Góra duszy Xingjiana
Kolejna książka z cyklu chińskich fascynacji.
Gao Xingjian to pierwszy chiński laureat nagrody Nobla (2000), znany głównie jako dramatopisarz. W 1983 roku dowiedział się, że jest chory na raka płuc, a ta choroba zabiła wcześniej jego ojca. Doświadczył transcendentalnego pogodzenia się ze śmiercią aż do momentu, kiedy kolejne prześwietlenie wykazało czyste płuca. Jednocześnie dowiedział się, że jest zagrożony aresztowaniem za nieprawomyślność swoich utworów. Pobrał zaliczki od wydawców i uciekł z Pekinu. Odbył podróż po chińskiej prowincji przemierzając 15 000 km. Owocem tej podróży odbytej w bardzo szczególnych warunkach, ze świadomością otrzymania drugiego życia, jest właśnie przedstawiana książka.
Autor przede wszystkim szukał chińskich tradycji, podań ludowych, pozostałości wierzeń religijnych. Eksplorował obszary dzikiej natury nie tkniętej ludzką ręką. A we współczesnych Chinach, po zniszczeniach okresu maoistowskiego niełatwo jest coś takiego znaleźć. Wyraźnie szukał korzeni, tego co zadecydowało o tożsamości kulturowej Chińczyków.
W efekcie powstała książka o ambicjach literatury „mądrościowej” pełna przypowieści, baśni, wtrętów religijnych z wszystkich głównych tradycji (przede wszystkim taoistycznych i buddyjskich), lokalnych mitów, ludowych opowieści. Książka nie ma fabuły, przeplatają się w niej różne konwencje i style literackie, co zapewne było zabiegiem zamierzonym, mającym oddać zróżnicowanie doświadczeń autora w czasie wspomnianej podróży w poszukiwaniu głębokiej, nietkniętej przez socjalizm, chińskiej tożsamości, także przecież osobistej tożsamości autora.
Jaki jest efekt tych zamierzeń? Powiem szczerze, nie do końca zadawalający. Książka nie pokazuje żadnego spójnego obrazu, nie daje żadnej syntezy. Niestety nie należy także do łatwych w lekturze. Ciągle mamy do czynienia z przeplatającymi się wzajemnie wspomnieniami autora, ludowymi opowieściami, dziejami pewnego romansu, fragmentami taoistycznej mitologii, historiami kolejnych zbójców, gwałtów, najazdów. Każdy z tych osiemdziesięciu rozdzialików jest na swój sposób ciekawy, zakończony delikatną puentą lub dającym do myślenia znakiem zapytania. W mojej głowie nie układała się jednak z tego żadna całość. Szkoda, bo zamierzenia autora były super ciekawe, ale efekt jest zupełnie nieproporcjonalny do ambicji. Być może książka będzie ciekawsza i życzliwsza w odbiorze dla innego rodzaju czytelników: tych, którzy lubią Coelho, a może dla tych zafascynowanych Podróżą do Babadag?
Dobry pogląd na klimat książki może dać cytat z jej zakończenia. Może komuś się spodoba, ostatecznie autor dostał Nobla; dla mnie jest raczej nieprzekonujące:
„Wodzę na śniegu za oknem zieloną żabkę, mruga jednym okiem, drugie, nieporuszone, szeroko otwarte wpatruje się we mnie. Wiem, że to Bóg. […]
Cudów nie ma. Bóg coś mówi, mówi do tej nienasyconej istoty ludzkiej, do mnie.
Czego jeszcze szukać? Domagam się odpowiedzi. […]
Udając, że rozumiem, wciąż nie rozumiem.
W istocie rzeczy nic nie pojmuję, nic nie rozumiem. Tak to jest.”Moje wątpliwości budzi także i to, że autor w swoich podróżach, spotkaniach, dociekaniach w ogóle nie zauważa śladów spustoszeń wywołanych przez rewolucję kulturalną Mao. Jak można odtwarzać tkankę ludowej czy religijnej mitologii nie zauważając, że to, z czym się autor styka dzisiaj, to jedynie drobne szkiełka z przepięknego, ale kompletnie pogruchotanego witraża. Jakże to inna wizja swojego środowiska niż ta zawarta u Liao Yiwu. Dla dociekliwych dodam, że Xingjian pisał swoją książkę we Francji i nie musiał się liczyć z represjami w Chinach. Wygląda, że on po prostu tego nie dostrzegł.
Tłumaczenie, szerzej, spolszczenie tej książki pozostawia wiele do życzenia. Z bliżej niejasnych powodów w polskiej wersji pozostawiono oryginalne chińskie jednostki miar, nigdzie nie tłumacząc, jakie realne wielkości one oznaczają. Zatem jeżeli czytamy, że autor ma do przebycia 5 li, to nie wiemy czy to odległość 2 km, a może 5 lub 15. Podobnie jest z jednostkami powierzchni i wagi. Ponadto tłumacz nie należy do łatwo posługujących się językiem polskim, co daje np. taki skutek, że kobiety w całej książce się chichoczą, nigdy się nie śmieją, nie uśmiechają, tylko chichoczą (takich kwiatków jest niestety więcej). Ostatnia uwaga w tej materii jest grubszego kalibru – książka została napisana w języku francuskim, zatem pozostanie słodką tajemnicą wydawcy, dlaczego została przetłumaczona na polski z angielskiego.
Moja fascynacja Chinami trwa, zatem każdy artefakt z tego kręgu kulturowego spotyka się z moją życzliwością, zatem finalna ocena to 7/10.
Gao Xingjian, Góra duszy, Rebis, Poznań 2004
Tajemnica Westerplatte
Paweł Chochlew zaplanował swój debiut perfekcyjnie. Wybrał jeden z najbardziej nośnych symboli patriotycznych i postanowił go podważyć, słusznie przypuszczając, że zapewni to filmowi (i reżyserowi) natychmiastowy rozgłos, o jakim tylko mogą pomarzyć jego młodzi koledzy. Poza tym idealnie wstrzeliwuje się w poprawnościowy, antybogoojczyźniany nurt dominujący na polskiej scenie ideowej. Same plusy. Miał tylko jednego pecha, nie przewidział, że jeszcze przed powstaniem filmu wybuchnie gruba awantura i nikt, a oportunistyczny PISF zwłaszcza, nie będzie chciał umierać, za ten kontrowersyjny projekt.
Mimo tych trudności Chochlew i tak ma mocne wejście. Jego nazwisko jest dobrze rozpoznawalne, wiele osób chce pójść na film, aby wyrobić sobie o nim własne zdanie.
Największe emocje budziła kwestia „odbrązowienia” legendy obrońców Westerplatte i podważenie pozytywnej aury wokół mjr. Sucharskiego. Akurat te problemy mnie w filmie nie irytowały. Chochlew zadziałał tu zgodnie z prawdą historyczną, a na tym blogu wielokrotnie dawałem poznać, że prawda jest rzeczą najważniejszą. Rzeczywiście Sucharski był zwolennikiem szybkiej kapitulacji, przeżył załamanie nerwowe i realne dowództwo przez większość czasu sprawował kpt. Dąbrowski. Między tymi dwoma oficerami istniała różnica zdań, co do długości prowadzenia walki. Doszło również do śmierci dwóch żołnierzy drugiego dnia obrony, kiedy to Sucharski wydał polecenie wywieszenia białej flagi, szczegóły tego zajścia nie są dokładnie znane i reżyser mógł puścić tutaj wodze fantazji. Jest również prawdopodobne, że kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych za próbę dezercji lub poddania się Niemcom. Nie dopatrzyłem się też w filmie sceny lizania zdjęć pornograficznych. Nie budzi moich wątpliwości fakt kąpieli żołnierzy w morzu, niektórych nago i ostrzelania ich przez nadpływający niemiecki kuter. Niby dlaczego młodzi faceci nie mieliby się kąpać w morzu? Co do faktografii i realiów kampanii 1939 roku, pewne wątpliwości bym miał w sprawie nadużywania alkoholu przez żołnierzy (w filmie wręcz chlania), żadne źródła nie potwierdzają, aby na Westerplatte lub gdziekolwiek indziej takie fakty miały miejsce; poza tym skąd niby ten alkohol miałby się brać, z najbliższego sklepu? Bo przecież nie z koszar, to nie było LWP. Podobnie mało prawdopodobne są sceny bójek, szarpanin itd.
Poważne wątpliwości budzi w mojej opinii scena z sikaniem na plakat, ale jeszcze bardziej to, co ów sikający kapral mówi później o Polaczkach. Cała ta scena jest wyjątkowo niesmaczna, nie ma sensu i jest psychologicznie nieprawdopodobna – dlaczego ów kapral, po wykonaniu wyroku śmierci na swoich kolegach, akurat sika na państwowy plakat, zgoła nie rozumiem. Jeżeli by się buntował, to przeciw temu, kto mu taki rozkaż wydał, a nie przeciwko polityce państwa. Sensu w tym za grosz. Chyba że to zaplanowana prowokacja mająca podgrzać atmosferę wokół filmu. W istocie scena nie jest żadnym wyzwaniem dla widzów, nie prowokuje żadnych pytań, jest tylko emanacją bezsilności i braku konceptu reżysera na oddanie dramatyzmu tamtej sytuacji. Duży minus.[1]
Kolejny minus to żałosne błędy w dziedzinie umundurowania. Tutaj lista zarzutów jest długa i to zarówno po stronie polskich mundurów jak niemieckich. Nie będę nudził tutaj szczegółami, powiem tylko, że twórca kostiumów w tym filmie zasłużył sobie na malinę za najgorsze kostiumy w polskim filmie. [2] Do tego dochodzi mnóstwo drobnych nieprawdopodobieństw w szczegółach militarnych. Albo autor scenariusza i reżyser w jednej osobie nic na ten temat nie przeczytali, albo, co równie złe, przeczytali, ale nie zrozumieli.[3]
Z bólem historycznego serca jestem w stanie przejść na drobiazgami do porządku dziennego, chociaż przy deklarowanym budżecie na poziomie 14 mln zł takie wpadki nie powinny się zdarzać. W faktach o zasadniczym znaczeniu nie widzę istotniejszych przekłamań. Uwagę w tej kwestii mam tylko jedną. Osią filmu jest spór Sucharski – Dąbrowski, czyli spór kapitulować czy walczyć do końca. Racje mjra Sucharskiego są przedstawione pełniej i na ich tle kpt. Dąbrowski wychodzi na fanatyka łatwo szafującego życiem podległych żołnierzy. Tylko mjr Sucharski pochyla się zabitymi żołnierzami, jak troskliwy ojciec. To wyraźna manipulacja emocjami widzów. W rzeczywistości historia przyznała rację Dąbrowskiemu i mimo wysiłków Chochlewa Westerplatte pozostanie symbolem męstwa polskich żołnierzy. Reżyser nie zachował w tej sprawie obiektywizmu, a szkoda, bo film by na tym zyskał.
Być może zaważyły tu błędy w obsadzie. Michał Żebrowski w roli oficera czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą w wywiadzie mówił, że mundur polskiego oficera to jego marzenie i na taką rolę czekał. W filmie to widać. W rzeczywistości mjr Sucharski był dość pospolitym oficerem chłopskiego pochodzenia. Chęć kapitulacji i załamanie nerwowe na pewno nie dodawały mu splendoru. Zupełnie odwrotnie kpt. Dąbrowski – to syn generała, pochodzący ze szlacheckiej rodziny. Za młody aby walczyć w 1920 r. czekał, kiedy może się sprawdzić w warunkach wojennych. To on był oficerem z charyzmą i to jego powinien zagrać Żebrowski.[4] Chochlew, wbrew faktom widział to inaczej. Wyraźnie chciał, aby racje Sucharskiego były górą i dlatego obsadził w tej roli aktorów z osobowością (wcześniej te rolę powierzył Bogusławowi Lindzie). Nie rozumiem tylko, jaki miał w tym cel. Że Westerplatte miało skapitulować 2 września (jak chciał Sucharski), Gdynia i Oksywie po następnych kilku dniach, Hel po tygodniu, Warszawy nie bronić, całą Kampanię Wrześniową zakończyć tak ok. 10 września. Przy takiej wizji, to rzeczywiście lepiej zachować się jak Emil Hácha i bez walki oddać się pod niemiecki protektorat. Wtedy nie byłoby w ogóle żadnych ofiar.
Po prawdzie to nie rozumiem, po co Chochlew nakręcił ten film. Zamierzył się na legendę Westerplatte, kiedy wszystkie rzekomo odkrywcze fakty były już jasne i publicznie znane. W atmosferze sensacji wyważał otwarte drzwi. Jeżeli chciał poruszyć kontrowersję czy bić się z honorem do końca, czy oszczędzać żołnierską krew, to mógł wybrać znacznie lepsze epizody z historii np. epopeę gen. Kleeberga czy Powstanie Warszawskie.[5] Jedyne uzasadnienie, jakie racjonalnie widzę, to chęć wywołania medialnego skandalu. Ten zamiar udało mu się zrealizować, ale chwały to mu nie przyniesie, i słusznie. Dla mnie 3/10.
Tajemnica Westerplatte, reż. Paweł Chochlew, Polska, premiera luty 2013
[1] Do jakości tej sceny dostosował się Mirosław Baka grający owego kaprala. Wywiad z nim był żenujący. Być może oddaje atmosferę panującą przy realizacji tego filmu. Nie ma się co dziwić, że wyszło żałośnie, skoro aktor tylko tyle rozumie z historii, którą przedstawia.
[2] O kilku bolesnych faulach w umundurowaniu muszę wspomnieć: polscy marynarze noszą w filmie te same bluzy, co niemieccy, a poziom niechlujstwa kostiumowego był taki, że w jednej ze scen, na bluzie polskiego marynarza widać ślad po odprutej hitlerowskiej gapie; atakujący w którymś momencie hitlerowscy żołnierze pochodzili co prawda z elitarnej, szturmowej jednostki Kriegsmarine, ale inaczej niż filmie nosili mundury piechoty feldgrau tylko z naszywkami Kriegsmarine; jednostka SS miała na patkach nie runy SS tylko trupie główki, bo wchodziła w skład formującego się właśnie pułku SS Totenkopfstandarte; żołnierze polscy noszą często mundury drelichowe z 1 Armii WP z sukiennymi naramiennikami itd.
[3] Na przykład: w pierwszym szturmie niemieckim bierze udział zdecydowanie za mało żołnierzy. W rzeczywistości zabitych było więcej, niż widzimy wszystkich atakujących. Polskie działo zostało zniszczone dopiero po oddaniu kilkudziesięciu strzałów i wyeliminowaniu niemieckich karabinów maszynowych po drugiej stronie kanału – w filmie jest zniszczone po jednym wystrzale; gdzieś się zagubiły polskie moździerze; atak niemiecki wzdłuż plaży w kilku żołnierzy idących w pełnym wyprostowaniu jest zupełnie nieprawdopodobny. Film z 1967 roku był w tej materii dużo lepszy, mimo iż realizowany w czasie siermiężnego socjalizmu.
[4] Warto przypomnieć dalsze losy Dąbrowskiego. Po wyjściu z niewoli, zaciągnął się do ludowej Marynarki Wojennej, mimo iż „wróg ustroju” to zdecydował się wstąpić do PPR. Nic mu to nie pomogło, bo na fali czystek został z Marynarki wyrzucony. Przeniósł się do Krakowa, pracował jako portier, kasjer, chałupniczo szył pantofle (on, wybitny oficer). Ostatecznie został bez żadnej pracy. Interwencja gen. Kieniewicza, zresztą pochodzącego z Armii Czerwonej, spowodowała, że dostał posadę sprzedawcy gazet w kiosku na Plantach. I to był sukces. Biografia kpt. Franciszka Dąbrowskiego to materiał na dużo ciekawszy film, gdzie Westerplatte byłoby ważnym, ale tylko jednym z etapów jego życia. Dodajmy przy okazji, że wspomnieniach zachował się super lojalnie wobec swojego dowódcy mjra Sucharskiego – fakt załamania nerwowego przemilczał, a tylko pojedynczym zdaniem zasygnalizował, że był on zwolennikiem wcześniejszej kapitulacji (Franciszek Dąbrowski, Wspomnienia z obrony Westerplatte, Gdańsk 1957). Sucharski w rozmowie z Wańkowiczem, wszystkie niewygodne fakty przemilcza i nigdzie nie wspomina o kluczowej roli Dąbrowskiego (Melchior Wańkowicz, Westerplatte, Warszawa 1959).
[5] A może by tak w odniesieniu do tego tematu nakręcić polsko-niemiecką koprodukcję o obronie Festung Breslau? To dopiero byłby przyczynek do refleksji o walce do końca, bez liczenia się z ofiarami.
Otto Wagner i jego szkoła
Tytułowy Otto Wagner był jednym z głównych twórców wiedeńskiej secesji. Poniżej kamienica Wienzeile 40 przez niego zaprojektowana
Dla przedstawionej tu pracy ważniejsze jest jednak to, że Otto Wagner był wykładowcą Akademie der bildenden Künste (Akademii Sztuk Pięknych) w Wiedniu. Zgromadził dookoła siebie liczne grono studentów i młodych architektów. Panowała tam atmosfera twórczych poszukiwań, konstruowania nowych założeń. Mistrz nie ograniczał uczniów swoimi poglądami, zachęcał do tworzenia własnych, unikalnych projektów. To właśnie atmosfera wolności i kreatywności była cechą charakterystyczną szkoły Otto Wagnera. Jego uczniowie tworzyli zarówno sztukę dekoracyjną (na zdjęciu obok), jak odwoływali się do prostych, klasycznych założeń w architekturze (poniżej).
Omawiana książka, bardzo miły prezent z Wiednia, za który dziękuję, stanowi podsumowanie twórczości jego uczniów. W znakomitej większości składa się z projektów. Niestety autor, w bardzo skrótowym tekście i lakonicznych podpisach pod ilustracjami nie informuje, które z nich zostały zrealizowane. Można się domyślać, że większość pozostała w fazie projektowej. Zatem mamy do czynienia, z wielkim, bogatym, zróżnicowanym projektem miasta, które nigdy nie powstało. Dla jednych to będzie zaleta, dla innych wada.
W każdym razie książka jest interesująca, bogato ilustrowana (ok. 400 ilustracji) i starannie wydana; 8/10 ocenę obniża lakoniczność tekstów.
Otto Wagner und seine Schule, Verlag Walter Zednicek, Vien 2008
Prowadzący umarłych, czyli co wiemy o Chinach
Pewnego pięknego dnia w księgarni zajrzałem na półkę z serią reportażową Wydawnictwa Czarne, wziąłem do ręki książkę poświęconą Chinom, przeczytałem parę stron i popadłem w stan wewnętrznego przerażenia. Uświadomiłem sobie bowiem, że nic nie wiem na temat tego kraju. Piękna starożytna kultura, bogata historia najnowsza, rodząca się druga potęga na świecie, a ja nic o tym nie wiem. Wstyd, poczucie klęski i wewnętrznego poniżenia. Książkę natychmiast kupiłem i w drodze do domu już ją czytałem.
No i zaczęło się. Książka okazała się być na tyle fascynująca, że nie tylko została od razu połknięta, ale spowodowała wielki apetyt na Państwo Środka. Czytam na ten temat, co się da (a można niestety niewiele). Eksploruję geografię, opanowałem na przykład wszystkie chińskie prowincje, bo za duży brak uznałem, że znaczną większość stanów USA umiejscawiam na mapie bez pudła, a gdzie leży Hubei nie miałem pojęcia, a czym się różni od Hebei to już zupełnie.[1] Zatem czytelnicy „Fotela przy kominku” powinni się spodziewać w niedalekiej przyszłości małej inwazji tej tematyki.
Wracając do książki. Składa się ona z 28 wywiadów z różnymi ludźmi, bynajmniej nie zawsze z nizin społecznych. W ogóle trzeba powiedzieć, że podtytuł jest częściowo mylący. Wspomniane niziny społeczne sugerowałyby jakiś margines, biedotę, wykluczonych. Tak jednak nie jest. Czy byli działacze partyjni, muzyk orkiestry symfonicznej czy opat zlikwidowanego klasztoru buddyjskiego to „niziny społeczne”? Na pewno Yiwu nie rozmawia z ludźmi współczesnego boomu, biznesmenami, pieszczochami władzy. Wszystkie pozostałe opcje są reprezentowane. Jedyne, co łączy jego rozmówców to brak przynależności do, wąziutkiej przecież, grupy uprzywilejowanych. Poza tym, ci „Prowadzący umarłych” to już kompletna dezinformacja. Rzeczywiście jeden rozmówca wykonuje taki niejawny zawód. Przenosi mianowicie na plecach zmarłych miejsca w miejsce, powodując celowo u mniej uważnych postronnych wrażenie, że to wędrują umarli, a on ich tylko prowadzi. Ale to nie tego typu egzotyka dominuje w książce, a tytuł nawet metaforycznie nie odnosi się do jej treści.
Jeżeli miałbym szukać jakiegoś punktu wspólnego interlokutorów Yiwu, to wskazałbym na to, że wszyscy oni zostali w jakiś sposób dotknięci przez los. Jednych poharatała historia, a dokładnie jej przejaw w postaci rewolucji kulturalnej Mao, inni urodzili się w biedocie (dla Europejczyka skrajnej, dla nich normalnej) nie dającej jednak szans na zwykłe, godne życie; jeszcze inni wykonują dziwne zawody (żebrak, ślepy uliczny grajek, hiena cmentarna).
Można powiedzieć, że Yiwu daje dobry obraz chińskiego społeczeństwa. Właściwie wszędzie widzimy nędzę i niedostatek, ale też bardzo dzielnych ludzi, którzy próbują sobie z tym radzić. Po ludzku rzecz biorąc jestem pod wrażeniem ich wytrzymałości, determinacji, spokojnej zgody na trudne warunki pracy i życia. Jako analityk spraw ekonomicznych nie tylko rozumiem, ale plastycznie teraz widzę skąd wziął się chiński cud gospodarczy; więcej, mam pewność, że tą drogą Chiny będą się dalej posuwały i w końcu osiągną pozycje mocarstwa światowego nr 2. A kto wie, może kiedyś i nr 1? Tak na marginesie: Europejczycy powinni być tego świadomi i mieć jakąś strategie przeciwdziałania. Inaczej zamienimy się w prowincję żółtej cywilizacji, ale to zupełnie inny temat.
Oficjalnie się o tym w Chinach nie mówi, to temat tabu, ale ciągle wiele osób nosi w sobie fatalne, rujnujące doświadczenie rewolucji kulturalnej: prześladowania, niszczenia karier, maltretowania, głodu (do kanibalizmu włącznie). W wielu miejscach do tej pory wytrzebione są lasy, bo drewna używano do prymitywnego, dymarkowego wytopu stali – nikomu to nie było potrzebne, ale fatalne skutki tej kampanii trwają do dziś. Podobnie jak widoczne są masowe zniszczenia obiektów starej kultury, zwłaszcza religijnej, traktowanej niegdyś jako przeżytek starego systemu. Tego już się nie odtworzy, a braku backgroundu kulturowego się nie nadrobi. Bardzo ciekawe, jak bogacące się Chiny poradzą sobie ze stworzeniem nowej tożsamości, nowej kultury. Jaka ona będzie?
To zdumiewające, że jak trochę głębiej poskrobać, to ciągle w rzeczywistości społecznej wychodzą upiory przeszłości. A jakby na polską rzeczywistość spojrzeć z większego oddalenia, to też zobaczylibyśmy ciągle wdzierającą się przeszłość? Jako historyk odpowiadam – na pewno, tylko czy chcemy to dostrzec?
Oczywiście Liao Yiwu robiąc wywiady ujawniające skalę zniszczeń, niegodziwości i represji skazywał siebie na bycie dysydentem. Zaliczył również więzienie za opublikowanie poematu o masakrze na Placu Tiananmen. Pierwsze wywiady do przedstawianego tu zbioru odbył już w więzieniu. Warto dodać, że książka ukazała się na Tajwanie, a w Chinach jest ciągle zakazana.
Podsumowując: lektura Prowadzącego umarłych jest fascynująca i pouczająca. Zmienia sposób patrzenia na Chiny. A ponieważ jest jeszcze napisana w sposób fascynujący, to nie mam wątpliwości, oceniam na 10/10 i zachęcam do lektury. Po tej książce zrozumiałem Chiny – te współczesne i te z czasów rewolucji kulturalnej
Liao Yiwu, Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych, Czarne, Wołowiec 2011.
[1] Bardzo polecam quiz geograficzny na znajomość nazw i położenia chińskich prowincji. Sprawdźcie, jaką macie wiedzę na ten temat. Poza tym to fajna zabawa, a przy okazji pomaga opanować ten temat, wiem co mówię. Tu link: http://www.purposegames.com/game/chinese-provinces-quiz
Habent sua fata libelli – Cena przetrwania Romana Graczyka
Właściwie informacje o późniejszych wydarzeniach dotyczące książek, recenzji, dyskusji dopisuje do postów jako post scriptum. Tym razem jednak rzecz jest wyjątkowa i dotyczy Ceny przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Już w recenzji z tej książki opisałem sporo przejawów nagonki na autora, w tym najbardziej bulwersujące ataki z kręgu redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Historia jednak się nie zatrzymała. Oprócz kolejnych tekstów publicystycznych pojawiła się również sprawa sądowa, wytoczona Romanowi Graczykowi przez syna Mieczysława Pszona, ogólnie rzecz biorąc o ochronę dóbr osobistych. W trakcie przewodu sądowego, wzbudzającego emocje głównie w Krakowie, ujawnione zostały m.in. naciski na autora, a nawet groźby, jeżeli poważyłby się ujawnić materiały stawiające w niekorzystnym świetle „wielkie nazwiska” związane z „Tygodnikiem” (Krzysztof Kozłowski na przykład wprost zapowiedział, że autora zgnoi, co zresztą próbuje robić). Proces się zakończył wyrokiem przyznającym rację autorowi książki. Po zamknięciu sprawy sądowej Roman Graczyk opublikował list, w którym prosi o usuniecie jego nazwiska ze stopki redakcyjnej „Tygodnika Powszechnego”, gdzie występował jako jego stały współpracownik.
Dla mnie to moment ważny. Bardzo cenię tę książkę. Autor zachował się wobec kampanii oszczerstw z heroiczną elegancją (jak nieujawnienia zapisu rozmowy z Markiem Skwarnickim) i stał się egzemplifikacją, bardzo smutnej tezy, że niekiedy za wierność prawdzie, przychodzi płacić wysoką ceną. Szanuję tę postawę. Nie do końca nadążając za wszystkimi niuansami środowiskowej kontrowersji, zdecydowanie bardziej ufam Panu Romanowi Graczykowi niż redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zatem ja również kończę moją czytelniczą przygodę z „Tygodnikiem”. Mimo iż ostatnio miała ona charakter incydentalny, oznacza to również w moim życiu intelektualnym zamknięcie pewnej epoki. Smutne, że w takich okolicznościach.
Habent sua fata libelli – Cena przetrwania Romana Graczyka
Właściwie informacje o późniejszych wydarzeniach dotyczące książek, recenzji, dyskusji dopisuje do postów jako post scriptum. Tym razem jednak rzecz jest wyjątkowa i dotyczy Ceny przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Już w recenzji z tej książki opisałem sporo przejawów nagonki na autora, w tym najbardziej bulwersujące ataki z kręgu redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Historia jednak się nie zatrzymała. Oprócz kolejnych tekstów publicystycznych pojawiła się również sprawa sądowa, wytoczona Romanowi Graczykowi przez syna Mieczysława Pszona, ogólnie rzecz biorąc o ochronę dóbr osobistych. W trakcie przewodu sądowego, wzbudzającego emocje głównie w Krakowie, ujawnione zostały m.in. naciski na autora, a nawet groźby, jeżeli poważyłby się ujawnić materiały stawiające w niekorzystnym świetle „wielkie nazwiska” związane z „Tygodnikiem” (Krzysztof Kozłowski na przykład wprost zapowiedział, że autora zgnoi, co zresztą próbuje robić). Proces się zakończył wyrokiem przyznającym rację autorowi książki. Po zamknięciu sprawy sądowej Roman Graczyk opublikował list, w którym prosi o usuniecie jego nazwiska ze stopki redakcyjnej „Tygodnika Powszechnego”, gdzie występował jako jego stały współpracownik.
Dla mnie to moment ważny. Bardzo cenię tę książkę. Autor zachował się wobec kampanii oszczerstw z heroiczną elegancją (jak nieujawnienia zapisu rozmowy z Markiem Skwarnickim) i stał się egzemplifikacją, bardzo smutnej tezy, że niekiedy za wierność prawdzie, przychodzi płacić wysoką ceną. Szanuję tę postawę. Nie do końca nadążając za wszystkimi niuansami środowiskowej kontrowersji, zdecydowanie bardziej ufam Panu Romanowi Graczykowi niż redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zatem ja również kończę moją czytelniczą przygodę z „Tygodnikiem”. Mimo iż ostatnio miała ona charakter incydentalny, oznacza to również w moim życiu intelektualnym zamknięcie pewnej epoki. Smutne, że w takich okolicznościach.
Wojna Iwana
Wydawało mi się, że o tej książce słyszałem niedawno, że właśnie niedawno się ukazała. A to był rok 2007. Jak ten czas leci. Ile książek w ten sposób zostało pominiętych, uleciało ze świadomości? Tej akurat się udało wjechać na biurko dzięki przytomnym zakupom w mojej bibliotece w Podkowie Leśnej.
Wojna Iwana poświęcona jest losom zwykłych żołnierzy rosyjskich ostatniej wojny. Można powiedzieć, że oglądamy tę wojnę oczyma szeregowca Armii Czerwonej, właśnie symbolicznego Iwana. Autorka opisuje codzienne życie, wyżywienie (a raczej jego brak), relacje z kobietami, z rodzinami, grabieże i gwałty na terenach zdobytych (ciekawe, że zaczęły się one w Rumunii), ale także motywacje patriotyczne, stosunek do ideologii komunistycznej, rolę oficerów politycznych. Praca oparta jest głównie o dokumenty archiwalne, w mniejszym stopniu o bezpośrednie relacje uczestników.
Do bezsprzecznych zalet książki należy niezależność myślowa autorki. Nie jest ona pierwszą naiwną, nie wierzy w mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, nie podąża za narzuconymi przez sowiecką propagandę schematami. Od siebie dodam, że nawet w gronie znamienitych historyków, jest to postawa rzadka. Tym większe uznanie. Do zobiektywizowania sądów niewątpliwie bardzo przyczyniło się bazowanie na archiwaliach i listach z epoki, a nie na wspomnieniach pisanych najczęściej pod konkretne zamówienia propagandowe mające na celu lansowanie określonej wizji ostatniej wojny.
Do pozytywów należy również poświęcenie uwagi tematom zwykle pomijanym w literaturze przedmiotu, jak np. relacjom żołnierzy frontowych z ich rodzinami czy trudnościom w akomodacji do cywilnego życia. To kolejny plus.
Od książki nie należy oczekiwać, zresztą zgodnie z jej założeniami, wiedzy czysto wojskowej. Tutaj autorka podąża jedynie za cudzymi opracowaniami. Na tym, życzliwie dla autorki, poprzestańmy. Jeden błąd, powszechnie zresztą występujący, trzeba jednak skorygować. W kalendarium wydarzeń, autorka pisze, że to Finlandia uderzyła na Związek Sowiecki już 22 czerwca 1941, podczas gdy w istocie to Związek Sowiecki zaatakował Finlandię, a i to dopiero 25 czerwca.[i]
Do minusów zaliczam długie, mało kompetentne, szczerze mówiąc – mętne, opisy sytuacji psychologicznej żołnierzy. Aby robić to dobrze, trzeba się na tym znać, a nie luźno dywagować.
Szkoda też, że autorka wnikliwie przedstawiając okrucieństwa Armii Czerwonej na terenach niemieckich, nie próbowała wyjaśnić zdumiewającego zjawiska, jakim były bardzo częste podpalenia całych miejscowości już po zakończeniu wojny. W ten sposób zniszczone zostały Mazury, nie podczas działań wojennych, jak mogłoby się wydawać.
Pozytywy jednak zdecydowanie przeważają nad negatywami, zatem końcowa ocena to 8/10 i zaliczenie do sił sensu za niezależność sądów.
Catharine Merridale, Wojna Iwana. Armia czerwona 1939-1945, Rebis Poznań 2007
[i] Porównaj wnikliwe studium na ten temat: M. Sołonin, 25 czerwca. Głupota czy agresja, Poznań 2011
Les Miserables
Najnowszy obejrzany film (w dniu premiery!), to Les Miserables. W kategorii musicali, zawsze emocjonalnie podkręconych, zgodnie zresztą z regułami gatunku, obraz bardzo dobry. Ale cóż, ja nie przepadam za tym rodzajem filmów. Prowadzenie normalnych dialogów za pomocą mowy śpiewanej, brzmi dla mnie sztucznie. Podobnie bolało śpiewanie pieśni z refrenem Vive L’France po angielsku. Treść jest tak do bólu francuska, że obcy język w niektórych ujęciach brzmi surrealistycznie. Nie gustuje też w filmach emocjonalnie czarno-białych, upraszczających konflikty wartości. Na dodatek film został zrobiony zgodnie z regułami Hollywood, zatem wszystkie sceny są podporządkowane regule wprowadzenia widza w stan podniecenia, zaangażowania, jednoznaczności odczuć. Mieści się to w konwencji i właściwie mnie nie irytuje, tylko tyle, że oglądam bez większej przyjemności.
Zabolała mnie tylko ostatnia scena – Jean Valjean umiera, w pięknej, rajsko-katedralnej scenerii spotyka się z Fantine, i dotąd wszystko super OK, natomiast dopełnieniem tego ujęcia jest wizerunek barykady rewolucyjnej, tak jakby w tym właśnie miejscu materializowały się, już tu na ziemi, wartości niebiańskie. Rozumiem, że być może w Stanach ta problematyka nie jest specjalnie zrozumiała, ale spieszę wyjaśnić, że we Francji wszystkie ruchy rewolucyjne były gwałtownie i brutalnie antychrześcijańskie i antykościelne; stąd na przykład scena, w której prowincjonalny biskup daruje Valjeanowi srebra kościelne, jest o tyle mało prawdopodobna, że byłyby one w czasie wielkiej rewolucji ukradzione, a wnętrze kościoła zrujnowane (zresztą do dzisiaj, po ponad 200 latach, w wielu kościołach ślady tych zniszczeń są widoczne). Łączenie w ramach emocjonalnej kulminacji filmu ognia z wodą jest irytujące, głupie i niepotrzebne.
Hugo w Nędznikach bardzo dowartościował świat chrześcijański (także kościelny, zinstytucjonalizowany), ciepło i ze zrozumieniem pisał o wszystkich wykluczonych, zatem dobrze rozumiał motywy rewolucjonistów, ale samej rewolucji jako takiej nie apoteozował, wręcz przeciwnie. Reżyser dokonał tutaj lewackiego nadużycia. I jeszcze to morze czerwonych flag, które w Polsce powinno źle się kojarzyć…
Poza tym wyjątkiem, film jest wierny wobec pierwowzoru książkowego. To plus dla wszystkich znających Nędzników. W pewnym sensie, może jest za bardzo wierny, bo reżyser chcąc przestawić wszystkie główne watki, stworzył dzieło blisko trzygodzinne. To jeden z dłuższych filmów komercyjnych, adresowanych do szerokiej publiczności. Oczywiście fakt, że film jest ekranizacją musicalu, a nie książki wprost, nic tu nie zmienia, bo musical opierał się o książkę.
Film zdecydowanie dla lubiących wyciskacze łez, konwencję musicalową, melodramaty. Ta grupa widzów na pewno nie będzie zawiedziona.
Les Miserables, reż. Tom Hooper, Wielka Brytania 2012, premiera polska 25 stycznia 2013
Zwiastowanie Paula Claudela w Teatrze Polskim
Oglądając tę sztukę miałem poczucie zanurzenia się w innej cywilizacji. Nagle ożyły takie wartości, jak wierność swemu powołaniu, odczytanie, czego Bóg oczekuje od człowieka, poświęcenie, zbawienie, ofiarowanie życia za czystość Kościoła. I wszystko bez patosu, bez deklaratywności, jako zwykłe codzienne wybory normalnych ludzi. Straciłem przekonanie, że coś takiego mogę jeszcze zobaczyć w normalnym, zawodowym teatrze.
Anne Vercors, głowa rodziny, właściciel dobrze prosperującego szlacheckiego majątku, ku zaskoczeniu wszystkich opuszcza dom, by wyruszyć w samotną pielgrzymkę do Jerozolimy, ofiarując swój wysiłek za przywrócenie jedności Kościoła (trzech papieży) i porządku doczesnego we Francji (dwóch królów). Wiedząc, że może nigdy nie wrócić, oddaje swą starszą córkę Wiolenę, wraz z dorobkiem całego życia, przybranemu synowi Jakubowi. Czy losy rodziny Anne Vercors ułożą się tak, jak sobie tego życzył? Czy też Bóg powołał ich do innego życia?
Zwiastowanie, którego akcja toczy się w średniowiecznej Francji, to poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także – o powołaniu, które może odmienić życie, jeśli potrafimy je dostrzec i zaakceptować. Chęć realizacji woli Boga wiąże się w przypadku bohaterów dramatu z rezygnacją z własnych marzeń, planów i tego, co najbardziej po ludzku kochają. Bo w perspektywie, powiedzielibyśmy dzisiaj – eschatologicznej, najważniejsze dla nich jest zbawienie. To coś, co przerasta ich egzystencję, ale dla czego są gotowi poświęcić życie. Nie wszyscy jednak tak postrzegają swój świat. W ten sposób Claudel maluje dylematy, przed którymi zawsze stają ludzie, których perspektywa nie ogranicza się tylko do doczesnego „tu i teraz”. Krzyżują się wartości, postawy, wybory, komplikują się losy.
Paul Claudel przeżył na początku XX wieku nawróceniu. Swoją twórczość podporządkował nowej fascynacji, testował granice chrześcijaństwa, rozważał dylematy ludzi wierzących. W Zwiastowaniu ubrał w kostium średniowieczny wybory, przed którymi zawsze będzie stawał człowiek nie tylko religijny, ale każdy otwarty na perspektywę metafizyczną i jednocześnie posiadający czułe sumienie.
Mam duży szacunek dla Andrzeja Seweryna, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, za podjęcie ryzyka wystawienia dramatu Claudela, który powstał przecież sto lat temu. Reżyserię powierzył Estończykowi, Lembitowi Petersonowi, który, podobnie jak Claudel, przeżył nawrócenie i poszukiwał w sztuce możliwości odwzorowania dylematów, przed którymi sam stawał współcześnie, tak jak Claudel wiek wcześniej.
Tak na marginesie: nie mogę pozbyć się zdumienia, że aby wystawić tego typu sztukę, niezbędny był dyrektor teatru importowany z Comédie Française i estoński reżyser, bo polskich twórców takie tematy, jak widać, nie interesują. Czyżby Wojewódzki i tygodnik „Nie” zdominowały polską kulturę? Na szczęście nie do końca. Są jeszcze enklawy, w których można znaleźć inny rodzaj wrażliwości.
Na koniec kilka uwag o inscenizacji. Fenomenalnie zostały oddane realia średniowiecza – kostiumy, scenografia, muzyka są perfekcyjne. Całość dopełnia doskonała gra aktorów, w pamięci pozostają rolę Jerzego Schejbala i Haliny Łabonarskiej, duża kultura i zaangażowanie. Z młodszego pokolenia na wyróżnienie zasługują Lidia Sadowa i Marta Kurzak, ale tak naprawdę cały zespół zagrał wzorowo i nawet drobne role są precyzyjnie poprowadzone, tu zapamiętałem Martę Alaborską, mimo że mówiła tylko kilka słów.
Całość zasługuje na 10/10 i zaliczam do sił sensu za płynięcie pod prąd głównego nurtu teatralnego.
Paul Claudel, Zwiastowanie, reż. Lembit Peterson, scenografia Pille Jänes, Teatr Polski w Warszawie, premiera luty 2012.
Sęp
Łatwo jest zjechać jakiś film, trudniej jest napisać dobrą recenzje pochwalną, a najtrudniej jest napisać o czymś, co jest częściowo dobre, a częściowo złe. Z tym ostatnim przypadkiem mamy do czynienia przypadku Sępa.
Pomysł na scenariusz był doskonały, ale jednocześnie w filmie występują różne niekonsekwencje. Akcja jest szybka, a zakończenie zaskakujące, ale z drugiej strony widzimy wątki całkowicie położone. Są role doskonale zagrane (Żebrowski, Grabowski, Talar) i zupełnie nietrafione (Olbrychski zupełnie do bani jako komisarz policji, zamiast Anny Przybylskiej dobrze byłoby zaangażować prawdziwą aktorkę, np. Agnieszkę Grochowską, z którą Żebrowski dobrze współpracował w Pręgach).
Jak podsumować takie zestawienie? Film wart obejrzenia, głównie ze względu na doskonałą, jak zawsze, rolę Żebrowskiego, a także z racji na choć częściowo zrealizowane ambicje stworzenia sprawnego kina akcji z dylematami moralnymi w tle. Nie oczekujmy jednak za dużo, przygotujmy się też na zabiegi, które miały poprawić komercyjny wynik filmu: zamiast aktorki – Przybylska z gołym biustem i wdziękiem z bazaru, a z drugiej strony wybitni aktorzy ściągnięci z racji na duże nazwiska, ale poobsadzani bez ładu i składu.
Eugeniusz Korin (scenarzysta i reżyser) nie zrozumiał, że dla sukcesu kasowego, decydujący jest dobry film, a nie tylko kilka marketingowych sztuczek. Domyślam się, że na takie stanowisko producentów filmu, wpłynęło doświadczenie „Teatru 6 Piętro” (właśnie spółki Korin-Żebrowski), gdzie wygłupy z Wojewódzkim, jako aktorem, w sztuce „wybitnego” dramaturga Woody Allena dały dobry wynik komercyjny. Artystyczna nieprzyzwoitość jednak, wcześniej czy później, bokiem wyjdzie.
Sęp, reż. Eugeniusz Korin, Polska, styczeń 2013.