• Film

    W ciemności Agnieszki Holland

    Po nominacji do Oscara film został już namaszczony na arcydzieło, bo nic tak w Polsce nie pomaga niż sukces za granicą. Ale czy słusznie? Właściwie tak, choć z pewnymi zastrzeżeniami.

    Film opowiada o pracowniku kanałów miejskich Lwowa, który w swoim podziemnym królestwie przechowuje dużą grupę Żydów. Owo „królestwo” jest śmierdzące, brudne, pełne szczurów, pogrążone w ciemności, ale jest i daje schronienie skazanym w normalnym, napowierzchniowym świecie na śmierć. To pierwszy plus filmu – kontekstem całej opowieści jest sytuacja udzielania pomocy, zamiast wałkowanego w niektórych mediach polskiego ludowego antysemityzmu. A główny bohater, Leopold Socha jest człowiekiem z ludu. Żyje z kanałów, nie pogardza drobnymi kradzieżami, do Żydów wielkiego sentymentu nie ma, a jednak… Najpierw chce tylko zarobić, potem też i pomóc, a na koniec gotów jest do poświęceń.

    W ciemności, Leopold Socha i uratowana dziwczynka, recenzja

    Do kolosalnych plusów filmu zaliczam odejście od wszelkich czarno-białych schematów. Na swój sposób i Polacy, i Żydzi walczą o przeżycie i kierują się zgoła niepięknymi uczuciami. Charakterystyczna jest tu scena, kiedy Żydzie umawiają się z polskimi kanalarzami, ile mają zapłacić za udzieloną im pomoc. Dialog ma charakter czysto biznesowy. Ale na boku obie strony tego kontraktu komentują rzecz po swojemu: Polacy mówią miedzy sobą, że najwyżej forsę wezmą, a później się zobaczy, Żydzi natomiast, że Polaczkom nie ufają, ale im zapłacą, a ponieważ mają broń, to w razie „jakby co” to klientów zlikwidują. I takich sytuacji jest w filmie znacznie więcej. Warto sobie uświadomić, że od czasu, kiedy Socha zdecydował się Żydom pomagać, jest tak samo zagrożony jak oni, jego żona i dzieci też zapewne nie przeżyliby wpadki. W sytuacji zagrożenia i walki o życie, pękają bariery, każdy robi, co może, aby przetrwać i nie dać się złapać. Socha miał tylko tę przewagę, że w każdej chwili mógł się wycofać, a co tu dużo mówić, po prostu donieść i jeszcze na tym zarobić… Jeśli jednak tego zrobił, to jechał na tym samym wózku, co jego podopieczni.

    Holland opowiada tę dramatyczną historię nie stosując żadnych upiększeń, bez sentymentalizmu, swoich bohaterów nie ustawia na koturnach. Pozostawia im ludzkie słabości. Może dlatego zresztą, ta historia jest tak przejmująca.

    W ciemności, scena w kanałach, recenzja

    W beczce miodu jest niestety łyżka dziegciu. W paru scenach Polacy na ulicach Lwowa są przedstawieni jak ludność uprzywilejowana, ubrana jak z domów mody. Nie jest to wizja prawdziwa i nie wymaga to chyba nawet uzasadnień. Po drugie zaś, już w końcowych napisach Holland informuje widzów, że na pogrzebie Leopolda Sochy, który zaraz po wyzwoleniu zginął pod kołami sowieckiej ciężarówki, ktoś powiedział, że „to kara za to, że pomagał Żydom”. To jest już po prostu nieprzyzwoite. Na pogrzebie było wiele osób i każda mówiło coś innego. Dlaczego tylko ten głos wart jest zacytowania? Koniecznie reżyserka musi chcieć się wpisać w nurt tropienia polskiego antysemityzmu à la Gross? Smutne. Ale summa summarum to tylko incydenty w bardzo dobrym, odważnym filmie, który dobrze pokazuje złożoność polsko-żydowskich relacji w czasie wojny.

    Do tej pory rozważania dotyczyły tego, „co” jest w filmie, a teraz parę słów „jak” to jest pokazane. Film jest wyraźnie za długi. Większość z dwu i pół godzinnego filmu dzieje się w ciemności kanałów. To trochę nużące, ile razy można oglądać brodzącego w ściekach Więckiewicza. Skrót o co najmniej pół godziny wyszedłby filmowi na pewno na dobre. Natomiast mocna stroną filmu jest aktorstwo. Robert Więckiewicz (Leopold Socha) i Kinga Preis (jego żona) są po prostu genialni, jedną z Żydówek gra wspaniale Agnieszka Grochowska. Nie wyobrażam sobie, aby ta pierwsza dwójka nie dostała stosownych nagród. Do Orłów już są nominowani, ale będą mieli silną konkurencję w postaci aktorów z Róży.

    Za odwagę w przedstawieniu niesztampowej sytuacji, za odejście od czarno-białej wizji świata, 9/10. Krytyczne uwagi równoważy plus jeden punkt, jaki z zasady dostają u mnie polskie produkcje. Zastrzeżenia, co do wspomnianego napisu, niestety uniemożliwiają zakwalifikowanie do elitarnych „sił sensu”.

    W ciemności, reż. Agnieszka Holland, 2011 (polska premiera styczeń 2012).

    PS Okazało się, że przeze mnie nominowana dwójka aktorów Orły dostała. Cieszę się, że choć tym razem moje typy były takie same werdykt polskiej Akademii.

    

  • Teatr

    Historia jednego obrazu

    Maja Berezowska, Portret Zofii Dąbrowskiej (Zinserling)W Studium Teatralnym bardzo ciekawe spotkanie z projektem Historia jednego obrazu. Co miesiąc S/T organizuje wydarzenie (trudno to nawet nazwać) poświęcone jednemu obrazowi. Za każdym razem scenariusz jest inny. W lutym był to portret małej dziewczynki, Zosi Dąbrowskiej (dzisiaj Zinserling), autorstwa Mai Berezowskiej. Obraz powstał w czasie okupacji, kiedy Maja Berezowska ukrywała się we dworze Moniaki, należącym do rodziców ówcześnie kilkuletniej Zosi. Artystka chciała poprzez uwiecznienie podobizn domowników jakoś odwdzięczyć się rodzinie ofiarującej jej gościnę.

    Widownia zorganizowana została w stylu przedwojennej kawiarni, której nastrój tworzyła muzyka z epoki w wykonaniu Orkiestry Wczorajszego Fasonu i piosenki śpiewane przez Alicję Ruczko vel Damę Lamę. W międzyczasie dr Katarzyna Nowakowska-Sito opowiadała o twórczości i biografii Mai Berezowskiej, a Zofia Zinserling gawędziła z publicznością o okolicznościach powstania swojego portretu. Atmosferę kawiarni podtrzymywało rozdawanie w trakcie trwania przedstawienia przekąsek, napojów, a nawet wódki. Po wszystkim zaś przyszedł czas na luźne rozmowy, spotkania, wymianę myśli, a w tle nadal grała muzyka i sączyły się urocze piosenki.

    Orkiestra Wczorajszego Fasonu

    Całość urzekała bezpretensjonalnością, luzem, naturalnością. Po raz pierwszy w życiu, w czasie trwania przedstawienia teatralnego, opychałem się przystawkami (serwowanymi przez członków zespołu S/T), popijałem kawą  i z błogością słuchałem przeuroczych opowieści, przetykanych nastrojową muzyką.

    Dzięki prezentacji dr Nowakowskiej-Sito (Kasiu, dziękujemy) okazało się, że Maja Berezowska była nadzwyczaj ciekawą osobą i artystką. Przed wojną zasłynęła z odważnych grafik o tematyce erotycznej publikowanych w humorystycznych czasopismach „Cyrulik Warszawski” czy „Szpilki”. Pod koniec lat trzydziestych zamieszkała w Paryżu, gdzie opublikowała cykl karykatur Miłostki słodkiego Adolfa w czasopiśmie „Ici Paris”. Ambasada niemiecka wytoczyła jej proces, zakończony symboliczna grzywną. Wtedy nie było to nic poważnego, proces zadziałał nawet na jej korzyść, potem jednak sytuacja się zmieniła i w czasie okupacji była poszukiwana przez Niemców. Z tego właśnie powodu ukrywała się w Moniakach. Do ciekawostek należy przekonanie rodziny p. Zofii, że pomocy udzielali Żydówce i to jej pochodzenie było przyczyną jej ucieczki z Warszawy. Było to ich błędne założenie, którego nawet nie przyszło im do głowy sprawdzać, ale nie przeszkadzało to im udzielać jej gościny bez ograniczeń. W końcu Niemcy dopadli w Warszawie Maję Berezowską i zesłali ją do Ravensbrück. Na szczęście przeżyła i dalej malowała swoje erotyki publikowane w „Szpilkach”. Była też cenioną ilustratorką książek. A o prawdziwej przyczynie jej ukrywania się p. Zofia dowiedziała się w czasie Historii… .

    Po zakończeniu części oficjalnej, w czasie rozmowy z Panią Zofią Zinserling dowiedziałem się mnóstwa fascynujących szczegółów z okupacyjnej historii rodziny, a także i tego, że dwór drewniany w Moniakach, gdzie powstał ów portret, po wojnie został znacjonalizowany, popadł w ruinę i w wyniku usilnych prób ocalenia został przeniesiony na podzamcze w Janowcu, co było jedyną metodą ratunku tego zabytku przed całkowitą zagładą.

    W tym momencie bezbrzeżne zdumienie odmalowało się na twarzy stojącej obok mojej córki. Okazało się bowiem, że właśnie ten dwór został przez nią wybrany jako archetyp architektury polskiego dworu drewnianego i tydzień wcześniej uwieczniony w postaci akwareli, prezentowanej poniżej. Nie znała ona jednak jego historii, znała wyłącznie położenie w Janowcu i idąc posłuchać o dworze Zofii Zinserling nie miała pojęcia, że może się to jakoś łączyć. Wydaje mi się, że to właśnie jest coś niezwykłego, co charakteryzuje S/T, że nie można być pewnym co się usłyszy i czego się dowie, nie tylko o obrazach czy spektaklach, ale i o sobie, o swoim życiu, o przyjaciołach. Wynika to z tej niewymuszonej atmosfery i pewnej nieprzewidywalności tego miejsca. I właściwie w tym momencie rozpoczyna się historia innego obrazu i być może innego przedstawienia w S/T. A kolejne koło historii się zamknęło i nieoczekiwanie splotły się ludzkie losy za pośrednictwem dwóch obrazów.

    Dwór Moniaki, aktualnie na podzamczu w Janowcu

    Historia jednego obrazu, 25 luty 2012, Maja Berezowska, Portret Zofii Dąbrowskiej (Zinserling), Studium Teatralne, Warszawa, ul. Lubelska 30/32

    

  • Militaria

    Bitwa pod Albuerą 1811

    Tomasz Rogacki, Albuera 1811, recenzjaNa fali moich zainteresowań hiszpańskich sięgnąłem po tę pozycję. Niestety po lekturze uczucia miałem mieszane. Monografie bitew często mają plus, że dają przejrzysty szkic całej wojny lub kampanii, która do danej bitwy doprowadziła. Na podstawie dość długiego opisu w tej książeczce, naprawdę ciężko zorientować się o co w tej wojnie chodziło i jaki miała przebieg. Groch z kapustą. Dla porządku tylko przypomnę, że bitwa miała miejsce w czasie wieloletniej wojny francusko-hiszpańskiej, z tym, że Hiszpanów intensywnie wspierali Anglicy, Portugalczycy i różne oddziały zaciężne.

    Stosunkowo dobrze na tym tle wypadło przedstawienie samej bitwy. Spory udział miały w tym dobre mapy. Reprodukowano zarówno mapy z epoki , jak i posłużono się współczesnymi mapami z przejrzystym zaznaczeniem położenia wojsk poszczególnych stron. W efekcie opis bitwy był dość klarowny i łatwo było zorientować się, co do jej przebiegu, zamysłu dowódców, błędów i wreszcie skutków.

    W bitwie wzięła udział polska Legia Nadwiślańska i odniosła kolosalny sukces, który powinien przyćmić nawet szarżę pod Somiesierrą. Podczas jej trwania miała bowiem miejsce szarża całego 1 pułku ułanów pod dowództwem płk. Jana Konopki, który w proch rozniósł całą brygadę angielskiej piechoty. Polscy lansjerzy (czyli ci, którzy walczyli lancą) rozbili szyk Anglików i metodyczni wykłuli rozproszonych piechurów. Zarówno skala tej szarży i rozmiar skutków chyba przewyższał Somosierrę, ale ten symbol pozostanie i tak niewzruszony.

    Dla ciekawych dodam, że bitwa zakończyła się właściwie wynikiem nierozstrzygniętym, mimo że po sukcesie polskich lansjerów, zdecydowane działania mogły doprowadzić do klęski Anglików, ale marsz. Soultowi zabrakło zdecydowania. Biorąc pod uwagę ilościową przewagę wojsk hiszpańsko-angielskich, był to ograniczony sukces francuski.

    Do zalet recenzowanej książeczki zaliczam również przywrócenie pamięci fenomenalnej szarży polski ułanów.

    Tomasz Rogacki, Albuera 1811, seria Bitwy-Kampanie-Wojny, Bellona 2004

  • Teatr

    Nieskończona historia w inscenizacji Piotra Cieplaka

    Nieskończona historia w Teatrze Powszechnym była przeżyciem wysokiego lotu. To opowieść o jednym dniu mieszkańców pewnej kamienicy. Poznajemy zakompleksionego nauczyciela rysunku, trenera Trampka, dwie staruszki: panią Dworniczkową i panią Dąbkową, a do tego kobietę w ciąży i małżeństwo znajdujące się w stanie permanentnego sporu. Każda z postaci mówi o swoim życiu, kłopotach, tęsknotach, słabostkach, i zadziwieniach. Właściwie nic nowego.

    Wydarzenia banalne dzieją się w rytm muzyki  filharmonicznej i nagle ta banalność dnia codziennego nabiera wymiaru metafizycznego. Zwykłe ludzkie sprawy przestają być zwykłe, przekraczają swoja miarę i mamy świadomość uczestnictwa w misterium. Cieplak poprzez nadanie dramatowi rytmu oratoryjnego ten efekt potęguje.

    Sztuka została wyreżyserowana bardzo precyzyjnie. Każda kwestia została zakomponowana na swój niepowtarzalny sposób, każdy ruch na scenie czemuś służy. Cieplak osiągnął poziom perfekcji rzadko występujący we współczesnym teatrze. Skoordynowanie tekstu, gestu, ruchu scenicznego, muzyki, scen grupowych jest prawie idealne i zawsze czemuś służy. Nie odrealniając codziennej  rzeczywistości przesuwa ją w kierunki mistyki. Widzowie naraz uczestniczą w prostych sprawach prostych ludzi i naraz mają poczucie wzniosłości. To piękny efekt.

    Nie wiem tylko, czy właśnie ten tekst zasłużył na tak doskonałą inscenizację. Współczesny człowiek ma często dojmujące poczucie nieadekwatności świata. Czy maksimum tego, co może dać mu sztuka, to tylko potwierdzenie tego faktu wyrażone językiem artystycznym? Tylko tyle?

    Dookoła nas jest mnóstwo konfliktujących się wartości, nierozwiązywalnych problemów egzystencjalnych, dramatów niemożności. Niezaspokojony ciągle czekam, że sztuka zacznie mówić o tych sprawach najistotniejszych, że doskonała forma będzie współgrała z najważniejszymi treściami. I jeżeli od kogoś tego oczekuję, to od takich Artystów jak Piotr Cieplak.

    Artur Pałyga, Nieskończona Historia, reż. Piotr Cieplak, Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 10 marca 2012.

    Nieskończona historia, reż. Piotr Cieplak, recenzja

    

  • Film

    Szpieg. Film i książka

    Le Carre, Szpieg, okładka książki, recenzjaTo jedna z najlepszych książek Le Carrégo, być może druga w kolejności, tuż za Uciec z zimna. Przynależy do cyklu książek o George’u Smileyu, niepozornym, grubiutkim facecie, który cechuje się nieprawdopodobną inteligencją i zdolnościami analitycznymi. Tym razem okazuje się, że na samej górze centrali angielskiego wywiadu (zwanej Cyrkiem) znajduje się kret. Aby go zidentyfikować, z emerytury zostaje ściągnięty właśnie Smiley. Rozpoczyna żmudne, wielowątkowe śledztwo, prowadzone w tym trudniejszych warunkach, że nikt z Centrali nie może się o nim dowiedzieć. Aż do finałowej sceny, sam Smiley też nie wie, kto jest owym kretem, mimo że rozszyfrował już mechanizm supertajnej akcji wywiadowczej rzekomo prowadzonej przez Cyrk, ale tak na prawdę sterowanej z Moskwy.

    Okazuje się, że agentem był B. (nie chcę powiedzieć za dużo), który ma wiele cech Kima Philby’ego, a dobrze wiedzieć, że karierę Le Carrégo w brytyjskich służbach specjalnych zakończył właśnie Philby dekonspirując go przed swoimi moskiewskimi mocodawcami. Taka mała literacka zemsta.

    W tworzeniu misternej układanki powiązań, zależności, pozornych drobiazgów Le Carré osiągnął mistrzostwo. Smiley zaskakuje przenikliwością, zdolnością do wiązania ze sobą pozornie kompletnie nie łączących się faktów. Przy tym zachowuje spokój wynikający z pewności, że w końcu uda mu się z drobnych kawałeczków ułożyć obrazek, na którym znajdzie się poszukiwany kret.

    Nie jest to jednak książka tylko o szpiegowskiej, a w tym wypadku kontrwywiadowczej analizie. To również opowieść o lojalności, przyjaźni, wierności, zdolności do poświęceń, wreszcie dumie. Ale także o skutkach naruszenia tych wartości, które objawiają się w zgoła zaskakujący sposób. Warto być bystrzakiem, ale też warto być po prostu przyzwoitym. Czasem niestety te dwie opcje stają w sprzeczności…

    W przypadku Le Carrégo,  pod płaszczem autora przenikliwych, superinteligentnych  powieści szpiegowskich ukrywa się wnikliwy obserwator ludzkiej psychologii, moralista pełen zadumy nad kolejami ludzkich losów, zderzeń konieczności  i wolnej woli czy konfliktu powinności i dobrych uczuć.

    Po przeczytaniu książki, dowiedziałem się, że za chwilę pojawi się w kinach jej ekranizacja. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim napięciem na nią czekałem. Tym bardziej, że oceniałem Szpiega jako jedną z łatwiej filmowalnych powieści Le Carrégo.

    Szpieg, film, recenzja

    Film mnie w zasadzie nie zawiódł. Dobrze oddaje specyficzną atmosferę angielskich służb. Reżyser też nic kombinował z fabułą i podążał dość szczegółowo za książką, zatem klub fanów Le Carrégo (do którego się zaliczam) powinien być usatysfakcjonowany. Niewielkie odstępstwa, na przykład przeniesienie akcji jednego z wątków do kawiarni w Budapeszcie, zamiast na manewry wojskowe w Czechosłowacji, jest uzasadnione potrzebami filmu, który musi żywić się dobrymi wizualnie scenami. Jedyne zastrzeżenie w zakresie wierności pierwowzorowi literackiemu mam do sposobu pokazaniu głównej postaci, Smileya. W filmie jest to nobliwie wyglądający angielski dżentelmen, o nienagannym wyglądzie, dopięty na ostatni guzik. Podczas gdy w pierwowzorze był „mały, pękaty (…) nogi miał krótkie, krok bynajmniej nie sprężysty, strój drogi, ale źle dopasowany, mankiety płaszcza prawie zakrywały palce, bo albo rękawy były za długie, albo ręce za krótkie.” (s. 25) Jego wygląd jest o tyle istotny, że zasadniczo kontrastował z jego możliwościami intelektualnymi i u postronnych wywoływał lekceważenie, przechodzące w miarę upływu czasu w zdumienie, a na końcu w podziw. No i oczywiście to hollywoodzkie zakończenie, którego reżyser mógł sobie darować. Poza tym wszystko jest OK.

    Widzowie mają przyjemność uczestniczenia w rozwijającym się śledztwie, napięcie rośnie, mnożą się różne poszlaki, łamigłówka się komplikuje. Oprócz przyjemnych uczuć związanych z wkręcaniem w intrygę szpiegowską mamy też satysfakcję uczestniczenia w swoistym wyzwaniu intelektualnym i nasze IQ zaczyna mieć coś do powiedzenia. Za Smileyem nie jest łatwo nadążać, ale wszyscy się starają i niestety najczęściej udają, że nadążyli. Reżyser bowiem nadmiernie skomplikował i tak już trudny kluczowy moment ujawnienia wywiadowczej intrygi Rosjan. Przyznaję uczciwie, że gdyby nie wcześniejsza znajomość książki, to nie połapałbym się, co się właśnie na ekranie stało i dlaczego. To właśnie obniża moją ocenę dla filmu.

    Le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, recenzjaNa koniec słowo o zmianie tytułu książki, znanej jako Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Pod wpływem filmu, który uprościł tytuł do jednego słowa Szpieg (co jest zrozumiałe), polski wydawca zmienił (!) tytuł książki i nowe wydanie wypuścił też pod tytułem Szpieg wywołując chaos poznawczy u wszystkich miłośników Le Carrégo. To chyba pierwszy taki przypadek w historii polskiego edytorstwa, który bardzo źle świadczy o „Świecie Książki”, które równie dobrze mogłoby zmienić nazwę na „Wszystko na sprzedaż”. Bardzo proszę wydawcę, aby następne wydania, powróciły do tytułu pierwotnego, które dokładnie oddaje tytuł angielskiego oryginału.

    Podsumowując książka zasługuje bez wątpienia na 10/10, film 8/10 za niejasności w końcówce, pozostałe uchybienia są łatwe do wybaczenia.

    John Le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, Świat Książki Warszawa 2010, wydanie w roku 2011 pod tytułem Szpieg.

    Szpieg, reż. Tomas Alfredson, 2011.

    

  • Teatr

    Król Kier znów na wylocie

    Tym razem recenzja mojej córki.

    „Król Kier znów na wylocie” to sztuka na motywach powieści Hanny Krall pod tym samym tytułem, opartej na prawdziwej historii. Przykuwa uwagę dużą energetycznością, budową fragmentaryczną i dynamiczną, dzięki czemu każe widzowi mocno się koncentrować i nie pozwala się nudzić. Ze sceny na scenę fabuła uzupełnia się i rozwija, i mimo, że na zmianę odgrywane są fragmenty z różnych czasów i różnych miejsc, na koniec historia składa się w całość, zamyka się sceną, którą się zaczęła, która oddaje istotę losów głównej bohaterki, Izoldy Regensberg, vel Marii Pawlickiej.

    Król kier znów na wylocie, recenzja

    Główna bohaterka całe swoje życie, wszystkie działania i system moralny zorientowała na ocalenie swojego męża, który trafił do Auschwitz, a stamtąd do Mauthausen. Zachowywała się jakby nie było Boga, ani żadnych zasad. Nie cofała się przed kłamstwem, wiarołomstwem, prostytucją, nie dbając o życie swoich bliskich, ani swoje własne, „cały świat mógł zginąć, spalić się, byle żył on jeden”. Jej historia była bardzo burzliwa, między innymi uciekła z obozu pracy, była w transporcie do obozu koncentracyjnego, udawała Polkę i Niemkę, podawała się za pielęgniarkę, żeby uciec do Berlina. Smutnym podsumowaniem było to, że gdy się odnaleźli, przy czym ona była pewna, że to za jej sprawą mąż przeżył, ona nie umiała się cieszyć, a on nie umiał zapomnieć i w końcu opuścił ją w latach siedemdziesiątych. Starość spędziła u córki w Izraelu, w chorobie, nie mając komu opowiedzieć swojej historii.

    Twórczo została wykorzystana w sztuce kreda, którą pierwszy pojawiający się na scenie aktor wyjmuje z kieszeni i zaczyna kreślić prostopadłe linie, głośno mówiąc o narodzie, który prawie zmieciono z powierzchni ziemi. Scena ta wprowadza w temat, wprowadza w klimat, burzy spokój widza, który patrzy jak piękną polichromowaną podłogę ktoś brudzi i niszczy, wykrzykując przy tym liczby świadczące o tragedii. Dalekie jest to od smętnej melancholii martyrologicznej, jest to zupełne jej przeciwieństwo i taka jest cała sztuka. Dalej kreda odgrywa zasadniczą rolę w scenografii. Używany jest stół i kilka metalowych krzeseł, które tworzą raz salon fryzjerski, raz pociąg, raz celę, a cała reszta przedstawiana jest za pomocą linii prostopadłych rysowanych przez jednego z aktorów na podłodze, podczas gdy opowiada on o miejscu, w którym się znajduje. Mówi gdzie są tory, albo drzwi, albo róg ulic, albo zaznacza strażniczki na Pawiaku. Ułatwia to przedstawienie wielu miejsc akcji, scenografia staje się transparentna. Pomysł wziął się wprost od Hanny Krall, która słuchając Izoldy (scena na Pawiaku) poprosiła ją, żeby to wszystko narysowała i pomysł ten fantastycznie wykorzystał reżyser Piotr Borowski.

    Atmosferę tworzy także bardzo dynamiczna, przerysowana gra, mająca oddać nierealność tamtej rzeczywistości, przeżyć, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, w opozycji do oszczędnej scenografii. Wrażenie robi niesamowita żydowsko-jazzowa muzyka oparta na kompozycjach Johna Zorna połączona z odgłosami przejeżdżających pociągów (teatr znajduje się obok Dworca Wschodniego) wpisującymi się w treść.

    Kunszt aktorski widać po tym, że czterech aktorów zdołało wcielić się w sumie w przynajmniej kilkanaście ról, które były dla widza rozpoznawalne w klarowny sposób. Brakowało mi jednak autentyczności w grze, w momentach nie wymagających wielkiego dynamizmu, ekspresyjnej gry ciałem, np. w czasie zwykłej, naturalnej rozmowy. Oczywiście efekt „zwyczajności” w teatrze jest najtrudniejszy do uzyskania, jednak wydaje się, że powinien być osiągalny dla ekipy na tak wysokim poziomie.

    Ciekawą rzeczą jest, jak funkcjonuje samo Studium. Za salę teatralna służy była hala fabryczna, wykorzystywana przez ST od 97 roku. Wśród znajdujących się tam już wcześniej filarów, czarnych ścian, zasłoniętych okien uwagę zwraca polichromowana podłoga, na wzór polskich synagog. W każdym wydarzeniu w teatrze widać ogromne zaangażowanie całej ekipy, pracę, którą wkładają we wszystko co robią, dążenie do rozwoju, nie osiadania w miejscu, pogłębiania i doskonalenia. Przy czym z resztą świetnie się bawią. Jest to miejsce spotkań: regularnie widują się tam ludzie współpracujący przy różnych teatralnych wydarzeniach od lat, przyprowadzają swoich przyjaciół, wieść o teatrze roznosi się w znacznym stopniu pocztą pantoflową i ten, kto tam przyjdzie, zapewne spotka swoich starych znajomych, a nawet jeśli nie, poczuje się jak u siebie i z pewnością nawiąże nowe kontakty i spędzi dużo czasu na zupełnie zaskakujących swoim poziomem rozmowach. Wszystko to razem tworzy absolutnie niepowtarzalna atmosferę.

    Reżyser zdradza, że przy pracy wspólnie z aktorami ustala szczegóły, pracują metodą projektu. Nie jest to teatr repertuarowy, grywa bardzo rzadko, w tym na festiwalach. Jednak mimo trudności finansowych (teatr utrzymuje się z dotacji, projektów rozpisywanych np. do Miasta Stołecznego Warszawa czy Ministerstwa Kultury i w znacznym stopniu z „własnej kieszeni”) starają się funkcjonować tak, aby aktorzy nie traktowali teatru jako zajęcie „po godzinach”, wkładają w niego dużo pracy, dużo czasu, zachowują się jak etatowi aktorzy.

    Ciekawym problemem jest sens istnienia teatru alternatywnego w dzisiejszych czasach. Forma ta powstała jako opozycja do teatrów doby PRL-u, jako kontrkultura, zmuszająca pierwszy obieg do dyskusji. Był to rodzaj rozmowy z rzeczywistością, rozmowy, która była bardzo potrzebna młodym, próbującym się odnaleźć, szukającym odpowiedzi na dręczące pytania, sposobów na funkcjonowanie w komunistycznym świecie. Teatr alternatywny był ich teatrem. Jednak po 1989 roku alternatywa przestała być potrzebna, dlatego takie teatry muszą znaleźć swoją rację bytu, muszą robić coś, co jest niemożliwe w teatrach repertuarowych. Powinny je wyprzedzać, ciągle drążyć, stawiać krok do przodu. I wydaje mi się, że można w ten sposób wyjaśnić funkcjonowanie Studium Teatralnego, które z powodzeniem realizuje rolę poszukiwacza rzeczy niemożliwych bez swoistej kameralności i umownej offowości.

    Anna

  • Teatr

    Król Kier znów na wylocie

    Tym razem recenzja mojej córki.

    „Król Kier znów na wylocie” to sztuka na motywach powieści Hanny Krall pod tym samym tytułem, opartej na prawdziwej historii. Przykuwa uwagę dużą energetycznością, budową fragmentaryczną i dynamiczną, dzięki czemu każe widzowi mocno się koncentrować i nie pozwala się nudzić. Ze sceny na scenę fabuła uzupełnia się i rozwija, i mimo, że na zmianę odgrywane są fragmenty z różnych czasów i różnych miejsc, na koniec historia składa się w całość, zamyka się sceną, którą się zaczęła, która oddaje istotę losów głównej bohaterki, Izoldy Regensberg, vel Marii Pawlickiej.

    Król kier znów na wylocie, recenzja

    Główna bohaterka całe swoje życie, wszystkie działania i system moralny zorientowała na ocalenie swojego męża, który trafił do Auschwitz, a stamtąd do Mauthausen. Zachowywała się jakby nie było Boga, ani żadnych zasad. Nie cofała się przed kłamstwem, wiarołomstwem, prostytucją, nie dbając o życie swoich bliskich, ani swoje własne, „cały świat mógł zginąć, spalić się, byle żył on jeden”. Jej historia była bardzo burzliwa, między innymi uciekła z obozu pracy, była w transporcie do obozu koncentracyjnego, udawała Polkę i Niemkę, podawała się za pielęgniarkę, żeby uciec do Berlina. Smutnym podsumowaniem było to, że gdy się odnaleźli, przy czym ona była pewna, że to za jej sprawą mąż przeżył, ona nie umiała się cieszyć, a on nie umiał zapomnieć i w końcu opuścił ją w latach siedemdziesiątych. Starość spędziła u córki w Izraelu, w chorobie, nie mając komu opowiedzieć swojej historii.

    Twórczo została wykorzystana w sztuce kreda, którą pierwszy pojawiający się na scenie aktor wyjmuje z kieszeni i zaczyna kreślić prostopadłe linie, głośno mówiąc o narodzie, który prawie zmieciono z powierzchni ziemi. Scena ta wprowadza w temat, wprowadza w klimat, burzy spokój widza, który patrzy jak piękną polichromowaną podłogę ktoś brudzi i niszczy, wykrzykując przy tym liczby świadczące o tragedii. Dalekie jest to od smętnej melancholii martyrologicznej, jest to zupełne jej przeciwieństwo i taka jest cała sztuka. Dalej kreda odgrywa zasadniczą rolę w scenografii. Używany jest stół i kilka metalowych krzeseł, które tworzą raz salon fryzjerski, raz pociąg, raz celę, a cała reszta przedstawiana jest za pomocą linii prostopadłych rysowanych przez jednego z aktorów na podłodze, podczas gdy opowiada on o miejscu, w którym się znajduje. Mówi gdzie są tory, albo drzwi, albo róg ulic, albo zaznacza strażniczki na Pawiaku. Ułatwia to przedstawienie wielu miejsc akcji, scenografia staje się transparentna. Pomysł wziął się wprost od Hanny Krall, która słuchając Izoldy (scena na Pawiaku) poprosiła ją, żeby to wszystko narysowała i pomysł ten fantastycznie wykorzystał reżyser Piotr Borowski.

    Atmosferę tworzy także bardzo dynamiczna, przerysowana gra, mająca oddać nierealność tamtej rzeczywistości, przeżyć, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, w opozycji do oszczędnej scenografii. Wrażenie robi niesamowita żydowsko-jazzowa muzyka oparta na kompozycjach Johna Zorna połączona z odgłosami przejeżdżających pociągów (teatr znajduje się obok Dworca Wschodniego) wpisującymi się w treść.

    Kunszt aktorski widać po tym, że czterech aktorów zdołało wcielić się w sumie w przynajmniej kilkanaście ról, które były dla widza rozpoznawalne w klarowny sposób. Brakowało mi jednak autentyczności w grze, w momentach nie wymagających wielkiego dynamizmu, ekspresyjnej gry ciałem, np. w czasie zwykłej, naturalnej rozmowy. Oczywiście efekt „zwyczajności” w teatrze jest najtrudniejszy do uzyskania, jednak wydaje się, że powinien być osiągalny dla ekipy na tak wysokim poziomie.

    Ciekawą rzeczą jest, jak funkcjonuje samo Studium. Za salę teatralna służy była hala fabryczna, wykorzystywana przez ST od 97 roku. Wśród znajdujących się tam już wcześniej filarów, czarnych ścian, zasłoniętych okien uwagę zwraca polichromowana podłoga, na wzór polskich synagog. W każdym wydarzeniu w teatrze widać ogromne zaangażowanie całej ekipy, pracę, którą wkładają we wszystko co robią, dążenie do rozwoju, nie osiadania w miejscu, pogłębiania i doskonalenia. Przy czym z resztą świetnie się bawią. Jest to miejsce spotkań: regularnie widują się tam ludzie współpracujący przy różnych teatralnych wydarzeniach od lat, przyprowadzają swoich przyjaciół, wieść o teatrze roznosi się w znacznym stopniu pocztą pantoflową i ten, kto tam przyjdzie, zapewne spotka swoich starych znajomych, a nawet jeśli nie, poczuje się jak u siebie i z pewnością nawiąże nowe kontakty i spędzi dużo czasu na zupełnie zaskakujących swoim poziomem rozmowach. Wszystko to razem tworzy absolutnie niepowtarzalna atmosferę.

    Reżyser zdradza, że przy pracy wspólnie z aktorami ustala szczegóły, pracują metodą projektu. Nie jest to teatr repertuarowy, grywa bardzo rzadko, w tym na festiwalach. Jednak mimo trudności finansowych (teatr utrzymuje się z dotacji, projektów rozpisywanych np. do Miasta Stołecznego Warszawa czy Ministerstwa Kultury i w znacznym stopniu z „własnej kieszeni”) starają się funkcjonować tak, aby aktorzy nie traktowali teatru jako zajęcie „po godzinach”, wkładają w niego dużo pracy, dużo czasu, zachowują się jak etatowi aktorzy.

    Ciekawym problemem jest sens istnienia teatru alternatywnego w dzisiejszych czasach. Forma ta powstała jako opozycja do teatrów doby PRL-u, jako kontrkultura, zmuszająca pierwszy obieg do dyskusji. Był to rodzaj rozmowy z rzeczywistością, rozmowy, która była bardzo potrzebna młodym, próbującym się odnaleźć, szukającym odpowiedzi na dręczące pytania, sposobów na funkcjonowanie w komunistycznym świecie. Teatr alternatywny był ich teatrem. Jednak po 1989 roku alternatywa przestała być potrzebna, dlatego takie teatry muszą znaleźć swoją rację bytu, muszą robić coś, co jest niemożliwe w teatrach repertuarowych. Powinny je wyprzedzać, ciągle drążyć, stawiać krok do przodu. I wydaje mi się, że można w ten sposób wyjaśnić funkcjonowanie Studium Teatralnego, które z powodzeniem realizuje rolę poszukiwacza rzeczy niemożliwych bez swoistej kameralności i umownej offowości.

    Anna

  • Książki

    Roman Graczyk, Cena przetrwania

    Roman Graczyk, Cena przetrwania, recenzjaRoman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.

    Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.

    Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]

    Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).

    O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.

    Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował,  Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?

    Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem  ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.

    Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym.  Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się  wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób  SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza  jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.

    Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]

    Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem,  dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.

    W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”.  Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.

    Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB  i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.

    Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.

    Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011



    [1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.

    [2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.

    [3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.

    [4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.

    [5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997

  • Militaria

    Polski radiowywiad w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku

    Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”, recenzjaDo historii polskiej twórczości historycznej prof. Grzegorz Nowik przejdzie jako odkrywca kolosalnego sukcesu polskich kryptologów, którzy podczas wojny polsko-bolszewickiej złamali wszystkie szyfry, jakimi posługiwali się Sowieci. Przed jego publikacjami dookoła tego tematu panowała grobowa cisza. A Polacy potrafili odszyfrować szybciej i dokładniej sowieckie depesze niż ich właśni telegrafiści! Mózgiem tego sukcesu był ówczesny porucznik Jan Kowalewski wybitny talent w dziedzinie dekryptażu. Do tej pory był on kompletnie anonimowym oficerem, teraz wiemy, że należy mu się ranga narodowego bohatera, który przyczynił się do polskiego sukcesu w tej wojnie bardziej niż niejeden nasz generał.

    Nowe podejście do tematu i snop światła na zapomnianych aktorów historycznej sceny już by wystarczały, jako powód do chwały, ale to nie koniec. Należy wspomnieć jeszcze o jakości. To bodaj najrzetelniejsza informacyjnie książka, jaką dane mi było przeczytać. Profesor Grzegorz Nowik jest nieprawdopodobnym erudytą i bardzo kompleksowo potraktował temat swojej pracy.

    Z jakim rozmachem to zrobił niech świadczą rozdziały wstępne do przedstawianej książki, a dodajmy, że każdy z nich jest minirozprawką na dany temat. A więc Kryptografia, szyfry, kody (historia kryptografii), Radiotelegrafia (technika, organizacja, rozwój w armii austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Radiowywiad (rozwój w armii brytyjskiej, austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Polskie doświadczenia z dziedziny radiotelegrafii i radiowywiadu przed 1918 (Legiony Polskie, formacje polskie w armii rosyjskiej, Armia Polska we Francji), Polski wywiad i radiowywiad do lutego 1920 (struktury, obsady personalne grup, frontów, armii), Polska radiotelegrafia i radionasluch do lutego 1920 (z dokładnością do jednej radiostacji i poszczególnych oficerów i podoficerów) i dopiero na 359. stronie dowiadujemy się o pierwszych faktach dekryptażu. A potem jest jeszcze szczegółowiej, Nowik omawia z dokładnością do jednego nazwiska wszystkich zaangażowanych po stronie polskiej w prace wywiadu, radiowywiadu, radiotelegrafii i nasłuchu, oczywiście omawia wszystkie rozszyfrowane depesze i ich znaczenie dla losów wojny, poszczególnych kampanii, czy bitew. W efekcie otrzymujemy nie tylko historię polskiego radiowywiadu podczas wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919-1920, ale historię tej wojny oglądanej przez pryzmat przechwyconych i odszyfrowanych depesz.

    Czy w tym zalewie szczegółów nie gubi się synteza? Oczywiście nie. Nowik nie stroni od komentarza do wydarzeń bojowych pokazując, jakie znaczenie miały lub powinny mieć materiały pozyskane przez polski radiowywiad. Pokazuje również cały kontekst, w jakim przyszło działać polskim służbom wywiadowczym. Za tyle zalet trzeba czymś płacić, w tym przypadku objętością – książka ma 1056 stron i jest to tylko pierwszy tom (z dwóch) całości.

    Nie bardzo wiem, jak dalej mam chwalić prof. Nowika. Powiem tylko, że do tej pory nie zetknąłem się z tak erudycyjnie bogatą pracą, która na dodatek ma wszelkie cechy syntezy. Bogactwo informacji idzie w parze z szerokością spojrzenia i z super interesującymi podsumowaniami. Jakże dalece ta praca odbiega od marniuchnych biedamonografii opartych jedynie o wąskie źródła archiwalne i jeszcze uboższych w intelektualne syntezy, kiedy autor pisze, co wie, ale nie do końca wie, co pisze.

    Wszystkim zainteresowanym historią polecam jak najusilniej. Moja ocena to 11/10.

    Recenzja: Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”. Polski radiowywiad podczas wojny z bolszewicką Rosją 1918-1920, t. 1, Rytm 2004, 1056 ss.

  • Książki

    Czy Polacy pochodzą od Sarmatów i Wikingów?

    Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, recenzjaPrehistoryczna Słowiańszczyzna kojarzy się najczęściej z ludowymi bajaniami i wykopanymi przez archeologów skorupami garnków. Skrok pokazuje, że nic bardziej mylnego i jego książkę czytałem z zapartym tchem. Najpierw okazało się, że późnostarożytny ośrodek metalurgiczny na Mazowszu (Brwinów-Błonie-Pruszków) przy którym mieszkam, stworzyli Wandalowie. Rozkręcili produkcję do tego poziomu ilościowego, że jedynym wytłumaczeniem tego faktu, jest tworzenie tutaj zaplecza zbrojeniowego (miecze, groty) dla ludów atakujących rzymski limes (I w. p.n.e.-III w. n.e.).

    Później przeczytałem, że my, Polacy, mamy pewną domieszkę krwi i kultury Longobardów, którzy z naszych ziem (Mazowsze i Małopolska, VI w.) rozpoczęli swoją łupieską wędrówkę na południe, aż do Rzymu, ale pewna ich grupa pozostała na „pozycjach wyjściowych” i zintegrowała się z napływającymi właśnie na te tereny Słowianami, pełniąc wśród nich funkcje grupy przywódczej i jednocześnie przekazując swoje osiągnięcia cywilizacyjne na przykład w dziedzinie metalurgii, produkcji uzbrojenia, organizacji.

    W XIX wieku historycy obśmiali głębokie przekonanie polskiej szlachty o jej pochodzeniu od Sarmatów, niejako w przeciwieństwie do chłopów Słowian. I tu niespodzianka, bo okazało się, że nasi szlacheccy antenaci mieli rację do szczegółów włącznie, bo z Sarmatami było tak samo, jak Longobardami. W efekcie w pewnym zaokrągleniu możemy powiedzieć, że warstwa rządząca wśród Słowian miała istotną komponentę sarmacką.

    Wskazane powyżej ustalenia nie budzą wątpliwości w świetle danych pochodzących z wykopalisk uzupełnionych o śladowe przekazy pisane. Na koniec jednak Zdzisław Skrok zafundował czytelnikom bombę, która już taka prosta do przyjęcia nie jest. Mianowicie twierdzi on, że proces państwotwórczy Polan przeprowadzony został przez Wikingów, czyli że Mieszko i jego następcy byli po prostu Wikingami. Swoje rozumowanie opiera na trzech przesłankach: wykopaliska na Ostrowiu Lednickim potwierdzające występowanie tam wyłącznie uzbrojenia wikińskiego, analogii z powstaniem Rusi, gdzie bezdyskusyjnie do powstania państwa przyczynili się normańscy Waregowie dając początek dynastii Rurykowiczów oraz interpretacja dokumentu Dagome iudex.

    Najmniej przekonujący jest wywód dotyczący Dagome iudex, upatrujący w zaskakującym dla wszystkich mediewistów imieniu Dagome pochodzenia skandynawskiego, podczas gdy imię Mieszko, miało być imieniem chrzcielnym przyjętym na potrzeby słowiańskich poddanych. Słabą stroną tej interpretacji, jest pytanie: a po co w korespondencji z Watykanem miało by się używać imienia pogańskiego, a nie chrześcijańskiego? W tak poważnym dokumencie o pomyłce nie może być mowy.

    Z kolei najbardziej przekonujące są argumenty archeologiczne. Znane są one od kilkudziesięciu lat, ale w okresie socjalistycznym było embargo na pisanie o jakiejkolwiek roli Wikingów przy narodzinach Polski. Znalezione w wodach Jeziora Lednickiego miecze, topory czy hełmy są pochodzenia wikińskiego, zatem jest pewne że stacjonowała na Ostrowiu Lednickim drużyna Wikingów lub nawet był to gród przez Wikingów wybudowany i stanowiący ośrodek ich władzy. Z drugiej strony poza wszelką wątpliwością ów Ostrów był jednym z najważniejszych ośrodków państwa wczesnopiastowskiego obok Gniezna i Poznania. Groby wojów wikińskich odkryto także w Małopolsce w pobliżu ogromnych grodów wybudowanych na przełomie X i XI wieku (po podboju przez Polan) i na północnym Mazowszu (pogranicze z Prusami). Czy zatem jest możliwe, że książę był słowiański, a jego ciężkozbrojna drużyna wikińska, czyli militarnie słabszy wynajmował znacznie silniejszych rycerzy/rabusiów? Bardzo mało prawdopodobne. W takim przypadku rabusie wzięliby, co ich, razem z władzą i całym skarbcem, bo kto mógłby ich przed tym powstrzymać? To bardzo silne argumenty.

    Z drugiej strony, niemożliwe, aby po czymś takim, jak stworzenie bardzo dużego państwa przez Wikingów (lub innych Normanów), nie pozostały żadne źródła pisane z epoki, a sporo ich jednak się do dzisiaj przechowało. Tym bardziej, że miałoby to charakter podboju i to u granic Cesarstwa. Trudno to wyjaśnić. Kiedy w Irlandii powstało państwo zorganizowano przez najeźdźców Wikingów, to fakt ów jest bezapelacyjnie potwierdzany przez źródła pisane. A tu obyło bez żadnego echa? A przecież półtora wieku po tych wydarzeniach powstaje kronika Galla Anonima, która rysuje całkowicie inny obraz wydarzeń.

    Jakby nie było, to jedno jest pewne – udział Wikingów przy powstaniu państwa polskiego był bardzo duży i chwała Skrokowi za powiedzenie tego wprost w bardzo dobrej książce popularyzującej najnowsze osiągnięcia naukowe. Moja ocena to 9/10 i zaliczenie do elitarnej kategorii „siły sensu” za odwagę w głoszeniu tez nowatorskich.

    Recenzja: Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Iskry 2006.