• Książki

    Jak mordowali zwykli ludzie

    Dla historiografii dotyczącej Holocaustu książka ta miała znaczenie przełomowe. Przedstawione w niej są bardzo szczegółowo losy jednego z batalionów policji, często z dokładnością do zachowań pojedynczych policjantów w poszczególnych akcjach likwidacyjnych. A co najbardziej istotne nie był to batalion złożony z zawodowych funkcjonariuszy, ale z normalnych poborowych, którzy nie wiele wcześniej zostali doń wcieleni, stąd zresztą słowo „rezerwowy” w jego nazwie. Byli to mężczyźni w średnim wieku, nie podlegający poborowi do Wehrmachtu. Daje więc książka pogląd, jak wobec Holocaustu zachowywali się normalni Niemcy, wzięci do służby prosto z ulicy. Co najbardziej wstrząsające, bez żadnych zahamowań wykonywali oni swoją katowską robotę. Jedynie pojedyncze osoby odmówiły udziału w rozstrzeliwaniach. Większość bez zasadniczych problemów robiła wszystko, czego od nich oczekiwali: mordowanie Żydów, ładowanie do wagonów, ściganie ukrywających się.

    Do najbardziej ciekawych fragmentów książki, zaliczam te, w których autor próbuje dociekać przyczyn takiego postępowania. Generalnie to wojna o charakterze rasowych miała powodować odczłowieczanie ofiar, co ułatwiało udział w zagładzie. Poza tym wojna, jako taka, budująca nienawiść miedzy „naszymi” a „wrogiem” tworzyła sprzyjający kontekst do stosowania okrucieństw. W przypadku 101 Batalionu nie zachodziła natomiast nadreprezentacji osób o poglądach nazistowskich ani tych o szczególnych skłonnościach do przemocy. Nie ma również zastosowania chętnie przywoływana w procesach sądowych kwestia działania na rozkaz, bowiem żadnemu z obrońców w tych procesach nie udało się przywołać konkretnego przykładu represji za odmowę wykonania rozkazu. Zresztą również w tym batalionie znalazły się jednostki, które w ogóle odmówiły udziału w akcjach związanych z Holocaustem (jeden z oficerów) lub co najmniej udziału w rozstrzeliwaniach. Nic im się nastało, dowódca batalionu wydał zgodę na takie uchylenia się od obowiązków. Natomiast pozostali policjanci bardzo źle na to patrzyli, widząc w tym element słabości charakteru i braku solidarności z tymi, którzy i tak muszą te „brudną robotę” wykonać.

    Jeżeli chodzi o różne teorie psychologiczne to Browning wskazuje na duży udział konformizmu związanego z autorytetem dowódców i szerzej przywódców państwa (eksperyment Milgrama) oraz związanego z funkcją w grupie (eksperyment więzienny Zimbardo). „Zdecydowana większość mężczyzn nie była w stanie wystąpić z szeregu i otwarcie odmówić mordowania. Woleli strzelać niż zachować się w sposób nonkonformistyczny. Z czego to wynikało? Przede wszystkim z tego, że odmowa oznaczałaby zrzucenie „brudnej roboty” na towarzyszy broni.” Prowadzi to Browninga do podsumowania, że w sprzyjających warunkach normalni ludzie w normalnych społeczeństwach mogą zachować jak policjanci ze 101 Batalionu policji. Ten wniosek wzbudzał najwięcej polemik i doprowadził do powstania książek polemicznych, przede wszystkim Gorliwych katów Hitlera Daniela Goldhagena, ale to zupełnie inna historia.

    Teorię Adorno o „osobowości autorytarnej”, której reprezentacji mieli budować podstawy nazizmu Browning odrzucił posługując się cytatem z Nowoczesności i Zagłady Zygmunta Baumana „Dla Adorna i jego kolegów nazizm był okrutny, ponieważ okrutni byli naziści, a naziści byli okrutni, ponieważ do partii nazistowskiej wstępowali okrutni ludzie.”

    Zgadzam się generalnie z ustaleniami Browninga, z jednym poważnym zastrzeżeniem. Nie uwzględnił on w swoich rozważaniach bardzo ważnego czynnika „charakteru narodowego” Niemców. Rozumiem, że jest to termin bardzo sprzeczny z wszelkimi poprawnościami politycznymi. Zatem wyjaśniam, że nie mam na myśli żadnych determinant genetycznych ani wysysania niczego z mlekiem matki. Chodzi o pewne zakorzenione w kulturze danego narodu (i w danym okresie dodajmy) przekonania. W przypadku Niemców była to skłonność do stosowania przemocy w stosunku do innych narodów. Przyznawali oni sobie do tego prawo i wcale nie było to związane tylko z ideologią nazistowską. Przypomnijmy sobie Hakatę i walkę z polskością. W czasie I wojny światowej w Belgii zabijali cywilów pod różnymi, najczęściej wydumanymi pretekstami. Gdyby wtedy doszło do procesów o zbrodnie wojenne, to być może losy II wojny światowej potoczyłyby się inaczej.

    Wydaje się, że również czynnik indoktrynacji antysemickiej nie miał decydującego znaczenia. Tak samo jak Żydów mordowano również Cyganów, którzy byli przecież aryjczykami! Masowych zbrodni dopuszczano się również na Polakach czy Rosjanach. Już w 1939 roku Wehrmacht dokonywał egzekucji polskich jeńców. Zwróćmy uwagę, że 101 Batalion, dokonał również pacyfikacji polskiej wsi Talczyn, gdzie doszło do masowych rozstrzeliwań i w tym również przypadku policjantom nie zadrżało ręka. Taki był rozkaz i ktoś musiał go wykonać, niezależnie od tego czy byli to Polacy czy Żydzi.

    Na zakończenie jeszcze jeden polski watek tej książki. Policjanci z omawianego batalionu byli przekonani, że do Polski zostali skierowani aby walczyć z zakorzenionym tu bezprawiem. Interesujące?

    Podsumowując: książka należy do klasyki gatunku i lektura jest obowiązkowa. Zaliczam do elitarnych „sił sensu” i spokojnie oceniam na 10/10.

    Christopher R. Browning: Zwykli ludzie. 101. Rezerwowy Batalion Policji i ostateczne rozwiązanie w  Polsce, Rebis, Poznań 2019 (wyd. 2), s. 384.

  • Książki

    Monografia Holocaustu

    Laurence Rees, Holocaust. Nowa historia, Prószyński i S-kaAutor jest historykiem i dziennikarzem, twórcą filmów dokumentalnych również na tematy związane z Holocaustem. Ta uwaga jest o tyle istotna, że dysponuje on wieloma nagranymi relacjami nie zawsze dostępnymi dla innych historyków. Często korzysta z nich w książce, przez co wiele wydarzeń przedstawianych jest za pomocą cytatów z relacji świadków i to nie tylko ofiar, ale również sprawców. Oczywiście powoduje to, że książka jest łatwa w odbiorze, mimo natłoku szczegółowych informacji. Jest również do bólu wstrząsająca.

    Historycy piszący o Holocauście dzielą się na intencjonalistów i funkcjonalistów. Ci pierwsi kluczową rolę przypisują Hitlerowi i ideologii nazistowskiej. Holocaust miał być wg nich wpisany od początku w plany hitlerowskie, a moment jego realizacji był uwarunkowany tylko sprzyjającymi okolicznościami, które powstały po ataku na Związek Sowiecki. Funkcjonaliści natomiast widzą zagładę jako splot wielu czynników, który bynajmniej nie był od początku zdeterminowany, ale raczej narastał w miarę zaostrzania się wojny i związanych z nią okrucieństw. W wersji radykalnej funkcjonaliści uważają, że nie było jednej decyzji o Holokauście, ale wiele szczegółowych, mających swoje własne specyficzne uwarunkowania.

    Rees w tym sporze nie zajmuje żadnego stanowiska. Ogranicza się wyłącznie do przedstawienia faktów, nie próbuje dokonać żadnej syntezy czy podsumowania. Czytelnicy świadomi zarysowanej powyżej kontrowersji sami mogą wyrobić sobie opinię i ewentualnie przypisać się do którejś z istniejących szkół historiograficznych. Taka postawa autora dla jednych może być zaletą, dla innych wadą. Ja osobiście bym wolał, aby autor, który ma dobrze przemyślany problem, ujawnił jednak swój pogląd na podstawową przecież kwestię dla zrozumienia Holocaustu.

    Fakty przedstawione przez Reesa wydają się potwierdzać koncepcję funkcjonalistów. Całej dyskusji wokół tego problemu nie zamierzam przedstawiać, ale jeden znamienny fakt jednak podam. Mianowicie w roku 1941 władze słowackie zamierzały deportować swoich Żydów do Rzeszy lub na tereny przez nich okupowane czyli do Generalnego Gubernatorstwa. Niemcy przedstawili jednak warunek: mogą przyjąć tylko zdolnych do pracy. Ostatecznie po negocjacjach podpisano w kwietniu 1942 r. porozumienie, w którym postanowiono, że za deportowane rodziny potencjalnych pracowników Słowacy będą musieli zapłacić. Warto sobie uświadomić, że wtedy już działały obozy zagłady w Bełżcu i w Chełmnie nad Nerem, a następne były w budowie. W tym samym czasie jednak obawiali się Niemcy pojawienia się w GG dużej grupy „nieproduktywnych” Żydów. Czyli nie przewidywali ich natychmiastowej eksterminacji. Zatem przykład słowacki wskazuje, że decyzje o Holocauście (zagładzie wszystkich Żydów europejskich) nie były chyba jeszcze podjęte. A mówimy o kwietniu 1942 r.!

    Kolejnym ciekawym momentem, według którego oceniam wartość prac o Holocauście jest komentarz do konferencji w Wannsee. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie podjęto tam decyzji o Holocauście. Opinia publiczna, a także niektórzy mniej zorientowani historycy, oczekują jasnego wskazania momentu, kiedy wszystko zostało rozstrzygnięte. Ale takiego momentu albo nie było, albo jest nam nieznany. Byłoby o wiele prościej, jeżeli dałoby się konferencję w Wansee zaklasyfikować jako taki punkt przełomowy. Rees przyznaje, że „taki pogląd na historię jest jednak błędny”.[1] Zgodnie jednak z logiką niezajmowania konkretnego stanowiska, dalej pisze coś innego mianowicie, że w Wansee, „ochoczo poparli zamysł wytępienia 11 milionów ludzi”.[2] Co zatem naprawdę wydarzyło się na tej konferencji?

    Cała nasza wiedza opiera się o jedną notatkę, która się zachowała i jest dostępna na stronie muzeum Wannsee, także w języku polskim. Większość dyskusji poświęcona była zagadnieniu, kogo można traktować jako Żyda. Oczywiście odnosiło się to do terenu Niemiec, bo na wschodzie (w tym również w Polsce) nikt takimi drobiazgami głowy sobie nie zaprzątał i do getta trafiali ci, których jakiś Niemiec za Żyda uważał, bardzo rozszerzająco traktując jakiekolwiek definicje. W tym wielostronicowym dokumencie kluczowe są dwa zdania wypowiedziane przez Heydricha przyjęte przez zgromadzonych do milczącej wiadomości. Żydzi (wszyscy?) mieli być skierowani w kolumnach roboczych do budowania dróg na wschodzie, gdzie przewidywano dużą śmiertelność. Ci którzy przeżyją mają być poddani „specjalnemu traktowaniu”. Ta zapowiedź wskazuje na eksterminacyjne intencje wobec Żydów, ale jednocześnie pokazuje, że plany były na etapie bardzo początkowym, i w szczegółach zupełnie nierealistyczne. Jak na długą wypowiedź Heydricha to bardzo skąpe i ogólne informacje. Nie zostały także zrealizowane zgodnie z zapowiedziami i nie były przedmiotem dyskusji na konferencji. Na dodatek nie jest jasne, w jakiej relacji do tych planów była Akcja Reinhardt, do której trwały już przygotowania – w budowie były kolejne obozy zagłady.[3]

    Podsumowując: na konferencji w Wannsee nie zapadły żadne decyzje dotyczące eksterminacji Żydów. W wypowiedzi Heydricha były jedynie bardzo ogólnikowe zapowiedzi wskazujące na zamiar eksterminacji Żydów europejskich. Znaczenie notatki z tej konferencji polega na tym, że jest to jedyny dokument wskazujący na planistykę dotyczącą Holocaustu. Powierzchowny, niezrealizowany, ale tylko taki mamy!

    Generalnie Rees prezentuje postawę wyważoną, pewnym wyjątkiem jest stanowisko Watykanu i Kościoła wobec Holocaustu. Tutaj, podobnie jak w przypadku Wannsee podąża za głosem tłumu. Uczciwie przedstawia argumenty różnych stron, ale ostatecznie wyciąga wnioski wbrew przedstawianym argumentom. Warto tu przytoczyć sytuację z Holandii. Mianowicie kiedy Niemcy dowiedzieli się, że biskup Utrechtu Johannes de Jong zamierza potępić w 1942 roku deportacje Żydów, ostrzegli go, że jeżeli to uczyni, deportowani z Holandii zostaną także Żydzi, którzy przeszli na chrześcijaństwo. Biskup ogłosił list pasterski, a Niemcy zgodnie z zapowiedzią deportowali dodatkowo kilkuset ochrzczonych Żydów. Jedną z ofiar tego odwetu była karmelitanka Edyta Stein[4] (szkoda, że Rees o tym nie wspomina), późniejsza błogosławiona. Naprawdę poważnych wygibasów myślowych wymagało, żeby pomimo doświadczeń z tego dramatycznego szantażu nie rozumieć powodu milczenia Watykanu.

    Czytelnicy nieco lepiej zorientowani w historii Holocaustu nie powinni za dużo od książki oczekiwać. W wielu miejscach brakuje dat, liczb, nazwisk. Ułatwia to narrację typu dziennikarskiego, zindywidualizowanie losów żydowskich i przejmującą opowieść dotyczącą strasznych losów poszczególnych ludzi. Plusem książki jest szeroka perspektywa, mówienie o sytuacji w wielu krajach i podejmowanie tematów wzbudzających kontrowersje. Zdecydowanie warto przeczytać, każdy dla siebie coś znajdzie.

    Laurence Rees, Holocaust. Nowa historia, Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, s. 552, indeks [!], ilustracje.


    [1] s. 290.

    [2] s. 295

    [3] W Wikipedii błędnie jest łączona Akcja Reinhardt z konferencją w Wannsee, hasło „Einsatz Reinhardt”, dostęp 11.08.2020.

    [4] W starszych biografiach Edyty Stein zwykle pomijano ten kontekst jej wywózki: Janina Immaculata Adamska, Błogosławiona Edyta Stein, Wyd. OO, Karmelitów Bosych, Kraków 1988 i Wladysław Kluz, Wrocławianka dr Edyta Stein, ATK Warzawa 1989. Natomiast prawdziwy zalew szczegółów w: Edyta Stein. Filozof i karmelitanka, opr. s. Teresa Renata od Ducha Świętego, Edition du Dialogue, Paris 1987 – zapewne dlatego, że zakonnica-autorka była Holenderką; co z tego skoro istota szantażu umknęła w powodzi drugorzędnych detali, przy okazji okazało się, że Rees kilka szczegółów pomylił. W niezawodnej Wikipedii na temat przyczyny deportacji ledwie pół zdania (hasło Edyta Stein, dostęp 7.12.2020)

  • Książki

    Tragiczny rejs

    Książka opisuje dzieje znanego rejsu niemieckiego liniowca pasażerskiego „St. Louis”, który w 1939 roku wyruszył z Hamburga mając na pokładzie 937 uchodźców żydowskich. Okręt płynął na Kubę, która była jednym z nielicznych krajów przyjmujących jeszcze uchodźców żydowskich. Niestety, kiedy statek dopłynął okazało się, ze władze kubańskie zmieniły zdanie i nie chcą przyjąć pasażerów tego statku. Zaczęło się poszukiwanie, kto mógłby im udzielić gościny. Odmówiły Stany Zjednoczone, Kanada czy państwa Ameryki Płd. Statek musiał po wielu dniach postoju zawrócić do Europy i groziło, że Żydzi będą musieli z powrotem wylądować w Niemczech.

    Na szczęście kilka krajów europejskich po długich negocjacjach zgodziło się przyjąć mniejsze grupy uchodźców i ostatecznie nikt z nich nie musiał powrócić do Niemiec. Niestety dla większości z nich (z wyjątkiem tych, którzy znaleźli się w Wielkiej Brytanii) oznaczało to odłożenia o rok znalezienia się w łapach hitlerowców, co nastąpiło po zajęciu przez nich Europy Zachodniej. W dalszej kolejności równało się to z zagładą.

    Tragedia uchodźców z „St. Louis” stała się symbolem obojętności USA wobec tragedii Żydów w Niemczech, ale również symbolem tego, że niechęć wobec imigracji uchodźców żydowskich skutkowała skazaniem ich na Holocaust.

    Omawiana książka jest klasycznym reportażem historycznym. Autorzy przedstawili losy kilkunastu pasażerów (łącznie z tym, jak dostali się na statek), decyzje członków załogi, w tym kapitana, działalność organizacji żydowskich organizujących pomoc dla uciekinierów, uwarunkowania rozstrzygnięć władz kubańskich. Wszystko to razem daje kompletny, bardzo szczegółowy i plastycznie przedstawiony obraz wszystkich okoliczności, jakie towarzyszyły temu tragicznemu rejsowi.

    Wart uwagi jest fakt, że Niemcy w 1939 roku nie stawiali żadnych ograniczeń dla emigracji Żydów – musieli jedynie wykupić bilet na statek, co prawda płacąc za rejs w obie strony.

    Ciekawa jest postawa kapitana „St. Louis”, Gustava Schrödera. Mianowicie postanowił on zapewnić żydowskim pasażerom wszystkie udogodnienia, na które mogą zwykle liczyć normalni pasażerowie. Co interesujące wytrwał w tym postanowieniu mimo opozycji członków załogi związanych z NSDAP.

    Lektura konieczna dla wszystkich interesujących się Holocaustem. Mimo iż książka dotyczy okresu wcześniejszego, to dobrze pokazuje obawy wszystkich państw przed imigracja żydowską, co tak fatalnie zaciążyło później nad losami ofiar zagłady. Na dodatek książka napisana jest „dobrym piórem”, co powoduje, że pomimo natłoku różnych drugorzędnych niekiedy szczegółów czyta się ją dość łatwo. Dobrze oddaje atmosferę tamtych czasów.

    Gordon Thomas, Max Morgan-Witts, Rejs wyklętych, Replika, Zakrzewo 2010, ss. 324.

  • Teatr

    Teatr Telewizji

    Nazbierało się kilka recenzyjek, mam nadzieję, że niektóre z nich ciekawe.

    Filomena Maturano

    Sztuka z 1946 r. Bardzo wzruszająca o matce, która wychowała samotnie trzech synów. Pracowała jako osoba do wszystkiego w wielkiej cukierni Domenica Soriano. Pod koniec życia zapragnęła uregulowania stosunków rodzinnych – małżeństwa z Domenico i przywrócenia ojca synom. Dalej nie będę przedstawiał fabuły, aby nie spoilować. W każdym razie oglądałem z radością i przejęciem. Niemała w tym zasługa doskonałego aktorstwa, zwłaszcza Anny Seniuk w roli głównej.

    Jest jeszcze ciekawa parantela. Główny bohater tej sztuki to Domenico Soriano. Kilka dni temu odwiedziłem galerię wybitnego meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Galeria monumentalnych rzeźb tworzących galerię ogrodową znajduje się w moim bliskim sąsiedztwie. Rzadkie nazwisko pojawiło się w moim otoczeniu w ciągu kilku dni dwa razy i to w zupełnie różnym kontekście raz dramatu, a raz rzeźby, raz we włoskim, a raz w meksykańskim wydaniu. Rzadkie. Świat jest mniejszy, niż mi się wydaje.

    Eduardo de Filippo, Filomena Maturano, reż. Michał Kwieciński, Teatr TV 1996, w gł. rolach Anna Seniuk i Jerzy Grałek.

    Boulevard Voltaire

    We współczesnym Paryżu nawiązuje się przypadkowy romans między hydraulikiem, który okazuje się polskim poetą i melomanem a bogatą damą polskiego pochodzenia, która okazuje się Żydówką. On, Pan R. (Janusz Gajos) jest w istocie polskim inteligentem, którego stan wojenny zastał we Francji. Pozostał i koleją wielu mu podobnych zarabia na życie wykonując pracę fizyczną. Ona, Pani Z. (Ewa Wiśniewska) jako dziecko wyjechała z Polski w 1956, jej mąż, również Żyd, zrobił we Francji karierę ekonomisty, był zaprzyjaźniony z ministrami, jednym słowa elita.

    Hydraulik pojawia się w mieszkaniu przy Boulevard Voltaire akurat w czasie gdy z głośników sączy się muzyka poważna. Okazuje się, że zna się on na tym rodzaju muzyki znacznie lepiej niż pani domu, bez trudu rozpoznaje autorów obrazów wiszących na ścianach tego luksusowego domu, zna się na alkoholach mimo, że ich nie pije. Bardzo interesujący, kulturalny starszy pan, a okazuje się, że również poeta ciągle pisujący wiersze.

    Sposób zadzierzgnięcia się tego romansu, jego rozwój, z bardzo trafnym, przewrotnie użytym cytatem ze Staffa (szacunek dla autora) oglądałem dwa razy z niesłabnącą przyjemnością. A do tego jeszcze doskonała córka Pani Z. grana przez Agnieszkę Grochowską. To kawał dobrego teatru, ale mimo wszystko to tylko wstęp do dania głównego. A jest nim dzika awantura wypływająca z faktu, że obie osoby posługują się stereotypami na temat swoich nacji. Pan R. mówi, co myśli o działaniach Żydów i oskarżeniach przez nich Polaków, Pani Z. nie pozostawała dłużna. Logika sporu, kontrowersji zwycięża, uleganie stereotypom daje gorzkie owoce.

    Fakt, że wymiana zdań odbywa się między inteligentami oznacza tylko tyle, że jest ona bardziej błyskotliwa, a argumenty trafniejsze. Inteligenckie pochodzenie nie chroni jednak przed zaostrzaniem dyskusji, która nieuchronnie przeradza się w awanturę z rzucaniem przedmiotami włącznie. O temperaturze tych napięć więcej niż sam przebieg kłótni mówi scena rozgrywająca się już po ostatecznym trzaśnięciu drzwiami. Obie osoby jakby się zmitygowały, stojąc przy zatrzaśniętych drzwiach (każda po swojej stronie), próbują ochłonąć, zastanowić się czy warto było. Siła konfliktu jednak dominuje i mimo zatrzymania się, refleksji, próby opamiętania, jednak w samotności odchodzą od zamkniętych drzwi. Wydaje się, że ciągle więcej dzieli niż łączy.

    Zakończenie nie przesądza, czy zerwanie jest stale. Pani Z. jednak sprawdza kran i poszukuje hydraulika…

    Dla mnie wartością samą w sobie jest uczciwe przedstawienie różnych stereotypów. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, ze Polacy podzielają różne stereotypy wobec innych nacji, nie mówi się jednak że ma również miejsce sytuacja odwrotna. Ponadto dużym szacunkiem obejmuję zawsze zwrócenie uwagi, że jesteśmy bardzo uwarunkowani naszą historią: Polacy swoją, Żydzi swoją a Francuzi swoją. Każdy człowiek ma też jakąś rodzinę, pochodzenie nas warunkuje, jednych tak, innych inaczej.

    Jedna rzecz jednak wzbudza moją niepewność. Bart wydaje się mówić, że na takie konflikty jak przedstawione w Boulevard Voltaire jesteśmy skazani, inteligenci również. Myślę, że Bart się myli. Znam kilka przypadków odwrotnych, w tym również polsko-żydowskich, gdzie takie napięcia nie występowały, a w każdym razie nie w  natężeniu, które można by z zewnątrz dostrzec. Doskonale, że Bart przedstawił sytuację, w której historia nie daje o sobie zapomnieć i wciąga nas w matnię, z drugiej strony pamiętajmy jednak, że na pewno nie jesteśmy na to skazani, nie ma tu żadnego determinizmu.

    Moja ocena to 10/10 Andrzej Bart, Boulevard Voltaire, reż. A. Bart, Teatr TV.

    Namiętna kobieta

    W dniu ślubu swojego syna, Marka (Piotr Adamczyk), jego matka (Marta Lipińska) wchodzi na strych i nie chce z niego zejść. To jej protest song. Przeciwko odejściu syna, z którym była związana, przeciwko upływowi lat, przeciwko nieudanemu, banalnemu małżeństwu, wreszcie przeciwko nadwadze. To refleksja starzejącej się kobiety nad przemijaniem, straconymi szansami, byłymi romansami. Jej dziwaczne zachowanie oznacza brak zgody na otaczający ją bieg spraw. Jej protest jest nieco absurdalny, bezsensowny – zgoda, ale świat ze wszystkimi utraconymi złudzeniami też  sensowny nie jest.

    Sztuka ma formę lekkiej komedii, niekiedy nawet farsy. Niech to nie myli widzów. Pod warstwą lekkiej, zabawowej formy, skłaniającej do uśmiechu, jest warstwa pobudzająca do głębszej refleksji. Moja ocena to 8/10, bo mimo wszystko za farsami nie przepadam.

    Kay Mellor, Namiętna kobieta, reż. Maciej Englert, spektakl Teatru Współczesnego, przeniesiony w niezmienionej obsadzie do Teatru TV.

    Piąta strona świata

    Oglądałem z mieszanymi uczuciami. Bardzo, bardzo lubię historie regionalne, Śląsk cenię sobie szczególnie. Z przyjemnością oglądałem panoramę doświadczenia Ślązaków w różnych, zwykle ciężkich czasach. To na plus.

    Natomiast mam chyba dość tego stałego biadolenia na polskość, na swój los gorszy od innych. Poza przyczynkami sztuka tak skonstruowana nie wniosła nic nowego do mojego rozumienia śląskiej historii. Na dodatek wystawiona została w sposób, mówiąc delikatnie, nie wybitny.

    Kazimierz Kutz, Piąta strona świata, reż. Robert Talarczyk, premiera w Teatrze Śląskim w Katowicach, przeniesiony do Teatru TV.

    Brancz

    W zamierzeniu autora tekstu i reżysera miała to być komedia. Ale czy ktoś przy takich dowcipach wybucha śmiechem. Wątpię. Może to taka formuła do refleksji, choć z przymrużeniem oka, ale szczerze powiedziawszy nie dostrzegłem w tej sztuce podniesienia żadnego poważniejszego problemu. Konstatacja, że pokolenie rodziców ma inne postrzeganie świata niż pokolenie dzieci, jest po prostu banalne. Natomiast ośmieszanie starych matek, jako pazernych i przygłupich jest po prostu zwyczajnie niesmaczne. I ten ostatnie przymiotnik najczęściej przychodzi do głowy, gdy myśli się o tym spektaklu.

    Nawet nie mam ochoty tracić czas na napisanie w tej kwestii. Niesmaczne i pretensjonalne, jak tytuł tego utworu. Cóż to bowiem jest brancz/Brancz? Żałuję postępującej atrofii sił twórczych Juliusza Machulskiego, którego Vabank, Seksmisję czy Girl Guide bardzo dobrze wspominam. Swoją drogą, czy ociekający poprawnością Machulski byłby w stanie dziś powtórzyć Seksmisję? Pytanie retoryczne, dzisiaj co najwyżej mógłby zrobić taką misjęà rebours. Machulski jest producentem wielu filmów, znacznie lepszych niż te, które sam reżyseruje np. W  ciemności. Moja dobra rada jest skoncentrować się na tym, co dobrze wychodzi, a nie robić kolejnych knotów typu Brancz, czy kinowa Ambassada. Facet ma jednak, jako producent, silną pozycję w środowisku i kolejnych jego „dzieł” jednak musimy się spodziewać.

    Ocena końcowa 2/10, na plus zaliczam doskonałe aktorstwo. Żal tylko, że aktorki o takim życiorysie i taki potencjale jak Anna Seniuk czy Stanisława Celińska musza poniżać się do gry w takim kiczu, na końcu bowiem pozostaje pajacowanie bez istotnego uzasadnienia.

    Juliusz Machulski, Brancz, reż. Juliusz Machulski, Teatr TV.

  • Teatr

    Hannah Arendt

    Rzecz o banalności miłości

    Spektakl dotyczy kilkuletniego romansu Hanny Arendt, młodej studentki  filozofii ze swoim mistrzem profesorem Martinem Heideggerem. Nie byłoby w tym romansie nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Hannah Arendt była Żydówką, a Martin Heidegger orędownikiem nazizmu na wyższych uczelniach. Co prawda flirt zaczął się jeszcze w latach dwudziestych, kiedy specyficzne poglądy Heideggera nie były jeszcze jasne, a po dojściu Hitlera do władzy definitywnie się zakończył, ale i tak pozostaje otwarte pytanie, jak to było  w ogóle możliwe. Kluczowa była wspólna fascynacja filozofią, ów, wspominany przez Arendt, apetyt na myślenie. Do tego doszło z jednej strony  urzeczenie wybitnym profesorem będącym u szczytu swoich twórczych możliwości, a z drugiej zauroczenie młodą, piękną, ale też i nadzwyczaj bystrą studentką. Wygląda na to, że miłość była silniejsza niż oczywiste bariery.

    Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, Agnieszka Grochowska jako młodsza Hanna Arendt, Piotr Adamczyk jako młodszy Martin Heidegger, recenzja

    Jeszcze ciekawsze było pokazane w sztuce spotkanie z lat pięćdziesiątych. Heidegger był obiektem dochodzenia komisji denazyfikacyjnej i miał zakaz nauczania, Arend była wschodzącą gwiazdą nauk humanistycznych, kończyła właśnie Korzenie totalitaryzmu.  Oczekiwała od swojego kochanka wyjaśnienia, jak był możliwy jego flirt z nazizmem. Jak przystało na intelektualistkę, chciała zrozumieć jego motywy. Nie były one ani przekonujące, ani dokładnie wyjaśnione, to najsłabszy punkt Banalności miłości. Mimo doświadczenia Holocaustu, w pełni świadoma Arendt i tak zachowuje cień dawnego uczucia wobec swojego niegdysiejszego mistrza. To raczej tajemnica niż banalność miłości, jeśli odnieść się do tytułu sztuki.

    Cała rzecz jest ciągle fascynująca i ciągle, mimo wyjaśnienia wszystkich okoliczności, trudna do pojęcia. Miłość niejedno ma imię. Nie potrafię tego inaczej spuentować.

    Bardzo ciekawy był w sztuce wątek „niemieckości”. Okazało się bowiem, nie wchodząc w szczegóły fabularne, że Żydzi pochodzący z Niemiec jeszcze długo po wojnie zachowywali zainteresowanie kulturą niemiecką, językiem, Goethem itd. Korci mnie, aby dodać, że podobnie Żydzi polscy, mimo wszystkich przykrych doświadczeń, bardzo często zachowywali żywy związek z kultura polską, przechowywali polskie tradycje i ściągali polskie książki, a nawet wydawali prasę polskojęzyczną. A dzisiejsi emigranci ze Związku Sowieckiego nadal oglądają w Izraelu stacje rosyjskojęzyczne i bardziej ich interesuje sytuacja w piśmiennictwie rosyjskim niż hebrajskim. To bardzo ciekawy fenomen: Żydzi asymilujący się do kultur narodów, wśród których żyli, zachowujący bardzo silny związek z tymi kulturami i to pomimo, iż doświadczali wiele złego ze strony tych narodów. Zauroczenie jednak trwa nadal. A może to zawiedziona miłość…

    Kilka słów o aktorstwie. Tak dobrze zagranej sztuki dawno nie widziałem. Zwłaszcza doskonały był duet kobiecy Agnieszka Grochowska i Teresa Budzisz-Krzyżanowska grający Hannę Arendt w różnych porach jej życia. To było po prostu upojne. To bodaj najlepszy w Polsce duet aktorek z dwóch różnych pokoleń. Feliks Falk, który spektakl wyreżyserował, miał tutaj intuicję fenomenalną.

    Bardzo ciekawym uzupełnieniem Rzeczy o banalności miłości jest niedawno obejrzany film Hannah Arendt, który mówi o zupełnie innym fragmencie biografii naszej bohaterki. Rzecz dotyczy reportaży Arendt z procesu Eichmanna, które znalazły się później w książce Eichmann w Jerozolimie. Wiele z jej opinii wzbudziło żywe protesty ze strony żydowskiej diaspory, a zwłaszcza mieszkańców Izraela. Chodziło zwłaszcza na przykład o twierdzenie, że żydowskie władze gett, tzw. Judenraty miały swój udział w zagładzie, a ponadto o  samo określenie „banalność zła”, co w opinii wielu Żydów miało deprecjonować diaboliczny wymiar Holocaustu. Ze strony Hanny Arendt wygłaszanie takich poglądów świadczyło o kolosalnej odwadze, ale przede wszystkim o wierności  swoim poglądom, o tym że myślenie i wnioskowanie jest poza sferą ideologii, poprawności, lojalności narodowej itd. W tym sensie Hannah Arendt powinna być patronką wszystkich intelektualistów, którym przypomina (i przypominać będzie), że przyzwoitość myślowa jest regułą wszechobowiązującą i wymaga odwagi, a podporządkowanie ideologiom (tak dzisiaj powszechne) jest zaprzeczeniem owej przyzwoitości.

    Kadr z filmu Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, Barbara Sukowa jako Hannah Arendt, recenzja

    W role Hanny Arendt wcieliła się Barbara Sukowa. Zagrała wspaniale, ale i tak postać Arendt w moich oczach wiązać się będzie z twarzą Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej.

    Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, w głównych rolach Agnieszka Grochowska (Młodsza Hanna Arendt), Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Starsza Hanna Arendt), Piotr Adamczyk (Młodszy Martin Heidegger), Andrzej Grabowski (Starszy Martin Heidegger), spektakl z 2011, kilkakrotnie powtarzany (jak najbardziej zasadnie) w Teatrze TV.

    Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, premiera 2012, w Polsce 24 stycznia 2014, w roli głównej Barbara Sukowa.

  • Film

    Jak Gene Gutowski uniknął Holocaustu

    Bardzo ciekawa historia Witka Bardacha, znanego z przybranego w czasie okupacji nazwiska Gene (Eugeniusz) Gutowski. Pochodził on z zasymilowanej rodziny żydowskiej, choć jak sam wspominał, nie obchodził świąt żydowskich ani nigdy nie był w synagodze, ale bywał w kościele. Bardzo ciepło wspominał Lwów, jako piękne miasto, w którym bardzo dobrze się żyło.

    Okupację sowiecką przetrwał malując portrety ojców rewolucji. Rodzina została ograbiona z wszelkiej własności, ale poza tym dało się przeżyć. Wejście Niemców witanych jako wyzwolicieli, szybko jednak przypomniało jego rodzinie żydowskie pochodzenie i zaczęło się piekło.

    Całych wojennych losów Witka nie ma sensu opowiadać. Warto jedynie zwrócić uwagę, że swoje ocalenie zawdzięcza temu, że od pierwszych dni żył na aryjskich papierach, a ponadto zorientował się, że musi porzucić swoją rodzinę i samodzielnie próbować udawać Polaka i przetrwać niemieckie polowanie. Musiała to być decyzja dramatyczna, odciął się wszak od wszystkich, których kochał. Ukrycie się w polskim społeczeństwie ułatwiał mu dobry wygląd oraz dbałość o wzorową prezencję. Jak sam wspomina: jaki Niemiec zaczepi na ulicy elegancko ubranego, ogolonego młodzieńca, który na dodatek doskonale mówi po niemiecku. Do okupacyjnych przeżyć warto tylko dodać typowy dla wielu ukrywających się Żydów moment – kiedy w Warszawie szukała go niemiecka policja, dobrowolnie zgłosił się do pracy w organizacji Todta. Pracującego w Rydze (bo tam go wysłano) na rzecz Niemców nikt nie podejrzewał o żydowskie pochodzenie.

    Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach

    Losy życia Gene Gutowskiego są przejmujące, jednak dla jakości filmu kluczowy jest sposób snucia opowieści o tych losach. Gutowski mówi o swoich przeżyciach bardzo ciekawym językiem, pozbawionym patosu, bywa dowcipny. Z przyjemnością podążamy jego wojennymi drogami i kibicujemy jego wysiłkom, że zniecierpliwieniem czekając, co przyniesie kolejna scena. Z tego zapewne powodu cieszymy się, tak jak sam bohater, że udało mu się umknąć Niemcom, ale też Sowietom, bowiem w ostatniej chwili wylądował w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Zacieramy ręce z radości, że udało mu się dobrze ustawić pracując dla Amerykanów i zdobyć na Niemcach upragniony elegancki garnitur. Dlatego też myślę, że wszyscy widzowie oczekują na sequel z opowieścią o losach Gene Gutowskiego jako producenta filmowego, w tym filmów Polańskiego. To może być bardzo ciekawe.

    Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach

    Wielkie słowa uznania dla reżysera, Adama Bardacha, syna bohatera tej opowieści. Skonstruowanie filmu, który jest zajmujący, wciągający, a jednocześnie wzruszający nie jest sztuką łatwą, jak widać po innych filmach sekcji dokumentalnej festiwalu. Szczególne uznanie za doskonałe materiały ilustrujące wspomnienia. Mamy mnóstwo zdjęć, zwykle unikalnych, nigdzie nie pokazywanych. To nie jest film z „gadającą głową”, która jak by nie była sympatyczna, to nie jest wystarczająca dla zrobienia przyzwoitego dokumentu.

    Ciekawe są losy tego filmu. Przez lata Gene Gutowski nie wracał do swoich okupacyjnych przeżyć. Pewną przemianę spowodowała współpraca z Romanem Polańskim nad Pianistą. Gutowski napisał książkę (Od Holocaustu do Hollywood, Wydawnictwo Literackie 2004), a jego syn, na potrzeby upamiętnienia dla rodziny losów ojca, nagrał z nim cykl wywiadów. Wtedy też odbył z ojcem podróż do Warszawy, gdzie się ukrywał i do Bełżca, gdzie zgładzono jego rodzinę. Materiały przeleżały osiem lat, zanim Adam Bardach dojrzał do zrobienia filmu na podstawie tych wywiadów. Być może ta okoliczność tłumaczy bodaj jedyną wadę filmu: kamera i główny bohater odwiedzili bardzo mało miejsc związanych z jego wojennymi przeżyciami.

    Moja ocena to 10/10, za wszystko: ciekawa, wzruszająca, wciągająca opowieść, doskonale zrealizowana i zilustrowana. Mój faworyt do nagrody w konkursie filmów dokumentalnych. Trzeba koniecznie ten film zobaczyć, bo zapewne pojawi się w Polsce, skoro jesteśmy jego współproducentami.

    Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach, Polska, USA 2014

  • Film

    Chagall

    Mój ChagallW moim gabinecie wisi kilka reprodukcji Chagalla z okresu „niebieskiego”. Kiedy podnoszę wzrok sponad monitora widzę obraz: okno z bukietem białych róż, a za nim unoszącą się szczęśliwą pannę młodą. Skoro pojawił się na warszawskim festiwalu film o Chagallu było jasne, że muszę go zobaczyć.

    Fabuła filmu koncentruje się tylko na fragmencie życia Chagalla, kiedy to w Witebsku, po rewolucji stworzył szkołę plastyczną. Marzyło mu się, że Witebsk stanie się miastem artystów. Jako wykładowcę ściągnął do swojej szkoły Kazimierza Malewicza, twórcę suprematyzmu, zresztą z pochodzenia Polaka. Film opowiada o artystycznym dialogu, kontrowersji, pomiędzy nim a Chagallem.

     

    Suprematyzm to nowy kierunek, który przeciwstawiał się naśladownictwu rzeczywistości przez sztukę. Sztuka to coś więcej, jej zadaniem jest kreowanie nowego świata, zerwanie z opisywaniem rzeczywistości na rzecz jej tworzenia. W efekcie powstawała czysta abstrakcja i kompozycje geometryczne. Oczywiście rewolucja, w mniemaniu Malewicza, oznaczała również nową jakość w sztuce. Szczytowym osiągnięciem tej idei była kompozycja Białe na białym, prezentowana poniżej. Łatwo zgadnąć, że przy takiej idei malarstwo Chagalla jawiło się jako sztuka mieszczańska. Musiało to prowadzić do starcia. Według twórców filmu Malewicz w Witebsku je wygrał. W dłuższej perspektywie spór pozostaje nierozstrzygnięty, pamiętamy Chagalla, ale Malewicz zaliczany jest klasyków malarstwa abstrakcyjnego, a jego obraz Czerwony klinem w białych (obecny zresztą w filmie) był prezentowany podczas otwarcia Igrzysk w Soczi.

    Kazimierz Malewicz Białe na białym

    Stworzenie pełnego rozmachu filmu fabularnego, którego celem jest pokazanie artystycznej dysputy, jest godne szacunku. Tym bardziej, że film pokazuje cały rewolucyjny kontekst, w którym ta kontrowersja mogła wzrastać. Naprawdę ciekawe.

    Chagall-Malewicz, na fotografii Kazimierz Malewicz w swojej pracowni

    Oprócz realności fabularnej jest też w filmie czysta plastyka. Całe jego fragmenty utrzymane są w kolorystyce chagallowskiej, mamy wrażenie zanurzenia się w jego wizji artystycznej. Na mnie to działało i odbierałem te zabiegi z przyjemnością.

    Do poważnych mankamentów Chagalla-Malewicza zaliczam tendencję do naśladowania kina hollywoodzkiego. Tworzenie sytuacji uproszczonych emocji wciągających widza, przechodzenie w melodramat, chwilami w musical, dążenia do finałowej kulminacji, to wszystko zabiegi raczej kina masowego niż artystycznego. Wydaje się, że zwłaszcza przy takich produkcjach lepiej szukać własnego języka filmowego, niż naśladować wzorce komercyjne.

    Mimo tych zastrzeżeń film zaliczam do udanych, o interesującej fabule i ciekawej plastyczności. Za odwagę podjęcia tak wysublimowanego tematu podwyższam ocenę końcową do 9/10.

    Chagall – Malewicz, reż. Alexander Mitta, Rosja 2014.

  • Film

    Ida i Pokłosie, czyli jak różnie można mówić o tym samym

    Wraz z pojawieniem się postmodernizmu został ogłoszony koniec epoki ideologii. Wydawało się to oczywiste, bo skoro wszystkie wartości zostały zrelatywizowane, a prawda została zastąpiona kolejnymi warstwami narracji i interpretacji, to jak mogłyby się ostać w takim otoczeniu jakiekolwiek ideologie. Nie zauważono tylko, że co prawda zniknęły stare, XIX-wieczne doktryny, ale narodziły się całkiem nowe. Powszechnie przyjęto na przykład ideologię relatywizmu, zakrólował cały system wartości związanych z poprawnością polityczną, sympatyczna skądinąd ekologia urosła do osobnej ideologii doprowadzonej do stadium ekoterroryzmu.

    Polska w ten rozwój neoideologii ma swój szczególny wkład. Światła polska inteligencja postawiła sobie za cel walkę ze wszelkimi przejawami bogoojczyźnianej wizji naszych dziejów i naszej teraźniejszości. Walka ta przybrała kształt szczególnej ideologii, bo nikt już takiej wizji nie lansuje, ale ciągle ogromna grupa światłych zapalczywie z nią walczy. Brak przedmiotu tej walki nie zmniejsza bynajmniej jej skali, a jej natężenie jest takie, że w efekcie powstał wizerunek „Świniopolaka” (z tą wszak uwagą, że każdy demaskujący innych „Świniopolaków”, sam się do nich nie zalicza). Za chwilę powstanie kłopot, kogo mianowicie do tego ciemnogrodu przypisać – cała inteligencja już się od tego odżegnała, więcej – cała klasa średnia, jeszcze więcej – cały miejski leminggrad też odżegnał od ciemnogrodu. Kto zatem w nim pozostał? Chyba tylko wieś, może jeszcze Kościół katolicki, jako ostoja wszelkiego wstecznictwa (z wyjątkiem Nycza, Dziwisza, Pieronka i Tygodnika Powszechnego oczywiście).

    Wracając do wątku ideologii. Jej królowanie zrobiło się tak powszechne, że objęło już wszystkie dziedziny życia: od seksu po antropologię i od fizyki[1] po historię. Niestety temat Holocaustu tez został zideologizowany. Generalnie to temat na inny tekst, ale jeden aspekt warto zauważyć. Historycy, publicyści czy artyści tak są zajęci walką o poprawność, o piętnowanie antysemityzmu, że tylko przez ten pryzmat pokazują Holocaust. Dramat samych Żydów już ich nie interesuje. Kolejne filmy (ale i książki naukowe) dotyczą demaskowania różnych podłości, jakich wobec Żydów dopuszczali się Polacy (ten kontekst jednak najbardziej mnie interesuje). Los samych Żydów staje się drugorzędny, jest tylko tłem do współczesnych filipik lub rozrachunków. Kto dzisiaj by tak przejmująco przedstawił ich tragedię jak Grosman? Kogo to w ogóle interesuje? Co innego wskazać na chrześcijańskie korzenie antysemityzmu, napiętnować ciemnotę i pazerność chłopów, a przy okazji dopisać się do listy twórców słusznych i walczących w dobrej sprawie. A los samych Żydów? No cóż, na palcach jednej ręki mógłbym policzyć filmy, w których to ich dramat byłby w centrum zainteresowania reżysera, a takiego filmu, który by pokazywał piekło Treblinki czy maszyny śmierci w Oświęcimiu w ogóle sobie nie przypominam.

    Presja wpisania się w poprawnościowy, zideologizowany mainstream jest tak wielka, że nawet w przypadku takiego dramatu jak Holocaust, prawda przestaje być istotna. Ważne są interpretacje, potępienia, widowiskowość. Dam tylko jeden przykład: generalnie Żydzi biernie poddawali się machinie zagłady, za co bezpośrednio po wojnie ocaleńcy byli bardzo źle oceniani w Izraelu, a Polacy nie pojmowali, jak można było iść „jak owce na rzeź”. Świat nie chciał zrozumieć heroizmu tej postawy, niejednokrotnie dobrowolnego przyłączania się do transportu z miłości i lojalności wobec członków rodziny, którzy uciekać nie mogli; dramatyzmu kobiet, które do ostatniej chwili w komorze gazowej opiekowały się cudzymi, zagubionymi dziećmi, aby nie odczuły samotności w tej ostatniej chwili. Dzisiaj natomiast w mediach króluje obraz Żydów walczących, fikcja (Tarantino) miesza się z prawdą, wyjątki (jak powstanie w getcie warszawskimi) uchodzą za regułę. Wielokrotnie w internecie czytałem całe wywody uzasadniające twierdzenie, że Żydzi z bronią w ręku przeciwstawiali się Zagładzie. Potęga mediów jest oszałamiająca, problem tylko w tym, że jednocześnie zapomniano, a przez zapomnienie unieważniono te wszystkie heroiczne, dramatyczne postawy nieprzeciwstawiania się złu, wzięcia go na siebie, nieuciekania od losu. Wykoślawienie perspektywy powoduje, że dziś nie mogę nawet znaleźć właściwego języka, który byłby zrozumiały dla czytelnika, a w skrócie mógłby opisać tę postawę non violance, motywowanego religijnie podporządkowania się wyrokom losu. Coś, co 20-30 lat temu było dla wszystkich oczywiste, czyli owa „bierność”, dziś już wymaga tłumaczenia w osobnym eseju. To też skutek zideologizowania nawet wizerunku Holocaustu, które prawdę ma za nic.

    Wstęp miał być krótszy. Wracajmy do filmów. Pokłosie jest typowym, wręcz laboratoryjnym przykładem wskazanego problemu dominacji poprawności nad prawdą. Pasikowski tworząc świetny thriller, tak jest zainteresowany tropieniem polskiego antysemityzmu, że prawdę ma za nic. Dowolnie ją nagina. Z jednej strony osadza akcję w konkretnych i znaczących polskich realiach (okolice Łomży, czyli także Jedwabnego), ale dla udramatyzowania akcji jest gotów na każde nieprawdopodobieństwo. Zacznijmy od rzeczy podstawowej, postać Józefa Kaliny, owego młodzieńca granego przez młodego Stuhra, a zajmującego się zbieraniem macew, ma swój pierwowzór. W Brańsku żył sobie pan Zbigniew Romaniuk, który już w latach osiemdziesiątych zaczął zbierać i konserwować porzucone, a niekiedy zbezczeszczone macewy. Jego działalność spotkała się z takim uznaniem społeczności lokalnej, że został wybrany radnym i przewodniczącym Rady Miasta Brańsk. Filmowy bohater  jest prześladowany przez sąsiadów, którzy mordują mu psa, palą zbiory, a w końcu ukrzyżowują (we współczesnej Polsce!). Te dwie postacie mają się do siebie tak, jak prawda do celowego fałszu. Gdzie Pasikowski znalazł współcześnie  w Polsce choć jeden przypadek morderstwa motywowanego antysemityzmem? Czy walczy zatem z istniejącą zmorą, czy ze swoimi majakami na ten temat? Czy wrażliwi ludzie dobrej wiary, widzowie słusznie obawiający się antysemityzmu, są nakierowywani na prawdziwy, realnie istniejący problem, czy tylko ich dobre uczucie są nadużywane do solidaryzowania się z wydumanymi obsesjami reżysera?

    Pokłosie, kadr z filmu, Józek Kalina na spalonym polu, recenzja

    Pasikowski w swoim filmie wyraźnie odwołuje się do Jedwabnego. Kreuje przy tym wizje, jakoby zbrodnie na Żydach były głęboko ukryte, tajne, strzeżone jak największa tajemnica. W rzeczywistości tak nie było. Zbrodnia w Jedwabnem, tak jak wiele podobnych, była jawna. Po wojnie toczyły się w tych sprawach śledztwa. Byli skazani, wiedza o tych wydarzeniach i o tych procesach była publiczna i nikt jej nie chował. Rzeczywiście, upływ czasu spowodował zapomnienie. Heroiczna wizja polskiego ruchu oporu, w tym pomocy Żydom, spowodowała nawet wyparcie ze świadomości społecznej tych obrzydliwych zachowań. Nadal jednak nie były one tajne, ani ukrywane. Historycy raczej o nich wiedzieli, choć zakres tych mordów nie był jasny. Gross pisząc Sąsiadów opierał się o znane źródła, nic nie musiał odkrywać. Szok społeczny wywołany tą książką polegał raczej na tym, że z pamięci zbiorowej te wydarzenia zostały wyparte. W tym przypadku Pasikowski pokazując dramatyczną walkę swoich bohaterów o ujawnienie skrzętnie ukrywanej tajemnicy również walczy raczej ze swoimi obsesjami niż z realnymi problemami. A może podkręcając emocje widzów i wywołując słuszne oburzenie celowo nimi manipuluje?

    Zwolennicy filmu na zarzut mijania z prawdą odpowiadają, ze jest to film fabularny, nie dokumentalny i reżyser miał prawo do takich zabiegów, chodziło mu o pewne postawy, a nie o faktografię, film może dziać się gdziekolwiek i kiedykolwiek. Problem jednak w tym, że film osadzony jest w polskich realiach, bohater filmu wysiada z pociągu w Łomży i dalej jedzie pekaesem, a tak się jedzie właśnie do Jedwabnego. Pomimo argumentacji dotyczącej fabularności filmu i uniwersalności jego przesłania, wszystkie wnioski wyciągane przez zwolenników tych tez dotyczą Polaków i polskich rozrachunków z przeszłością, a nie europejskich, amerykańskich czy ogólnoludzkich. Czy trzeba komentować rzetelność takiego stanowiska?

    Antysemityzm w Polsce rzeczywiście istnieje, choć nie znam wiarygodnych, rzetelnych badań, które by wskazywały na jego zasięg i głębokość. Podobnie istnieje w historii wiele mrocznych epizodów związanych z wydawaniem Żydów w ręce niemieckie, a nawet niekiedy ich mordowaniem. Można na ten temat zrobić prawdziwy, przejmujący film. Nie trzeba uciekać się do kłamstwa i do zafałszowanego manipulowania emocjami odbiorców. Prawda ma w sobie ozdrowieńczą moc. Niestety postmodernizm zabił przeświadczenie, że coś takiego, jak prawda, realnie istnieje. Każdy może mieć swoją prawdę i swoją interpretację. Ja jednak pozostaję przy staroświeckim przekonaniu, że coś takiego, jak obiektywna prawda istnieje i warto poświęcić trochę wysiłku, aby jej dociekać. Ma ona bowiem urok niezastępowalny przez nic innego.

    Właściwie problem z takimi dziełami jak Pokłosie jest bardziej generalny. Sprowadza się on bowiem do pytania: czy występując w słusznej sprawie, można przekłamywać rzeczywistość i manipulować odbiorcami, aby osiągnąć zamierzony efekt. Mówiąc wprost, czy aby walczyć z antysemityzmem (co jest niewątpliwie rzeczą właściwą) można kłamać i manipulować, aby u odbiorców danego dzieła wywołać efekt po pierwsze przekonania, że ów antysemityzm realnie występuje na masowa skalę i jest groźny, a po drugie wzbudzić odruch głębokiej odrazy do takiej postawy. Ja osobiście uważam, że takie działania są nie tylko nieprzyzwoite, ale i nieskuteczne. Przekonują bowiem przekonanych, a u pozostałych wywołują odruch uzasadnionego sprzeciwu wobec manipulacji. Więcej, myślę, że jeżeli Bogu ducha winnym ludziom wmawia się, że są antysemitami (jak przywołanym w filmie chłopom), to może się zdarzyć, że wywoła się u nich naprawdę odruchy antysemickie. Poza tym manipulowanie prawdą, jest rzeczą obrzydliwą samą w sobie. Niewielkim usprawiedliwieniem jest robienie tego w dobrej sprawie.

    Co powiedziawszy mogę w końcu przejść do Idy, która jest powodem napisania tego tekstu. Z kina wyszedłem urzeczony, dawno nie widziałem tak refleksyjnego filmu. Jego bohaterką jest młoda zakonnica, która przed złożeniem ślubów wieczystych przez swoją przełożoną została wysłana do jedynej krewnej, ciotki Wandy. Okazuje się, że owa ciotka jest Żydówką, podobnie jak młoda zakonnica. I tu pierwsza subtelność – zakonnice co prawda nie poinformowały Idy o jej pochodzeniu, ale przed kluczową decyzją przełożona jak widać uznała, że powinna skonfrontować się ze swoim pochodzeniem. Nic nie jest powiedziane wprost, motywów tylko się domyślamy.

    Ida, kadr filmu, tytułowa Ida z ciotką Wandą, recenzja

    Tymczasem wspomniana ciocia okazała się stalinowską prokuratorką, zwaną krwawą Wandą, kończącą karierę jako partyjna sędzina. Elegancka, zadbana, dbająca o kontakty z mężczyznami stanowi kolejne wyzwanie dla młodej Idy. Przyjazd młodej krewnej ożywił w niej zainteresowanie losami rodziny, więcej swoimi korzeniami. Jej żydowskość na nowo stanęła przed partyjną sędziną. Podobnie jak w Pokłosiu w czasie okupacji tkwi mroczna tajemnica, ale jej wyjaśnienie i pokazanie kontekstu jest w Idzie zupełnie inne. Bez nachalnej poprawności, bez przekłamań, bez cięcia żyletka po oczach. Dla mnie dzięki temu jest bardziej przejmujące.

    Młoda zakonnica, pod wpływem tych wszystkich przeżyć zawiesza śluby i postanawia skosztować tego innego życia, które właśnie zobaczyła dzięki eleganckiej ciotce. Czy po tych przeżyciach, po weryfikacji swojego powołania wróci do zakonu? Reżyser pozostawia tu pewne niedopowiedzenie, ale moim zdaniem, w ostatnie scenie wdziewa ponownie habit i idzie właśnie z powrotem do klasztoru. Jej decyzja jest bardziej świadoma, niepozbawiona wahań, ale dojrzalsza, bo oparta o prawdziwe korzenie i prawdziwy wybór. Nie rozumiem tylko, dlaczego Ida wraca do klasztoru przedstawionego jako miejsce raczej odrzucające – pusty, zaniedbany kościół, w którym modlą się zakonnice (kompletnie nieprawdopodobne), milczące, bezosobowe współsiostry. W kreowaniu słusznie obskurnego wizerunku polskich lat sześćdziesiątych Pawlikowski przesadził, Kościół był raczej oazą przytulności czy estetyki kolorów, a na pewno nie był bardziej zaniedbany niż prowincjonalne kawiarnie. Zachowanie jednorodności stylistycznej filmu w tym przypadku oznacza rozminięcie się z realiami.

    Zupełnie inaczej wygląda sprawa z panią sędziną. Powrót do historii postawił na nowo pytanie o sensowność jej wyborów ideologicznych. W filmie z jej ust pada tylko jedno zdanie w tej sprawie „walczyłam, ale cholera wie, o co”. Ostatecznie przy dźwiękach muzyki poważnej wyskakuje z okna. Motywów możemy się tylko domyślać. W konfrontacji ze świeżą wiarą swojej siostrzenicy może poczuła pustkę, czy bowiem ona w cos jeszcze wierzyła, w coś, co jej życiu nadawałoby jakiś sens. A może przypomnienie żydowskich korzeni spowodowało w niej refleksję, że Żydówką się nie czuje, ale Polką też nie za bardzo, bo drogę do polskości wybrała od możliwie najgorszej strony.

    Ida, kadr filmu, krwawa Wandą, recenzja

    Jak widać film zostawia wiele kwestii niedopowiedzianych. Uważny widz powinien w wieli momentach zadać sobie pytanie o motywacje, jakimi kierowały się główne bohaterki filmu. To wielki plus dla reżysera Pawła Pawlikowskiego. Znacznie bardziej cenię stawianie inteligentnych pytań wymuszających refleksje u odbiorcy, niż udzielanie uproszczonych odpowiedzi, jak w Pokłosiu. Film wolny jest od stereotypów, nie podąża śladami namolnej poprawności, nie sączy żadnej ideologii, nie manipuluje widzami. Nie znam statystyk oglądalności, ale mam smutne podejrzenie, że obejrzy go mniej widzów, niż tępe Pokłosie. Pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, jak zauważył już Kopernik.

    Kolejna wielką zaletą Idy jest pieczołowite odtworzenie atmosfery lat sześćdziesiątych. Zgadzają się gadżety, architektura, klimat, ubiory, samochody, obskurne hoteliki i marne dancingi. Z przyjemnością patrzyłem na wysiłek scenografów Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego. W kategorii „atmosfera” niełatwo było zatrzeć złe wrażenie po pierwszej scenie, kiedy siostry podczas posiłku siorbią i uporczywie łomoczą łyżkami o talerze. Informuję, że w latach sześćdziesiątych ton życiu zakonnemu nadawały starsze siostry z przedwojenną kindersztubą i dobre wychowanie było czymś oczywistym. Zresztą zupełnie inaczej niż poza murami klasztorów i plebanii. Jak dobra musiała być cała reszta filmu, skoro to pierwsze wrażenie zostało zatarte.

    Na koniec, jeszcze rzecz ważna, mianowicie aktorstwo. Agata Kulesza (krwawa Wanda) i Agata Trzebuchowska (Ida) sprawiły się doskonale. Szczególne uznanie należy się zwłaszcza tej pierwszej, za stworzenie kreacji zapadającej w pamięć. Na długo Agata Kulesza będzie mi się kojarzyła z elegancką prokurator o skłonnościach nimfomańskich. Po wspaniałej roli w Róży Smarzowskiego można powiedzieć, że została odkryta gwiazda w polskim kinie.

    Zgodnie z tradycja tego bloga w zakończeniu pojawiają się oceny. Ida to oczywiście 10/10 plus zaliczenie do kategorii sił sensu za odwagę w przedstawieniu krwawej Wandy o żydowskim pochodzeniu,[2] ale nie tylko. Pokłosie to 3/10, przed oceną 1/10 chroni je sprawna narracja i fakt, że, zakładam, reżyser dobrze chciał, chodziło o potrząśniecie sumienia, ale wyszło, jak wyszło…

    Ida, reż. Paweł Pawlikowski, Dania/Polska 2013

    Pokłosie, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2012



    [1] Porównaj Alan Sokal, Jean Bricmont, Modne bzdury. O nadużyciach nauki popełnianych przez postmodernistycznych intelektualistów, Wyd. Prószyński i S-ka. A w tej książce cała masa nadużyć intelektualnych postmodernistycznych myślicieli wobec nauk, wydawałoby się odpornych na manipulację, jak matematyka czy fizyka.

    [2] Jak się okazało przedstawienie postaci krwawej Wandy wymagało odwagi. Okazało się, że Helena Datner, która miałem za osobę przytomną, zarzuciła filmowi podtrzymywanie antysemickich stereotypów. Problem w tym, że ta postać ma swój realny pierwowzór w osobie Heleny Wolińskiej, oskarżonej przez IPN o zbrodnie komunistyczne. W bliźniaczym resorcie pracowała też Luna Brystygierowa. Zarzucanie reżyserowi posługiwania się antysemickimi schematami jest po prostu nie poważne. Tak po prostu było i tłumienie tej prawdy sprawie nie służy, a „naukowość” pracowników Żydowskiego Instytutu Historycznego stawia pod znakiem zapytania.

  • Książki

    Fabryka muchołapek Andrzeja Barta

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, okładka, recenzjaMam z tą książką pewien kłopot. Jeżeli sam zajmowałbym się pisarstwem, to byłby to jeden z pierwszych tematów, jakie bym podjął – sąd w zaświatach nad Chaimem Rumkowskim. Rzetelny, poważny, dotyczący życia i śmierci kilkuset tysięcy ludzi, udziale w ich zagładzie czy w ich ratunku. Z grubsza mam wizję, jak to powinno wyglądać. Oczywiste, że Bart ma inną wizją, która z zasady nie może mi się podobać.

    Fabryka muchołapek jest literacko kunsztowna. Mamy smaczne historyczne plotki o łódzkim środowisku literackim, jest coś o architekturze i losach poszczególnych budynków, jest współczesny wątek autobiograficzny Barta, a do tego przejście w zaświaty, gdzie odbywa się proces. Oczywiście pojawia się też wątek romansowy z piękną Dorą pochodzącą z innej epoki. Jednym słowem – dużo ciekawostek, bibelotów, różnych planów czasowych.

    W tej kakofonii sam proces Rumkowskiego gdzieś się gubi, żyje sobie w tle innych wydarzeń. Jest relacjonowany jakby od niechcenia. Dla zwolenników literatury lekkiej, przyjemnej i wciągającej to na pewno plus. Liczne nagrody literackie wskazują, że ten rodzaj oczekiwań dominuje na czytelniczym rynku.

    Niestety, spodziewałem książki dużo bardziej fundamentalnej. Istotą doświadczenia getta łódzkiego nie były przecież smaczki biograficzne związane z obecnością w nim siostry Franza Kafki. Chaim Rumkowski zdecydował się na niebywały eksperyment, którego stawką było życie kilkuset tysięcy ludzi. Getto zamienił w gigantyczną fabrykę, podjął ryzyko współpracy z Niemcami przy eksterminacji własnego narodu, ponieważ liczył, że w ten sposób uratuje większość mieszkańców getta od niechybnej zagłady.

    Nie udało mu się ocalić swoich współziomków, a odium współmordercy na nim pozostało. Czy słusznie? Sam nie wiem, ale raczej nie zasłużył sobie na tak fatalną opinię, z jaką przeszedł do historii. I właśnie z powodu tej niepewności potrzebny jest tu niebiański proces sądowy, gdzie zostaną przedstawione wszystkie racje. Na poważnie. Gdzie zostanie pokazany bilans wszystkich ludzi uratowanych dzięki niemu. Tego potrzeba, a tego właśnie w lekkiej książce Barta zabrakło. Mówimy o życiu setek tysięcy ludzi! To nie są literackie popisy, to coś ekstremalnie serio! Przecież nie wiemy z tej książki nawet, ile osób z łódzkiego getta przeżyło okupację, i jaki wpływ miała na to polityka „króla Chaima”.

    Negatywną opinię Żydów o Rumkowskim ukształtowały – jak się wydaje – jego wielkopańskie zachowania, dworskie obyczaje w jego otoczeniu, uprzywilejowane warunków życia jego współpracowników. Ten brak równego traktowania, brak elementarnej sprawiedliwości wobec głodu i śmierci bolał Żydów chyba bardziej niż nawet współuczestnictwo w Holokauście. Ale czy to jest sprawiedliwa ocena? Czy nie oznacza ona nadania kluczowej rangi gestom w gruncie rzeczy mało ważnym w obliczu zagrożenia zagładą całego narodu? Może warto by było to na nowo przemyśleć? Niektóre z tych wątków, oddajmy sprawiedliwość Bart starał się poruszyć. Tylko że jakoś na marginesie, niespecjalnie poważnie, bez liczb, bez podsumowania, po amatorsku.

    Podsumowując: książka jest doskonale napisana, lekka w odbiorze, refleksyjna, literacko finezyjna, porusza super ciekawy temat. To bezapelacyjne plusy. Dla wielu osób ten sposób pisania będzie wystarczający, a lektura satysfakcjonująca. Dla mnie jednak Fabryka muchołapek cierpi na „nieznośną lekkość bytu”. Szkoda, bo temat został chyba definitywne pogrzebany. Może mamy takie czasy, że liczy sie tylko to, co lekkie, przyjemne, ironiczne; na serio nie wypada. Mimo wszystko 8/10.

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, WAB Warszawa 2009

  • Książki

    Wasilij Grossman Życie i los

    Dzieło życia, to taka książka, która stanowi podsumowanie głównych wątków twórczości, syntezę poglądów na kwestie najważniejsze w dorobku danego autora i na dodatek jest formalnie najbardziej dojrzała spośród jego dzieł.

    Wasilij Grossman, Życie i los, okładka, recenzjaSpokojnie można powiedzieć, że Życie i los Wasilija Grossmana to właśnie dzieło jego życia. Książka daje bajecznie rozległą panoramę wydarzeń dziejących się w Związku Sowieckim na przełomie 1942 i 1943 roku. Jesteśmy prowadzeni przez polowe lotnisko, oblężony Stalingrad, gabinety komisarzy politycznych, domy rodzin żyjących na zapleczu frontu, pracownie fizyków teoretycznych, niemiecki obóz koncentracyjny, ale też i GUŁAG. Mamy kompletny obraz społeczeństwa rosyjskiego, izwinitie – sowieckiego, w kluczowym dla niego momencie historycznym.

    Bardzo lubię takie książki, bo przeziera z nich ambicja autora do pokazania pewnego całokształtu, dokonania syntezy i to nie tylko syntezy faktograficznej, ale też psychologicznej czy duchowej. Grossman jest w tym przypadku nieodrodnym synem literatury rosyjskiej, która potrafi być duszoszczypatielna jak żadna inna na świecie. Potrafi wzruszać, ale nie płytkim sentymentalizmem, tylko namysłem nad ludzkim losem, niesprawiedliwością, bólem, śmiercią.

    Jest to także rozliczenie doświadczenia komunizmu z jego dobrymi i złymi stronami. Napisanie takiej książki w epoce chruszczowowskiej wymagało niemałej odwagi i Grossman, jako wtedy jeden z bardzo nielicznych, na nią się zdobył. Zapłacił za to literacką śmiercią. Książki nie wydano, zakazano także druku innych pozycji z jego twórczości. Został skazany na niebyt i dokonał żywota jako pisarz zapomniany.

    Po aktualnym wydaniu książki w Polsce napisano o niej mnóstwo pozytywnych recenzji. Mi najbliższa była jasoxa. Do lawiny pochwał trudno coś oryginalnego dodać.

    A jednak…

    Coś w lekturze tej książki mi przeszkadzało, zgrzytało. Sam do końca nie wiedziałem co. Duże fragmenty książki przeczytałem powtórnie. Zajrzałem dla poszerzenia świadomości spraw do autobiografii Grossmana skonstruowanej z jego listów. Nadal nie do końca wiedziałem, a w każdym razie nie potrafiłem dobrze wyważyć i zwerbalizować moich zastrzeżeń. W efekcie była to książka najdłużej czekająca na recenzję, tak circa ze dwa lata.

    Grossman był niewątpliwie człowiekiem odważnym. Napisał książkę szczerą, naiwnie liczył, że prawda się jakoś obroni i książka zostanie normalnie wydana. Nie miał żadnych dysydenckich ciągot, liczył na oficjalny druk. Te stwierdzenia niby są oczywiste, ale jednak ważne. Grossman był człowiekiem tamtego systemu; to prawda, że uczciwym, szczerym, krytycznym, ale jednak wierzył w socjalizm, wierzył w możliwość usunięcia wypaczeń i tak widział swoją rolę jako literata, a wcześniej korespondenta wojennego. Miał zrozumienie dla pozytywnej roli komisarzy politycznych w jednostkach wojskowych. Krumow, stary, dobry komunista, był tego najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Bolał go nie sam fakt istnienia dość absurdalnej funkcji komisarzy, ale to, że byli niesprawiedliwe oceniani i trafiali się pośród nich klasyczni karierowicze. Uogólniając ten szczegółowy przecież problem można powiedzieć za Grossmanem – socjalizm „tak”, wypaczenia „nie”. Jakże to inna wizja niż np. Sołżenicyna, Wojnowicza czy Władimowa.

    Widział absurdalność systemu, małość ludzi, precyzyjnie to opisał przedstawiając losy wybitnego fizyka Sturma. Na końcu jednak telefon tow. Stalina przywrócił porządek wszechrzeczy i sprawiedliwości stało się zadość. System wypaczany przez małych karierowiczów, został naprawiony i porządek został przywrócony. Taki happy end przyjemnie się czyta, bo odwołuje się on do głęboko w nas tkwiącej potrzeby sensu. Jest jednak jeden feler. Obraz jest kompletnie nierealistyczny i dziesiątki milionów ludzi zasiedlających GUŁAG to potwierdzały. Zalecenia tow. Stalina raczej skazywały ich na niezawinione w żaden sposób cierpienie, a nie ich od niego uwalniały.

    W kilku przypadkach Grossman przedstawia tzw. przyzwoitych komunistów, którzy padli ofiarą represji. Niestety, jestem odporny na wizję świetlanych starych komunistów. Wiedza, co oni robili w czasie rewolucji i umacniania władzy ludowej jest powszechnie dostępna i różne rzeczy można o nich powiedzieć, ale na pewno nie to, że byli przyjemnymi, sprawiedliwymi ideowcami. W rzeczywistości byli najczęściej brutalnym rzeźnikami, nie wahającymi się przed użyciem najhaniebniejszych środków, jak gazów bojowych do tłumienia chłopskich rebelii (w guberni tambowskiej na przykład).[i] Na marginesie: podobną refleksję, mam w odniesieniu do głównego, pozytywnego bohatera Spalonych Słońcem, ale to inny temat.

    Grossman pokazuje niebywały wysiłek i poświęcenie żołnierzy Armii Czerwonej – i tu nie mam żadnych wątpliwości. Akcja książki przenosi się z lotnisk do korpusu pancernego, a później do heroicznych oddziałów broniących Stalingradu. Mamy poczucie, że widzimy wszystko, całe kontinuum frontowego życia, bohaterstwa, poświęcenia, wreszcie śmierci. To dość prawdziwy obraz. Tylko, że niekompletny. Nie widzimy na przykład wszechobecnych oddziałów zaporowych NKWD, których głównym celem było strzelanie w plecy nie dość ochoczo idących do boju żołnierzy Armii Czerwonej.

    Nie chcę mnożyć tego typu zastrzeżeń, bo nie jest moim celem zdyskredytowanie Grossmana, wręcz przeciwnie. Chcę tylko powiedzieć, że na Życie i los chyba wypadałoby patrzeć, jak na literaturę socjalistyczną. Krytyczną, szczerą, przyzwoitą, ale jednak socjalistyczną, powstałą w zamkniętym układzie ideowych odniesień, których autor nie zamierza podważać. I znów porównanie do Sołżenicyna nasuwa się samo.

    Niezależnie od tych rozważań o źródłach przekonań Grossmana trzeba powiedzieć, że jest to jedna z lepszych książek pokazujących egzystencjalne tło życia ludzi zagarniętych przez sowiecki socjalizm. Miłość w tych warunkach ma inny smak, nieustannie zatrąca o wymiary mentalnie niedostępne ludziom żyjącym w „normalnych” społeczeństwach. Grossman jest tu mistrzem. Wierność u niego znaczy coś więcej, i prawda znaczy coś więcej, i przyzwoitość. Jego bohaterowie żyją jakoś pełniej, głębiej. Trudne czasy ich niszczą, często rujnują ich egzystencję, ale jednocześnie zmuszają do fundamentalnych wyborów. Może z tego powodu docierają oni do istoty tego, co nazywamy życiem? Może prawdziwy smak ma to, za co musimy płacić?

    Jeden z wątków poruszył mnie do głębi. Grossman z pochodzenia był Żydem i żywo interesował się Holocaustem, który przetoczył się po ziemiach rosyjskich zajętych przez hitlerowców. Miał do tego stosunek osobisty, bo na tych terenach została jego matka, z którą był bardzo uczuciowo związany. Losom społeczności żydowskiej poświęcił osobny ciąg narracyjny swojej książki. I nie byłoby w tym nic oryginalnego. Swoją opowieść jednak kontynuował aż do przeżyć w czasie transportu do Auschwitz i ostatnich chwil w komorze gazowej. Doskonale wczuł się w tę sytuację. Przejmujące do szpiku kości. Nie znam innej próby literackiej doprowadzonej tak daleko. Szacunek.

    Podsumowując: Grossman nakierowuje uwagę na ludzką egzystencję, pochyla się nad nieszczęściem, które jednak nie załamuje, ale powoduje to charakterystyczne dla Rosjan pogodzenie się z trudnym losem. Ta tendencja powoduje że jest to literatura wzruszająca, chwytająca za serce, jak żadna inna. Można powiedzieć, że Grossman jest w tym wybitnym kontynuatorem najlepszych tradycji literatury rosyjskiej. Książkę zdecydowanie polecam, 9/10.

    Ciekawym uzupełnieniem tej lektury jest biografia Grossmana złożona głównie z jego listów. Pokazują one kontekst rodzinny autora, ciekawy, bo Grossman okazał się być troskliwym ojcem i mężem, ale zaliczył też dodatkowy związek, który o mało nie zniszczył jego rodziny. W czasie wojny był korespondentem frontowym, co jest ważne w kontekście znajomości realiów opisywanych w Życiu i losie. Na końcu jego listy dokumentują uporczywe starania o wydanie dzieła swojego życia i ostateczną porażkę w tym względzie. Ciekawe, pouczające, 7/10.

    Wasilij Grossman, Życie i los, W.A.B. 2009.

    Fiodor Huber, Wasilij Grossman. Pamięć i listy, W.A.B. 2011



    [i]Polecam w tej sprawie np. uwagi o znakomitych postaciach komunizmu z czasów rewolucji Wiktor Suworow, Oczyszczenie, Warszawa 2002