Wieszanie Rymkiewicza
W pewnym sensie to typowa popularyzacja historii. Autor próbuje opisać w niej, tak szczegółowo, jak się da, pewien epizod z początków Powstania Kościuszkowskiego, polegający na spontanicznym powieszeniu przez pospólstwo czterech zdrajców, jurgieltników Moskwy. Po ujawnieniu przez powstańców archiwalnych dokumentów z rosyjskiej ambasady, stało się jasne, że wielu wysoko postawionych polityków, biskupów i dowódców wojskowych Rzeczypospolitej było na regularnej carskiej pensji. Tak na marginesie – przeżyłem zdumienie, kiedy się dowiedziałem, za jak relatywnie małe pieniądze sprzedawali się ówcześnie najbogatsi arystokraci Rzeczypospolitej.
Rymkiewicz precyzyjnie opisuje, gdzie i kiedy stawiano szubienice, jak byli ubrani i jak się zachowywali wieszani zdrajcy, co stało z ich ciałami po egzekucji. Uznanie budzi sumienność autora, który posiłkował się wieloma źródłami z epoki, zapomnianymi opracowaniami, pamiętnikami. Rzecz sama w sobie jest warta uwagi, bo był to epizod znany tyleż powszechnie, co jedynie powierzchownie. Przy okazji Rymkiewicz snuje opowieści o różnych smaczkach ówczesnej Warszawy: a to o katach, o gabinecie osobliwości, a to o systemie wywożenia śmieci, o szczegółach architektury obiektów, które do dziś już nie dotrwały.
Nic w tym nie byłoby dziwnego ani wykraczającego poza zwykłą popularyzację historii, gdyby nie mały szczegół. Autor na pewno nie potępia wieszania zdrajców przez pospólstwo, a można chyba nawet wnosić, że je akceptuje, żeby nie powiedzieć pochwala. Nie jest to do końca jasne, bo Rymkiewicz jest wybitnym poetą i subtelnie dzieli się z czytelnikami swoimi opiniami, ale wszyscy czytający odnoszą dziwnie to samo wrażenie. Zwłaszcza, że snuje on rozważania nad przyczynami i skutkami zaniechania królobójstwa, a Stanisław August był wprost na utrzymaniu Moskwy i tylko cudem uniknął szubienicy. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w Wieszaniu zdrajców:
Król za oknem stoi pono,
nic dziwnego, że się kryje,
różnie może być z koroną,
gdy hetmańskie cierpną szyje.Skierowanie refleksji na ten epizod Kościuszkowskiej Insurekcji prowadzi nieuchronnie do innych, szerszych rozważań. Czyżby Rymkiewicz sugerował, że po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku przydałyby się w Polsce szubienice? Na pewno zmusza do zastanowienia, jakie skutki spowodował fakt, że bezkrwawo i wręcz delikatnie przeszliśmy przemianę ustrojową. Jaki to miało wpływ na zaniechanie rozliczeń poprzedniego ustroju i ludzi, którzy go tworzyli.
W Powstaniu Kościuszkowskim plebs uliczny znał jurgieltników Moskwy, bo przejęto i ujawniono zasób archiwalny (mówiąc dzisiejszym językiem) ambasady rosyjskiej w Warszawie. Po 1989 roku nic takie się nie przytrafiło. Dokumenty rosyjskie pozostają tajne, polskie zostały częściowo zniszczone, a to, co pozostało, napotyka poważne bariery utrudniające ujawnienie. Wtedy pospólstwo po paru dniach wiedziało, kto jest kim, a dzisiaj po dwudziestu latach nasza wiedza jest niepełna i bez przerwy słyszymy protesty przeciwko ujawnieniu tej podstawowej prawdy. Rozliczenie z przeszłością jest niemożliwe nawet w warstwie poznawczej, symbolicznej przecież. Nie ma co zatem mówić o jakichkolwiek innych.
Co mają do tego szubienice z ulic warszawskich postawione ponad dwieście lat temu? Rodzą pytanie, a co by było, gdyby dwadzieścia lat temu też się pojawiły na ulicach Warszawy i czy ostatecznie dobrze się stało, że ich uniknięto. Wydaje się, że mimo wszystko dobrze. Z drugiej jednak strony fatalnie się stało, że nikt nie poniósł odpowiedzialności za ponad czterdzieści lat zniewolenia narodu, dziesiątki tysięcy więźniów politycznych, zepchnięcie kraju do ubogiego i zapóźnionego kąta Europy. A może te dwie wymiary rozrachunków są nierozdzielne i występują albo razem na „tak” albo razem na „nie”. To już pozostawiam moim czytelnikom do własnej refleksji. A Rymkiewiczowi dziękuję, że nas do niej podprowadził, 9/10
Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Wydawnictwo Sic! 2007
Film Ludzie Boga, czyli o powołaniu
W istocie jest to film o powołaniu, ale nie w tym najprostszym rozumieniu tego słowa, które różnicuje na przykład powołanie do życia świeckiego, od wezwania do stanu zakonnego. Chodzi o coś głębszego, ale i bardziej powszechnego, o powołanie do świadectwa o swoich przekonaniach i wyznawanych wartościach.
Film opowiada o losach klasztoru trapistów w Algierii. Czasy były coraz bardziej niespokojne, pojawił się terroryzm szerzony przez fundamentalistów islamskich. Miał on tę brzydką cechę, ze zwrócony był przeciwko wszystkim cudzoziemcom. Szerzej o kontekście tych wydarzeń, opowiedział ich polski świadek, Jacek Święcki.
Zakonnicy po morderstwach w okolicy zdali sobie sprawę, że w każdej chwili kolejny atak może być skierowany przeciwko nim. Jedyny wybór, jaki mieli to pozostać lub uciec do Francji. Po jednej stronie było ich bezpieczeństwo z coraz bardziej realną możliwością zapłacenia głową za trwanie w dotychczasowym klasztorze, po drugiej – i tu dochodzimy do sedna sprawy – wierność swojemu powołaniu, które składa się z chęci niesienia pomocy nędzarzom pozbawionym jakiejkolwiek opieki medycznej, z wierności wyborowi życia w ubogiej Afryce, z solidarności z miejscową marginalizowaną ludnością. Proszę zwrócić uwagę, że nie pada tu argument misji i ewangelizacji. Dominuje chęć pomocy najuboższym. Zresztą reprezentanci okolicznej ludności mówią, że ich wioska żyje dzięki monastyrowi. Czy w takiej sytuacji godzi się uciekać i pośrednio przyznać, że to wszystko, co do tej pory robili było mniej ważne niż ich własne życie. Przecież w codziennych zmaganiach z przeciwnościami i tak je poświęcali.
Trapiści nie szukali męczeństwa. Zadawali sobie pytanie czy bezsensowna śmierć z poderżniętym gardłem komukolwiek się przyda, czy nie będzie raczej znakiem lekkomyślności niż heroizmu. Proces rozeznania trwał kilka długich miesięcy spędzonych w strachu, bo każdej nocy mogli usłyszeć walenie do bramy… Podjęli jednak jednomyślnie decyzje, aby pozostać, mimo lęku, którego wielu spośród nich nie potrafiło przezwyciężyć. W moich oczach byli bardzo ludzcy w tych wahaniach, pełni obaw i niepewności, ale tym bardziej heroiczni i czyści w swoich ostatecznych decyzjach. Zostali, a fundamentalizm muzułmański wciągnął ich w swoje śmiercionośne tryby.
W pierwszym odruchu wydawało mi się, że film jest smutny i ma złe zakończenie, ale szybko zdałem sobie sprawę, że tak nie jest. Chrześcijanie zdają sobie sprawę (a przynajmniej powinni), że powołani są do świadectwa. A ciekawe, czy wszyscy pozostali są z tego powołania zwolnieni? Czy wartości przez nich wyznawane są mniej istotne, mniej warte poświecenia życia, a jeżeli tak, to co to są za wartości, czy warto dla nich żyć, skoro nie warto umrzeć? Trapiści pozostali motywowani solidarnością z najuboższymi, czy inni też szermującymi tym hasłem podjęliby taki wybór?
Poza wszystkim to bardzo interesujący, także poznawczo film; interesujący zarówno dla chrześcijan jak i niewierzących. Ogląda się go z przyjemnością: kilka zapadających w pamięć kreacji aktorskich, piękne widoki, realistyczne szczegóły, przejmująca atmosfera, 9/10
Ludzie Boga, reż. Xavier Beauvois, Francja 2010
Kawa u Doroty Wojciecha Chmielewskiego
Dla mnie to książka po prostu banalna, choć z dobrymi recenzjami. Przeciętna historia, przeciętnego człowieka, z której nic nie wynika. Nad kolejnymi kawami snuje wspomnienia czterdziestolatek, który utracił sens życia. Nawet nie próbuje go odnaleźć. Siedzi i duma, wraca myślami do chwil minionych, więcej w nich porażek niż wzlotów. Kiedyś malował, podobno nawet dobrze, ale przestał. Z kobietami też nie układało mu się za dobrze.
I co z tego? Co w jego życiu wydarzyło się takiego, żeby zawracać nim czytelnikowi głowę przez kilka godzin? Przykro mi, ale myślę, że nic.
Bezpretensjonalna narracja i wyważony styl podwyższają opinie o tej powieści, ale i tak to tylko 5/10.
W Polsce panuje moda na smędzenie i różni twórcy z podziwu godną determinacją eksploatują watek inteligentów w średnim wieku, którym się nie udało i mają poczucie przegranego życia. W produkcji filmowej ten temat zdominował wszystkie inne. Problem w tym, że najczęściej stoi za tymi dziełami filozofia za 5 groszy i dramatyczny brak oryginalności. Nie będę chyba czytał tego typu książek, nie pójdę do kina ani na Senność, ani na Erratum. Mam dość.
Wojciech Chmielewski, Kawa u Doroty, Czytelnik 2010
Rawicza Długi marsz
Doskonała książka, przeczytałem jednym tchem, a ponieważ czytałem w pociągu, to przejechałem stację, na której powinienem wysiąść, co nie zdarzyło mi się od wielu lat. To jedne z bardziej wciągających wspomnień, jakie kiedykolwiek czytałem. Są doskonale napisane, ale też opowieść o brawurowej ucieczce jest bardzo wciągająca i myślę, że nikt z czytelników nie pozostanie obojętny.
Treść jest dobrze znana z wielu recenzji i ograniczę się tylko do przypomnienia, że jest to opowieść o ucieczce z sowieckiego łagru na Syberii. Więźniowie pieszo przeszli z Jakucji do Mongolii, pokonali pustynię Gobi, Tybet, podnóża Himalajów i wylądowali w północno-wschodnich Indiach. Pokonali między 6,5 a 8 tys. kilometrów pieszo.
Równie ciekawe, jak sama ucieczka, są losy tej książki. Zaczęło się od tego, że do Rawicza w latach 50. zgłosił się dziennikarz brytyjski, Ronald Downing, który po rozmowach z nim, jak klasyczny ghostwriter, napisał tę książkę. Opowieść była super ciekawa, dobrze napisana, bo przez zawodowca, zatem odniosła kolosalny sukces wydawniczy (i finansowy pewnie też). Została przetłumaczona na 25 języków i osiągnęła nakład ponad dwudziestu milionów egzemplarzy. Mnóstwo osób na świecie właśnie z niej dowiadywało o GUŁAGu długo przed Archipelagiem Sołżenicyna. Ucieczka Rawicza i przyjaciół stała się wręcz mityczna. Moje zdziwienie – najmniej znana była chyba w Polsce, a i wśród emigracji też niespecjalnie popularna. Mimo iż w swoim czasie interesowałem się tym tematem, to – wstyd przyznać – nawet nie trafiłem na jej ślad. Jak mogło się to stać w przypadku tak fascynującej książki, które na świecie mogła ścigać się z Ludlumem czy Foletem? Myślę, że zadziałało tu po trosze polskie piekiełko, po trosze brak patriotycznych tonów w treści, a być może i podejrzenie o konfabulację, bo komu innemu udało się coś takiego?
Cztery lata temu, już po śmierci Rawicza, historii jego ucieczki przyjrzeli się dziennikarze BBC (m.in. Hugh Levinson) oraz amerykańska historyczka dr Linda Willis i ogłosili wszem i wobec, że mamy do czynienia z totalną mistyfikacją. Rawicz nigdy nie uciekł z obozu, tylko został z niego zwolniony na mocy amnestii po pakcie Sikorski-Majski, a w czasie rzekomej ucieczki, przebywał już spokojnie w armii Andersa. Wydawało się, że mit został obalony. Ale w tym miejscu rozpoczyna się inna opowieść.
Okazało się, że Rawicz ukradł cudzą historię. On sam zapewne nigdzie nie uciekał, ale poznał historię prawdziwej ucieczki Witolda Glińskiego. Dotarł do niego John Dyson, dziennikarz Reader’s Digest, któremu Gliński opowiedział swoją historię. Z wyjątkiem kilku detali, pokrywa się ona z Długim marszem. Rawicz zapewne poznał jej szczegóły z dokładnej relacji, którą na piśmie złożył Gliński w polskiej ambasadzie w Londynie. Później jego relacje zweryfikowali dziennikarze Newsweeka. Ono również potwierdzili wiarygodność opowieści już wówczas 87-letniego Witolda Glińskiego.
Ekipa BBC ponownie ruszyła na poszukiwania, także w posowieckich archiwach, ale tym razem nie udało się znaleźć czegokolwiek, co by podważyło relacje Glińskiego. Odwrotnie, znalazły się pośrednie co prawda dowody ją potwierdzające. Dotarli bowiem do relacji Ruperta Mayne’a – oficera brytyjskiego wywiadu, który w 1942 roku rezydował w Kalkucie. Przypomniał sobie, jak przyprowadzono do niego trzech mężczyzn, których polecono mu przesłuchać. Właśnie od nich usłyszał historię identyczną z tą, którą później przeczytał w Długim marszu. Nie zapamiętał nazwisk tych ludzi, ale był przekonany, że autor tej książki opisał właśnie to, co on usłyszał wtedy w Kalkucie.
Znaleziono również rachunki polskiej ambasady w Indiach, która w tym właśnie czasie pokryła koszty leczenia kilku wycieńczonych mężczyzn w szpitalu w Kalkucie.
Wśród innych ciekawostek wykopanych przy okazji powtórnego zainteresowania opinii publicznej historią Slava Rawicza jest i ta, że pierwotnie wcale nie nazywał się Rawicz, tylko Rościsław Rusiecki, nie był aresztowany przez Sowietów za sfingowane zarzutu szpiegostwa tylko za zamordowanie oficera NKWD (prawdziwe?), ale przede wszystkim, że jego ojcem nie był polski ziemianin i patriota, tylko rosyjski pop prawosławny. Wcześniej przyznawał się tylko do matki Rosjanki. Okazało się, że Rawicz-Rusiecki to bardzo niejednoznaczna postać, której motywy działania są nieznane. Dla książki ma to znaczenie drugoplanowe, ale myślę, że o Rawiczu dowiemy się jeszcze paru zdumiewających rzeczy.
Wydawałby się, że na tym historia dociekań o prawdziwości Długiego marszu się kończy. Ale gdzie tam!
Objawił się mianowicie Rafał Zasuń z Gazety Wyborczej, który twierdzi, że cała ta opowieść to majestatyczne bzdury, bo taka ucieczka nie była w ogóle możliwa, bo nie da się przejść takiego dystansu, w takim czasie, bo w warunkach zimy syberyjskiej nie da się tak po prostu chodzić na Syberii, bo szczegóły etnograficzne z Azji Środkowej się nie zgadzają itd., a wybitna znawczyni GUŁAGu Anne Applebaum, twierdzi, że to tylko powieść przygodowa itd.
Zacznijmy od rzeczy najprostszych: w sprawie Anne Applebaum Zasuń dokonuje po prostu przekłamania. Sądząc z jego wypowiedzi chodziło o ten wywiad i w nim, jeżeli doczytać go do końca, Applebaum mówi coś innego, niż Zasuń cytuje. Podobnie bez sensu jest powoływać się na argumenty dotyczące szczegółów etnograficznych – przecież wiemy, że Rawicza tam nie było, on wie tyle, ile przeczytał z relacji Glińskiego, pisał tekst finalnie jeszcze kto inny i to jest bezsporne, w związku z czym detale mogły się dowolnie pogubić i pomieszać. Istota dyskusji nie dotyczy przecież szczegółów, tylko pytania czy w ogóle taka ucieczka się odbyła.
Najpoważniej wygląda argument, że na dalekiej północy w Jakucji są ogromne mrozy i w takich warunkach nie da się maszerować, bo mróz i odmrożenia, bo śnieg kopny, bo nie ma pożywienia, bo nie ma gdzie się wysuszyć i ukryć przed zimnem, a w ogóle to „gdyby było inaczej, Robert Scott umarłby we własnym łóżku, a nie na antarktycznym pustkowiu”. Brzmi mocno, tyle, że kompletnie bez sensu, bo wydaje się, że Zasuń ogarnięty niechęcią do książki wcale jej nie przeczytał. Bo gdyby przeczytał, to by wiedział, że najtrudniejszy północny odcinek, wszyscy więźniowie pokonali w drodze do obozu na własnych nogach (ok. 1200 km w sześć tygodni), za schronienie przed mrozem i zadymką mieli tylko gałęzie i mur ulepiony ze śniegu. Kto przeżył, ten doszedł. Tyle tylko, że szli w kajdanach, a za okrycie mieli fufajki i uszanki, natomiast w czasie ucieczki byli wolni i posiadali części futrzanego okrycia zrobionego ze skórek zorganizowanych w obozie. Jedyne co było łatwiejsze w drodze do obozu to fakt, że lepsze czy gorsze, ale otrzymywali wyżywienie. Natomiast w czasie ucieczki w tym najtrudniejszym północnym odcinku żywili się tym, co wynieśli z obozu. Pierwsze pożywienie, poza zapasami, to nie była kora, jak sugeruje Zasuń, tylko mięso jelenia zabitego po tym, jak rogami zaplątał się w gałęzie.
Zresztą problem jest ogólniejszej natury, czy możliwe były ucieczki z obozów na dalekiej północy? Zasuń twierdzi, że nie. Oddajmy głos wspomnianej już Anne Applebaum: „Jednym z największych mitów Gułagu jest przekonanie o niemożliwości ucieczki z obozu”[1] i dalej „w 1933 roku z obozów zbiegło 45 755 więźniów. Ujęto 28 370 – mniej niż dwie trzecie.”[2] Applebaum nie podaje danych w rozbiciu na krainy geograficzne, ale można założyć, że znaczna część tych ucieczek przypadała na tereny północne, gdzie znajdowało się najwięcej obozów. Do najtrudniejszych ucieczkowo obozów należała Kołyma (daleko dalej na północ niż obóz 303, z którego uciekł Rawicz/Gliński), a mimo to „w latach trzydziestych wciąż często zdarzały się na Kołymie przypadki zbiorowych ucieczek z łagrów. Ukrywający się po lasach kryminaliści tworzyli zorganizowane bandy, kradli broń i napadali na okolicznych mieszkańców, ekspedycje geologiczne i osady tubylców. Po dwudziestym drugim tego rodzaju incydencie w 1936 władze utworzyły specjalny podobóz dla więźniów uznanych za potencjalnych uciekinierów.”[3] Myślę, że te źródłowe informacje czynią obiekcje Zasunia całkowicie bezprzedmiotowymi.
Pozostaje jeszcze zarzut, że takiego dystansu w ogóle nie da się przejść. Całkiem współcześnie okazuje się, że jednak jest to możliwe, a nawet istnieją biura podróży oferujące usługę turystyki ekstremalnej polegającej na przejściu szlaku wielkiej ucieczki Rawicza. Więcej, czytałem wypowiedź Polaków, którzy całkiem niedawno ten dystans przeszli. Oczywiście mając współczesne wyposażenie i żelazne racje żywnościowe w plecaku. Przez całą drogę zadawali sobie pytanie, czy było możliwe przejście tej trasy bez takich zabezpieczeń, jakie oni mieli. I twierdzą, że było możliwe w przypadku ludzi silnie zmotywowanych walką o życie.
W innych recenzjach Gazety Wyborczej, tym razem z filmu, systematycznie przewija się wątek, że cała ta historia jest niepewna, bo Gliński nie przedstawia żadnych dowodów potwierdzających swoją opowieść. Takie stanowisko wynika albo z zaślepienia, albo z chęci manipulacji. To nie człowiek piszący lub opowiadający swoje wspomnienia ma dowodzić ich prawdziwości, tylko historycy, a w tym przypadku też i dziennikarze, mają dowieść ewentualnej nieprawdy zawartej w tych wspomnieniach. Dokąd tego nie zrobią, powinni przyjąć domniemanie prawdziwości danych wspomnień. Zakładamy, że Irena Krzywicka czy Monika Żeromska nie kłamią w swoich wspomnieniach i czynimy tak aż do czasu, kiedy ewentualnie udowodnimy, że jest inaczej. Dlaczego niektórzy dziennikarze uporczywie tę zasadę łamią? Nie próbuję nawet tego wyjaśniać i czynię to w trosce o ich dobre imię.
Podsumowując: historia jest, biorąc pod uwagę aktualny stan wiedzy, jak najbardziej prawdziwa, niezależnie od tego, co niektórzy twierdzą. Ponadto książka jest doskonale napisana, a opowieść wciągająca. Bez wahań oceniam na 9/10.
PS O filmie nakręconym na podstawie książki będzie innym razem; mam nadzieję, że uda się względnie szybko coś napisać.
PS2 Właśnie obejrzałem film Niepokonani i zrozumiałem, dlaczego Zasuń napisał tyle głupstw. On po prostu nie przeczytał książki i oparł swoje wnioski wyłącznie na filmie, który nie jest wiernym odwzorowaniem książki. W taki sposób, jak pokazano w filmie, rzeczywiście było by trudno uciec z Dalekiej Północy. O poziomie takiego dziennikarstwa nie będę się wypowiadał.
Sławomir Rawicz, Długi marsz, Wydawnictwo Gord, Wydanie piąte, Gdańsk 2011.
Skrzypce z Auschwitz Marii Anglady
Nie spodziewałem się za dużo po tej książce. Po lekturze Borowskiego, Kielara, Primo Leviego, Pawełczyńskiej czy Grzesiuka trudno jest zaskoczyć Polaków czymś nowym w zakresie literatury obozowej. Czułem jednak chęć sprawdzenia, jak na ten problem patrzą ludzie kompletnie z zewnątrz, z zupełnie innego kręgu doświadczeń historycznych. Z przyjemnością konstatuję, że Maria Anglada całkiem dobrze poradziła sobie z tym wyzwaniem. Dobrze oddała realizm życia w obozie koncentracyjnym, stosunki miedzy więźniami, mentalność kadry SS. Efekt realizmu wzmocniła poprzez włączenie w narrację dokumentów historycznych, doprawdy wstrząsających poprzez zestawienie języka biurokratycznej sprawozdawczości z treścią polegającą na raportach o liczbie zgonów, wykonanych egzekucjach, pozyskanej odzieży, kosztach utrzymania więźniów. W ten twardy realizm wplotła osobistą, wzruszającą historię, pokazującą, że nawet w tak podłych warunkach, sztuka jest wartością, która ratuje w zwątpieniu i może dopomóc w ocaleniu więźniowi życia.
Opowieść zaczyna się od koncertu w Krakowie (1991). Jeden z muzyków, starszy szwedzki Żyd, orientuje się, że Regina, towarzysząca im Polka gra na doskonałym instrumencie, którego brzmienie przypomina mu inny czas i miejsce, odległą obozową przeszłość.
Osią książki jest historia polskiego Żyda Daniela, utalentowanego lutnika. Jego życie uzależnione zostało od dramatycznego zakładu komendanta obozu z sadystycznym lekarzem, czy Daniel wyprodukuje skrzypce porównywalne poziomem ze Stradivariusem. W pracy Daniel znajduje ukojenie i odskocznię od smutnej rzeczywistości lagrowej. Skrzypce spełniły oczekiwania i oto po kilkudziesięciu latach, na wspomnianym koncercie w Krakowie, muzyk, który na nich grał w Auschwitz, ponownie słyszy ich brzmienie. Jakie były losy tych skrzypiec, czy Daniel przeżył? To jest właśnie treścią książki.
Maria Angels Anglada pokazała kawałek dobrej, wzruszającej literatury. Na dodatek prawdziwej i co do realiów, i co do prawdopodobieństwa psychologicznego postaci. Warte przeczytania, 8/10.
Maria Angels Anglada, Skrzypce z Auschwitz, Muza 2010
Dobra wigierskie Ambrosiewicza, czyli klasztor kamedułów nad Wigrami
Kto nie zna zespołu pokamedulskiego położonego na malowniczym cyplu nad Wigrami. Mnóstwo osób odwiedza ten obiekt nęcący przeuroczym położeniem i aurą tajemniczości otaczającą klasztor zakonników eremitów.[1] Przed ostatnia wizytą trochę się przygotowałem i nabyłem opracowanie poświęcone temu obiektowi, aby tym razem popatrzyć na niego bardziej widzącymi oczami.
Książka Dobra wigierskie pozytywnie mnie zaskoczyła. Jej autor był przez lata pracował w lokalnych instytucjach ochrony zabytków i na koniec został dyrektorem Muzeum wigierskiego. Zgodnie z oczekiwaniem opisy obiektów, stanu ich zachowania i zabytków artystycznych z nimi związanych są na poziomie wzorowym zarówno co do poziomu merytorycznego jak i w zakresie szczegółowości.
Spełnienie oczekiwań to niemało, ale książka pozytywnie zaskakuje kilkoma jeszcze elementami. Po pierwsze jest ilustrowana licznymi zdjęciami o niebanalnych walorach artystycznych. Widzimy na nich nie tylko ilustracje historyczne przedstawiające wygląd zespołu klasztornego w przeszłości, ale również współczesną dokumentację fotograficzną (co zrozumiałe) i liczne artystyczne zdjęcia jeziora Wigry o charakterystycznej, poszarpanej linii brzegowej (co rzadkie w tego typu publikacjach). W efekcie widzimy klasztor w całym otoczeniu przyrodniczym podkreślającym dodatkowo piękno tego miejsca.
Ponadto Maciej Ambrosiewicz rozbudował swoja książkę o bardzo interesujące informacje na temat działalności gospodarczej kamedułów wigierskich. Pojawili się oni na wigierskim ostrowiu w 1668 roku, na bazie przywileju Jana Kazimierza, w którym nadawał im na własność wyspę na jeziorze Wigry oraz leśnictwa przełomskie i perstuńskie, w zamian za co zakonnicy mieli zbudować klasztor dla dwunastu eremitów oraz postawić kościół.[2] W ten sposób kameduli weszli w posiadanie rozległych dóbr. Już w momencie nadania prowadzono w nich intensywna działalność gospodarcza polegającą na wytopie żelaza z powierzchniowo zalegającej na tamtym terenie niskoprocentowej rudy. W 1668 roku istniało już na tym terenie osiem osad trudniących się wytopem, stąd do dzisiaj zachowane nazwy miejscowości takie jak Gawrychruda czy Maćkowa Ruda. Zakonnicy zintensyfikowali tę działalność tworząc ze swoich dóbr dobrze prosperujące przedsiębiorstwo. Mimo przeczytania Dóbr wigierskich ciągle pozostaje dla mnie zagadką, jak kilkunastu eremitów, którzy nie mogli opuszczać klasztoru i mieli liczne ograniczenia w kontaktach ze światem zewnętrznym, mogło zarządzać tak rozległą działalnością. Na pewno posługiwali się różnymi świeckimi zarządcami, ale tym niemniej pozostaje tu ciekawe pole do dociekań – może na przykład zatopieni w suwalskiej puszczy nie przestrzegali tak dokładnie swojej surowej reguły.
Koniec szlacheckiej Rzeczypospolitej oznaczał również kres bytności kamedułów na tym terenie. Znalazł się on bowiem na obszarze zaboru pruskiego, a rząd pruski skonfiskował w 1796 roku dobra klasztorne i w cztery lata później dokonał kasaty tego zakonu, wywożąc mnichów do warszawskich Bielan. Jednocześnie ustanowiono tu biskupstwo wigierskie, które przetrwało do 1823 roku, kiedy to zostało przeniesione do Sejn. W Wigrach pozostała jedynie uboga parafia, co oznaczało powolny proces dewastacji kościoła i bardzo szybki proces ruiny zabudowań pokamedulskich.
W czasie obu wojen cały obiekt był poważnie zrujnowany, zatem po 1945 roku przystąpiono do jego odbudowy, a właściwie budowy od podstaw przy posiadaniu znikomych danych dokumentacyjnych o jego pierwotnym wyglądzie. Dzisiaj widzimy zabudowania klasztorne, które w okresie powojennym zostały zbudowane od podstaw, w taki sposób, tak jak architekci sobie wyobrażali ich oryginalny kształt (wyjątkiem jest tylko kościół). Przy okazji popełniono sporo oczywistych błędów, których symbolem jest zdumiewające nazewnictwo. Na przykład główny budynek, w którym mieści się obecnie Dom Pracy Twórczej (świadczący zresztą dla postronnych usługi hotelowe) nazwany został kaplicą kanclerską (mimo, iż z przeznaczeniem sakralnym nie ma nic wspólnego). W istocie była to foresteria, czyli dom dla gości zakonu, a kaplica kanclerska stała gdzie indziej. Sama jej nazwa świadczy, że w zabudowaniach dla gości zapewne dożywał swoich dni pod opieką zakonników jakiś kanclerz, niestety nam nieznany. Pokazuje to, jak mało wiemy o historii tego miejsca, a przy okazji dodajmy, że nie znamy nawet nazwiska architekta kościoła.
Żeby dopełnić wiedzy o losach klasztoru na wigierskim ostrowiu dopowiedzmy, że właśnie podjęto decyzję o powrocie tego obiektu pod władztwo kościelne, ale jego przeznaczenie, jest jeszcze nieznane. Czy da się zamieszkać jak ongi w pokamedulskich eremach? Czas pokaże.
Maciej Ambrosiewicz, Dobra wigierskie, Wydawnictwo „Hańcza”, Suwałki 2009.
[1] W Polsce kameduli mają czynny klasztor na krakowskich Bielanach. Poza tym mieli ongi klasztory w na warszawskich Bielanach, w Rytwianach, Bieniszewie, Szańcu k/Pińczowa i Pożajściu – wszystkie ufundowane w okresie baroku. Zakon wywodzi się od św. Romualda z Rawenny (przełom X i XI wieku), a nazwę wziął od miejscowości Camaldoli (pierwotnie Campo di Maldoli). Z Polską św. Romulad miał związek u samych początków naszego państwa. W 1002 roku (jeszcze jako benedyktyn) wysłał dwóch braci na misje do Polski. Zostali oni zamordowani wraz z trzema polskimi towarzyszami koło Międzyrzecza (stąd Pięciu Braci Polskich), a w pobliżu miejsca zbrodni powstał kilka wieków później klasztor w Bieniszewie.
[2] Zapewne za tym nadaniem stał kanclerz wielki litewski Krzysztof Zygmunt Pac, fundator klasztoru kamedułów w Pożajściu, obecnie na Litwie. Bardzo polecam wizytę i zwiedzenie przepięknego, dużo mniej surowego niż w Wigrach, barokowego kościoła położonego na cyplu wrzynającym się w jezioro. Zabudowania klasztorne są jednak pełniej zrekonstruowane w Wigrach.
Dom Augusty Majgul Axelsson
Rozumiem dlaczego Elfride Jelinek dostała nagrodę Nobla. Co ma z tym wspólnego Dom Augusty? Okazuje się, że dużo.
Axelsson stworzyła bardzo interesujący świat, wzruszający, wprawiający w zadumę. Udało jej się połączyć realistyczną narrację z rzeczywistością baśni. To bardzo dopomaga w lekturze, nad którą unosi się nieustannie aura rodzinnych tajemnic i to nie tylko tych z odległej przeszłości, ale także tych na tyle nieodległych, że mających wpływ na bieżące wydarzenia.
Dom Augusty nawiązuje do tradycji sag rodzinnych. Poznajemy historię wielu pokoleń rodziny, która swój początek wzięła od tytułowej Augusty. Wcześniej nie ma nic, bo Augusta dorastała w przytułku. Aktualnie, jej dom jest niezamieszkały, ale stanowi azyl, w którym na krócej lub dłużej chronią się kobiety z kolejnych pokoleń. Znajdują tu spokój, odkrywają tajemnice swoich przodkiń (o ile jest takie słowo), mierzą się z własnymi kłopotami. Nad wszystkim jednak unosi się duch założycielki rodu.
W zakresie formy literackiej książka jest bez zarzutu, losy poszczególnych kobiet (bo powieść jest o kobietach), każdej z osobna, są naprawdę przejmujące. Całość jednak już nie jest taka różowa, bowiem Axelsson uległa pokusie stereotypizacji. Mężczyźni są u niej jak jeden mąż typami spod ciemnej gwiazdy: prymitywni, agresywni, skłonni do przemocy, bez cienia empatii, seksualnie nadpobudliwi. Jak deklaruje autorka „w ogóle mężczyźni jako tacy byli niebezpieczni, niegodni zaufania i nieodpowiedzialni. Tylko jedno im w głowie, a jeśli już o tym nie myślą, to zajmują się sobą. Wszyscy mężczyźni na całym świecie.” [1] Kobiety z kolei to przede wszystkim ofiary, które przez życie, a zwłaszcza swoich partnerów, są ciężko doświadczane. W świecie, które mnie otacza, widzę dużo szersze spektrum postaw i doświadczeń. Czasem są to doświadczenia życiowych katastrof, czasem błogiego szczęścia, raz kobiety, raz mężczyźni występują w roli poszkodowanych przez los. W każdym razie mam poczucie, że z panią Axelsson oglądamy na co dzień zupełnie różne światy.
Tuż przed omawianą tu książką czytałem wywiad rzekę z Jadwigą Staniszkis. Polemizuje tam ona z feministkami „Bo one chcą nauczyć kobiety języka ofiary, czucia się ofiarą. Nawet kiedy jestem ofiarą, nigdy nie występuję z pozycji ofiary, bo uważam, że zarodek bycia ofiarą i tak jest w człowieku, czeka przyzwolenia, żeby człowieka przejąć i zniszczyć.”[2]
W końcówce opowieści dobił mnie jeden szczegół. Nie zdradzając finału, powiem tylko tyle, że występuje tam niejaki Bakcyl, który tłumaczy się z bicia i przemocy wobec swojej pasierbicy tym, że sam był bity w dzieciństwie. Taka reakcja jest psychologicznie nieprawdopodobna. Zwykle samousprawiedliwianie polega na tym, że delikwent mówi: byłem bity i na dobre mi to wyszło, dlatego sam stosuję takie właśnie metody wychowawcze. O zachowaniach odwrotnych nigdy nie słyszałem. Dlaczego Axelsson w dobrze przemyślanej przecież książce używa takiego chwytu? Mam niestety podejrzenie, że bierze się to z wierności koncepcjom poprawnym i słusznym. Mainstreamowi psycholodzy od zawsze twierdzą, że przemoc rodzi przemoc, co dla Szwedki Axelsson jest tak oczywiste, że wkłada tę tezę (pewnie zresztą słuszną) w usta kogoś, kto nigdy by jej nie wypowiedział. Od kiedy jednak dobra literatura sprowadza się do namolnej (bo nieprawdopodobnej) egzemplifikacji jedynie słusznych teorii.
Co to wszystko ma jednak wspólnego z Noblem dla Jelinek? Myślę, że obie panie maja bardzo podobną wizję świata, używają tylko krańcowo różnych środków dla jej wyrażenia. Axelsson używa do jego opisu języka życzliwego, baśniowego, ciepłego emocjonalnie. Jelinek przeciwnie – rzeczywistość opresyjnych mężczyzn i ciężkiego losu kobiet przedstawia językiem ostrym, zdekonstruowanym, brutalnym tak samo, jak świat, który ich otacza. Jurorzy komitetu noblowskiego uznali widać, że literacko jest to bardziej spójna koncepcja. Trudniejsza w odbiorze, ale ciekawsza.
Na koniec pochwała dla Wydawnictwa W.A.B. za oprawę graficzną. Okładki kolejnych tomów Axelsson są ozdobione pracami Joanny Szachowskiej (autorki opracowania graficznego), które nie tylko, że są same w sobie plastycznie interesujące, to jeszcze bardzo dobrze oddają nastrój panujący w środku. W ogóle powiedzmy, że książki W.A.B. cechują się przyzwoitą grafiką (podobnie jak Muza), co jest wyjątkiem na oszczędnym i przaśnym polskim rynku. Nawet bardzo ambitne wydawnictwa, jak Czarne czy Świat Książki, mają co drugą okładkę po prostu… nieapetyczną, nie zachęcającą do wzięcia książki do ręki i nie korespondującą z treścią książki.
Majgull Axelsson, Dom Augusty, W.A.B., Wyd. II, Warszawa 2008
[1] Dom Augusty, s. 251
[2] Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, Czerwone i Czarne, Warszawa 2010, s. 246
Południca Julii Franck
Początkowo chciałem potraktować tę książkę, jako część trylogii szczecińskiej wraz dwoma tomami Ingi Iwasiów, ale okazało się, że Szczecin odgrywa u Julii Franck zupełnie marginalną rolę i akcja równie dobrze mogłaby się dziać w Królewcu lub Hamburgu. Poza tym są to książki zupełnie odmienne, zarówno formalnie jak i fabularnie, ale przede wszystkim Franck nie ma ambicji przedstawienia żadnej panoramy, żadnej syntezy. To zupełnie inna półka literacka.
Waham się, jak ostatecznie podsumować Południcę. Na pewno jest to książka wzorowa pod względem warsztatu. Julia Franck dobrze czuje język, jej opisy są być może wyczerpujące, ale nie nużące. Czyta się to po prostu dobrze, z zainteresowaniem i jest to największa zaleta tej książki. Podobnie konstrukcja jest bez zastrzeżeń. Ale coś jednak przeszkadza.
Akcja powieści zaczyna się Budziszynie. Helena pojawia się na świecie w rodzinie drobnego, cenionego w swoim środowisku przedsiębiorcy. Jej matka powoli pogrąża się w chorobie psychicznej, ale to w niczym nie osłabia miłości, jaką darzy ją jej mąż, ojciec Heleny. W tle tego związku czujemy jakiś mezalians. Pierwsza wojna destruuje i tak nie najlepsze życie tej rodziny. Ojciec wraca z frontu jako kaleka, córkom nie udaje się samodzielnie poprowadzić rodzinnego biznesu, choroba matki się pogłębia. Obserwacje psychologiczne są najciekawsze w tej właśnie części książki. Zastanawia, a może i budzi zazdrość, wierność młodzieńczej miłości ojca rodziny do swojej żony, nawet wtedy, gdy jej psychika jest już wykoślawiona i kontakt z nią jest bardzo ograniczony. Najbardziej poszkodowane są w tym układzie córki znajdujące się na emocjonalnym marginesie. Helena zaczyna pracować jako pielęgniarka, odnajduje się w tym zawodzie, ale okazuje się, że nie ma przed nią perspektywy rozwoju, bo nie będzie mogła studiować medycyny, o czym marzy. Siostry postanawiają skorzystać z zaproszenia ciotki i wyjechać do Berlina. Zła sytuacja w domu rodzinnym, zwiększa ich samodzielność i zmusza do wzięcia swojego losu we własne ręce.
W Berlinie dziewczęta trafiają do środowiska bohemy, a raczej z pretensjami do bohemy i to raczej towarzyskiej niż artystycznej. I tu już mamy standardową kliszę: jak środowisko cyganerii, to narkotyki i balowanie do białego rana i poranny kac, jak mieszkające wspólnie kobiety, to miłość lesbijka. Los jednak uśmiecha się do Heleny, zakochuje się miłością pierwszą, szaloną i odwzajemnioną. Jej ukochany jednak ginie w wypadku, a jej życie traci barwy i zamienia się w wegetację. Po pewnym czasie pojawia się jednak absztyfikant. Zakochany, zdeterminowany, proponujący małżeństwo.
W międzyczasie zmienia się też świat zewnętrzny, psychicznie chorych się izoluje, a posiadanie ich w rodzinie może świadczyć o genetycznym obciążeniu. Trzeba też wszędzie, zwłaszcza przy ślubie, legitymować się aryjskim pochodzeniem, a Helena ma z tym problem. Rozjaśnia się, jaki mezalians popełnił jej ojciec. Narzeczony Heleny jest jednak tak zdeterminowany, że załatwia jej lewe papiery i Helena zamienia się w Alicję. Po ślubie mąż daje się poznać jako nazista, a równolegle z ujawnianiem się jego poglądów politycznych, okazuje się, że jest tępakiem, buhajem, opojem i na dodatek rasistą. No, tu już autorka przesadziła znacznie, bo antysemitą nie staje się w nocy z czwartku na piątek, jeżeli miał takie skłonności, to po co żenił się z Żydówką i jeszcze na dodatek fałszował jej papiery biorąć na siebie współodpowiedzialność za ukrywanie Żydów? Tutaj stereotypizacja pokazała się w całej rozciągłości, zresztą w sposób charakterystyczny dla literatury niemieckiej, która najchętniej pokazuje hitlerowców w takich właśnie barwach (tępi, brutalni) i na dodatek w opozycji do całej reszty (większości) społeczeństwa – przypomniał mi się tutaj Kirst, inny rodzaj literatury, ale na pewno charakterystycznej dla Niemców. Nie chcę wdawać się w dywagacje socjologiczno-historyczne, powiem tylko, że jest to obraz nieprawdziwy i na przykład filmowcy (co prawda spoza Niemiec) widzieli ten problem w sposób dużo bardziej finezyjny, żeby przywołać tu chociaż Zmierzch bogów Viscontiego, Kabaret Boba Fosse’a czy Jajo węża Bergmana.
Z finalnym podsumowaniem mam spory problem, bo z jednej strony książka w sposób przejmujący pokazuje losy dziewczyny systematycznie gruchotane przez historię, pokazuje sporo ciekawych sytuacji, z drugiej jednak ulega stereotypom na poziomie takim, jak zestandaryzowane wypracowanie maturalne dziewiętnastolatki. Czy dowiedziałem się z tej książki czegoś nowego o postawach Niemców, o niuansach ich historii, a może chociaż przeżyłem jakieś oczarowanie egzystencjalne? Czy pojawiły się jakieś nowe pytania? Chyba jednak nie. Ale mimo to czytałem z przyjemnością. Po wahaniach 7/10.
Julia Franck, Południca, W.A.B. 2010
O Van Goghu czyli Pasja życia Irvinga Stone
Irving Stone, Pasja życia, Muza 2008
Książka sprzed wielu lat, pamiętam jeszcze, jak czytała ją moja matka, gdy byłem dzieckiem. Ale upływ czasu niewiele Pasji życia zaszkodził. W zamyśle miała to być powieściowa opowieść o życia Vincenta Van Gogha, łatwa w czytaniu, skoncentrowana raczej na faktografii z życia bohatera niż ambicjach literackich autora. W tej kategorii książka nadal jest ponętna: linearna fabuła, potoczystość narracji, duża życzliwość wobec Van Gogha powodują, że czyta się to niemałe przecież dziełko z przyjemnością, znajdując przy literaturze błogie odprężenie. A na dodatek poznajemy dość szczegółowo biografię wielkiego malarza, znanego głównie z ekscesów w końcówce swojego żywota, a te jak się okazało, wcale nie były najciekawsze. Dwie rzeczy mnie w jego biografii zafascynowały. Jedna to skłonność do solidarności z ludźmi wszelkich marginesów: obyczajowych, ale i ekonomicznych. Kosztowało go to zwichnięcie kariery pastora, ponieważ tak dalece sfraternizował się z ubogimi górnikami na swojej pierwszej placówce duszpasterskiej, że sam popadł w skrajną nędzę uniemożliwiającą mu wykonywanie obowiązków (przynajmniej według ówczesnych wyobrażeń na ten temat).
Druga ciekawostka to determinacja, aby życie poświęcić malarstwu. Przez wiele lat nikt nie tylko nie kupował jego obrazów, ale nawet nikt nie chciał ich wystawiać. Przez całe swoje życie sprzedał tylko jeden obraz. Żył ubogo utrzymując się z niewielkich darowizn od swojego brata, który jako jedyny wierzył w jego talent. A mimo tych wszystkich przeciwności losu był przekonany o słuszności wyboru swej życiowej i artystycznej drogi. To rzadkie i ciekawe. A dzięki wielkoduszności Theo Van Gogha (owego brata) i determinacji Vincenta w korytarzu mojego domu wiszą cudowne słoneczniki, które widzę kilkanaście razy dziennie.
W czasie czytania korzystałem z kilku albumów poświęconych Van Goghowi i przy okazji konfrontowałem szczegóły z jego biografii – mogę potwierdzić, że Stone jest faktograficznie wiarygodny. Książka warta polecenia wszystkim zainteresowanym biografistyką i malarstwem, może nie jest to arcydzieło literatury, ale czyta się z przyjemnością, recenzja na 7/10.
Bobkowski, chuligan wolności
Zaciekawił mnie Bobkowski, facet całkowicie niezależny i wolny, swojego rodzaju chuligan wolności. Opuścił Francję i udał się w nieznane, do Gwatemali, chcąc opuścić intelektualny grajdołek pogrążony w koteryjności i intelektualnej pozorności. Jak napisał w jednym z listów:
Co do tzw. kultury, którą opuszczam, to ostatnio tak zacząłem ją mieć gdzieś, że nie ma we mnie żadnego żalu. Może to coś w rodzaju uczucia, a raczej potrzeby, jaką odczuwa panna ze starej, arystokratycznej rodziny, do puszczenia się z jurnym, dołkowatym szoferem. Obawiam się jednak, czy nie pochlebiam sobie zanadto tym porównaniem.[1]
Za wolność płaci się cenę – żył w Gwatemali z produkcji modeli latających, pisał niewiele odcięty od swojego naturalnego środowiska. Pozostał jednak wierny sobie i całkowicie osobny, ale wart czytania. Jego twórczość przezywa swoisty renesans, są wznawiane najlepsze Szkice piórkiem, ukazało się kilka tomów listów i mniejszych utworów. Najlepsze prace powstały jednak w Europie, czy za wolność nie zapłacił za wysokiej ceny?
Wracając do tomu listów, dużą przyjemność sprawił mi przedstawiając fatalną opinię o wydrukowanym pierwszym fragmencie Popiołu i diamentu.
Przerażony byłem fragmentem jakiejś nowej powieści Andrzejewskiego. Potworne. Co to się wyprawia, jak można w ogóle tak pisać, jeżeli ma się ambicje bycia czymś więcej niż Norden. Smutne. Ponure.[2]
On to widział już w 1948, a w Polsce Popiół i diament był na liście lektur szkolnych jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a film Andrzeja Wajdy dziś nawet uchodzi za arcydzieło, skrzętnie powtarzane w TV. Nie przeszkadza tej dziwnej legendzie nawet wiedza, w jaki sposób owa potwornie stronnicza książka powstała, a powstała na zamówienie Urzędu Bezpieczeństwa na podstawie materiałów dostarczonych autorowi z tej ponurej instytucji, nie świadczącej zwykle byle komu usług mecenatu literackiego.
Dlaczego on to widział od razu, a profesorowie od literatury nie zauważyli tego nawet po kilkudziesięciu latach? Bo był niezależny, poza koteriami, nie musiał liczyć się z opiniami środowiska, od którego nie był uzależniony, ani finansowo, ani opiniotwórczo. I dlatego warto go czytać. 7/10.
Andrzej Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Jarosława Iwaszkiewicza, Biblioteka „Więzi” 2009.
[1] s. 84.
[2] s. 70.