Gaudi
Gaudi zawsze kojarzył mi się z kimś super oryginalnym i dlatego moja wyobraźnia umieszczała go wśród artystycznej bohemy. Okazało się, że nic bardziej błędnego. Był spokojnym, skromnym człowiekiem, a najlepiej świadczą o tym okoliczności jego śmierci.
Tego dnia, jak zwykle, Gaudi późnym popołudniem udał się na przechadzkę do kościoła św. Filipa Nereusza, aby się tam, też zgodnie ze swym zwyczajem, pomodlić. W drodze potrącił go tramwaj. Stracił przytomność i upadł zalany krwią. Nikt nie rozpoznał w skromnie odzianej postaci sławnego architekta, którego nazwisko było ówcześnie już bardzo dobrze znane i szanowane, ale tylko bardzo nieliczni znali go osobiście. Taksówkarze odmówili odwiezienia do szpitala biednie odzianej osoby upatrując w nim niewypłacalnego nędzarza, zostali za to później surowo ukarani, ale to zupełnie inna historia. W końcu zdjęci litością przechodnie zajęli się ciężko rannym. Osobliwy to koniec życia, jak na jednego z najsławniejszych, o ile nie najsławniejszego, hiszpańskiego architekta. Na pogrzebie towarzyszył mu już tłumy mieszkańców Barcelony.
Gaudi zaprojektował sporo budynków mieszkalnych i to jest mniej znana dziedzina jego twórczości, a równie interesująca, jak Sagrada Familia. W pewnym sensie nawet ciekawsza, bo są to dzieła skończone, a Gaudi tworzył projekty integralne, gdzie kluczową wagę miała nie tylko fasada, ale również wnętrza, stolarka, detale. Wszystko to było to było przemyślane i podporządkowane wyraźnej myśli przewodniej. Nie sposób w jednej notce przedstawić całego dorobku Gaudiego, któremu poświęcony jest solidnej wielkości album. Proponuję zobaczyć – w moim mniemaniu najciekawszą – realizację Gaudiego, czyli Casa Batló, a po polsku dom państwa Batló.
Fenomenalna fasada (powyżej) pokazuje całe bogactwo wyobraźni Gaudiego. Fasadzie towarzyszą równie oryginalne wnętrza, nie wiem czy w sumie nie ciekawsze niż sama architektura widoczna na zewnątrz. Mnie nieustannie zdumiewa kompleksowość zamysłów Gaudiego. Nie poprzestał na bardzo oryginalnej fasadzie, dołożył do tego (dodajmy niemałym kosztem) bardzo ciekawe sterczyny na dachu i jeszcze uzupełnił o bardzo konsekwentnie, ale też i pięknie zaprojektowaną całą(!) przestrzeń wewnątrz budynku, tak jakby był projektantem wnętrz czy twórcą mebli. Zadbał o wszystkie szczegóły, a przecież nie pracowała dla niego cała pracownia projektowa. Wybitna realizacji pod względem koncepcji i tytaniczna, gdy chodzi o nakład pracy.
Najbardziej rozpoznawalnym dziełem Gaudiego pozostaje kościół Sagrada Familia. Nie jest to katedra, jak często się nim pisze, katedra w Barcelonie to urokliwy stary gotyk. Podobnie nie wszyscy wiedzą, że Sagrada Familia jest ciągle w budowie i do niedawna była to tylko fasada wschodnia i dolny kościół. Zdjęcia wschodniej fasady znają ludzie na całym świecie i to ona zapewne jest odpowiedzialna za wszechświatowe zainteresowanie Gaudim. Długo trwała (i trwa nadal) dyskusja, czy jest sens kontynuować budowę bez mistrza, który nadał jej dotychczasowy styl, czy będzie możliwe udźwignięcie odpowiedzialności za kontynuację tego stylu. Fasada zachodnia miała być bardziej surowa, bo przedstawia tajemnice bolesne (wschodnia prezentowała radosne, stąd ciepła tonacja). Najdelikatniej mówiąc, obejrzenie fasady zachodniej wskazuje, że pytania były zasadne. Moim zdaniem odchodzi ona od dekoracyjnego, finezyjnego stylu Gaudiego. To, że miała być w wyrazie chłodna, a nawet surowa, nie oznacza, że może być brzydka. Bieg wydarzeń wydaje się potwierdzać, że spuścizna Gaudiego jest niemożliwa do uniesienia i kontynuacja zamienia się w wysilone koncepcyjnie, ale w istocie zaprzeczenie istoty jego twórczości. Zamiast finezji – ubóstwo, zamiast wyobraźni – naśladownictwo, zamiast dekoracyjności – surowość. Wydaje mi się, że lepiej było pozostawić niedokończone dzieło Mistrza, niż kontynuować je bez polotu.
Książka Zerbsta jest doskonała, merytorycznie wyczerpująca, dobrze skonstruowana, bo autorowi udało połączyć się ciągłość narracji dotyczącej biografii i rozwoju twórczość z monograficznym ujęciem poszczególnych realizacji. Dużym plusem są doskonałe fotografie. Jedynym minusem jest brak zdjęć zachodniej fasady, która powstała już po wydaniu książki (powyżej umieściłem własne foto powstałe podczas wizyty w Barcelonie). Z czystym sercem ocena ogólna 9/10.
Rainer Zerbst, Antoni Gaudi 1852-1926, Taschen 2004.
Hiszpania i Portugalia, relacja z wyprawy
Wędrówka po Hiszpanii i Portugalii udała się doskonale. Odwiedziliśmy San Sebastian, Burgos, Madryt, Toledo, Segowię, Avillę, Eskorial, Salamankę, Porto, Coimbrę, Fatimę, Bathalhę, Alcobaçę, Cabo da Roca, Lizbonę, Sewillę, Cordobę, Grenadę, Walencję i Barcelonę. Całość kultury iberyjskiej w kilkunastodniowej pigułce. Mimo iż było to super interesujące, to nie sposób opisać całości wyprawy. Warto natomiast podzielić się tym, co najciekawsze.
Salamanka powala na kolana zdobieniami w stylu plateresco polegającym na misternie wykonanych płaskorzeźbach w piaskowcu. Uniwersytet w Salamance pochodzi z 1218 i jest drugim na świecie według starszeństwa uniwersytetem po Bolonii, ewentualnie trzecim, jeżeli uznać pretensje Oxfordu. Aktualny budynek pochodzi z końca XV wieku i został ufundowany przez królów katolickich Izabelę Kastylijską i Ferdynanda Aragońskiego.
Sala uniwersytecka w oryginalnym wystroju z XV wieku. Fatalne oświetlenie utrudnia zorientowanie się, że sala jest wypełniona ławkami z surowego, ledwie obrobionego drzewa.
Fasada Cathedral Nueva w Salamance, plateresco w całej krasie.
A to sklepienie transeptu tej samej katedry. Dopiero duże zbliżenie pokazuje finezje zdobniczą. Zwykle to cudeńko widzimy na wysokości ok. 30 metrów stosownie pomniejszone przez efekt perspektywy.
W sztuce gotyckiej palmę pierwszeństwa przyznaję katedrze w Burgos. Ogromna, łącząca różne style w dość spójną całość. Zwieńczenie hiszpańskiego gotyku
Wnętrze katedry w Burgos, na najdalszym planie, rozświetlona, trójpiętrowa kopuła. Wybrałem takie dziwne ujęcie, aby pokazać wielkość katedry i zróżnicowanie podziałów wewnętrznych.
To ta sama kopuła, ale widziana z zewnątrz. Mimo iż wiele detali jest trudno dostrzegalnych przez normalnych ludzi nie wyposażonych w aparat fotograficzny z powiększeniem, to XV-wieczni rzemieślnicy nie zaniedbali precyzji wykonania detali.
Wnętrze Kaplicy Constabla. Jest tu wszystko: gotyk, plateresco, styl mudejar.
Sklepienie w Kaplicy Constabla. Ono naprawdę jest w zwieńczeniu ażurowe.
Sztuka arabska – i tu będzie oryginalnie – to nie Alhambra w Grenadzie, ale Alkazar w Sewilli, budowany na jej wzór, ale przez władców chrześcijańskich. Bardziej spójny stylistycznie, ale też wysmakowany i co najmniej tak samo dekoracyjnie oryginalny. Podstawowa jego część została zbudowana w XIV wieku przez Piotra I zwanego „Okrutnym” lub „Sprawiedliwym” (w zależności od losu podsądnego) i stanowi niedościgły wzór architektury w stylu mudejar, czyli sztuki uprawianej przez artystów i rzemieślników arabskich pod panowaniem władców chrześcijańskich. Do prac w sewilskim Alkazarze zaangażowano również rzemieślników poddanych muzułmańskich. Oznacza to, że ci sami rzemieślnicy mogli pracować nad Alkazarem w Sewilli i Alhambrą w Kordobie. Tłumaczyłoby to wiele podobieństw architektonicznych i dekoracyjnych, wychodzących spod tej samej ręki.
Ozdobna ściana Salonu Ambasadorów, najbardziej reprezentacyjnego pomieszczenia Akazaru, z ażurowymi prześwitami i kolorowymi ornamentami. Poraża ilością zdobień, jak zresztą cały Alkazar.
Motyw podkowiastych łuków jest charakterystyczny dla sztuki arabskiej.
Rzecz nie do pomyślenia w sztuce zachodniej, czyli filar wsparty na kolumnie. Jak dokładnie się przyjrzeć można zobaczyć zdobienia wersetami z Koranu. Władcom chrześcijańskim to nie przeszkadzało, bo niemożliwe żeby nie wiedzieli, co mają na ścianach własnego pałacu.
Wewnetrzne Patio de las Doncellas (Patio Dziewic), jego nazwy odnosi się do daniny 100 dziewic, którą chrześcijańscy wasale musieli raz do roku składać mauretańskim królom. Swoją drogą to ciekawy obyczaj.
Mezquita w Kordobie to klasa sama dla siebie. Wielki Meczet został wybudowany przez Abd ar-Rahamana I w VIII wieku, a później był kilkakrotnie rozbudowywany, ale z zachowaniem pierwotnych zasad architektonicznych. O jego wielkości niech świadczy liczba kolumn, które ostatecznie podtrzymywały sklepienia – 1293. W XVI wieku na terenie meczetu wybudowano katedrę, ale nawet pomimo jej słusznych rozmiarów, stanowi ona jedynie mniejszościowy element w całości meczetu i stoi w jego środku. Król Hiszpanii Karol V, który wydał zgodę na tę przebudowę, ostatecznie skomentował ją tak: „stworzyliście coś, co mógł wznieść ktokolwiek w dowolnym miejscu na świecie, a zniszczyliście coś całkowicie wyjątkowego”. Nie można odmówić racji temu stwierdzeniu, ale z drugiej strony, wbrew zamierzeniu budowniczych katedry, jest ona elementem, który przez kontrast podkreśla tylko wielkość i niepowtarzalność meczetu.
Takich kolumn było w meczecie 1293, „przypominający wnętrze namiotu las podpór, przywodzi na myśl pustynię” (Jan Morris). A wszystkie one w pełnej regularności i powtarzalności.
To jedyna nieregularność w meczecie, występująca przy Mirhabie, miejscu z którego immam prowadził modły.
Gaudi jest klasą samą dla siebie i zostanie mu poświecona osobna notka. Tutaj tylko pragnę zasygnalizować, że nie ma Hiszpanii bez Gaudiego. Wybrałem zdjęcie Casa de Batlló, przeuroczego domu zaprojektowanego przez Gaudiego, a mniej znanego niż kościół Sagrada Familia.
W Lizbonie klasztor Hieronimitów w Behlem to szczytowe osiągnięcie stylu manuelińskiego, charakteryzującego się bogatymi zdobienia (z wpływami arabskimi), a którego nazwa pochodzi od Manuela I Szczęśliwego (przełom XV i XVI wieku). Sam klasztor zbudowano w pierwszej połowie XVI wieku. Tak na marginesie – dla tego samego zakonu Hieronimitów, Filip II zbudował Eskorial, jako klasztor. Sam zadawalał się tylko częścią pomieszczeń.
Główne wejście w południowej fasadzie przyklasztornego kościoła.
Wnętrze kościoła – warto zwrócić uwagę na kolumny, a zwłaszcza ich ornamentykę.
Wirydarz klasztoru Hieronimitów. Cudowny przepych. Jak przyjemnie było być mnichem w takim miejscu.
Bathalha to wielka bazylika w małym kraju, może za wielka skoro nie udało się w niej dokończyć Kaplicy Fundatora. Kosciól i przylegający doń klasztor wzniesiono jako dziękczynne votum za zwycięstwo w 1385 pod Aljubarrotą (czyt. Alżubarottą), które przypieczętowało niepodległość Portugalii. W owej bitwie Jan I pokonał nieoczekiwanie znacznie większe siły kastylijczyków. Mosteiro de Batalha czyli Klasztor Zwycięstwa jest bardzo udanym połączeniem sztuki gotyckiej z wybujałymi zdobieniami zapowiadającymi styl manueliński.
Widok na kościół Batalha.
Klasztorne krużganki, równie piękne, jak te u Hieronimitów w Lizbonie.
Nagrobek Jana I, zwycięzcy spod Aljubarotty i jego żony Filipy Lancaster w niedokończonej Kaplicy Fundatora. Koniecznie proszę zwrócić uwagę na gest trzymania się za ręce, nawet po śmierci.
A to sklepienie nad nagrobkiem króla Jana i Filipy.
I na tym kończymy prezentację.
Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic
Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia – zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.
Maciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.
Gianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.
Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.
Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy.
Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic
Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia – zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.
Maciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.
Gianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.
Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.
Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy.
Hiszpańskie czytadła
Przed wyjazdem do Hiszpanii postanowiłem poczytać trochę literatury z tego obszaru językowego. Kompletna porażka, co strzał to trup. A nie wybierałem na chybił trafił – Arturo Perez-Reverte znałem z doskonałego Klubu Dumas. Szukając bardziej współczesnej powieści tego autora trafiłem na Ostatnią bitwę templariusza – pomysł na książkę był nadzwyczaj zajmujący: do prywatnego komputera papieża włamuje się intruz, który zostawia Ojcu Świętemu prośbę o interwencję w sprawie kościoła w Sewilli, który porzucony przez władze kościelne, sam zabija w swojej obronie. Instytut Spraw Zagranicznych, czyli watykańskie tajne służby, powierzają zbadanie sprawy księdzu Lorenzo Quartowi, człowiekowi do specjalnych poruczeń. I to jest rdzeń genialnego pomysłu – ksiądz Lorenzo Quart, elegancki, zadbany, bezwzględny, inteligentny, z dużymi pełnomocnictwami. To jest potencjalny bohater całej serii kryminałów – łączy w sobie watykańską tajemniczość (lubimy tam zaglądać, a czego to się nie domyślamy!), z elegancją podszytą lekką bezwględnością (bardzo fascynująca formuła, zwłaszcza dla kobiet) i nimb skutecznego człowieka do zadań specjalnych (Bond w sutannie). Niestety realizacja tego ciekawego konceptu wypadła żenująco. Rzekomo wybitny agent prowadzi śledztwo tak banalnie jak średnio inteligentny licealista i jedyną jego zaletą jest wrażenie, jakie robi na kobietach – ale i to nie jest to specjalnie przekonujące, bo jakiej kobiecie będzie się podobał pospolity sztywniak, tyle że w koloratce. Może pensjonarkom.
Poza tym książka jest sztucznie rozwleczona, wielokrotnie powtarzane są w niej całe frazy, wątek sensacyjny jest całkowicie niefinezyjny, rozgrywki wewnątrzkościelne są bardzo naciągane i niewiarygodne. Do końca dobrnąłem z dużym wysiłkiem. Ocena nie więcej niż 3/10
W Ostatniej bitwie templariusza Perez-Reverte objawił jeszcze jedną przykra cechę, a mianowicie antypolonizm. Snuje podejrzenie, że Watykanem rządziła polska mafia (tu nie jest oryginalny), za głównego szwarc charaktera ma polskiego kardynała Jerzego Iwaszkiewicza, bezwzględnego inkwizytora (to już nieładnie), zupełnie się nie przejmując, że nikt z Polaków nie dowodził w Kongregacji Doktryny Wiary (tu zwyczajnie łże), a jej wieloletnim zwierzchnikiem był kard. Ratzinger, obecny Benedykt XVI, wybrany na to stanowisko przecież nie przez Polaków. To jeszcze bym może złożył na karb antywatykańskości. Jak jednak skomentować, że jedynym, kto wyrządził ongi fizyczną krzywdę Quartowi był amerykański żołnierz-tempak o dźwięcznym nazwisku Kowalsky. To już klasyczny antypolski stereotyp, który powinien wykluczać kolegę Reverte z rynku polskiego – chyba, że jesteśmy masochistami.
Humor miała mi poprawić (wg licznych recenzentów) Niezwykła podróż Pomponiusz Flatusa Eduarda Mendozy. Ale niestety nie poprawiła. Okazała się dość płaskim czytadłem, w którym nie zalazłem ani dowcipu, ani ironii, co niektórzy z przekonaniem sugerowali. Tyle tylko, że lekko napisana daje się równie lekko czytać. Cóż z tego, że bez sensu, że o nic w niej nie chodzi poza pospolitą paplaniną. W zamyśle fabularnym przypomina trochę film Żywot Briana, który może obrażać cudze uczucia lub nie, ale nie można mu odmówić ciętości dowcipu. Nic takiego nie da się niestety powiedzieć o książce Mendozy. Odnoszę wrażenie, że kluczem do sukcesu na polskim rynku, jest literacka nieważkość ułatwiająca bezproblemowe wchłanianie przez zabieganych czytelników. Proste zdania, powierzchowny, niewymagający dowcip, trochę ciekawostek historycznych (nie za skomplikowanych). Ogólnie paplanina jak u fryzjera w letnie popłudnie – to jest ideał pisarstwa Mendozy. Co kto lubi, dla mnie 4/10.
A teraz już tylko wyjazd do Hiszpanii i Portugalii. Do zobaczenia na blogu za dwa tygodnie.
Kapuściński naprawdę non-fiction
Przy pisaniu o historii prawda jest wartością centralną. Wydawało się to oczywiste, ale po polemikach wokół książki Wałęsa a Służba Bezpieczeństwa, a teraz wokół biografii Kapuścińskiego nic już oczywiste nie jest. Zatem będę odważny i postawie tę jakże kontrowersyjną i ryzykowną dla autora tezę: prawda jest najważniejsza. Osobną kwestią jest pytanie „co to jest prawda?” lub bardziej zrozumiałe „o którą prawdę chodzi?” (definicja) lub jak ją mierzyć, weryfikować (kryteria) – do tych zagadnień przyjdzie jeszcze powrócić.
Kapuściński był dla Domosławskiego nauczycielem zawodu, autorytetem, Mistrzem. Towarzyszyła mu atmosfera polskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Przypuszczam, że sam Domosławski, kiedy rozpoczął zbieranie materiałów do biografii i natknął się na szczegóły rzucające ciemne światło na Mistrza musiał się poczuć zawiedziony w swoich uczuciach szacunku i uznania, tak przecież powszechnych w środowisku „Gazety Wyborczej”. Mógł wtedy zarzucić rozpoczętą pracę, mógł przemilczeć lub zbagatelizować niewygodne informacje, tym bardziej, że było prawdopodobne, że jego rewelacje nie spotkają się z dobrym przyjęciem we wspólnym, jego i Kapuścińskiego, środowisku. Na szczęście dla polskiego życia intelektualnego, Domosławski żadnej z tych możliwości nie wybrał i kontynuował badania zdumiewające rozległością, ilością przepytanych osób i precyzyjnie zweryfikowanych szczegółów z książek swojego bohatera. W moich oczach Arturowi Domosławskiemu należy się za to kolosalne uznanie.
Kontrowersje wokół książki można podzielić na dwie grupy (zastrzeżenia obyczajowe dotyczące ujawniania związków pozamałżeńskich zaliczam do zupełnie niepoważnych i pomijam). Jedna dotyczy wyczerpującego punktowania tych wszystkim miejsc, gdzie Kapuściński się pomylił, nie sprawdził plotek, podkoloryzował swoje doświadczenia przydając im dramatyzmu, sugerował znajomość z ważnymi postaciami itd. Druga kwestia to współpraca Kapuścińskiego z wywiadem PRL i – jak się wydaje – to ona właśnie była pierwszą przyczyną łagodnej nagonki przez środowisko „Gazety Wyborczej”, jeszcze przed ukazaniem się książki (np. przecieki, że „Znak” odmówił jej publikacji). Warto mieć tu w pamięci analogie ze wspomnianą książką o Wałęsie zjechaną zanim ukazała się drukiem i ktokolwiek ją przeczytał. Tutaj zaważył fakt, że Domosławski też przynależał do tego środowiska, podzielał jego pogląd na lustrację, ale przede wszystkim, miał w nim przyjaciół, którzy zaryzykowali jego obronę. Spirala emocji jednak się rozpoczęła i zataczała coraz szersze kręgi…
W obu obszarach dyskusji Domosławski zachował się rzetelnie. W największym skrócie mówiąc niedociągnięcia faktograficzne zostały spuentowane jako wyraz tendencji w kierunku „nowego dziennikarstwa”, gdzie dużo ważniejsze jest zrozumienie i przekonujące przedstawienie istoty wydarzeń niż drobiazgowość faktograficzna. Taki kierunek jest coraz częściej uprawiony na Zachodzie, znaleziono nawet dla niego symboliczną nazwę gatunkową „faction”, coś pomiędzy „fiction” i „non-fictction”, czyli opis rzeczywistości, ale literacki, zostawiający dużą swobodę autorowi.
Z kolei w zakresie współpracy ze służbami PRL autor biografii przedstawił ją wyczerpująco i okazuje się, że była ona dość powierzchowna i raporty Kapuścińskiego niewiele odbiegały od korespondencji oficjalnych przesyłanych do Biuletunu Specjalnego PAP (przygotowywanego tylko do wiadomości kierownictwa partii i rządu). Ponadto wykorzystywanie korespondentów w krajach trzeciego świata przez służby specjalne swojego państwa było praktyką dość powszechną, jak wskazują dobrze udokumentowane przykłady z najnowszej historii CIA. Ponadto Kapuściński identyfikował się z ówczesnymi władzami komunistycznymi, zatem taka współpraca miała z jego strony charakter naturalny. Wywikłał się z niej zapewne z powodu braku czasu, którego deficyt zawsze odczuwał, szczególnie boleśnie, kiedy miał on wpływ na odstąpienie od planów napisania kolejnej książki.
W czym więc problem, skąd krytyka książki? No przecież nie z powodu prawdziwości przedstawionych faktów. Oponenci zdają się mówić tak: prawdziwa prawda jest taka, że Kapuściński był wielkim pisarzem i wyciąganie takich szczegółów zaburza tylko obraz tego, co najważniejsze, utrudnia recepcję jego bardzo ciekawego dorobku literackiego. I wracamy w ten sposób do początku tej notki, bowiem kontrowersja dotyczy przecież tego, co to jest prawda. Intuicyjnie opowiadamy się za klasyczna definicją prawdy – przymiot prawdziwości ma to twierdzenie, które jest zgodne z rzeczywistością weryfikowalną. Ale oponenci Domosławskiego hołdują innej definicji, a mianowicie koherencyjnej: prawdą jest to, co zgadza się z innymi wcześniej przyjętymi twierdzeniami, co pasuje, uzupełnia naszą już posiadaną wiedzę/przekonania.(1) Skoro wiemy, że Kapuściński był wybitnym pisarzem i doświadczamy tego czytając jego książki, to tylko te twierdzenia zasługują na miano prawdziwych, które są niesprzeczne z tym przekonaniem, a nawet jeszcze dalej, które owo przekonanie uzupełniają. Na odrzucenie zaś zasługują te, które mu przeczą lub je podważają.
Nie zamierzam tu wdawać się w rozstrzyganie tego sporu i pogłębioną dyskusję. Bliższa mi jest klasyczna definicja prawdy i wynika z niej, że: fakty to fakty, literatura to literatura, moralność to moralność, oceny to oceny. I każdy może sam rozstrzygać, jak komponują się one w całość.
Powiedziawszy wszystko, co powyżej i oddawszy hołd Domosławskiemu za jakość jego prac badawczych i odwagę środowiskową muszę jednak powiedzieć, że jego książka budzi jednak pewne wątpliwości. Ale nie co do faktów – te są w moim mniemaniu bezdyskusyjne, ani nie co do ocen – te są aż za bardzo wyważone i zniuansowane, ale co do nastroju, pewnej tendencji, smaku. W wielu miejscach miałem bowiem wrażenie, że Domosławski zachowuje się jak śledczy, który czyha, aby człowieka na czymś złapać. Dam tylko jeden przykład (ale można by ich znaleźć więcej) – autor pokazuje, jak zawsze wnikliwie, że Kapuściński miał tendencje do „załatwiania”, szukania poparcia, budowania związków koleżeńskich z oficjelami. Więcej, system się zmienił, mamy już normalne demokratyczne procedury, a on dalej próbuje coś „załatwić”. No niewątpliwie nie rzuca to na niego dobrego światła. Problem jednak w tym, że kilka stron dalej, Domosławski przyznaje, że bez wsparcia ze strony decydentów Kapuściński nie mógłby tak często wojażować, a po powrocie mieć komfort niezbędny do pisania książek. No to jak jest naprawdę? Mi się wydaje, że po prostu tak grał, jak musiał w danych warunkach. Jak się wyjeżdża na lodowisko grać w hokeja, to nie zakłada się spodenek piłkarskich, tylko watowane majtasy, i Kapuściński to właśnie robił. A przekonanie, że po roku 1989 nie trzeba było mieć poparcia, aby coś załatwić można włożyć między naiwne bajki. Zatem po co tworzyć atmosferę jakby ktoś był cwaniakiem, podczas gdy był jedynie skuteczny? Przypuszczam, że zadziałał tu syndrom zawiedzionej miłości do Mistrza, który nie okazał się tak kryształowy i bezbłędny, jak się wydawało. A zawiedziona miłość potrafi płatać różne figle…
Na koniec pretensja do Wydawcy. W książce wybrano fatalny system identyfikowania cytatów, trudny w użytkowaniu, nieprzejrzysty, a przede wszystkim uniemożliwiający w wielu przypadkach ustalenie miejsca pochodzenia cytatu. Ja rozumiem, że w książce dla masowego odbiorcy rezygnuje się w przypisów, ale jednoznaczna lokalizacja przytoczeń jest poziomem nieprzekraczalnego minimum. I nawet to minium zostało tak odchudzone, że nic z niego nie wynika. Nie przynosi to chwały ani Wydawcy, ani autorowi, któro się zgodził na taki zabieg.
Mimo tych zastrzeżeń, mam głębokie przekonanie, że Artur Domosławski wyznaczył pewien standard w biografistyce i niejednokrotnie inne prace będziemy porównywać do Kapuściński non fiction, jak do wzorca najlepszych praktyk. Bez wahania 10/10, a ponadto zaliczam do „sił sensu” za nie uleganie środowiskowym szablonom.
(1) B. Chwedeńczuk, Z dziejów pojęcia prawdy
Małe miasteczko w Niemczech, John Le Carré
Jak zawsze u Le Carrégo, działalność szpiegowska jest tylko pretekstem do przedstawienia bardziej ogólnych problemów. Tym razem stykamy się z wiernością swoim przekonaniom, a nawet szerzej, wiernością zasadom i wartościom. Co więcej te zasady wyznawane przez głównego bohatera stoją w opozycji do wartości ogólnie wyznawanych w dyplomacji, a w tym konkretnym przypadku w dyplomacji brytyjskiej. I dość szybko identyfikujemy się z tym lekceważonym człowiekiem, który, jak się okazuje, jest jednym z ciekawszych ludzi w ambasadzie, mimo iż jego stanowisko, wcale na to nie wskazuje. Hierarchia wartości prawdziwych rozmija się dość zasadniczo z wartościami oficjalnie deklarowanymi.
Fabuła rozpoczyna się od tego, że z angielskiej ambasady w Bonn znika jeden z pracowników, a wraz z nim znikają supertajne dokumenty. Ów pracownik nie jest nawet dyplomatą, raczej przynależy do personelu pomocniczego, a zatrudniony jest na umowę-zlecenie, nie ma nawet stałego etatu. W dyplomatycznej strukturze to parias. Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej – to on prowadzi prawdziwą grę, to on jest kimś, w przeciwieństwie zresztą do różnych nadętych oficjeli. Strona po stronie odsłania się życie tej małej społeczności, które wygląda zupełnie inaczej niż powierzchownie patrząc można by sądzić.
Śledztwo w sprawie owego bulwersującego zniknięcia, prowadzi człowiek do zadań specjalnych. I to jest klasyczny bohater lecarrowski. Facet jest twardy, trochę bezwzględny, wie, że musi taki być, jeżeli chce być skuteczny. Odzienie ma celowo lekko zaniedbane, nie zachęcające, jakby chciał od pierwszego wejrzenia wysłać sygnał „bez spoufaleń”. Typowy bulterier. Zagadkę rozwiązuje, ale sam jest tym rozwiązaniem zaskoczony, czytelnicy, jak można się spodziewać, tym bardziej. Po raz kolejny się okazuje, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. Konstatacja wydaje się uniwersalna, ciekawe tylko czy dookoła siebie też dostrzegamy takie zjawisko, ja w każdym razie stykam się z nim nieincydentalnie, zwłaszcza w wymiarze medialnym – wiem jak dana sprawa się ma, ale w gazecie czytam coś zupełnie z innej planety.
Jedna z lepszych książek Le Carrégo (9/10), zresztą kolejna „lepsza”. Czy ten facet nie ma słabych chwil?
Generał Bołtuć
Bohdan Królikowski, Generał Mikołaj Bołtuć, Bellona, Warszawa 2009.
Biografia generała to sama radość. Kupiłem, jak tylko zobaczyłem w księgarni i przeczytałem natychmiast, jak tylko kupiłem. Generał Bołtuć znany jest głównie z tego, że należał do grupy kilku generałów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas wojny obronnej 1939 roku. W mojej pamięci pozostanie jako bohater, ale z zupełnie innego powodu, ale o tym później.
Bołtuć wywodził się z armii rosyjskiej, służbę w jej szeregach zakończył jako sztabskapitan, czy w polskiej armii major. W wojnie 1920 roku wsławił się obroną Zamościa przed Budionnym. W pełnym okrążeniu, mając do dyspozycji siły wzmocnionego pułku, przetrwał nawałę całej konarmii. Zachował zdolność do kontrataku i pościgu za wycofującym się wrogiem. W warunkach walk z Budionnym było to wybitne osiągnięcie, zapewniające młodemu oficerowi dobrą rozpoznawalność wśród licznych przecież dowódców pułków.
W wolnej Rzeczypospolitej zakwalifikowany został na pierwszy kurs Wyższej Szkoły Wojennej, co wróżyło szybka karierę. Przewrót majowy tej kariery nie przyspieszył, jak bowiem pamiętamy, nie z Legionów się on wywodził… Szkoda, że ten wątek w ogóle przez autora został pominięty. Ostatecznie generałem został mianowany dopiero w marcu 1939 roku, czyli domyślam się wtedy, kiedy zapadła decyzja o powierzeniu mu dowództwa Grupy Operacyjnej „Wschód” w składzie Armii Pomorze. Dla mniej zorientowanych wyjaśnienie, że pod terminem Grupa Operacyjna kryła się struktura zbliżona do korpusu w innych armiach, tyle że organizowana ad hoc.
Na tym stanowisku rozpoczął wojnę w 1939 roku. Jego Grupa Operacyjna była dowodem, że na tych odcinkach, gdzie armia niemiecka liczebnie była porównywalna z polską, tam, niezależnie od przewagi technicznej w uzbrojeniu, toczono walki dość równorzędne. Odwrót był wymuszony niekorzystną sytuacją na skrzydłach. Jedną z przyczyn lokalnych sukcesów Grupy Operacyjnej „Wschód” była sprężystość dowodzenia. Generał Bołtuć wykazał się tu nieprawdopodobnym hartem ducha. Nad sobą miał generała Bortnowskiego, który po szybkiej klęsce Armii Pomorze w „korytarzu” załamał się i stracił zdolność efektywnego dowodzenia i w dalszym biegu kampanii zdecydowanie bardziej przeszkadzał niż pomagał. Nie lepiej było wśród podwładnych. Dowódca 16 DP płk Stanislaw Świtalski, od pierwszych godzin wojny przeżył załamanie i utratę wiary w sens prowadzenia walki. Został natychmiast (!) odwołany, a jego następca płk Szyszko-Bohusz (późniejszy dowódca Brygady Karpackiej) nie przeżywał już takich wątpliwości. Podobnie było w 4 DP, tylko że sytuacja była tu dużo trudniejsza, bowiem to jej dowódcą był gen. Bołtuć aż do chwili awansu na stanowisko dowódcy GO „Wschód”. Dywizję przejął jego zastępca, płk Lubicz-Niezabitowski , ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei i został zmieniony przez dowódcę piechoty dywizyjnej płk Rawicza-Mysłowskiego i jak w poprzednim przypadku zmiana zaowocowała przywróceniem zdecydowania w dowodzeniu. Moim zdaniem odwaga w podejmowaniu tak radykalnych decyzji personalnych (a pamiętajmy, że płk Świtalski należał do legionowej elity) połączona z zapewnieniem Grupie Operacyjnej sprawnego dowództwa należała do największych zasług gen. Bołtucia. Być może zresztą decyzja gen. Bołtucia pomogła zachować honor płk. Świtalskiemu, bowiem kiepsko zaczął on kampanię wrześniową, ale przyzwoicie skończył, bowiem poległ jako dowódca oddziału wydzielonego w czasie bitwy nad Bzurą.[i]
Warto dodać również, że zachowała się relacja przywołująca zdanie generała, że największym jego błędem w czasie kampanii wrześniowej było to, że Bortnowskiemu „nie strzelił w łeb”. Wskazuje to na trzeźwy i samodzielny osąd sytuacji, co w warunkach bardzo szybko prowadzonej wojny jest cechą szczególnie wartościową. Wydaje mi się także, że od generałów oczekuje się przede wszystkim tego rodzaju bohaterstwa. Od biegania z karabinem są setki tysięcy żołnierzy (i chwała im za bohaterstwo), ale od podejmowania trudnych decyzji są generałowie i nikt ich nie zastąpi w tej funkcji.
Bardzo ciekawą kwestią, jest decyzja o przebijaniu się do Warszawy okrążonej już przecież przez wojska niemieckie. Ze wspomnień gen. Wiktora Thomeé wiemy, że zaproponował on gen. Bołtuciowi objęcie dowództwa obrony Palmir (wraz z gigantycznymi magazynami materiałów wojskowych) w ramach szerokiej koncepcji obrony twierdzy Modlin.[ii] Bołtuć pierwotnie miał się zgodzić, ale ostatecznie postanowił przebijać się do Warszawy. Nawet przy jego ówczesnej wiedzy nie była to najtrafniejsza decyzja, bowiem sforsowanie zamkniętego już niemieckiego pierścienia było skazane na porażkę (bez rozpoznania i wsparcia artylerii), a Warszawie zasilenie pokiereszowanymi jednostkami i tak niewiele by pomogło. Wcześniej udało się to tylko kilku jednostkom, w tym 14 Pułkowi Ułanów Jazłowieckich, a to dzięki szarży pod Wólką Węglową. Kosztem jednak była szarża pod ogniem broni maszynowej, przy ogromnych stratach.[iii] Przy przebiciu do Warszawy poległ także gen. Wład.
Modlin został bez skutecznej obrony od strony Palmir, obrona Warszawy niewiele zyskała na próbie przebicia się resztek oddziałów Armii Poznań i Pomorze. Potwierdza to tylko tezę, że od wysokich rangą dowódców oczekuje się bohaterstwa w trudnych decyzjach, a nie koniecznie walki z bronią w ręku. Mimo, że tak romantycznie to wygląda.
Podsumowując: książka Bohdana Królikowskiego jest cenna, bowiem przybliża postać nieco zapomnianego generała Bołtucia. Łatwa w odbiorze i przyjemna w czytaniu. Do minusów zaliczam jej popularny charakter (bez aparatu naukowego) i płytkość źródłową, ponieważ autor właściwie nie korzystał z zasobów archiwalnych. W efekcie daje to biografię mało pogłębioną i bez zarysowanych głównych problemów w ocenie działań i decyzji generała.
[i] Tadeusz Jurga, Obrona Polski 1939, Warszawa 1990, s. 828
[ii] Wiktor Thomeé, Ze wspomnień dowódcy obrony Modlina, W: Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach, Warszawa 1989
[iii] Cezary Leżeński, Zostały tylko ślady podków…, Warszawa 1978, s. 32-33
Muślin
Philippe Grimbert, Tajemnica, Nasza Księgarnia Warszawa 2010
Ujęła mnie ta książka swoją subtelnością. Napisana jest z perspektywy dorastającego chłopca, który odkrywa krok po kroku rodzinne tajemnice z odległej historii. Jest drobny, chuderlawy, nie może uprawiać sportu, czuje, że ojciec chciałby mieć innego syna. Jak każdy ułomny, braki fizyczne nadrabia refleksyjnością, skłonnością do lektur i fantazji. Jedynak dojrzewający w samotności wyobraża sobie, że ma starszego brata – wysportowanego, silnego, wyposażonego w te cechy, których jemu samemu brakuje. Jego imaginacja zamienia w rzeczywistość i nie ma w tym żadnej magii, ale jak to się dokonuje nie zdradzę…
Od pierwszych stron czujemy, że chłopca otacza aura tajemniczości. Imię ciotki Esthery naprowadza nas na trop żydowskiego pochodzenia. Ale dlaczego było ono ukrywane, dlaczego ojciec nazwisko Grimbert osiągnął poprzez zmianę dwóch liter „n” i „g” z nazwiska Grinberg. Cóż takiego stało się w przeszłości, że wszystkie ślady są pilnie zacierane?
Młodemu Philippowi udaje się w końcu poznać tajemnicę i wychodzi z tego doświadczenia wzmocniony, wydoroślały. Potrafi uwolnić się od kompleksu chudego chuchra z zapadłą klatką piersiową. Relacje z ojcem uzdrawia, wprowadzając do nich empatię i wyrozumiałość. Okazało się, że historia, która dzieli, może również łączyć.
Autor użyczył bohaterowi swojego imienia i nazwiska, pisze w pierwszej osobie, sprawia wrażenie, że to jego autobiografia. Muszę przyznać, że tak dobrze mu się to udaje, że nawet nie chcę dochodzić, czy to prawda, czy tylko gra z czytelnikami. Wygląda wszystko tak prawdopodobnie, jakby wydarzyło się w rzeczywistości. I niech tak pozostanie.
Grimbert ujął mnie nie tylko dobrą, głęboką fabułą, ale przede wszystkim delikatnością formy. Jego narracja jest jak ręcznie tkany muślin – delikatna, zwiewna, stylowa i niepowtarzalna. Język jest jasny, znaczeniowo przejrzysty, ale bez młotkowania dosłownością, szczególnej uwadze polecam sceny erotyczne, w których więcej sugestii niż wydarzeń, więcej miejsca na domysł i wyobraźnię niż konkretnego opisu.
Tajemnica, jest krótką książką, o strukturze noweli. Czyta się łatwo, ale polecam lekturę bez pośpiechu, z przerwą na smakowanie i zadumę. Wydawnictwo stanęło na wysokości zadania i nadało książce subtelną formę graficzną, czcionki są sepiowo-szare, a nie zdecydowanie czarne. Czyta się je przez to wolniej, ale łatwiej się oderwać na chwilkę zamyślenia.
Ocena ogólna 9/10.