• Film

    Mamut Lukasa Modyssona

    Mamut/Mammoth, reż. Lukas Modysson, Szwecja/Niemcy/Dania, 2009

    Leo i Ellen to para nowojorczyków, „ludzi sukcesu”. Leo stworzył świetnie prosperującą stronę internetową i wszedł do świata pieniędzy i wielkich decyzji. Ellen całkowicie poświęca się swojej pracy chirurga. Ich ośmioletnia córka, Jackie, większość czasu spędza z filipińską nianią, Glorią, która przyjechała do USA, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, a swoich dwóch synów zostawiła na Filipinach.

    Podróż Leo do Tajlandii rozpoczyna serię zdarzeń, które będą miały istotne konsekwencje. Nudzi się on podczas negocjacji biznesowych i do czasu ich zakończenia wyjeżdża nad morze, gdzie poznaje lokalną damę do towarzystwa (hostessę, prostytutkę). Odmawia zaproponowanych usług seksualnych, ale spędza nią czas, widząc w niej życzliwą partnerkę i przewodnika po lokalnych obyczajach. Wspólne wypady na plażę owocują jednak bliższym kontaktem nie tylko dusz, ale i ciał. Leo traktuję te wpadkę, bardzo poważnie, jako grube naruszenie reguł gry. Natychmiast wyjeżdża, skraca negocjacje i wraca do domu. I to podoba mi się najbardziej. W końcu ktoś zauważa, że takie przygody wakacyjne są bardzo nie w porządku. W końcu bohater filmu ma zbudowaną tożsamość na przyzwoitości i wierności (w czym widzi wartość), a nie rozrywkowej przygodowości.

    Drugi równoległy wątek filmu to tragiczne wydarzenia dotykające dzieci filipińskiej służącej, które zostałe zostawione w rodzinnym domu pod opieką babci. W finale filmu matka decyduje się na porzucenie pracy w Stanach i niezależnie od trudności finansowych poświęcenie swojego czasu dzieciom.

    Leo i Ellen, Gael Garcija Bernal i Michelle WilliamsW obu wątkach reżyser opowiedział za tradycyjnymi wartościami, widząc w rodzinie najważniejsze miejsce dla życia człowieka. Nie jest to w jego przypadku banalna konstatacja, bo w poprzednich bardzo ostrych filmach (Lila4ever, Tylko razem, Fucking Amal) pokazuje wiele patologii dotykających współczesnego człowieka. Widzę w jego rozwoju pewną konsekwencję – zdiagnozował najpierw nieszczęście w dość radykalnych (również formalnie) produkcjach, a teraz, w sposób dużo spokojniejszy pokazuje pewne remedium. To rodzina, w której na pierwszym miejscu stawiamy relacje i drugiego człowieka, a nie pieniądze, pracę i zaliczanie przypadkowych panienek, jest miejscem, gdzie możemy wzrastać.

    Kiedyś Modysson powiedział: „wspólnym tematem są zagrożone dzieci. To jest wspólne dla wszystkich moich filmów.” Cieszę się, że w Mamucie trafnie zdiagnozował, czego tym dzieciom na prawdę potrzeba.

    Pozostaje mieć nadzieję, że film wejdzie na polskie ekrany.

     

  • Teatr

    Szczęśliwe dni Becketta, moje zresztą również

    Szczęśliwe dni, Samuel Beckett, reż. Piotr Cieplak, Teatr Polonia, wyk.: Krystyna Janda i Jerzy Trela

    Krystyna Janda jako WinnieNigdy nie przypuszczałem, że wyjdę zafascynowany ze sztuki Becketta, ale Piotrowi Cieplakowi i Krystynie Jandzie udało się to sprawić.

    Klasyczne wystawienie Szczęśliwych dni polega na tym, że Winnie jest zagrzebana w kopcu piasku i prowadzi monolog na mało istotne tematy.  Jej mąż Willie milczy tak sam konsekwentnie, jak Winnie paple. Dwie godziny tej paplaniny prowadzi do uświadomienia sobie całkowitego absurdu życia, więcej, bezsensu egzystencji jako takiej. Didaskalia Becketta jasno wskazują na konieczność umieszczenia Winnie w kopcu, na tle wydm, co wyrywa ją z jakiegokolwiek kontekstu życiowego i czyni ją abstrakcyjnym, uniwersalnym  symbolem ludzkiej egzystencji, a jest to egzystencja bezdennie pusta.

    Cieplak w Teatrze Polonia zaproponował inne odczytanie Becketta. Janda siedzi w fotelu umiejscowionym w scenografii pustego domu. Jest przykuta do swojego fotela, jak do wózka inwalidzkiego. Wyraźnie mamy tu do czynienia z życiem realnym, a nie z symbolem egzystencjalnym. Willie człapie w szlafroku i kalesonach, nic nie mówi (co zresztą dla Jerzego Treli jest stanem naturalnym) podkreślając „domowy” kontekst tej inscenizacji.

    Winnie w wykonaniu Jandy nieustannie mówi do swojego męża, jej monolog zamienia się w dialog, cóż z tego, że jednostronny. Widzimy parę starszych ludzi, którzy starają się nadać swojej egzystencji jakiś sens, a tak właściwie, to potwierdzają, że ten sens jest immanentnie wpisany w ich egzystencję. „Otworzyłam oczy, poruszyłam ręką. Jaki szczęśliwy to jest dzień”.  W ustach Jandy nie brzmi to ironicznie, nie jest żałosną próbą wtórnej racjonalizacji sensu w jej życiu, którego przecież i tak nie ma. Widzimy przecież, że jest inaczej. Nawet przykuta do fotela, w swoim dialogu samotna, bo pozbawiona odpowiedzi, zaświadcza, że jej życie to nie puste nic. Na swój sposób jest w nim szczęśliwa. Willie schowany jest w swoim milczeniu, ale przecież jest obecny, swoim zachowaniem upewnia nas, że ich związek naprawdę istnieje, coś ich łączy, razem, choć każde w innym stylu, pokonują końcówkę życia. Słowo „pokonują” w swojej dwuznaczności jest tu jak najbardziej na swoim miejscu. Znaczy nie tylko, że przechodzą przez swoje ostatnie dni, ale też przezwyciężają śmierć. W ostatniej scenie Willie żwawo porusza się w czarnym garniturze, kręci się wokół swojej żony, która podaje mu usta do pocałunku. Potem Winnie wychodzi do ukłonów w czarnej sukni. Nawet śmierć przeszli razem nadając jej sens, a w widzów tchnąc optymizmem graniczącym z euforią (co widać po oklaskach).

    Takie rozumienie sprawy jest mi bliskie. Inscenizacja Cieplaka otwiera nową linię interpretacyjną Becketta. Do tej pory mieliśmy do czynienia z przedstawieniami klasycznymi, kanonicznymi. Cieplak przełamuje trend. Czy jego odczytanie Becketta jest zgodne z jego zamysłem? Zapewne nie do końca, ale jest jak najbardziej uprawnione. Idzie głębiej w rozumieniu ludzkiej egzystencji nie wypaczając jednak generalnej koncepcji autora. W latach pięćdziesiątych Beckett był oryginalny, przełamywał schemat teatru mieszczańskiego, stawiał nowe pytania o sens życia i to stawiał je w całkowicie nowatorskiej formie. Dzisiaj jest to zupełnie niewystarczające,  nudne i nieciekawe. Cóż fascynującego w stwierdzeniu, że nasz los pozbawiony jest sensu, coś takiego jak prawdziwy związek nie istnieje, a wszystko zmierza ku nicości. Nie musimy się zgadzać w tym zakresie z Beckettem. Życie Winnie i Williego w warstwie wydarzeniowej widzimy tak samo jak on, dlatego jesteśmy wobec jego dramatu fair. Wnioski jednak wyciągamy inne i mamy do tego słuszne prawo. W paplaninie Jandy widzimy nie tylko mruczenie do samej siebie, ale specyficzny dialog ze swoim mężem. W jej drobnych przyjemnościach, w odkładaniu momentu wyciagnięcia szminki z torebki, aby za szybko nie skonsumować tej malutkiej radości, widzimy coś sympatycznego, budzącego empatię. Co poradzić, że Beckett widział w tym jedynie zagłuszanie pustki, czepianie się pozorów. My (Cieplak, Janda i widzowie) mamy inne oczy i inną wrażliwość.

    Równolegle możemy zobaczyć Szczęśliwe dni w inscenizacji Antoniego Libery z Mają Komorowską w roli głównej. Wszystko jest tu zgodne z kanonem interpretacyjnym, rola Mai Komorowskiej jest wybitna, ale co z tego, jak całość jest tylko poprawna, nie twórcza i nieustannie miałem w czasie spektaklu poczucie deja vu.

    Szczęśliwe dni w Teatrze Polonia (podobnie jak Trzy siostry) powodują we mnie refleksję, jak takie przedstawienia są możliwe w prywatnym teatrze, jak to się dzieje, że widownia jest pełna, mimo nie najtańszych biletów? Wydaje mi się, że publiczność z szacunkiem podchodzi do teatru poważnego, ale życzliwego wobec widza, twórczego, oryginalnego, czasem szokującego, ale mającego coś ważnego do powiedzenia. Ubolewam, że inne teatry prywatne ubrdały sobie, że interesy robi się na „goło i wesoło” (ja na pewno tam się nie pojawię), albo ściągając do obsady prezentera znanego ze świntuszenia i płaskich dowcipów do zarykiwania się (też nie pójdę).

    Pani Krystynie Jandzie wyrażam wdzięczność, za tak pomyślany Teatr.

  • Książki

    Mała Doboszka

    Tytułowa mała doboszka, to aktorka z offowej trupy teatralnej, która została zwerbowana przez wywiad izraelski, aby odegrać rolę w „teatrze życia”, wcielić się w kochankę terrorysty, a tak naprawdę prawdziwym jej celem ma być dotarcie do jego zakonspirowanego brata będącego mózgiem całej rozgałęzionej siatki. Jak widać, istotę fabuły można opowiedzieć jednym zdaniem, książkę mimo to czyta się z ogromnym zainteresowaniem. Dlaczego? Gdzie tkwi geniusz pisarski Le Carre’go?

    Każdy czytelnik udzieli zapewne innej odpowiedzi. Dla mnie najciekawsze były szczegóły całej operacji, drobiazgowe przygotowania, podczas których nie pominięto żadnego detalu. Ekipa Mossadu była rozrzucona po kilku krajach i pracowała na wielu polach: od fałszowania listów i stworzenia fikcyjnego pamiętnika, przez śledzenie terrorystów, stworzenie fikcyjnego więzienia, w którym prowadzono przesłuchanie według specyficznego i oczywiście wcześniej przygotowanego scenariusza, aż po wykreowanie i pozyskanie szefa grupy dochodzeniowej niemieckiej policji. Żaden drobiazg nie został pominięty. Myszkowanie po kulisach tak rozległej operacji jest na prawdę wciągające, bo pokazuje realia pracy służb wywiadowczych. Nic nie pozostawiono tu przypadkowi, ani improwizacji agenta typu Bond. Przedsięwzięcie jest dla czytelnika porywające, nie ze względu na efekty kina (powieści) akcji, ale z powodu finezji planistycznej, przygotowaniu masy szczegółów i przewidzeniu wszystkich scenariuszy i jeszcze skoordynowania w czasie różnych wydarzeń.

    Z tego jednak nie powstałaby jeszcze wielka literatura. Główni bohaterowie wplatani w te wielkie przedsięwzięcie planistyczno-logistyczne zachowują cechy ludzkie. Widzimy genialnie przedstawioną galerię postaci z nakreślonymi wnikliwymi portretami psychologicznym. Dowiadujemy się w ten sposób wiele o naszych bliźnich, o człowieku w ogóle, a o nas samych w szczególności. Wielokrotnie podczas lektury zadawałem sobie pytanie, jak ja bym się zachował w danej sytuacji, czy wytrzymałbym tę szaloną presję.

    Le Carre nie przedstawia rzeczywistości lukrowanej. Za pracę w tajnych operacjach, za stałe udawanie, chowanie się za maskami, manipulowanie innymi ludźmi bohaterowie płacą niemałą cenę. Nic w ich życiu nie jest tak jak przedtem, a oni sami stają się innymi ludźmi. Daje to do myślenia i po lekturze wydaje się, że my też jesteśmy kimś innym niż przed nią.

    Książki Le Carre’go łączą interesującą fabułę, wciągającą akcję z psychologicznym pogłębieniem i namysłem nad istotą działań tajnych służb. Pokazują człowieka uwikłanego w sprzeczności między walką i obowiązkiem a miłością i konfliktami lojalności. Mała doboszka ma wszystkie najlepsze cechy twórczości Le Carre’go i jest jedną z najlepszych jego powieści.

  • Teatr

    Napis

    Napis, Gerald Sibleyras, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny

    Jest to komedia z nurtu stańczykowskiego – bardzo dowcipna, ale jednocześnie dająca do myślenia. Cała rzecz zaczyna się od pojawienia się w windzie pod adresem nowego lokatora, pana Lebrun, napisu „Lebrun ch…j”. Rozpoczyna to cykl wydarzeń, podczas których ujawniają się prawdziwe postawy i poglądy pozostałych lokatorów kamienicy. Dają oni popis dyktatury poprawności, popis rozłożony na kilka głosów. Owa poprawność decyduje, że ten,  kto nie przepada za  dzielnicowym „Świętem chleba” i nie jeździ na wrotkach z innymi mieszkańcami, ten jest nie tylko skutecznie wykluczony ze stosunków towarzyskich, ale wręcz napiętnowany. Nieprzypadkowo pan Lebrun na zdjęciu (tyłem) stoi sam wobec całej grupy mieszkańców. I nie przekonuje nikogo, że poprzedni lokator, przed państwem Lebrun, stracił życie, bo uległ presji i mimo podeszłego wieku wrotki założył. Wrotki są tu symbolem krzepkości, ekologii (bez spalin), uspołecznienia (jeździmy razem) i pragmatyczności (szybciej niż pieszo).

    Mieszkańcy kamienicy wobec pana LebrunDyktatura jedynie słusznych obyczajów żywo przypomina poprawność polityczną, która jak walec wyrównuje życie publiczne. I biada temu, kto spróbuje jej się przeciwstawić. Odczuwam pewną solidarność z panem Lebrun.

    Napis jest sztuką oryginalną, rzadką we współczesnej dramaturgii, bo dominuje w niej twórczość inspirowana właśnie poprawnością polityczną. Francja jest krajem najbardziej zanurzonym we wszystkich poprawnościach,  zatem trochę zaskakuje, że to tam pojawiła się nietypowa  sztuka…, a  może  dlatego właśnie tam, bo presja jest tak duża, że wywołuje bunt. Na szczęście w Polsce głosy zdrowego rozsądku są wcale nierzadkie, choć na pewno spychane na margines przez jedynie słuszne poglądy. Nieoceniony był tu Maciej Rybiński:

    „Poprawność polityczna jest formą dyktatury, cóż z tego, że intelektualnej. Jest to dyktatura mniejszości nad większością, terroryzowaną w imię dobra i ostatecznej sprawiedliwości. Jest dyktaturą samozwańczej cnoty nad rzekomym występkiem. Jej metodą jest wywoływanie nieczystego sumienia u ludzi starających się myśleć samodzielnie i osobno.”

    Sztuka jest doskonale zagrana, reżyserowana i ze scenografią przenoszącą nas do serca Francji. Ogląda się z przyjemnością, tym większą , że wzbogaconą o kontakt z tak sympatyczni aktorami jak Marta Lipińska, Krzysztof Kowalewski, Leon Charewicz czy Janusz Michałowski. Jedyna uwaga krytyczna: Krzysztof Kowalewski nie może grać młodego faceta, nie musi zresztą też, bo w ensamble’u Współczesnego jest wystarczająco dużo młodych aktorów.

    Wypada podwójnie podziękować Maciejowi Englertowi: jako dyrektorowi teatru za odwagę i jako reżyserowi za ciekawą inscenizację.

    Kończąc tę recenzję zorientowałem się, że w moich recenzjach jest na razie obecny tylko Teatr Współczesny (a czekają w kolejce Porucznik z Inishmore i To idzie młodość). O przypadku nie ma mowy – ostatnio tu właśnie czuję się najlepiej.

  • Książki

    Gra anioła

    Carlos Ruiz Zafon, Gra anioła, Muza, Warszawa 2008

    Jest to jedna z nielicznych książek, których lektury nie jestem w stanie dokończyć. Fabuła jest rozwlekła i sztucznie udziwniona. Sam pomysł, aby rdzeniem fabularnym uczynić stworzenie nowej religii (tylko w papierowej koncepcji!), za co tajemniczy zleceniodawca jest gotów zrobić wszystko, z morderstwem włącznie, jest dość mało przekonywający. W wielu momentach bieg wydarzeń jest przewidywalny, sprawcy z góry znani, a opowieść rozwlekła, jakby ktoś autorowi płacił za wierszówkę.

    Poprzednia książka Zafona była tak interesująca, a nawet fascynująca, że na nową powieść wszyscy czekali z niecierpliwością. Niestety u autora nastąpił chyba zawrót głowy od sukcesów i otrzymaliśmy literacką fanfaronadę, którą czytać trudno.

  • Film

    Biała wstążka

    Biała wstążka Michaela Haneke robi wrażenie i to tym większe, że film jest realistyczny, nawet naturalistyczny, bez upiększeń i przerysowań.

    W austriackiej (niemieckiej?) wsi dzieją rzeczy straszne: powieszono i wysieczono rózgami dziecko, lekarz uległ wypadkowi po tym, jak rozciągnięto stalową linkę o którą przewrócił się koń, niepełnosprawnego, choć powszechnie lubianego synka akuszerki, przywiązano do drzewa i tak pobito, że ledwie przeżył.

    Dzieci śpiewają w kościeleParadoksalnie to jednak nie te wydarzenia wprowadzają widza w stan totalnego przygnębienia, ale to co się spoza nich wyłania. Każda rodzina, którą oglądamy na ekranie jest dotknięta ciężką patologią. Oto lekarz okazuje się mieć kazirodcze relacje ze swoją córką i jednocześnie jest tępym chamem wobec otaczających go kobiet. Pastor wobec swoich dzieci jest tak zimnym tyranem, że jego odpowiednik z bergmanowskiego Funny i Aleksander jawi się jako człowiek umiarkowany. Młoda baronowa opuszcza swego męża, bo nie może znieść ciężkiej, dławiącej atmosfery. Wszyscy są nieszczęśliwi, przyduszeni ze swoimi pragnieniami, niespełnieni.

    Syn pastoraZagadka kryminalna, kto dokonał tych haniebnych czynów pozostaje nierozwikłana, bo też nie o to chodzi reżyserowi. Na pewno jakiś związek z tym wydarzeniami mają dzieci, które są zawsze obecne w okolicy tych bulwersujących wydarzeń. Wydaje się, że to one są kluczem do zrozumienia przesłania tego filmu. To dzieci właśnie są głównymi ofiarami duszącej atmosfery spowijającej wioskę. I nie są w stanie znosić wszechogarniającej hipokryzji i wychowawczego terroru. Na swój sposób, dziwaczny i nieoczekiwany, buntują się. Traumy rodzinne wykoślawiają ich charakter i prowadzą do zdumiewających zachowań.

    Na początku filmu narrator mówi, że opisze wydarzenia, które pozwolą zrozumieć „parę spraw w naszym kraju.” Oczywiście główną sprawą w ich kraju był nazizm i ludobójstwo, z którym właśnie współcześni twórcy próbują się zmierzyć (głównie w literaturze, np. Arno Geiger w powieści U nas wszystko dobrze). Celem Hanekego jest diagnoza społeczna, jak w jego kraju mogła się zdarzyć historia z Hitlerem w roli głównej, mającym przecież niemałe poparcie społeczne.

    Haneke wydaje się mówić: to owe dzieci w dzieciństwie tak źle traktowane, pozbawione szans na indywidualność, w dorosłym życiu są materiałem na zabójców spod znaku trupiej główki. Dokonuje dość przekonywającej wiwisekcji życia jednej małej społeczności, aby dowiedzieć się, co takiego stało się w historii, że Austriacy, jego współplemieńcy, stali się podatni na ukąszenie totalitaryzmem. Film jest doskonały, ale czy stojąca za nim diagnoza społeczna jest prawdziwa? Nie sposób od tego pytania uciec, chowając się za oczywistymi przymiotami tego filmu.

    W sensie dosłownym z tezą tego filmu zgodzić się nie sposób. Totalitaryzm pojawiał się w różnych krajach pod różnym flagami i przede wszystkim w odmiennych kontekstach kulturowych. Włochy miały zupełnie inną rzeczywistą społeczną niż Rosja i jeszcze inną niż Niemcy lub Austro-Wegry. Zatem teza, że szczególna sytuacja kulturowa w krajach niemieckojęzycznych miała tu decydujące znaczenie nie wytrzymuje konfrontacji z podstawową faktografią historyczną. Natomiast rzeczywiście może być dobrym tłumaczeniem – i być może o to chodziło Hanekemu – motywacji pojedynczych ludzi przyłączających się do ruchu faszystowskiego. I chyba rzeczywiście, ludzie pozbawieni dobrego kontekstu rodzinnego, stłamszeni, bez szans na normalny rozwój osobowości byli podatni na sensy oferowane przez ruchy faszystowskie.

    Tytułowa biała wstążka jest zakładana dzieciom pastora, jako symbol ich niewinności.W rzeczywistości jest symbolem zakłamania, bo też jaką niewinność reprezentuje sobą ów pastor i co proponuje swoim dzieciom. Dyscyplinę, kary cielesne, wiązanie do łóżka, tłamszenie osobistych aspiracji i jakiejkolwiek indywidualności – czy to są wartości, które może symbolizować biała wstązka? W istocie jest ona złamanym symbolem, totalitarnym oszustwem, bowiem każe dzieciom przypominać o niewinności, ale tak naprawdę przypomina o zniewoleniu.

  • Książki

    Ghostwriter

    Robert Harris, Ghostwriter, Albatros, Warszawa 2009

    okładkaMyślałem, że będzie to coś oryginalnego i ciekawego, ale niestety się pomyliłem, okazała się dość sztampowym czytadłem sensacyjnym, choć trzeba przyznać, że w tej kategorii lokuje się wysoko. Zaskakujące zakończenie, duża sprawność narracyjna i ciekawy pomysł na fabułę zapewniają ciekawą lekturę. Eksploatowanie pogladu, że za wszelkim złem tego świata stoi CIA jest mało twórcze, a zatem nieciekawe, o prawdziwości tej tezy nie wspominając. Jeśli ktoś oczekuje wartkiej akcji, zwrotów sytuacji i odprężenia przy lekturze – to polecam. Jeśli oczekiwania są większe to raczej odradzam. Na pewno nie jest to LeCarre z jego psychologicznym pogłębieniem i szerokim horyzontem.

    Wartością dodaną książki jest wprowadzenie w świat ghostwriterów, czyli ludzi piszących wspomnienia na zamówienie celebrytów wszelkich możliwych rodzajów. Narrator książki jest właśnie murzynem, który ma napisać pamiętniki Adama Langa, którego bez trudności identyfikujemy z Tony Blairem. Szczegółów nie będę zdradzał, aby nie psuć lektury.

    Jestem bardzo ciekawy, jak z ekranizacją tej książki poradził sobie Roman Polański. Interesująca fabuła daje mozliwość popisów reżyserskich.

  • Teatr

    Moulin Noir we Współczesnym

    Moulin Noir, w oparciu o utwory Nicka Cave’a, Martyna Jacquesa i Toma Waitsa, reż. Marcin Przybylski, w obsadzie absolwenci i studenci IV roku Akademii Teatralnej, Teatr Współczesny w Warszawie, premiera grudzień 2008, obejrzane grudzień 2009

    Przedstawienie bardzo interesujące, na swój sposób klimatyczne, robi wrażenie. Wsiąkamy w atmosferę podrzędnych barów, kabaretów, przejmujących wyznań.

    Moulin NoirOkazuje się, że lepiej wypadają dobrze wyreżyserowane spektakle muzyczne, śpiewane niż klasyczna dramaturgia. Dlaczego? Brakuje głębokich, poruszających przedstawień. Mamy popisy formalne, niekiedy oryginalne, ale nie wciągają widzów w poważniejszy dialog, nie stawiają fundamentalnych pytań zmuszających widzów do reinterpretacji swojej wizji świata (wyjątkiem w ostatnim czasie jest tu (A)ppolonia Warlikowskiego, może uda mi się cos o tym napisać, ale zbieram się od miesiąca i nie jest to łatwe).

    Co do przedstawienia: reżyseria, ruch sceniczny, aranżacja są bardzo dobre. Ogląda się przedstawienie z przyjemnością, a zwłaszcza w drugiej jego części jest ono po prostu wciągające. Lepiej chyba powiedzieć „przeżywa” niż „ogląda”. Jedyną poważniejszą uwagę można mieć do songu Nicka Cave’a Przekleństwo Millhaven, znanego z fenomenalnego wykonania Kingi Preis na festiwalu we Wrocławiu. Po tym wydarzeniu można ten song wykonywać tylko w kontrze do Kingi Preis, a tego zabrakło. Dlaczego nie pójść za tekstem i nie zaaranżować wykonania przez drobną, nastoletnią blondynkę. Trochę śmiesznie wygląda jak brunetka śpiewa, że jest blondynką. A już powtarzanie niektórych gestów Kingi Preis niepotrzebnie obniża, wysoki przecież, poziom aranżacji. Natomiast muzycznie i głosowo wykonanie doskonałe. Wpadka jest po stronie reżysera, a nie aktorki.

    Spektakl zmierza do dramatycznego finału, który stanowi cykl utworów o masowych morderstwach, masakrach, psychopatach (zaczęty właśnie przez Przekleństwo Millhaven.) Kropką nad i jest finałowy utwór Toma Waitsa Rozpacz płynie rzeką przez świat:

    Jedno, co powiedzieć można o człowieku:
    On kocha w sobie wielbić zło
    Boga utopiłby w cuchnącym ścieku
    Lecz Bóg powróci, aby zniszczyć go

    Utwory są przejmujące do kości. Jak przystało na kabaret w stylu noir powiało grozą. Ale uczciwie mówiąc w takim świecie żyjemy. Dodać tylko można, że wyobrażam sobie również inne rozumienia stylu noir: przygnębiający świat bez wartości, a jeszcze gorzej, narzucający postawy tyleż powierzchowne, co kołtuńskie, podszyte hipokryzją, a ostatecznie prowadzący do samobójczego splinu – jak w klasycznej dekadencji fin de sieclu; warto wspomnieć o zawsze kojarzącym się w tym kontekście „owocu zakazanym”, coś w stylu Geneta, ale nie koniecznie, jako pornograficzna perwersja, raczej zaduma nad ludzką kondycją ze wszystkimi jej ukrywanymi dziwacznościami, czasem śmiesznymi, czasem tragicznymi, a najczęściej pobudzającymi do zadumy, co w nas tak na prawdę siedzi.

    Młodzi aktorzy są bardzo przekonywający w swoim zaangażowaniu, w kilku momentach miałem wrażenie, jakby śpiewali własne teksty. To zawsze jest miłe, nawet jak wiemy skąd inąd, że to zasługa perfekcyjnej reżyserii i dobrego aktorstwa. Rośnie nowe pokolenie zdolne, już teraz dobre głosowo i aktorsko, aż strach pomyśleć, co będzie z nimi za kilka lat (strach, co do tego, czy w ogólnej mizerocie się zmarnują). Nie myślę, żeby było dobrze kogoś wyróżniać. Wszyscy perfekcyjnie wcielili się w role morderców i psychopatek, sutenerów i prostytutek.

    Słowa ksiądz, religia, ministrant, kościół pojawiają się wyłącznie w kontekście całkowicie negatywnym. Natomiast wielokrotnie występują odwołana do Boga, i to odwołania nacechowane nadzieją (chyba tylko z wyjątkiem finałowego songu Waitsa). Może to dlatego, że kultura amerykańska jest w tym „temacie” zupełnie inna niż europejska, tam inspiracja chrześcijańskimi wartościami jest powszechna i nikomu to nie przeszkadza (także niewierzącym), czego najlepszym przykładem jest napis na monetach In God we trust. W Europie jest to sfera kontrowersji, wzajemnych złośliwości i ciężkiej konfrontacji ideologicznej. Ale może nadchodzi odwilż.

    Na koniec o początku. Przedstawienie zaczyna się od melancholijnego, ale pełnego nadziei songu Śmierć to nie jest kres (zresztą Boba Dylana, ale wykonywanego przez Nicka Cave’a na płycie Murder Ballads), natomiast kończy się przygnębiającym i czarnym Toma Waitsa Rozpacz płynie rzeką przez świat. Czy to głębszy zamysł, czy tylko konieczność kompozycyjna.

  • Książki

    Naomi Klein

    Naomi Klein, Mury i wyłomy czyli bariery i szanse. Doniesienia z linii frontu debaty o globalizacji, Warszawa 2008 

    Naomi Klein irytuje, aż do bólu. Wielokrotnie przerywałem lekturę, aby uspokoić myśli i zapanować nad narastającym rozdrażnieniem.

    W pewnym sensie książka jest ciekawa, bo bez zbędnych obciążeń teoretycznych obrazuje sposób myślenia alterglobalistów. A to ważne, bo o co chodzi w tym ruchu raczej protestu niż propozycji, zorientować się trudno. Autorka potwierdza tę tezę intelektualnego zagubienia obserwatorów mających kłopot w zdefiniowaniu lub choćby elementarnym ustaleniu zawartości  ideologii alterglobalistów. Ona też ma ten kłopot, wcale go nie ukrywa, tyle tylko, że podchodzi do niego z dużą tolerancją – rodzi się spontaniczny ruch, zatem nie ma co się dziwić, że nie ma on ani spójnych (a nawet żadnych) koncepcji ideowych, ani propozycji rozwiązań problemów, co do których tak gromko protestuje.

    Wartością samą w sobie jest tu spontaniczność, oddolność, autonomiczność ruchu składającego się przecież z nie koordynowanych decyzji tysięcy ludzi biorących udział w protestach towarzyszących sesjom Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Zakłada się immanentny sens tych protestów, zatem analizować je w szczegółach byłoby herezją.

    Problem w tym, że wszystkie demonstracje o charakterze populistycznym mówią to samo: protestujemy przeciw ………, żądamy pieniędzy na ………, żądamy umorzenia zobowiązań i/lub dopłat do ……… I nikt z populistów nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami, jak przedstawienie własnych programów obudowanych analizami symulacjami skutków.

    Za poglądami Naomi Klein stoi sentymentalna wizja świata. Na czym to polega? Przypatrzmy się sztandarowemu postulatowi alterglobalistów dotyczącemu redukcji zadłużenia krajów Trzeciego Świata, a zwłaszcza chodzi tu o ubogie kraje afrykańskie. Chętnie brane bez opamiętania kredyty, zostały po części zdefraudowane, po części wydane na wewnętrzne wojny, a jedynie w mniejszości wydane na cele prorozwojowe. Umorzenie tych kredytów, nie tylko oznacza sankcjonowanie użycia ich niezgodnie z przeznaczeniem, ale przede wszystkim otwiera drogę do zaciągania nowych zobowiązań, które zostaną przeznaczone na kolejne zbrojenia generujące nowe konflikty regionalne. Ich los będzie taki, jak znacznej części pomocy humanitarnej przechwytywanej przez lokalnych kacyków i przywódców partyzanckich, finalnie finansującej ich zbrojne poczynania vide głośny konflikt Hutu vs Tutsi czy działalność muzułmańskich bojówek w Sudanie czy Somalii. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być tutaj spełnienie przez te państwa warunków transparentności w wykorzystywaniu pomocy i wdrożenie programów rozwojowych, nadzorowanych przez darczyńców. I na to byłaby zapewne zgoda międzynarodowych instytucji finansowych. Ale problem w tym, że Naomi Klein, takie żądanie Banku Światowego traktuje jako działanie uzależniające kraje Trzeciego Świata, a w ogóle to neokolonializm. I koło się zamyka.

    Do bardzo irytujących przywar Naomi Klein należy argumentowanie za pomocą słownych manipulacji i stosowanie zabiegów językowych charakterystycznych dla nowomowy. Za przykład niech posłuży rozdział o żywności genetycznie modyfikowanej. Autorka zaczyna od stanowiska względnie neutralnego i początkowo pisze o zmienionej strukturze genetycznej, potem niepostrzeżenie zaczyna używać terminu „zanieczyszczenie” produktów żywnościowych, a na końcu mamy już zasoby żywnościowe skażone i zatrute. Nie muszę dodawać, że owa zmiana semantyki nigdzie nie znajduje uzasadnienia ani w zmienności opisywanej faktografii, ani wyjaśnienia logicznego. Świadomością czytelnika się po prostu manipuluje, a cel (szlachetny w przekonaniu autorki) uzasadnia użycie – nie pięknych przecież – środków perswazyjnych.

    Książka prowokuje, nawet irytuje, ale z alterglobalizmem i innymi ruchami populistycznymi warto się zapoznawać. Tak naprawdę, bez ładnych słów, to myśle, że warto czytać takie teksty, aby zadziałały jak szczepionka.

  • Film

    Gran Torino

    Gran Torino, reż. Clint Eastwood, USA, Australia, 2009 

    Prostak, ksenofob, agresywny, a jednak wzbudza sympatię.

    Bohater filmu, Walt Kowalski (Clin Eastwood), jest zatwardziałym konserwatystą idącym w poprzek wszystkich możliwych poprawności. Swoich sąsiadów pochodzących z Azji lekceważy i upatruje w nich zagrożenie dla tradycyjnych wartości amerykańskich. Powiedzieć, że traktuje ich wrogo, to podsumować ich relacje bardzo łagodnie. Wypowiada wiele poglądów, które można uznać za rasistowskie. Ma przywiązanie do rozwiązywania problemów za pomocą karabinu. Kiedyś pracował w zakładach Forda, teraz jest na emeryturze. Spędza czas przesiadując na ganku i pijąc piwo. Każdego, kto wchodzi na jego trawnik ma za intruza zasługującego na  „popędzenie” za pomocą karabinu. Japońskie samochody ma za chodzące na ryżu. Taki jest punk startu filmu.

    Walt Kowalski przed swoim domemJego sąsiadami są imigranci z Azji traktowani tak samo jak wszyscy nowi Amerykanie. Podejrzewa ich o brak porządku, niechlujstwo, sprzyjanie gangsterom. Kiedy się okazuje, że jest całkowicie inaczej, Walt Kowalski zalicza ich do swoich przyjaciół. I tu zaczyna się ciąg nieporozumień recenzenckich próbujących widzieć w tym fakcie zmianę poglądów bohatera filmu. On jednak generalnych poglądów nie zmienia, po prostu przy bliższym poznaniu zauważa, że są oni inni niż mu się wydawało. Na przykład są ofiarami gangów kolorowych, a nie ich wspierającymi. Zaliczenie ich do swoich przyjaciół powoduje, że czuje się zobowiązany do ich obrony. Tak jak zwykle między przyjaciółmi. Ale przyjaciółmi naprawdę, nie deklaratywnie.

    W filmie mamy proste wartości: jak przyjaciel to przyjaciel, jak pomoc to pomoc, jak dobro to dobro stosowane, a nie jedynie głoszone za pomocą frazesów, które nic nie kosztują. Walt się angażuje i to go kosztuje.

    Za szorstką powierzchownością kryją się wartości prawdziwe. Nie liczy się opowiadanie ładnych słówek, całe to poprawnościowe gdakanie, fałszujące realnie występujące intencje i działania. Dobrze to ilustruje dialog ze stałym fryzjerem, Włochem: „Co u ciebie, pier… Polaczku? – pyta fryzjer – Nic ciekawego, włoski ch… – odpowiada Walt – Ożydziałeś do reszty, żeby domagać się dziesięciu dolarów za marne strzyżenie”. I nie chodzi tu o epatowanie chamstwem i rzucanie mięsem. Obaj rozmówcy są przyjaciółmi, którzy mogą na siebie liczyć, a nie liczyć tylko na parę nic nie znaczących frazesów w zdawkowej wymianie zdań. Ich rozmowy celowo są odarte z ckliwej grzeczności, żeby nawet nie stwarzać atmosfery powierzchownej poprawności. Chodzi przecież o coś więcej i bardziej serio.

    Symbolem pozornej grzeczności jest natomiast rodzina bohatera filmu. Pod maską troski kryją się tutaj zgoła niepiękne intencje. I ostatecznie okazuje się, że żółci sąsiedzi są mu bliżsi, niż własna rodzina. Ale nie dlatego, że ma przypływ tolerancji, ale dlatego, że okazali się, mimo pierwszych częściowo uzasadnionych wrażeń, przyzwoitymi ludźmi i, co ważne, gotowymi ponosić konsekwencje swojej przyzwoitości. Takie jest tło rodzącej się przyjaźni.

    Strzelba często w rękach WaltaRecenzenci wyrządzili temu filmowi krzywdę, widząc w nim tylko ewolucję w kierunku tolerancji, większego zrozumienia, otwartości na odmienność i tym podobne ble, ble, ble… Inni widzieli w tym filmie tylko przewidywalną, banalną historię. Mylą się ciężko. Nie dostrzegli ani prawdziwych motywacji, ani urzekającej i celowo zastosowanej prostoty realizacyjnej, bo po co u diabła robić dziwaczny formalnie film o prostym człowieku i prostych (choć głębokich) wartościach. A przewidywalność Gran Torino, to już zupełna pomyłka. Konia z rzędem temu, kto spodziewał się takiego zakończenia, jakie zaserwował nam Eastwood. Myślę, że zawodowym recenzentom nudzi się, jak oglądają dziesiąty film w tygodniu i oczekują specjalnych podniet, które mogą ich zainteresować. Promują zatem nowość, oryginalność, dziwaczność, stałe zaskakiwanie. Zwykle tę tendencję nazywa się postmodernizmem. Mniej ważne co, ciekawsze jak nowe i zaskakujące.

    Osobną zupełnie kwestią jest głuchota na wartości podstawowe, do których jakoś niezręcznie jest się przyznawać, a być może nawet wyznawać. Najłatwiej jest takie zagadnienia skwitować „smrodkiem dydaktycznym”. Jaki poziom recenzującego, takie i wartości, do których się przyznaje i które lansuje.

    Tymczasem Gran Torino porusza kwestie zupełnie fundamentalne. Walt Kowalski jest gotów, oddać życie za przyjaciół i nie snuje na ten temat żadnych rozważań, a ładnie brzmiącymi deklaracjami się brzydzi. Dobrze wie, że jak przyjdzie co do czego, to liczyć się będzie gotowość ryzykowania własną głową, a nie gładkie słowa. Być może nawet, że te dwie rzeczy wykluczają się wzajemnie. Taką lekcję wyniósł z wojny koreańskiej.

    Eastwood podjął się zadania zupełnie karkołomnego. Stworzył bohatera, na pierwszy rzut oka antypatycznego. Nie przez przypadek wybrał dla niego nazwisko Kowalski. Od czasu Tramwaju zwanego pożądaniem Tennesse Williamsa z tym nazwiskiem kojarzą się: prymitywizm, chamstwo, jurność bez krzty wrażliwości. I taki jest bohater Eastwooda. Ale pod tą powierzchownością kryją się cechy zupełnie zasadnicze, choć całkowicie nie sentymentalne. W tym sensie jest to kontynuacja filmów o twardych facetach, jak Brudny Harry. Tylko zakończenie jest zgoła inne. Tutaj Walt Kowalski decyduje się oddać życie, żeby ochronić swoich nowych, ale prawdziwych przyjaciół. To jedyny sposób, aby młodociani, brutalni gangsterzy trafili za kratki. Daje się zastrzelić bandytom, a nie sam ich zabija. Ale właśnie do tego potrzeba być prawdziwym mężczyzną, a nie widowiskowym „macho”. Tutaj dotykamy czegoś fundamentalnego, o czym rzeczywiście trudno pisać bez banalizacji. Cóż bowiem jest ważniejszego, niż dobrowolnie oddać życie w obronie słabszych?

    Sobór Watykański II wprowadził koncepcję „anonimowego chrześcijaństwa”. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy ktoś nie będąc chrześcijaninem, a w każdym razie nie stąd czerpiąc pobudki do działania, realizuje wartości w istocie swojej chrześcijańskie. Wydaje się, że Eastwood podpada pod tę kategorię tak głęboko, jak to tylko możliwe. I zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. I bardzo dobrze. 

    PS Po okresie recenzenckiej głupoty i całkowitego zapoznania istoty tego filmu, w końcu pojawiło się kilka głosów (rozmowa w niezawodnym Trzecim punkcie widzenia i Jacek Wakar w Dzienniku), dających nadzieję, że być może jest możliwe rozumienie „o co chodzi” i w swoim fotelu przy kominku nie zawsze siedzę sam.

    PS2 Właśnie przeczytałem, że Lawrens Grobel, znany autor wywiadów dla amerykańskich mediów, odmówił zrobienia wywiadu z Clintem Eastwoodem z powodów politycznych. Grobel to klasyczny liberał, pracował m.in. dla telewizji „Playboy”. Boje się, że w przypadku Polski ta sama poprawność polityczna utrudnia zrozumienie tego filmu.