie rodziców ma inne postrzeganie świata niż pokolenie dzieci, jest po prostu banalne. Natomiast ośmieszanie starych matek, jako pazernych i przygłupich jest po prostu zwyczajnie niesmaczne. I ten ostatnie przymiotnik najczęściej przychodzi do głowy, gdy myśli się o tym spektaklu.

    Nawet nie mam ochoty tracić czas na napisanie w tej kwestii. Niesmaczne i pretensjonalne, jak tytuł tego utworu. Cóż to bowiem jest brancz/Brancz? Żałuję postępującej atrofii sił twórczych Juliusza Machulskiego, którego Vabank, Seksmisję czy Girl Guide bardzo dobrze wspominam. Swoją drogą, czy ociekający poprawnością Machulski byłby w stanie dziś powtórzyć Seksmisję? Pytanie retoryczne, dzisiaj co najwyżej mógłby zrobić taką misjęà rebours. Machulski jest producentem wielu filmów, znacznie lepszych niż te, które sam reżyseruje np. W  ciemności. Moja dobra rada jest skoncentrować się na tym, co dobrze wychodzi, a nie robić kolejnych knotów typu Brancz, czy kinowa Ambassada. Facet ma jednak, jako producent, silną pozycję w środowisku i kolejnych jego „dzieł” jednak musimy się spodziewać.

    Ocena końcowa 2/10, na plus zaliczam doskonałe aktorstwo. Żal tylko, że aktorki o takim życiorysie i taki potencjale jak Anna Seniuk czy Stanisława Celińska musza poniżać się do gry w takim kiczu, na końcu bowiem pozostaje pajacowanie bez istotnego uzasadnienia.

    Juliusz Machulski, Brancz, reż. Juliusz Machulski, Teatr TV.

  • Militaria

    Powstania śląskie

    1. O powstaniach śląskich napisano bardzo dużo, ale dobrych książek prawie nie było. Tę lukę zapełnił prof. Ryszard Kaczmarek.

    2. Najważniejsza zaletą tej monografii jest bardzo szerokie uwzględnienie sytuacji po stronie niemieckiej. Uwzględnione zostały nie tylko uwarunkowania polityczne, ale także przemiany w Reichswerze (do poziomu pojedynczych jednostek!) i organizacji niemieckich organizacji paramilitarnych na czele ze znanymi Freikorpsami. Ten aspekt historii powstań śląskich był do tej pory zupełnie pomijany. w polskiej historiografii.

    3. Dość szczegółowo autor przedstawia okoliczności wybuchu kolejnych powstań, nie przemilcza kłopotliwych szczegółów (jak na przykład w przypadku pierwszego powstania) ani obcych polskiej mitologii informacji o uzgodnieniu przez Korfantego z gen. Le Rondem terminu wybuchu III Powstania Śląskiego.

    4. Polscy autorzy najczęściej uwypuklają proniemieckie stanowisko Anglików i Włochów budując narracje osamotnionej walki nie wspieranej przez aliantów. Kaczmarek zwraca uwagę na ogromne wparcie Francuzów, bez niego historia potoczyłaby się zapewne inaczej i dla Polski znacznie gorzej.

    5. Dla wszystkich zainteresowanych tą tematyką lektura obowiązkowa.

    Ryszard Kaczmarek, Powstania śląskie 1919-1920-1921, Wydawnictwo Literackie, 2019, s. 624