• Militaria

    O Enigmie ciąg dalszy

    David Kahn, Enigma. Złamanie kodu u-bootów 1939-1943, Wydawnictwo Magnum Warszawa 2005

    David Kahn jest znanym i cenionym autorem książek z dziedziny kryptologii. Zajmował się także historia wywiadu w czasie II wojny światowej. Jego książka Codebreakers (pol. Łamacze kodów. Historia kryptologii) miała znaczenie przełomowe, nie tylko z powodów merytorycznych (bo i wcześniej sporo na ten temat pisano), ale przede wszystkim ze względu na jasność wykładu i przystępność. Do tych najlepszych cech pisarstwa Davida Kahna nawiązuje publikacja poświęcona dziejom złamania morskiej wersji Enigmy, czyli tej, którą zajmował się Turing i której dotyczył film Gra tajemnic (pisałem o nim tu). Powiem od razu, że książka Kahna jest o niebo lepsza od biografii Turinga, która była z kolei pierwowzorem do scenariusza wspomnianego filmu.

    Zacznę od tego, że Kahn, jako solidny badacz, który dobrze rozumie historię osobny rozdział poświęcił Polakom i ich wkładowi w rozszyfrowanie Enigmy. Co więcej zrozumiał metody stosowane przez Polaków, przystępnie je opisał i wskazał na ich znaczenie dla dalszych potyczek Anglików z Enigmą. Dostaje za to dużego plusa. Może zachowanie obiektywizmu było w jego przypadku o tyle łatwiejsze, że jest on Amerykaninem, a dotychczasowe kłopoty z polskim wkładem w rozszyfrowanie Enigmy sprawiali Anglicy, którzy bardzo nielojalnie przypisywali sobie wszystkie sukcesy w tej materii.

    Swoją książkę Kahn rozpoczął od pierwszej wojny światowej, kiedy to Rosjanie zdobyli na osadzonym na mieliźnie krążowniku „Magdeburg” niemiecki księgi kodowe. Umożliwiło to państwom Ententy przez kilka lat spokojne odszyfrowywanie niemieckich depesz. Paradoksalnie to wydarzenie miało wpływ na wojnę na Atlantyku, bowiem w 1941 roku, mając w pamięci wydarzenie z „Magdeburgiem” dowódca HMS „Bulldog” wstrzymał w ostatniej chwili atak na wynurzony U 110 tylko po to, aby wydobyć z tonącego okrętu książki kodowe. Udało to się zrobić, a kryptoanalitycy z Bletchley Park otrzymali w końcu materiały, które umożliwiły im złamanie morskiej Enigmy i wprowadziły ich we wszystkie zawiłości niemieckiego systemu szyfrowania. Po miesiącu jednak nastąpiła rutynowa zmiana kodów i ustawień niemieckiej maszyny szyfrującej i ponownie Brytyjczycy „ogłuchli”. Kolejne materiały zdobyli, tym razem po zaplanowanej akcji, z zaatakowanego niemieckiego stateczku meteorologicznego. Jak widać w pierwszym okresie wojny największe sukcesu służby dekryptażu odnosiły dzięki przejęciu niemieckich tablic kodowych. Bardzo te akcje ułatwiły prace nad późniejszym łamaniem niemieckich szyfrów. Fakt jednak pozostaje faktem, główne sukcesy odnoszono dzięki działaniom siłowym, a nie w wyniku żmudnych analiz, które zaowocowały sukcesem dopiero w grudniu 1942 roku.

    Trzeba jednak dodać, że Anglicy bardzo twórczo rozbudowali polskie osiągnięcia, choć rdzeń pomysłu na bomby kryptologiczne i na tzw. tablice Zygalskiego pozostał w użyciu do końca. Oczywiście osiągniecia Turinga czy Welchmana są niezaprzeczalne i cały system łamania kodów Enigmy został przez nich wprowadzony na zdecydowanie wyższy poziom.

    Do zasadniczych zalet książki Kahna należy powiązanie sposobów dekryptażu i powiązanych z nim efektów w postaci rozszyfrowanych depesz z zastosowaniem w praktyce pozyskanej w ten sposób wiedzy. Czytelnicy mogą zobaczyć jak pracowało centrum operacyjne floty w zakresie Bitwy o Atlantyk, jak unikano spotkania z czyhającymi na konwoje wilczymi stadami u-bootów czy jak urządzano polowania na podwodne transportowce zaopatrujące niemieckie okręty podwodne operujące u wybrzeży Stanów Zjednoczonych. To rzadki przypadek, gdzie w jednej książce połączona jest wiedza o całym intelektualnym zapleczu dekryptażu z praktycznym wykorzystaniem jego efektów, a na dodatek wszystko opisane jest w sposób fascynujący. Trudno oderwać się od lektury.

    Jednym z najciekawszych wątków książki jest precyzyjne, ale jednocześnie przystępne przedstawienie sposobów w jaki szyfrowano depesze za pomocy Enigmy. Zrozumienie tego procesu nastręcza niemałe trudności bo te procedury naprawdę są bar5dzo zawiłe, a przez to trudne do zrozumienia, a na dodatek wraz z upływem czasu były coraz bardziej komplikowane. Wielką pomocą w tej materii są doskonałe załączniki pokazujące w praktyce sposób używania Enigmy. Dopiero na tym tle pokazane są trudności w łamaniu całego złożonego systemu zabezpieczeń. Oczywiście odtworzona została cała procedura łamania wszystkich elementów składających się na strukturę Enigmy. Kahn bardzo trafnie zauważył, że wprowadzenie maszynowego szyfrowania całkowicie zmieniło sposoby pracy kryptoanalityków. Metody lingwistyczne przestały być przydatne, a coraz większą role odgrywali matematycy i ludzie potrafiący konstruować i wykorzystywać maszyny wspierające proces dekryptażu. Oznaczało to zasadnicza zmianę jakościową, która jako pierwsi dostrzegli Polacy i potrafili wyciągnąć wnioski z nowej sytuacji.

    Władysław Kozaczuk, W kręgu Enigmy, Książka i Wiedza, Warszawa 1979Przy okazji pisania o Enigmie koniecznie muszę zwrócić uwagę na jedną ze starszych, pionierskich prac dotyczących tego zagadnienia. Zwykle książki dotyczące historii najnowszej a wydane w czasach PRL delikatnie mówiąc się zdezaktualizowały. Tym bardziej jeśli były pisane przez wojskowych, a więc partyjnych historyków i wydawane w partyjnym wydawnictwie „Książka i Wiedza”. Mimo to praca Władysława Kozaczuka W kręgu Enigmy ciągle zachowuje wartość poznawczą. Polskie osiągniecia w dekryptażu niemieckich maszyn cyfrowych są naprawdę bardzo dobrze opisane. Co więcej wiele szczegółów jest już trudnych do zweryfikowania, bo zapewne Kozaczuk rozmawiał z głównymi aktorami (na pewno z Marianem Rejewskim, a może i z Zygalskim). Tego już nie da się powtórzyć.

    Wartość książki polega na tym, że przedstawia ona, co rzadkie, całościowy obraz wszystkich wysiłków związanych z rozszyfrowaniem Enigmy. Zwłaszcza polski trop przedstawiony jest od samych początków, aż po wojenne losy wszystkich aktorów tego dramatu. W tym przypadku boli, że polscy matematycy, którzy po licznych przygodach dostali się do Anglii (bez Różyckiego, który zginął na Morzu Śródziemnym), zostali skierowani na boczny tor i nawet nie mieli dostępu do Bletchley Park. Ale książka jest nie tylko o Polakach.

    Zdumiewa, że w epoce przedinternetowej i w czasie utrudnionych relacji z państwami zachodnimi Kozaczuk miał bardzo dobrą orientację w obcojęzycznej literaturze przedmiotu. Na dodatek czytał ją ze zrozumieniem, co wcale nie jest częste w epoce, kiedy więcej osób pisze książki, niż je czyta. Na szczególna uwagę zasługuje w tym przypadku ciekawe zreferowanie książki Winterbothama The Ultra Secret (London 1974), zwłaszcza w aspekcie sposobów wykorzystania danych pochodzących z odczytanych depesz Enigmy. A trzeba wiedzieć, że poszczególne rodzaje broni w III Rzeszy całkowicie różnie posługiwały się Enigmą. Odrębne systemy miał Wehrmacht, Luftwaffe, Kriegsmarine i SS. Jakkolwiek największym zainteresowaniem cieszy się Enigma morska, to bodaj największe znaczenie dla przebiegu wojny miały depesze Wehrmachtu, w wielu przypadkach dające nieprawdopodobną przewagę alianckim dowódcom, na przykład w Afryce. Możliwość zobaczenia jakie dane ci dowódcy mieli i jak z nich korzystali to bodaj najciekawszy fragment książki. Nie sposób tego tu referować, ograniczę się tylko do podsumowania, które za Winterbothamem przytacza Kozaczuk: najefektywniej informacje z Enigmy wykorzystywali generałowie Patton i Alexander, najgorzej Mark Clark i Montgomery. Nie dziwią te dane ani w odniesieniu do Pattona, ani do coraz gorszych opinii o Montgomerym (pisałem o nim tu). Na jego sukces pod El Alamein warto popatrzeć przez pryzmat kompletnych danych, jakie posiadał na temat sił, ugrupowania i planów operacyjnych wojsk niemieckich.

    Warto przedstawić, jak działał system rozprowadzania informacji posiadanych z dekryptażu Enigmy. Przy każdym wyższym dowódcy liniowym istniała tajna komórka łączności, do której przekazywane były dane dotyczące konkretnego  frontu. W działalności operacyjnej, można było je wykorzystywać tylko wtedy, kiedy można było wskazać lub uprawdopodobnić zdobycie takiej informacji w sposób innym niż za pomocą łamania szyfrów. Jeżeli mimo to, któryś z generałów chciał wykorzystać tajne informacje, jego rozkazy były odwoływane na wniosek szefa wskazanej komórki łączności. Po takich doświadczeniach, nikt nie próbował naruszać reguł, natomiast podejmowane szczególne wysiłki, aby innymi kanałami zdobyć stosowne informacje. Na przykład wiedziano o dacie wyjścia konwoju zaopatrzeniowego z Włoch do Afryki. Wysyłano więc samolot rozpoznawczy, który ten konwój namierzał, ale jednocześnie dawał się zobaczyć. Po tym spokojnie można było przystąpić do ataku.

    Na zakończenie mogę spokojnie książkę Kozaczuka zarekomendować, jako dobre źródło wiedzy o problematyce Enigmy. Na Allegro książka jest dostępna po kilka złotych. Warto. Dużo ciekawsza, niż większość współczesnej produkcji na ten temat.

    David Kahn, Enigma. Złamanie kodu u-bootów 1939-1943, Wydawnictwo Magnum Warszawa 2005.

    Władysław Kozaczuk, W kręgu Enigmy, Książka i Wiedza, Warszawa 1979.

  • Książki

    Rosyjski sztylet

    Andrzej Kowalski, Rosyjski sztylet. Działalność wywiadu nielegalnego, LTW Łomianki 2013, okładkaPisanie o przedmiocie tej książki nastręcza trudność, bo trzeba wyjaśnić, co to takiego jest wywiad nielegalny. Nie jest to wcale banalne, bo w pewnym sensie, każdy wywiad na terenie cudzego państwa jest nielegalny. Tym niemniej oficerowie, którzy pełnią funkcje rezydentów, działają o tyle legalnie, że występują jako dyplomaci, nie udają obywateli państwa, które szpiegują; w zamian za to mają immunitet dyplomatyczny. Werbują oni agentów, którzy w przypadku wpadki odpowiadają przed sądem i oni rzeczywiście działają w konflikcie z prawem. Ale nie o nich w tej książce chodzi.

    Nielegałami w języku służb nazywa się specjalnie wyszkolonych oficerów, którzy pod przybraną tożsamością prowadzą działalność na terenie innego kraju. To bardzo, bardzo wymagająca służba. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś po kilkuletnim szkoleniu decyduje się na dwudziesto- trzydziestoletni pobyt w obcym kraju pod przybraną tożsamością, idealnie wtapiając się w społeczeństwo aktualnie zamieszkiwanego państwa. Do tego ponosi niemałe ryzyko ujawnienia, zagrożonego bezwzględnie więzieniem, bo w ich przypadku nie ma przecież mowy o immunitecie.

    W jakim celu używa się nielegałów? Do prowadzenia szczególnie ważnych agentów, których mógłby zdekonspirować kontakt z normalnymi rezydentami służb, poddawanymi przecież kontroli i inwigilacji. Po drugie utrzymuje się ich jako „śpiochów”, którzy są przygotowani do przejęcie kontaktów z agenturą w przypadku wojny, kiedy znikają oficjalni rezydenci. Po trzecie wreszcie, przygotowywani są do działalności dywersyjnej na zapleczu wroga w przypadku konfliktu zbrojnego. Wtedy, poza rozpoznaniem kluczowych obiektów, ich działalność ograniczona jest do minimum. Jak widać z tego zestawienia, nielegałowie są bodaj najgroźniejszą grupą w obszarze służb specjalnych, a ich obecność świadczy o fundamentalnym zainteresowaniu danym krajem i to bynajmniej nie w celach pokojowej infiltracji wywiadowczej. Dodajmy do tego, że szkolenie, uplasowanie i utrzymywanie tej grupy agentów jest potwornie kosztowne i związane z kolosalnym wysiłkiem służb.

    No i bodaj najważniejsza informacja – nielegałami posługuje się tylko Rosja, a wcześniej oczywiście Związek Sowiecki. Państwa demokratyczne nie narażają swoich oficerów na takie ryzyko i nie stawiają przed nimi wymagania pozostawania w służbie na terenie obcego państwa przez kilkadziesiąt lat i to pod obcą tożsamością.

    Autor w swojej pracy przedstawił zarówno analizę metod pracy nielegałów jak i historię operacji o nich opartych. Ku sporemu zaskoczeniu okazuje się, że wraz z końcem zimnej wojny ta historia nie uległa zakończeniu. W czerwcu 2010 roku aresztowano 10 nielegałów w Stanach Zjednoczonych a jedenastego na Cyprze. Opinia publiczna była zszokowana zakresem penetracji społeczeństwa amerykańskiego przez rosyjskie służby specjalne i to z wykorzystaniem tak zaawansowanej i ryzykownej metody, jaką jest posługiwanie się oficerami pod cudzą tożsamością. Dodajmy do tego kilku takich agentów aresztowanych wcześniej na terenie Kanady.

    Do ciekawostek należy pewna historia z Izraela. Tam mianowicie w 1983 roku Szin Bet aresztowało w Marcusa Awrama Klinberga agenta, (być może nielegała), który systematycznie od blisko trzydziestu lat informował Związek Sowiecki o izraelskich badaniach w zakresie broni biologicznej i chemicznej. A wiedzę miał z pierwszej ręki, bo pracował jako naukowiec w ośrodku Nes-Cyjon (Cud Syjonu), stanowiącym centrum takich badań w Izraelu. Do ciekawostek należy fakt, że urodził się w Warszawie, w Polsce skończył szkołę i rozpoczął studia medyczne. Po 1939 związał się jednak ze Związkiem Sowieckim. Aż do śmierci.

    Autor książki, Andrzej Kowalski jest pułkownikiem polskiego kontrwywiadu, byłym dowódcą Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Przez piętnaście lat był w służbie kontrwywiadowczej. To bardzo dobrze, że doświadczony oficer publicznie dzieli się swoją wiedzą. Nie żeruje na sensacyjnych tematach, ale pisząc ściśle merytoryczne opracowanie buduje w społeczeństwie wiedzę o realnych zagrożeniach. W analizach zamieszczonych w książce czuć specjalistę od kontrwywiadu, który od razu, niejako odruchowo, wychwytuje podstawowe prawidłowości, sposoby działania, a zwłaszcza przechwytywania tożsamości i budowania legendy tworzącej życiorys oficera pod przybraną tożsamością.

    Po doskonałej książce o nielegałach aż prosi się, żeby tak kompetentny autor zajął się jeszcze bardziej skomplikowanym ale i ciekawszym tematem, jakim są agenci wpływu. Patrząc tylko na doświadczenia z Polski, jestem pewien, że temat jest gorący i zarówno służbom jak i opinii publicznej przydałaby się kompetentna analiza tego tematu.

    Z osiągnięć pułkownika Kowalskiego, jako autora ciekawej książki jestem jako czytelnik bardzo zadowolony, ale muszę przyznać, że nurtuje mnie pytanie, jak to się dzieje, że oficer o tym stopniu kompetencji, względnie młody (chyba nie przekroczył pięćdziesiątki) znajduje się poza polskimi służbami? Jak by powiedział Kisiel „a jak myślisz koteczku?”

    Na koniec jeszcze refleksja doraźna. Ilu takich agentów znajduje się Polsce? Ilu mamy śpiochów budzonych tylko wtedy, kiedy Rosja ma jakieś strategiczne interesy? A ilu obudzono dla propagandowego wsparcia Rosji po agresji na Ukrainę? Powiedzmy sobie szczerze, polskie służby nie mają w tym zakresie wielkich  osiągnięć, a najbardziej do tego powołane Wojskowe Służby Informacyjne nie miały żadnych, natomiast same były infiltrowane przez agenturę ze wschodu, zresztą wykrytą przez służby cywilne. Nie ma się zatem czemu dziwić, że z Polski nie mamy żadnych danych dotyczących czasów ostatnich. Sam jednak fakt zainteresowania się pułkownika Kowalskiego akurat tym problemem świadczy, że mamy o czym myśleć i czego się obawiać.

    W sposób dowodny Polska znalazła się w zakresie działań nielegałów przy okazji operacji „Progress”. Zaczęła się ona w 1968 roku w Czechosłowacji. Władze Związku Sowieckiego były tak zaniepokojone sytuacja w tym kraju, że nasłały na niego całe tabuny oficerów operujących pod tożsamością obywateli państw zachodnich. Jak ważna była to dla nich kwestia, niech świadczy fakt, że wykorzystali do tego już „zalegendowanych” na Zachodzie ludzi, zwiększając w ten sposób ryzyko ich ujawnienia. Ten sam mechanizm został zastosowany w Polsce podczas karnawału „Solidarności”. Wiemy o kilku sowieckich tajniakach występujących pod personaliami obywateli zachodnich, którzy prowadzili wtedy w Polsce działalność rozpoznawczą. Ta metodyka jest w każdej chwili gotowa do powtórzenia.

    Jak z powyższych uwag widać książkę oceniam bardzo wysoko, 10/10 i zaliczam do sił sensu za postawienie meritum ponad sensacyjność. Szkoda tylko, że wydawnictwo nie dołożyło swojej cegiełki do jakości książki i wydało ją bez opracowania redakcyjnego, ale lektura i tak jest interesująca, choć miejscami chropawa.

    Andrzej Kowalski, Rosyjski sztylet. Działalność wywiadu nielegalnego, LTW Łomianki 2013.

  • Teatr

    Wakacyjne teatry

    Po zejściu z wysokich Tatr jeden nocleg spędziliśmy w Zakopanem i tak się szczęśliwie złożyło, że udało nam się nabyć bilety do teatru im. Witkiewicza. Trafiliśmy na sztukę autorstwa patrona teatru pod tytułem Metafizyka dwugłowego cielęcia. To bardzo rzadko grana sztuka, która na dodatek od początku (napisana była w 1921 roku)  nie miała szczęścia – Witkacy sam przygotowywał jej premierę w zakopiańskim Teatrze Formistycznym w 1927 roku, ale na skutek nieporozumień i kradzieży pieniędzy przez kasjera teatr przestał istnieć, podobnie 10 lat później nie udało się doprowadzić do premiery w Towarzystwie Teatru Niezależnego, który także został rozwiązany. Teraz na 30-lecie zakopiańskiego teatru i na 130-lecie urodzin Witkacego do premiery wreszcie doszło.

    Stanisław Ignacy Witkiewicz, Metafizyka dwugłowego cielęcia, reż. Andrzej Dziuk, Teatr im. St. I. Witkiewicza Zakopane

    Metafizyka dwugłowego cielęcia to w istocie Bildungsdrama, sztuka o dojrzewaniu i odkrywaniu swojej tożsamości. Oczywiście u Witkacego nic nie jest klasyczne – główny bohater, Karmazyniello, nie osiąga żadnego podwyższonego stopnia samoświadomości. On walczy z próbami narzucenia mu nie tylko modelu życia, ale wręcz modelu osobowości, jak mówi jego ojczym prof. Mikulini „będziesz żył tak, jak ja chcę”, ale z kontekstu jasno wynika, że bardziej chodzi o to, że „będziesz tym, kim ja chcę”. Osią dramatu jest konflikt lub może rywalizacja rodziców z księciem Ludwikiem Parvisem, który proponuje młodzieńcowi inną drogę rozwoju i „stworzenie wolnej, niezależnej od niczego siły”, a więc drogę autokreacji, z tym, że opartej raczej o ciało niż o ducha. Swojemu załamanemu podopiecznemu, mającemu myśli samobójcze, Parvis podsuwa swoją siostrę Mirabellę. Karmazyniello zakochuje się w niej, bo odnajduje w ukochanej portret swojej młodej matki. Nieoczekiwanie musi o Mirabellę rywalizować ze swoim ojcem, właściwie z tego samego powodu, bo ów również odkrywa w Mirabelli swoją żonę sprzed lat. Ta rywalizacja ojciec-syn o żonę-matkę przypomina Kurkę wodną, gdzie rysuje się podobny konflikt. No i trzeba dodać, że wszystko rozgrywa się na wyspach Polinezji i w Australii, co z kolei jest pokłosiem wypadu młodego Witkiewicza w tamte rejony świata wraz z mistrzem Bronisławem Malinowskim.

    Stanisław Ignacy Witkiewicz, Metafizyka dwugłowego cielęcia, reż. Andrzej Dziuk, Teatr im. St. I. Witkiewicza Zakopane

    Po obejrzeniu tego spektaklu miałem klasyczne uczucia ambiwalentne. Poszczególne sceny były rozegrane wzorowo. Dekoracje, kostiumy, gra aktorów czy dramaturgia były w wielu momentach po prostu doskonałe – odwoływały się zarówno do najlepszych osiągnięć zakopiańskiego teatru, ale miały też w sobie coś ze specyficznego ducha witkiewiczowskiego. Z drugiej strony całość była jakaś miałka, nie do końca spójna, a chwilami ocierała się o kicz, bowiem wybitne wizualnie sceny były nośnikami banalnych treści, jakby pisanych przez siedmiolatka. Parokrotnie miałem też wrażenie kompletnej nieciągłości akcji. W przenośni można powiedzieć, że poszczególne koraliki były piękne, niektóre przypominały perły, ale nie tworzyły jednolitego łańcucha. Myślę, że w tle tych ułomności był nienajlepszy tekst Witkacego, który nieprzypadkowo był tak rzadko wystawiany.

    Streszczenie głównych wątków sztuki, jakie powyżej zostało dokonane, ma charakter uporządkowanego przedstawienia zagadnień, które w sztuce pojawiały się w sposób chaotyczny, nie tworząc bynajmniej konsekwentnych, ciekawie zarysowanych całości.

    Stanisław Ignacy Witkiewicz, Metafizyka dwugłowego cielęcia, reż. Andrzej Dziuk, Teatr im. St. I. Witkiewicza Zakopane

    Podsumowując: Metafizyka dwugłowego cielęcia jest na pewno spektaklem wartym zobaczenia, który w wielu momentach dostarczy niebanalnych wrażeń, ale od całokształtu za dużo bym nie oczekiwał. Biorąc powyższe pod uwagę, jednej oceny wystawić nie sposób.

    Idąc dalej – w czasie wypadu do Trójmiasta udało się odwiedzić Teatr Wybrzeże i zobaczyć Czarownice z Salem. O fabule nie będę pisał, bo sztuka jest dobrze znana z filmu i teatru telewizji. Powiem tylko tyle, że w mojej świadomości (a myślę, że i powszechnej także) funkcjonuje trochę inaczej niż została rzeczywiście napisana. U Millera nie chodzi o motywowane religijnie polowanie na czarownice, ale o psychologię poszczególnych postaci z uwypukleniem faktu, że całą sprawę sądową sprowokowały dziewczęta kłamiąc i fałszywie oskarżając swoje koleżanki. Dołączył do nich lokalny pastor też przecież nie z powodów religijnych, ale z chęci odbudowania swojej nadwyrężonej pozycji w lokalnej społeczności, zresztą chęci wyraźnie powodowanej materialną zachłannością. Przyjezdny pastor, ekspert od opętania, który jako jedyny kierował się przesłankami wynikającymi z wiary, po początkowym zainteresowaniu, wycofał się z procesu, bo pojął, jak dziwacznymi motywacjami kierują się oskarżycielki.

    Artur Miller, Czarownice z Salem, reż. Adam Nalepa, Teatr Wybrzeże w Gdańsku

    Spektakl odebrałem jako doskonały; z jednej strony oryginalny dramaturgicznie, ale z drugiej wierny tekstowi autora (co coraz rzadsze w „nowym” teatrze). Bardzo ciekawy, impresyjny, dający do myślenia. Główne wątki narracyjne zostały przedstawione w sposób uwypuklający ich głębię. Mamy kolejne postacie, które kierując się niskimi pobudkami nakręcają zbiorowe szaleństwo, mamy jednostki próbujące walczyć o prawdę, mamy dramatyczną walkę o wierność samemu sobie, mamy wreszcie owładnięte zbiorowym szaleństwem pannice oskarżające kolejnych ludzi o uleganie siłom nieczystym. Każdy z tych wątków wart jest osobnego przemyślenie i przynajmniej mnie spektakl do takiego przemyślenia skłaniał.

    Czarownice z Salem wystawione zostały przez Adama Nalepę w taki sposób, że mogą się dziać w każdym czasie – zarówno dzisiaj, jak i w XVIII wieku, którego akcja sztuki dotyczy. To duży plus. Łatwiej się konfrontować z problemami i widzieć je w dzisiejszej plastyczności.

    Artur Miller, Czarownice z Salem, reż. Adam Nalepa, Teatr Wybrzeże w Gdańsku

    Na jeden wątek scenograficzny muszę nawet w pobieżnej recenzji zwrócić uwagę. Na scenie znajduje się prawdziwe, grząskie, wilgotne błoto. Zostawia ślady, potrafi ubrudzić, umożliwia innym ubrudzenie kogokolwiek. To bardzo celna metafora, a tym ciekawsza, że nigdy czegoś takiego na scenie nie widziałem.

    Warto też wspomnieć o doskonałej grze aktorów, z wyrównanego zespołu trudno kogokolwiek wyróżniać, ale aktorzy dostosowali się do wysokiego poziomu reżyserii. Generalna ocena sztuki 10/10 i zaliczam do sił sensu za wzorcowe połączenie wierności wobec tekstu z oryginalną dramaturgią.

    Na koniec jeszcze muszę wspomnieć o przedstawieniu Piosenka jest dobra na wszystko, Teatru Miejskiego w Gdyni wystawianego na Scenie Letniej, czyli na plaży w Gdyni Orłowie. Stanowi je montaż piosenek ze wcześniejszych przedstawień gdyńskiego teatru wzbogaconych o takie przeboje jak „S.O.S.”, „Rodzina”, „Ja się boję sama spać”, „Tango Anawa”, „Świecie nasz” czy tytułowa „Piosenka jest dobra na wszystko”.

    Piosenka jest dobra na wszystko, Teatr Miejski w Gdyni im. Gombrowicza, Scena Letnia na plaży w Gdyni Orłowie

    To oczywiście inna waga niż sztuki wcześniej przedstawiane, ale zdecydowanie warte zauważenia, że względu na jakość aranżacyjną tych piosenek. Wiele z nich została zaśpiewanych i „zagranych” w sposób absolutnie nowatorski i oryginalny. Na dodatek całość miała bardzo bezpretensjonalny charakter. Aktorzy bawili się w czasie spektaklu równie dobrze jak widownia, co powodowało, że czas wszystkim upłynął w luźnej, przyjemnej atmosferze wzbogaconej o zaskakujące doznania artystycznego powodowane ciekawym, niebanalnym sposobem wykonania znanych piosenek. Duży plus dla całego zespołu wykonawczego. Trzeba umieć znaleźć się w repertuarze poważnym z wysokiej półki, ale bodaj czy nie trudniej jest odnaleźć się w sztuce lekkiej, ale smakowicie zagranej.

    Piosenka jest dobra na wszystko, Teatr Miejski w Gdyni im. Gombrowicza, Scena Letnia na plaży w Gdyni Orłowie

    Osobna uwaga należy się samej Scenie Letniej na plaży w Orłowie. Szum morza, zapadający powoli zmrok, plaża, niebo, morze i  statki na horyzoncie – to niebywała wręcz sceneria. Zawsze, kiedy mogę, odwiedzam to miejsce. Klimat jest niepowtarzalny. Na dodatek nieoczekiwane wydarzenia atmosferyczne są dodatkowym reżyserem spektaklu. W moim przypadku, była to krótka, intensywna, letnia ulewa. Widzowie mieli parasole, aktorzy nie, zachowywali się jednak, jak gdyby nigdy nic. Uznanie.

    W czasie wakacji w Trójmieście zdecydowanie polecam, 9/10.

    Stanisław Ignacy Witkiewicz, Metafizyka dwugłowego cielęcia, reż. Andrzej Dziuk, Teatr im. St. I. Witkiewicza Zakopane.

    Artur Miller, Czarownice z Salem, reż. Adam Nalepa, Teatr Wybrzeże w Gdańsku.

    Piosenka jest dobra na wszystko, Teatr Miejski w Gdyni im. Gombrowicza, Scena Letnia na plaży w Gdyni Orłowie.

  • Film,  Militaria

    Gra tajemnic, czyli jeszcze raz o Enigmie

    Zainteresowałem się problemem Enigmy i polskiego wkładu w złamanie tego szyfru. Pojawi się w związku z tym kilka not na ten temat.

    Zaczynam od filmu Gra tajemnic i książki, na podstawie której ów film nakręcono. Od razu powiedzmy, że film jest znacznie lepszy od książki. Jako historyk muszę jednak uczciwe powiedzieć, że do słabych stron filmu należy precyzja w przedstawianiu realnych wydarzeń, natomiast bardzo dobrze wypada osobista historia Turinga podkreślona doskonałą rolą Benedicta Cumerbatcha. Na marginesie dodam tylko, że to jemu należał się Oskar za pierwszoplanową rolę męską, a zadowolić się musiał tylko nominacją.

    film Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, Turing w otoczeniu współpracowników

    Kilka kwestii w filmie budzi jednak sprzeciw. Po pierwsze rola Polaków – wspomniano co prawda, że przyczynili się do złamania Enigmy i jest to niewątpliwy postęp, bo w poprzednim filmie (Enigma) nie tylko nie padło o tym ani jedno słowo, ale jeszcze jedynego Polaka przedstawiono jako zdrajcę, który zaślepiony antysowieckością był gotowy pracować dla Niemców. To było wprost nieprzyzwoite. Tym razem chodzi „tylko” o pominięcie, które byłoby może uzasadnione faktem, że film nie relacjonuje historii złamania niemieckiego szyfru maszynowego, a jest przede wszystkim bardzo osobistą biografią jednego z angielskich matematyków. Problem jednak w tym, że ów matematyk, czyli Alan Turing, blisko współpracował z Polakami. Tu warto wyjaśnić, że do czasu podboju Francji brytyjscy kryptoanalitycy kooperowali z polskimi matematykami mającymi własny ośrodek na terenie wtedy ciągle jeszcze niepodległej Francji. Niemieckie klucze szyfrowe były łamane równolegle w obu ośrodkach, a efektami prac natychmiast się wymieniano. Co więcej, Turing odwiedził polską placówkę, zapewne chcąc się zapoznać z metodami pracy znacznie bardziej od niego doświadczonych Polaków. Czyli krótko mówiąc – przyjechał po korepetycje. Film o tym milczy, ale do pewnego stopnia jego twórców może usprawiedliwiać to, że w biografii Turinga Andrew Hodges też ów fakt pominął, a zrobił tak dlatego, że po prostu o nim nic nie wiedział, bo nie znał polskiej literatury przedmiotu.

    Poważniejsze zastrzeżenie historyczne budzi scena kulminacyjna, kiedy to angielscy kryptolodzy decydują, czy właśnie złamane niemieckie depesze dotyczące wojny na Atlantyku ujawniać, czy też zachować dla siebie, aby nie zdradzić w ten sposób faktu złamania niemieckiej Enigmy. Błąd jest w tej scenie potrójny. Kryptolodzy nie odszyfrowywali depesz, to robiła zupełnie inna komórka. Skala odczytywanych komunikatów szła w tysiące sztuk i zaprzęganie do tego najbardziej fachowego personelu byłoby bez sensu. Matematycy łamali jedynie klucze i przekazywali je dalej. Po drugie, analitycy nie mieli żadnego wpływu na sposób dystrybucji i wykorzystania rozszyfrowanych depesz, nie wiedzieli nawet do kogo trafiają, ani jaki użytek z nich jest robiony. Wreszcie po trzecie: Anglicy w okresie, kiedy byli w stanie łamać niemieckie szyfry, podczas zmagań na Atlantyku korzystali z nich bez ograniczeń. Prowadzili wtedy wojnę na śmierć i życie; obawy przed ujawnieniem dekryptażu Enigmy musiały ustąpić na plan dalszy.

    Poza tym jaki to był realny użytek? Najczęściej chodziło tylko o zmiany tras konwojów w taki sposób, aby omijały one ustalone przez radiowywiad pozycje u-bootów. Był jednak pewien wyjątek – kilka razy udało się odczytać niemieckie depesze ustalające dokładnie miejsce spotkania u-bootów z podwodnymi transportowcami (zwanymi „mlecznymi krowami”). W tym przypadku wysyłano siły uderzeniowe, głównie lotnicze. Były to bardzo bolesne ciosy, bo zatopienie „mlecznych krów” radykalnie ograniczało możliwości długotrwałego działania u-bootów na odległych akwenach. Był taki moment, kiedy Niemcy stracili wszystkie tego typu transportowce, zatem mieli poważny kłopot ze ściągnięciem do bazy okrętów podwodnych operujących u wybrzeży Stanów Zjednoczonych (puste zbiorniki paliwowe!). Skuteczność aliantów akurat w tym obszarze powinna dać im do myślenia.

    Rzeczywiście Niemcy zaczęli coś podejrzewać, ale ich podejrzenia szły w kierunku infiltracji agenturalnej Kriegsmarine, wprowadzili zatem bardziej skomplikowane procedury obchodzenia się z tablicami kodowymi, wirnikami, sposobami ich wymiany itd. Natomiast zdolność konwojów do omijania miejsc wyczekiwania wilczych stad tłumaczyli sobie nadzwyczajną skutecznością brytyjskiej radiogoniometrii. Co naprawdę dziwne, nie podejrzewali złamania szyfru! Wprowadzali co pewien czas kolejne modyfikacje utrudniające, a okresowo uniemożliwiające dekryptaż, ale były to działania, nazwijmy to – rutynowe, wynikające ze słusznej skądinąd teorii szyfrowania, która mówi, że im więcej jednorodnego materiału porównawczego, tym łatwiej szyfr złamać.

    Andrew Hodges, Alan Turing: Enigma, Wydawnictwo Albatros, okładkaTyle o filmie. Jeżeli zaś chodzi książkę Hodgesa, to przede wszystkim należy powiedzieć, że jest ona stanowczo za długa. Autor upchnął w niej mnóstwo trzeciorzędnych szczegółów biografii Turinga. Naprawdę jest mało istotne z kim spędzał on wakacje w czasach studenckich i jakie wsie wtedy odwiedzał. Zdecydowanie natomiast brakuje szerszego kontekstu prac nad Enigmą, na przykład dotyczących sposobu wykorzystania pozyskanych w ten sposób danych. Jest to wiedza łatwo dostępna, a kilka zdań istotnie rozszerzałoby świadomość czytelników. Jak już wskazałem, brak w książce podstawowych dla sprawy informacji o kooperacji z Polakami. Na plus autorowi trzeba tylko zaliczyć, że we wstępie do polskiego wydania uczciwie przyznaje się do tego braku. Pytanie tylko, czy w kolejnych wydaniach angielskich ów brak został uzupełniony?

    Do poważniejszych mankamentów zaliczam również brak informacji o prawdziwych przyczynach rozstania się Turinga z Blechtley Park. Wszystko wskazuje na to, że udzielono mu urlopu zdrowotnego i sfinansowano wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ponieważ Turing po prostu psychicznie zaniemógł, czyli mówiąc kolokwialnie –  zwariował. W pracy pojawiał się rzadko i nieregularnie, brudny, nieogolony, wyglądało jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Może z przepracowania, może z napięcia psychicznego i życia wśród milionów cyferek (vide Piękny umysł). Pominięto ten aspekt w książce, nie mógł zatem znaleźć się w filmie. Cienkie aluzje, że mogło chodzić o jego homoseksualizm są nie na miejscu, bo w Bletchley Park pracowało środowisko intelektualistów, które było dość tolerancyjne.

    Do mocnych stron książki zaliczam natomiast bardzo ciekawe zarysowanie problemów matematycznych, którymi zajmował się Turing. Autor, sam matematyk, dobrze zrozumiał intelektualne tło jego dociekań. W efekcie otrzymujemy krótką historię kilku teorii matematycznych i przegląd tego, czym żyli ówcześni matematycy. Dla mnie, laika w tej dziedzinie, ten poziom szczegółowości był wystarczający dla poszerzenia horyzontów.

    Wracając do tematów filmowych – bardzo ciekawy i rzetelny film dokumentalny o polskim wkładzie w rozszyfrowanie Enigmy nakręciła BBC. Był to jeden z odcinków serii Heroes of war. Poland z polskim tytułem Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej. Bardzo rzetelna robota, nie mam żadnych uwag merytorycznych. Bardzo się cieszę, że Anglicy sami taki film wyprodukowali i brytyjska publiczność mogła go obejrzeć. Wyrażam natomiast zdumienie, że Polacy w tej sprawie pozostają bierni i polska telewizja zamiast różnych głupot nie produkuje tego typu filmów. Tym to dziwniejsze, że zainteresowanie tematem jest bardzo duże: powstają kolejne książki (i sprzedają się na pniu), a szkoły za patronów wybierają polskich kryptoanalityków (zobacz tu i tu). A różni „mędrcy” kręcący się dookoła mediów nadal powtarzają, że mają dość tematów bogoojczyźnianych. Pytanie, jak daleko może się posunąć ich alienacja od prawdziwego społeczeństwa i jak długo ci pseudointelektualiści oderwani od realnych zainteresowań ludzi będą decydowali o kształcie polskich mediów?

    Na koniec oceny: film Gra tajemnic 8/10, książka Andrew Hodgesa Alan Turing: Enigma 6/10, dokument BBC Heroes of war. Poland 10/10.

    PS Łamaniem szyfrów i kodów zajmują się, zgodnie z przyjętą terminologią kryptoanalitycy, którzy niekoniecznie musza być matematykami. Kryptolodzy zaś zajmują się tworzeniem szyfrów. Z powodów trudności w zastąpieniu słowa „kryptoanalitycy” używałem wymiennie kryptologów, analityków i matematyków. Proszę o zrozumienie.

    Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, Wielka Brytania 2014, w roli Turinga Benedict Cumerbatch

    Andrew Hodges, Alan Turing: Enigma, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014.

    Heroes of war. Poland. Tytuł polski: Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej (Witold Pilecki, Złamanie Enigmy, Cichociemni, Żegota, Krystyna Skarbek), produkcja BBC.

  • Książki

    Sprawa Colliniego, doskonały kryminał na wakacje

    Ferdinand von Schirach, Sprawa Colliniego, okładka, recenzjaTym razem będzie lekko i wakacyjnie. Sprawa Colliniego to bardzo inteligentny kryminał, choć w istocie rzeczy książka wymyka się prostym klasyfikacjom gatunkowym.

    Jak na powieść sensacyjną zaczyna się zdumiewająco, od pierwszych bowiem stron wiadomo, kto i w jaki sposób dokonał morderstwa. Tytułowy Fabrizio Collini, prosty robotnik włoskiego pochodzenia, zamordował z zimną krwią 87-letniego przemysłowca i w okrutny sposób zmasakrował ofiarę. Kompletnie niejasny pozostaje jednak motyw. Sam winowajca odmawia składania wyjaśnień.

    Sprawę prowadzi młody adwokat z urzędu, Caspar Linen. To jego pierwsza poważna sprawa sądowa. Na dodatek okazuje się, że był on emocjonalnie związany z ofiarą, co powoduje, że ma poważne wątpliwości, czy w ogóle może podjąć się skutecznej obrony swojego klienta. To pierwsza poważna komplikacja, która od razu dobrze wprowadza nas w klimat książki. Młody prawnik zmaga się w czasie trwania jej akcji z wieloma wyborami etycznymi. Podlega różnym naciskom. Okazuje się bowiem, że obrona Fabrizio Colliniego wymaga rozgrzebania życiorysu ofiary i wywleczenia na światło dzienne bardzo niebudujących szczegółów z tego życiorysu. Mówiąc wprost chodzi o zbrodnie wojenne, a przypominam o głębokich związkach (prawie rodzinnych) młodego prawnika z zamordowanym przemysłowcem. Obowiązek wobec klienta, a nawet głębiej, wobec prawdy i sprawiedliwości, przeważa. Przecież oskarżony, niezależnie od tego jak okropną zbrodnię popełnił, może, siedząc w więzieniu, liczyć tylko na swojego obrońcę. Mamy tu do czynienia z poważną refleksję na temat etyki zawodu adwokata. Na marginesie dodam, że ta refleksja jest również aktualna w polskiej rzeczywistości.

    Nie chcę zdradzać istoty fabuły, ale jak już z tego zarysu treści można się domyśleć, swoimi korzeniami zbrodnia sięga do czasów II wojny światowej i ma charakter zemsty. Problem jednak w tym, że jest to zemsta niejako „zastępcza”, ponieważ niemiecki wymiar sprawiedliwości nie poradził sobie z sądowym rozliczeniem zbrodni wojennych. Tu dotykamy drugiego fundamentalnego dla książki problemu – rozliczenia się Niemców ze swoją nazistowską przeszłością. Jak powszechnie wiadomo, to rozliczenie było bardzo ułomne i znakomita większość zbrodniarzy wojennych uniknęła jakiejkolwiek odpowiedzialności. Polakom bardzo łatwo przychodzi wytykanie tego Niemcom, choć warto zauważyć, że Sprawę Colliniego napisał jednak Niemiec, a pod jej wpływem powołano komisję w niemieckim ministerstwie sprawiedliwości mającą wyjaśnić wpływ hitlerowskich prawników na powojenne prawodawstwo.

    We mnie tego typu sprawy sprawy wzbudzają refleksję, jak Polacy poradzili sobie ze swoja komunistyczną przeszłością. Może zamiast bić się w cudze piersi, lepiej uderzyć się we własne? Tym bardziej, że dzieje tych rozliczeń bynajmniej nie są zakończone i nie przynależą tylko do sfery zainteresowań historyków, chociaż i w tej materii byłoby niejedno do powiedzenia.

    Wracam do Sprawy Colliniego. Na podkreślenie zasługuje zwięzłość książki. Całość złożonej przecież fabuły przedstawiona jest na 150 stronach tekstu. Nie ma tu rozwlekłości, nic nie jest zbędne. Czyta się szybko i z wzrastającym zainteresowaniem. Na końcu zaś pozostajemy w zadumie. Czyli książka daje to wszystko, czego oczekujemy od dobrego kryminału. Dla mnie 10/10. Za pogłębioną refleksję na temat rozliczeń z własną historią zaliczam do „sił sensu”.

    Ferdinand von Schirach, Sprawa Colliniego, Wydawnictwo WAB, Warszawa bdw [2013]. Przy okazji – nie rozumiem skąd u wydawców ten prymitywny odruch nieujawniania roku wydania książki. W dobie internetu można z dokładnością do dnia ustalić, kiedy książka została wprowadzona na rynek. Nie ma tu co udawać i sztucznie przedłużać „świeżość” danej książki. Żenujące…

  • Książki

    Współczesne Chiny

    Peter Hessler, Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach, Wydawnictwo Czarne, seria reportażowa, recenzja, okładkaDo tej pory w ramach fascynacji Chinami poczytałem trochę o historii i kulturze tego kraju. Tym razem trafiłem na rzecz jak najbardziej współczesną, która bardzo precyzyjnie odmalowuje obraz społeczeństwa będącego w fazie gwałtownych przemian.

    Książka składa się z trzech części. Pierwsza to opis podróży wzdłuż wielkiego muru. W mojej opinii część najsłabsza, ale najczęściej występująca w recenzjach tej książki. Niestety wskazuje to na smutny fakt, że większość recenzentów książki do końca nie przeczytała, bo ta właśnie część jest tyleż malownicza, co poznawczo bezpłodna. Trochę się dowiadujemy o realiach wielkiego muru, który nawiasem mówiąc wygląda zupełnie inaczej niż sączy nam kultura masowa i bynajmniej nie jest widoczny z satelitów. Poza tym jest to tylko relacja z kolejnych pustyń, skalistych bezludnych pustkowi i kiepskich dróg.

    Natomiast pozostałe dwie części są mniej spektakularne, ale doprawdy bardziej fascynujące. Pierwsza to reportaż z zapadłej chińskiej wsi, druga to opis tworzącej się, a następnie rozwijającej się nowej strefy ekonomicznej w mieście Lishui, leżącym w południowej części prowincji Zheijang (jeśli to komuś coś mówi). Obie relacje powstały w ten sam sposób. Autor najpierw przez pewien czas mieszkał wśród ludzi, których losy są kanwą jego opowieści, a następnie wielokrotnie odwiedzał te miejsca, aby zobaczyć co się w nich zmieniło, a co pozostało po staremu. Dzięki takiej formule poznawczej otrzymujemy naprawdę wnikliwy, a przez to fascynujący materiał umożliwiający zrozumienie, co się w Chinach naprawdę dzieje. Najtrudniej sobie bowiem wyobrazić, jak żyją normalni ludzie, którzy harują po kilkanaście godzin, ale w sumie tworzą gigantyczną potęgę gospodarczą państwa Środka, które jest już na ostatniej prostej, aby zdystansować Stany Zjednoczone i zostać mocarstwem nr 1 współczesnego świata. W jakimś sensie jest to zależne od tego, co się dzieje na szczytach władzy, od kluczowych decyzji o charakterze gospodarczym. Naprawdę jednak, jest to suma ogromnej ilości takich wydarzeń, jakie opisuje Hessler.

    Trudno obserwacje Hesslera, zajmujące kilkaset stron, zawrzeć w krótkim podsumowaniu jego książki, na kilka rzeczy jednak koniecznie trzeba zwrócić uwagę.

    Pierwsza to rozmach inwestycyjny. Wspomniane powyżej miasto Lishui jest bodaj nikomu z czytających te słowa nieznane, nie jest jednak jakąś zapadłą dziurą; to odpowiednik naszego województwa, co prawda raczej lubuskiego niż śląskiego, ale jednak. Postanowiono w tym mieście wybudować strefę przemysłową. Rozpoczęto od – drobiazg – zrównania z ziemią kilku gór, tak aby na płaskim terenie wybudować nowe hale fabryczne. To miasto (prowincja) buduje te hale wraz z niezbędnym minimum infrastruktury. Jako „dodatek” do kilku tego typu inwestycji w prowincji postanowiono wybudować kilkaset (!) kilometrów autostrady, bo ta przechodząca już przez prowincję Zheijang była zbyt przeciążona. Wielkość tego typu inwestycji jest uderzająca. A dodajmy, że wybudowanie tego wielkoobszarowego parku przemysłowego to koszty sięgające miliardów dolarów. Natomiast eksport z prefektury Lishui to w przybliżeniu 1/3 eksportu całej Polski. Dane w tej sprawie mają charakter poglądowy z racji na powierzchowność informacji w książce, ale nawet na dużym poziomie ogólności pokazują skalę zjawiska. Dodajmy tylko, że Lishui to jedna z 13 prefektur prowincji Zhejiang, a ta z kolei jest jedną z 33 prowincji składających się na Republiką Chińską (wliczając w to Hongkong  i Makao)

    A jak to wygląda od strony mikroprzedsiębiorstwa zasiedlającego część jednej z nowowybudowanych fabryk? Hessler dokładnie przyjrzał się startowi fabryki produkującej kółka metalowe do biustonoszy. Tylko ten jeden produkt. Kiedyś był to bardzo opłacalny dział produkcji, dzisiaj jest gorzej, bo na rynku panuje konkurencja i wiele fabryk wytwarza owe kółka. Kilkadziesiąt kobiet znajduje zatrudnienie przy ich produkcji. Co ciekawe: właściciel wcale nie chce zatrudniać nieletnich, to 15-, 16-letnie dziewczyny przekłamują swój wiek, często zresztą bardzo wiarygodnie. A tak na marginesie: później biustonosze z owymi kółkami trafią do którejś ze znanych sieci i podnosi się larum, że międzynarodowe koncerny zatrudniają dzieci, a wykładowcy etyki rozważają zgubne skutki globalizacji. Dla porządku dodajmy, że znana Hesslerowi 16-latka pracując w akordzie ma  takie same stawki, jak inne kobiety, a zarabia od nich więcej, bo zręczniej owymi kółkami obraca. Tak wygląda od zaplecza wyzysk dzieci.

    W historii opisywanej fabryczki, najciekawsza dla mnie była jednak opowieść o podstawowej maszynie, która z drutu owe kółka wytwarza i obleka je plastikiem. Pierwotnie ten rodzaj maszyny był sprowadzany z Niemiec, ale później została ona podrobiona przez Chińczyków mało przejmujących się prawami patentowymi, autorskimi i wszelakimi innymi. Wygląda mniej elegancko, coś się w niej zacina, wymaga napraw, ale jest znacznie tańsza, co przekłada się na cenę kółek i w związku z tym na atrakcyjność cenową ich aktualnego producenta. Oznacza to, jak mawiają ekonomiści, osiąganie przewagi konkurencyjnej. Gdzie nam się z tym równać?

    Równie ciekawa była część poświęcona chińskiej wsi. Analitycy spraw chińskich najczęściej zwracają uwagę, że bieda i zacofanie tamtejszej wsi jest potencjalnie najgroźniejszym czynnikiem destabilizacji, a mówiąc wprost, wybuchu społecznego. Wizerunek przedstawiony przez Hesslera tego raczej nie potwierdza. Na wsi odbywa się sporo procesów modernizacyjnych, przede wszystkim pojawia się tam wiele przedsięwzięć usługowych. We wsi opisanej przez Hesslera są to przede wszystkim mikroprzedsiębiorstwa z branży turystycznej, coś w rodzaju znanej w Polsce agroturystyki, a więc minipensjonaty czy bary lub restauracyjki. Rzuca się w oczy duża aktywność ludności rolniczej w poszukiwaniu dodatkowych źródeł zarobku, większa na pewno niż w wielu krajach postkomunistycznych z byłego bloku sowieckiego. Zatem można powiedzieć, ze na chińskiej wsi dzieje się lepiej, niż to się wydaje zachodnim obserwatorom. Na pewno nie widać jakichkolwiek zarodków ewentualnego buntu o podłożu ekonomicznym.

    W podsumowaniu trzeba powiedzieć, że Przez drogi i bezdroża to najciekawsza książka o współczesnych Chinach, jaką czytałem. Daje pogląd o tym, jak rzeczywiście wygląda życie na chińskiej prowincji, a ta prowincja to przecież znakomita większość Chin. I jeszcze raz powtórzę: uderza ogromny dynamizm rozwojowy Chińczyków,  który wskazuje, że droga do stania się światowym mocarstwem nr 1 jest wysoce prawdopodobna. Oceniam na 10/10 i polecam wszystkim zainteresowanym współczesnymi Chinami. Proszę się nie zniechęcać okładką nie korespondującą z treścią.

    Peter Hessler, Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, seria reportażowa.

  • Militaria

    Podchorąży z Armii Karpaty

    Tym razem w przeglądzie wspomnień wrześniowych rzecz całkowicie bodaj zapomniana. Karol Skrzypek był w 1939 podchorążym 4 Pułku Strzelców Podhalańskich (4 psp), który miał siedzibę w Cieszynie, a wraz 1 psp i 3 psp wchodził w skład 21 DPGór. gen. Józefa Kustronia.[1] Przypadła mu niewdzięczna rola uczestnictwa w batalionie zapasowym tego pułku. Jednostki tego typu powstawały z nadwyżek poborowych po mobilizacji. Były niekompletnie wyposażone i uzbrojone. W zamyśle miały być rezerwuarem uzupełnień dla walczących jednostek, realnie wzięły udział w walkach jako samodzielne pododdziały w oderwaniu od swoich macierzystych jednostek, ad hoc przydzielane do innych formacji. Najczęściej traktowane były po macoszemu, jako zapchajdziury. Siłą rzeczy punkt obserwacyjny plutonowego podchorążego musiał pokazywać kampanię wrześniową od jej bardziej chaotycznej strony.

    Karol Skrzypek przeszedł Szkołę Podchorążych Rezerwy w kompanii CKM. Co ciekawe przeszedł również szkolenie w użytkowaniu armat przeciwpancernych Boforsa 37 mm, co pokazuje, że cekaemiści byli również przygotowywani do roli dowódców w kompaniach przeciwpancernych (s. 20).

    Z miejsca postoju w Cieszynie batalion zapasowy został przetransportowany koleją do Nowego Sącza, gdzie w koszarach 1 psp zostało mu wydane 1 września uzbrojenie. Zamiast świeżo produkowanych CKM Browning wz. 30 otrzymali stare Maximy, a zamiast nowoczesnych moździerzy Stokesa otrzymali przestarzałe moździerze francuskie[2]. Zbrakło wielu elementów wyposażenia: pistoletów, hełmów, lornetek, mapników (s. 33). Nic dziwnego, że już na wstępie nastrój bojowy nieco przygasł.

    Szlak bojowy rozpoczął ów zbiorczy batalion od obrony Limanowej w dniu 4 września, następnego dnia Nowego Sącza, a później odcinka Wilczyska-Bobowa, gdzie został rozbity (6 IX), a poszczególne pododdziały dołączyły do innych jednostek 2 Brygady Górskiej. Autor przyłączył się do batalionu „Skole” mjr. Jerzego Dembowskiego[3] z 1 Pułku KOP. O postawie i zdolnościach bojowych tego oficera wypowiada się autor w samych superlatywach, jako o jasnym punkcie na firmamencie odwrotowego chaosu ogarniającego polskie jednostki. Następnie wziął udział w walkach pod Birczą 24 DP (12 IX), do której przyłączyły się oddziały 2 BG rozbitej 8 września w Krośnie.[4] Po dalszych perypetiach odwrotowych autorowi udało się dostać do Lwowa przebijając się przez niemieckie okrążenie jeszcze 20 września, akurat by zdążyć na kapitulacje Lwowa, która nastąpiła rankiem 22 września przed wojskami sowieckimi.

    Trzeba jeszcze wspomnieć, o doskonałym Posłowiu napisanym przez Ryszarda Daleckiego, znawcę działań Armii „Karpaty” w 1939 roku. Pokazuje ono nie tylko szerszą perspektywę działań wojsk polskich na obszarze, po którym poruszał się autor wspomnień, ale również rozszyfrowuje nazwy wszystkich jednostek, z którym stykał się autor, a także wyjaśnia wszystkie elementy pozycji bojowych potyczek, które przewijają się na kartach omawianego pamiętnika. Szkoda, że tak rzadko wspomnienia opatrywane są tak kompetentnym posłowiem pozwalającym z pogłębionym zrozumieniem czytać wydawane wspomnienia.

    Na pewno pozycja warta przeczytania dla wszystkich interesujących się przebiegiem kampanii wrześniowej, zwłaszcza na terenie Podkarpacia.

    Karol Skrzypek, Podkarpackim szlakiem września. Wspomnienia żołnierza Armii „Karpaty”, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1986.


    [1] Dowództwo 21 DPGór. mieściło się w Bielsku, 1 psp stacjonował w Nowym Sączu, a 3 psp w Bielsku. Tuż przed wybuchem kampanii wrześniowej został zmieniony skład dywizji – 1 psp został włączony do 2 Brygady Górskiej, a w zamian za to 21 dywizja otrzymała 202 pprez. sformowany w sierpniu 1939 na bazie Śląsko-Cieszyńskiej Półbrygady ON. Dywizja weszła w skład GO „Bielsko”, którą dowodził gen. Boruta Spiechowicz, zresztą wcześniejszy dowódca drugiej w Wojsku Polskim dywizji górskiej, czyli 22 DPGór.

    [2] Prawdopodobnie chodziło o moździerze Stokesa wz. 18 zakupione we Francji lub o produkowane w Polsce w firmie Avia moździerze wz. 28 lub wz. 30. Wszystkie te typy zostały później zastąpione przez moździerz wz. 31 produkowany w Polsce na licencji firmy Stokes-Brandt przez Stowarzyszenie Mechaników Polskich w Ameryce z siedzibą w podwarszawskim Pruszkowie, choć realnym wykonaniem zajmował się zakład w Porębie koło Zawiercia. Popularnie owe moździerze nazywano Stokesami, choć starsze typy też pochodziły z tej samej fabryki.

    [3] Skoro tak pozytywnie piszę o majorze Dembowskim, to warto wspomnieć, że oficer ów to legionista z I Brygady, wielkiej kariery w wojsku nie zrobił, skoro dwudziestolecie międzywojenne zakończył w stopniu majora, dowódcy batalionu KOP. Dostał się do niewoli sowieckiej, został zamordowany w Charkowie

    [4] Wszystkie te walki były prowadzone przeciwko niemieckiej 2 Dywizji Górskiej. Pod Birczą zresztą nie doszedł do skutku kontratak polskiej 11 DP, co mocno by najpewniej zaszkodziło tej niemieckiej dywizji. O całej sprawie szczegółowo pisze w swoich wspomnieniach gen. Prugar Ketling, a o jego wspomnieniach i sytuacji pod Birczą ja z kolej pisałem już na tym <a href=”http://historyczne.blox.pl/2015/01/Najlepszy-dowodca-najlepsza-dywizja.html”>blogu.</a>

  • Książki

    Komuniści walczący z zakonnicami

    Ewa Kaczmarek MChR, Dlaczego przeszkadzały. Polityka władz partyjnych i rządowych wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w Polsce w latach 1945-1956, okładka, recenzjaW polityce władz komunistycznych zakony chrześcijańskie zawsze były solą w oku i zawsze były prześladowane. Tak było w Rosji, tak było też w krajach demokracji ludowej. Polski ten trend nie ominął. Komuniści widzieli w zamkniętych wspólnotach klasztornych, nie poddających się infiltracji z zewnątrz, rzeczywistość tajemniczą i groźną. Podejrzewali zakonników i zakonnice o różne niecne czyny, ale przede wszystkim widzieli w nich wroga politycznego. Determinacja zakonów w głoszeniu prawd chrześcijańskich była dla nich zasadniczym zagrożeniem, stojącym w poprzek drogi budownictwa socjalistycznego. Tu się nie mylili.

    Książkę na temat tej drogi przez komunistyczne ciernie przygotowała Ewa Kaczmarek ze zgromadzenia Misjonarek Chrystusa Króla. Omawia ona całokształt polityki polskich władz komunistycznych wszystkich szczebli wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w latach 1945-1956. Zatem mamy tu rozdziały poświęcone polityce wyznaniowej komunistów, czyli tak naprawdę polityce antywyznaniowej, omówienie procedur  administracyjnej walki ze zgromadzeniami (w rozbiciu na: prawo o stowarzyszeniach, przejęcia „dóbr martwej ręki”, ustawodawstwo podatkowe i gospodarkę lokalową), wreszcie część poświęconą eliminacji zakonów z życia publicznego w obszarach: oświaty, służby zdrowia, działalności charytatywnej i opiekuńczej oraz pracy w parafiach. Osobno omówiono sytuację zakonów na Ziemiach Zachodnich, w tym zwłaszcza Akcję X2 i zamykanie zakonnic w obozach pracy. Dziwi, że nie poświęcono osobnego rozdziału represjom karno-sądowym, a przecież w latach 1946-1956 aresztowano ponad 70 zakonnic.

    Mnóstwo informacji zawartych w książce jest bardzo ciekawych i powoduje różne dalsze refleksje. Chociaż o kilku postaram się napisać.

    Jak wspomniałem, komuniści zakonów po prostu się bali. To, co widzieli od razu: odcięcie od świata, klauzura, wewnętrzne reguły, brak chęci do kolaboracji z nimi, wszystko to ten strach jeszcze podsycało. Zatem głównymi pragnieniem UB było posiadać w klasztorach agenturę, która z jednej strony dostarczałaby informacji, a z drugiej realizowała zadania dezintegracyjne. Był to temat numer jeden dla departamentów UB nakierowanych na walkę z Kościołem. Mimo zaangażowania całej struktury bezpieczniackiej efekty były bardzo mizerne. Udało się zwerbować jedynie 33 zakonnice z ogólnej liczby 27 300 i 20 osób świeckich, na dodatek część z nich odmawiała po krótkim czasie współpracy. Ciekawe, że w zakonach męskich wynik akcji werbunkowej był dużo lepszy, pozyskano 148 współpracowników (świeckich i duchownych) na 9000 zakonników. Zatem dla zakonów żeńskich współczynnik nasycenia agenturą wynosił 1:515, podczas gdy dla męskich 1:61. Dodajmy do tego całkiem sporą liczbę jawnych współpracowników w postaci „księży patriotów”. Odporność sióstr na próby pozyskiwania agentów była wprost rewelacyjna, a wydaje się, że ciągle ten fakt nie jest doceniany. Jeden z wniosków, jaki płynie z tych liczb, jest taki: Kościół powinien działania wymagające szczególnej dyskrecji opierać raczej o kobiety – zakonnice niż o mężczyzn – księży, mimo iż na pierwszy rzut oka wydawało by się, że powinno być odwrotnie. Nic mi jednak nie wiadomo, aby władze kościelne wyciągały z tej rzeczywistości wnioski podobne do przedstawionych powyżej. Zakonnice były i są nadal zdecydowanie niedoceniane w działaniach Kościoła.

    Podsumowaniem wątku o agenturze niech będzie cytat z ubeckiego dokumentu: werbowane zakonnice nie kwalifikowały się na tajnych informatorów z powodu fanatyzmu przez nas nierozpoznanego. Fascynuje mnie zwłaszcza to zaniepokojenie, że ten fanatyzm był przez UB nierozpoznany.

    Warto przy tym zwrócić uwagę, że także w działaniach jawnych siostry zachowywały nawet w najczarniejszych momentach hart ducha. Nie współpracowały z komunistami, nie porzucały habitu, nie dawały się zastraszyć. Nawet w obozach pracy próbowały utrzymać niezależność i autonomię zarządu przez własne przełożone, podczas gdy nasłani księża patrioci jawnie kolaborowali z komunistami, w tym również w działaniach na szkodę Kościoła. W końcu doszło do tego, że siostry odmawiały spowiadania się u kapelanów przydzielonych przez władze do obozów pracy. Powinno to również skłaniać do refleksji.

    Skoro pojawił się termin „obozy pracy” to warto wyjaśnić skąd się wzięły. Władze PRL mianowicie postanowiły wysiedlić zakonnice z Ziem Odzyskanych, zwłaszcza z Górnego i Dolnego Śląska. Oficjalną motywacją, było pozostawanie w domach zakonnych na tych terenach sióstr narodowości niemieckiej, co podważać miało polskość tych terenów. Akcja wysiedleń miała kryptonim X2. Oczywiście cele deklarowane miały się nijak do rzeczywistych intencji. Chodziło po prosu o likwidację  żeńskich zakonów. W przypadku sukcesu, można by akcję powtórzyć na innych terenach. Wysiedlone zakonnice zgromadzono w kilku zbiorczych klasztorach i zmuszono do wykonywania zadanych prac, oczywiście nie wolno im było tych miejsc opuszczać, chyba że któraś z zakonnic deklarowała wystąpienie z zakonu lub gotowość do wyjazdu za granicę. W istocie więc owe rzekome zbiorcze klasztory miały charakter obozów pracy. Ogółem do obozów pracy przesiedlono 1053 zakonnic, a kolejne 247 przesiedlono do domów prowincjalnych zgromadzeń. Można powiedzieć, parafrazując hitlerowski termin Judenfrei, że tereny Górnego i Dolnego Śląska miały stać się Klosterfrei. Na szczęście do tego doszło. Trudno powiedzieć, dlaczego władze komunistyczne odstąpiły od drugiego etapu wysiedleń, który miał całkowicie zlikwidować życie zakonne na Śląsku.

    Sposób przeprowadzenia akcji wysiedlenia sióstr był tak bardzo podobny do akcji likwidacji zakonów w Czechosłowacji, że jest wysoce prawdopodobne, że albo Polacy konsultowali się z Czechami, albo obie akcje miało to samo źródło u sowieckich decydentów. Oczywiście natychmiast przypomniała mi się niedawno przeczytana i zrecenzowana książka Siła słabych i słabość silnych o prześladowaniu Kościoła na Słowacji w czasach realnego socjalizmu. Pewnym tropem, co do inspiracji owych antyzakonnych akcji może być fakt, że w 1953 roku utworzono osobny Departament XI dedykowany do walki z Kościołem, a na jego czele stał płk Karol Więckowski, sowiecki oficer białoruskiego pochodzenia.

    Warto jeszcze wspomnieć, że przesiedlenia zakonnic odbywały się już po uwięzieniu Prymasa Wyszyńskiego, kiedy wielu dostojników kościelnych ze strachu lub oportunizmu położyło uszy po sobie. Niektórzy z nich, a jest to wyjątkowo ohydna karta w historii Kościoła, wspierali komunistów dokonujących wysiedlenia sióstr zakonnych.

    Rzuca się w oczy również zaciekłość władz komunistycznych w prześladowaniu zakonnic. Najczęściej było tak, że jeśli podejmowano jakieś kroki represyjne, to wykonywano je z naddatkiem. Dobrym przykładem jest tu przejęcie dzieł prowadzonych przez zakonnice (szpitale, szkoły, ochronki, domy opieki). Zgodnie z komunistycznym prawem (o ile można to nazwać prawem, zwłaszcza w świetle późniejszych decyzji administracyjnych i wyroków sadowych) zajęciu nie podlegały pomieszczenia klasztorne, ale w realu one również były często przejmowane, podobnie było również z nieruchomościami i żywnością. Komuniści sami tworzyli „prawo”, jakie chcieli, ale i tak było ono za mało represyjne. Stąd częste przypadki jego nadużywania i przekraczania. Świadczy to wyraźnie, iż prawdziwym celem komunistów była całkowita likwidacja zakonów, a „prawo” było tylko parawanem i służyło tylko propagandowemu mydleniu oczu wiernych i osłabianiu woli oporu represjonowanych.

    Podsumowując: bardzo ciekawa książka inspirująca do różnych dodatkowych przemyśleń. Bardzo rzetelna, jeżeli chodzi o bazę źródłową, która pochodzi z wielu archiwów kościelnych i cywilnych. W mojej ocenie 9/10.

    Ewa Kaczmarek MChR, Dlaczego przeszkadzały. Polityka władz partyjnych i rządowych wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w Polsce w latach 1945-1956, VIZJA Press & IT, Warszawa 2007.

  • Teatr

    Hannah Arendt

    Rzecz o banalności miłości

    Spektakl dotyczy kilkuletniego romansu Hanny Arendt, młodej studentki  filozofii ze swoim mistrzem profesorem Martinem Heideggerem. Nie byłoby w tym romansie nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Hannah Arendt była Żydówką, a Martin Heidegger orędownikiem nazizmu na wyższych uczelniach. Co prawda flirt zaczął się jeszcze w latach dwudziestych, kiedy specyficzne poglądy Heideggera nie były jeszcze jasne, a po dojściu Hitlera do władzy definitywnie się zakończył, ale i tak pozostaje otwarte pytanie, jak to było  w ogóle możliwe. Kluczowa była wspólna fascynacja filozofią, ów, wspominany przez Arendt, apetyt na myślenie. Do tego doszło z jednej strony  urzeczenie wybitnym profesorem będącym u szczytu swoich twórczych możliwości, a z drugiej zauroczenie młodą, piękną, ale też i nadzwyczaj bystrą studentką. Wygląda na to, że miłość była silniejsza niż oczywiste bariery.

    Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, Agnieszka Grochowska jako młodsza Hanna Arendt, Piotr Adamczyk jako młodszy Martin Heidegger, recenzja

    Jeszcze ciekawsze było pokazane w sztuce spotkanie z lat pięćdziesiątych. Heidegger był obiektem dochodzenia komisji denazyfikacyjnej i miał zakaz nauczania, Arend była wschodzącą gwiazdą nauk humanistycznych, kończyła właśnie Korzenie totalitaryzmu.  Oczekiwała od swojego kochanka wyjaśnienia, jak był możliwy jego flirt z nazizmem. Jak przystało na intelektualistkę, chciała zrozumieć jego motywy. Nie były one ani przekonujące, ani dokładnie wyjaśnione, to najsłabszy punkt Banalności miłości. Mimo doświadczenia Holocaustu, w pełni świadoma Arendt i tak zachowuje cień dawnego uczucia wobec swojego niegdysiejszego mistrza. To raczej tajemnica niż banalność miłości, jeśli odnieść się do tytułu sztuki.

    Cała rzecz jest ciągle fascynująca i ciągle, mimo wyjaśnienia wszystkich okoliczności, trudna do pojęcia. Miłość niejedno ma imię. Nie potrafię tego inaczej spuentować.

    Bardzo ciekawy był w sztuce wątek „niemieckości”. Okazało się bowiem, nie wchodząc w szczegóły fabularne, że Żydzi pochodzący z Niemiec jeszcze długo po wojnie zachowywali zainteresowanie kulturą niemiecką, językiem, Goethem itd. Korci mnie, aby dodać, że podobnie Żydzi polscy, mimo wszystkich przykrych doświadczeń, bardzo często zachowywali żywy związek z kultura polską, przechowywali polskie tradycje i ściągali polskie książki, a nawet wydawali prasę polskojęzyczną. A dzisiejsi emigranci ze Związku Sowieckiego nadal oglądają w Izraelu stacje rosyjskojęzyczne i bardziej ich interesuje sytuacja w piśmiennictwie rosyjskim niż hebrajskim. To bardzo ciekawy fenomen: Żydzi asymilujący się do kultur narodów, wśród których żyli, zachowujący bardzo silny związek z tymi kulturami i to pomimo, iż doświadczali wiele złego ze strony tych narodów. Zauroczenie jednak trwa nadal. A może to zawiedziona miłość…

    Kilka słów o aktorstwie. Tak dobrze zagranej sztuki dawno nie widziałem. Zwłaszcza doskonały był duet kobiecy Agnieszka Grochowska i Teresa Budzisz-Krzyżanowska grający Hannę Arendt w różnych porach jej życia. To było po prostu upojne. To bodaj najlepszy w Polsce duet aktorek z dwóch różnych pokoleń. Feliks Falk, który spektakl wyreżyserował, miał tutaj intuicję fenomenalną.

    Bardzo ciekawym uzupełnieniem Rzeczy o banalności miłości jest niedawno obejrzany film Hannah Arendt, który mówi o zupełnie innym fragmencie biografii naszej bohaterki. Rzecz dotyczy reportaży Arendt z procesu Eichmanna, które znalazły się później w książce Eichmann w Jerozolimie. Wiele z jej opinii wzbudziło żywe protesty ze strony żydowskiej diaspory, a zwłaszcza mieszkańców Izraela. Chodziło zwłaszcza na przykład o twierdzenie, że żydowskie władze gett, tzw. Judenraty miały swój udział w zagładzie, a ponadto o  samo określenie „banalność zła”, co w opinii wielu Żydów miało deprecjonować diaboliczny wymiar Holocaustu. Ze strony Hanny Arendt wygłaszanie takich poglądów świadczyło o kolosalnej odwadze, ale przede wszystkim o wierności  swoim poglądom, o tym że myślenie i wnioskowanie jest poza sferą ideologii, poprawności, lojalności narodowej itd. W tym sensie Hannah Arendt powinna być patronką wszystkich intelektualistów, którym przypomina (i przypominać będzie), że przyzwoitość myślowa jest regułą wszechobowiązującą i wymaga odwagi, a podporządkowanie ideologiom (tak dzisiaj powszechne) jest zaprzeczeniem owej przyzwoitości.

    Kadr z filmu Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, Barbara Sukowa jako Hannah Arendt, recenzja

    W role Hanny Arendt wcieliła się Barbara Sukowa. Zagrała wspaniale, ale i tak postać Arendt w moich oczach wiązać się będzie z twarzą Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej.

    Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, w głównych rolach Agnieszka Grochowska (Młodsza Hanna Arendt), Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Starsza Hanna Arendt), Piotr Adamczyk (Młodszy Martin Heidegger), Andrzej Grabowski (Starszy Martin Heidegger), spektakl z 2011, kilkakrotnie powtarzany (jak najbardziej zasadnie) w Teatrze TV.

    Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, premiera 2012, w Polsce 24 stycznia 2014, w roli głównej Barbara Sukowa.

  • Teatr

    Biała Lokomotywa w Teatrze Ateneum

    Na spektakl  Biała Lokomotywa szedłem z nadzieją. Oprócz nadziei miałem też obawy – twórczość Stachury dobrze znam, widziałem wiele adaptacji, słuchałem różnych interpretacji, częściej byłem zawiedziony niż urzeczony. Tym razem spotkało mnie miłe zaskoczenie.

    Sam pomysł inscenizacyjny od pierwszych chwil wciągał w szukanie znaczeń. Nie chodzi tylko o przetykanie piosenek tekstami Stachury, to nic nowego. Istotą rzeczy był bardzo celny dobór tekstów, tak aby fragmenty pamiętników i prozy Stachury stanowiły wprowadzenie do tekstów śpiewanych. Paradoksalnie to duża sztuka, bo powiedzieć i zaplanować łatwo, ale zrobić trudno. Słuchałem nie tylko z przyjemnością, ale i zainteresowaniem.

    Edward Stachura, Biała Lokomotywa, reż. Jerzy Satanowski, występują Jan Janga Tomaszewski, Mirosław Czyżykiewicz, Wojciech Brzeziński, Teatr Ateneum

    Nic jednak nie może zastąpić ciekawej interpretacji, a ta w przypadku Białej Lokomotywy była bliska doskonałości. Pomysł, aby teksty Stachury śpiewali starsi faceci, o wyrobionych głosach, okazał się strzałem w dziesiątkę. Twórczość Stachury wyrastała z bolesnego doświadczenia, a cóż owe doświadczenie podkreślać może bardziej niż brzmienie, z którego przebija znajomość życia. Było to bardzo przekonujące, ale też wzruszające. W ustach ludzi, którzy niejedno przeżyli, a ich głosy stoją w proporcji do doświadczeń, bardzo prawdziwie brzmi, że przemienić w jasny, nowy dzień najsmutniejszą noc – to jest dopiero coś.

    Szczególnie dobre wrażenie robił Jan Janga Tomaszewski. Nie za często jest on obecny w masowych produkcjach. Pamiętam go z kilku roli drugoplanowych, ale zawsze zapadał mi w pamięć. Jest w nim coś magnetycznego, coś co przyciąga uwagę, a to przecież w aktorstwie jest najważniejsze. Wielka szkoda, że reżyserzy filmowi tak rzadko sięgają po jego kunszt aktorski. Mój wielki apel – róbcie to częściej, a wtedy i wy, i my widzowie na tym dobrze wyjdziemy.

    Na palmę pierwszeństwa w jakości inscenizacji i wykonania zasługuje Nie brookliński most. Pomysł, żeby zaśpiewać ten tekst na trzy różne głosy był doskonały i do tej pory mam go w uszach. Reżyserowi, Jerzemu Satanowskiemu należy się szacunek.

    Brakowało mi w spektaklu Piosenki dla Potęgowej. Tak pięknie można było ją wprowadzić celnym fragmentem z Całej jaskrawości. W razie jakby się udało tę piosenkę dołożyć do przedstawienia, idę na niego jeszcze raz. Zresztą i bez Potęgowej pójdę  raz jeszcze. Nie co dzień mamy do czynienia z czymś tak urzekającym.

    Na koniec najważniejsze. Spektakl był po prostu wzruszający i długo byłem pod jego wrażeniem. Dla mnie 10/10 i dodatkowo zaliczam do sił sensu za pomysł z trzema aktorami, za celny wybór tekstów, za najlepsze, jakie słyszałem wykonanie Brooklińskiego mostu i za obsadzenie Jangi Tomaszewskiego.

    Edward Stachura, Biała Lokomotywa, reż. Jerzy Satanowski, występują Jan Janga Tomaszewski, Mirosław Czyżykiewicz, Wojciech Brzeziński, Teatr Ateneum, wizyta styczeń 2015.