Teatr

Lew na ulicy w łódzkim Teatrze im. Jaracza

Ciemność. Biała, drobna postać dziewczynki w zwiewnych fatałaszkach. Właśnie zabił ją Lew. Z zaświatów Isobel wyrusza w podróż po naszym ziemskim padole. Nie przygląda się biernie ludzkim sytuacjom, ale stara się w nich uczestniczyć, czasem pomóc odnaleźć siebie, czasem przestrzec przed czającym się Lwem, czasem dać szanse na bezinteresowne ofiarowanie ciepła. Lew to zło upostaciowione, a może tylko symboliczne, a może to tylko takie coś, co siedzi w każdym z nas. Wtedy też trzeba przed tym czymś się chronić i Isobel przybiega, przytula, współodczuwa, czasem płacze, czasem tylko patrzy.

Lew na ulicyW efekcie otrzymujemy przegląd wielu ludzkich trudnych sytuacji, pokiereszowanych związków, splątanych losów i chorych relacji. Mała Isobel spotyka ludzi nieszczęśliwych, zagubionych, dotkniętych przez życie. Mimo to, jak trafnie zauważył Mariusz Grzegorzek:

To zdumiewające, ale to przepełnione cierpieniem i mrokiem przedstawienie emanuje ukrytym wewnętrznym światłem, które każdemu daje jego własną nadzieję.

Może dlatego tak się dzieje, że Isobel wprowadza wszędzie atmosferę dobra i miłości, a może i dlatego, że w ostatniej scenie przebacza swojemu dręczycielowi, co zresztą my, widzowie, też mamy ochotę uczynić, po poznaniu dzieciństwa owego mordercy. Judith Thompson nie daje łatwych odpowiedzi, pozostawia najczęściej widza sam na sam z przedstawionym dramatem i mówi mu: myśl co chcesz. Na pewno jednak nie pozostawia go obojętnym. Dużego plusa przyznaję pani Thompson, za odwagę. Nie boi się wygłaszanych ze sceny kwestii mogących być uznane za moralizatorskie. Rzeczywiście w jej sztukach tak one nie brzmią, zapewne ze względu na dążność do przedstawiania różnych racji, różnych dróg życiowych swoich bohaterów, również w taki sposób, że widz utrzymywany jest w atmosferze słusznego oburzenia na jakiegoś zdemoralizowanego łobuza, ale minuta po minucie, zdanie po zdaniu zaczyna wycofywać się z tak prostej oceny danego człowieka. Jedno jest pewne Lew na ulicy daje do myślenia i działa ożywiająco na umysł (na duszę chyba zresztą też).

Mariusz Grzegorzek (do tej pory nie znany mi z teatru) znalazł dobry sposób na wystawienie tak wielowątkowej i treściowo nie prostej sztuki. Nie popadł ani w banał, ani w uproszczenie, ani w eksperymenty zacierające istotne sensy. Szkoda jedynie, że nie wszystkie wątki były wystarczająco czytelne, ale chcę wierzyć, że inni byli domyślniejsi. Z aktorów Grzegorzek wydobył maksimum możliwości, musieli oni w przeciągu sekund przedzierzgnąć się w zupełnie inne postacie i udawało się im to wzorowo. Klasą samą dla siebie była jednak Marietta Żukowska, odtwórczyni głównej roli Isobel. Młodziutka, ale doświadczona, zwiewna i krucha, ale stanowcza. Nazwisko warte zapamiętania.

Kostiumy były zdumiewająco ciekawe. Ich autorka, Violetta Jeżewska zdecydowała się na ryzykowny eksperyment, mianowicie na obcisłych kombinezonach namalowała ubrania, od dresów po garnitury z krawatem. Sam pomysł pachnie z daleka tandetą, ale wykonanie było na tyle dobre, że doskonale obroniło całą koncepcję. Wpisało się też doskonale w generalny zamysł inscenizacyjny, bo umożliwiło częste i szybkie zmiany kostiumów, przy jednoczesnej równowadze między różnorodnością niezbędną do poszczególnych scen a jednorodnością stylistyczną całości. Za kostiumy też brawa.

Zobaczyć koniecznie, nawet tylko dla tej sztuki warto wybrać się do Łodzi. Ogólna ocena 9/10.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

dwadzieścia − dziesięć =