Ida i Pokłosie, czyli jak różnie można mówić o tym samym
Wraz z pojawieniem się postmodernizmu został ogłoszony koniec epoki ideologii. Wydawało się to oczywiste, bo skoro wszystkie wartości zostały zrelatywizowane, a prawda została zastąpiona kolejnymi warstwami narracji i interpretacji, to jak mogłyby się ostać w takim otoczeniu jakiekolwiek ideologie. Nie zauważono tylko, że co prawda zniknęły stare, XIX-wieczne doktryny, ale narodziły się całkiem nowe. Powszechnie przyjęto na przykład ideologię relatywizmu, zakrólował cały system wartości związanych z poprawnością polityczną, sympatyczna skądinąd ekologia urosła do osobnej ideologii doprowadzonej do stadium ekoterroryzmu.
Polska w ten rozwój neoideologii ma swój szczególny wkład. Światła polska inteligencja postawiła sobie za cel walkę ze wszelkimi przejawami bogoojczyźnianej wizji naszych dziejów i naszej teraźniejszości. Walka ta przybrała kształt szczególnej ideologii, bo nikt już takiej wizji nie lansuje, ale ciągle ogromna grupa światłych zapalczywie z nią walczy. Brak przedmiotu tej walki nie zmniejsza bynajmniej jej skali, a jej natężenie jest takie, że w efekcie powstał wizerunek „Świniopolaka” (z tą wszak uwagą, że każdy demaskujący innych „Świniopolaków”, sam się do nich nie zalicza). Za chwilę powstanie kłopot, kogo mianowicie do tego ciemnogrodu przypisać – cała inteligencja już się od tego odżegnała, więcej – cała klasa średnia, jeszcze więcej – cały miejski leminggrad też odżegnał od ciemnogrodu. Kto zatem w nim pozostał? Chyba tylko wieś, może jeszcze Kościół katolicki, jako ostoja wszelkiego wstecznictwa (z wyjątkiem Nycza, Dziwisza, Pieronka i Tygodnika Powszechnego oczywiście).
Wracając do wątku ideologii. Jej królowanie zrobiło się tak powszechne, że objęło już wszystkie dziedziny życia: od seksu po antropologię i od fizyki[1] po historię. Niestety temat Holocaustu tez został zideologizowany. Generalnie to temat na inny tekst, ale jeden aspekt warto zauważyć. Historycy, publicyści czy artyści tak są zajęci walką o poprawność, o piętnowanie antysemityzmu, że tylko przez ten pryzmat pokazują Holocaust. Dramat samych Żydów już ich nie interesuje. Kolejne filmy (ale i książki naukowe) dotyczą demaskowania różnych podłości, jakich wobec Żydów dopuszczali się Polacy (ten kontekst jednak najbardziej mnie interesuje). Los samych Żydów staje się drugorzędny, jest tylko tłem do współczesnych filipik lub rozrachunków. Kto dzisiaj by tak przejmująco przedstawił ich tragedię jak Grosman? Kogo to w ogóle interesuje? Co innego wskazać na chrześcijańskie korzenie antysemityzmu, napiętnować ciemnotę i pazerność chłopów, a przy okazji dopisać się do listy twórców słusznych i walczących w dobrej sprawie. A los samych Żydów? No cóż, na palcach jednej ręki mógłbym policzyć filmy, w których to ich dramat byłby w centrum zainteresowania reżysera, a takiego filmu, który by pokazywał piekło Treblinki czy maszyny śmierci w Oświęcimiu w ogóle sobie nie przypominam.
Presja wpisania się w poprawnościowy, zideologizowany mainstream jest tak wielka, że nawet w przypadku takiego dramatu jak Holocaust, prawda przestaje być istotna. Ważne są interpretacje, potępienia, widowiskowość. Dam tylko jeden przykład: generalnie Żydzi biernie poddawali się machinie zagłady, za co bezpośrednio po wojnie ocaleńcy byli bardzo źle oceniani w Izraelu, a Polacy nie pojmowali, jak można było iść „jak owce na rzeź”. Świat nie chciał zrozumieć heroizmu tej postawy, niejednokrotnie dobrowolnego przyłączania się do transportu z miłości i lojalności wobec członków rodziny, którzy uciekać nie mogli; dramatyzmu kobiet, które do ostatniej chwili w komorze gazowej opiekowały się cudzymi, zagubionymi dziećmi, aby nie odczuły samotności w tej ostatniej chwili. Dzisiaj natomiast w mediach króluje obraz Żydów walczących, fikcja (Tarantino) miesza się z prawdą, wyjątki (jak powstanie w getcie warszawskimi) uchodzą za regułę. Wielokrotnie w internecie czytałem całe wywody uzasadniające twierdzenie, że Żydzi z bronią w ręku przeciwstawiali się Zagładzie. Potęga mediów jest oszałamiająca, problem tylko w tym, że jednocześnie zapomniano, a przez zapomnienie unieważniono te wszystkie heroiczne, dramatyczne postawy nieprzeciwstawiania się złu, wzięcia go na siebie, nieuciekania od losu. Wykoślawienie perspektywy powoduje, że dziś nie mogę nawet znaleźć właściwego języka, który byłby zrozumiały dla czytelnika, a w skrócie mógłby opisać tę postawę non violance, motywowanego religijnie podporządkowania się wyrokom losu. Coś, co 20-30 lat temu było dla wszystkich oczywiste, czyli owa „bierność”, dziś już wymaga tłumaczenia w osobnym eseju. To też skutek zideologizowania nawet wizerunku Holocaustu, które prawdę ma za nic.
Wstęp miał być krótszy. Wracajmy do filmów. Pokłosie jest typowym, wręcz laboratoryjnym przykładem wskazanego problemu dominacji poprawności nad prawdą. Pasikowski tworząc świetny thriller, tak jest zainteresowany tropieniem polskiego antysemityzmu, że prawdę ma za nic. Dowolnie ją nagina. Z jednej strony osadza akcję w konkretnych i znaczących polskich realiach (okolice Łomży, czyli także Jedwabnego), ale dla udramatyzowania akcji jest gotów na każde nieprawdopodobieństwo. Zacznijmy od rzeczy podstawowej, postać Józefa Kaliny, owego młodzieńca granego przez młodego Stuhra, a zajmującego się zbieraniem macew, ma swój pierwowzór. W Brańsku żył sobie pan Zbigniew Romaniuk, który już w latach osiemdziesiątych zaczął zbierać i konserwować porzucone, a niekiedy zbezczeszczone macewy. Jego działalność spotkała się z takim uznaniem społeczności lokalnej, że został wybrany radnym i przewodniczącym Rady Miasta Brańsk. Filmowy bohater jest prześladowany przez sąsiadów, którzy mordują mu psa, palą zbiory, a w końcu ukrzyżowują (we współczesnej Polsce!). Te dwie postacie mają się do siebie tak, jak prawda do celowego fałszu. Gdzie Pasikowski znalazł współcześnie w Polsce choć jeden przypadek morderstwa motywowanego antysemityzmem? Czy walczy zatem z istniejącą zmorą, czy ze swoimi majakami na ten temat? Czy wrażliwi ludzie dobrej wiary, widzowie słusznie obawiający się antysemityzmu, są nakierowywani na prawdziwy, realnie istniejący problem, czy tylko ich dobre uczucie są nadużywane do solidaryzowania się z wydumanymi obsesjami reżysera?
Pasikowski w swoim filmie wyraźnie odwołuje się do Jedwabnego. Kreuje przy tym wizje, jakoby zbrodnie na Żydach były głęboko ukryte, tajne, strzeżone jak największa tajemnica. W rzeczywistości tak nie było. Zbrodnia w Jedwabnem, tak jak wiele podobnych, była jawna. Po wojnie toczyły się w tych sprawach śledztwa. Byli skazani, wiedza o tych wydarzeniach i o tych procesach była publiczna i nikt jej nie chował. Rzeczywiście, upływ czasu spowodował zapomnienie. Heroiczna wizja polskiego ruchu oporu, w tym pomocy Żydom, spowodowała nawet wyparcie ze świadomości społecznej tych obrzydliwych zachowań. Nadal jednak nie były one tajne, ani ukrywane. Historycy raczej o nich wiedzieli, choć zakres tych mordów nie był jasny. Gross pisząc Sąsiadów opierał się o znane źródła, nic nie musiał odkrywać. Szok społeczny wywołany tą książką polegał raczej na tym, że z pamięci zbiorowej te wydarzenia zostały wyparte. W tym przypadku Pasikowski pokazując dramatyczną walkę swoich bohaterów o ujawnienie skrzętnie ukrywanej tajemnicy również walczy raczej ze swoimi obsesjami niż z realnymi problemami. A może podkręcając emocje widzów i wywołując słuszne oburzenie celowo nimi manipuluje?
Zwolennicy filmu na zarzut mijania z prawdą odpowiadają, ze jest to film fabularny, nie dokumentalny i reżyser miał prawo do takich zabiegów, chodziło mu o pewne postawy, a nie o faktografię, film może dziać się gdziekolwiek i kiedykolwiek. Problem jednak w tym, że film osadzony jest w polskich realiach, bohater filmu wysiada z pociągu w Łomży i dalej jedzie pekaesem, a tak się jedzie właśnie do Jedwabnego. Pomimo argumentacji dotyczącej fabularności filmu i uniwersalności jego przesłania, wszystkie wnioski wyciągane przez zwolenników tych tez dotyczą Polaków i polskich rozrachunków z przeszłością, a nie europejskich, amerykańskich czy ogólnoludzkich. Czy trzeba komentować rzetelność takiego stanowiska?
Antysemityzm w Polsce rzeczywiście istnieje, choć nie znam wiarygodnych, rzetelnych badań, które by wskazywały na jego zasięg i głębokość. Podobnie istnieje w historii wiele mrocznych epizodów związanych z wydawaniem Żydów w ręce niemieckie, a nawet niekiedy ich mordowaniem. Można na ten temat zrobić prawdziwy, przejmujący film. Nie trzeba uciekać się do kłamstwa i do zafałszowanego manipulowania emocjami odbiorców. Prawda ma w sobie ozdrowieńczą moc. Niestety postmodernizm zabił przeświadczenie, że coś takiego, jak prawda, realnie istnieje. Każdy może mieć swoją prawdę i swoją interpretację. Ja jednak pozostaję przy staroświeckim przekonaniu, że coś takiego, jak obiektywna prawda istnieje i warto poświęcić trochę wysiłku, aby jej dociekać. Ma ona bowiem urok niezastępowalny przez nic innego.
Właściwie problem z takimi dziełami jak Pokłosie jest bardziej generalny. Sprowadza się on bowiem do pytania: czy występując w słusznej sprawie, można przekłamywać rzeczywistość i manipulować odbiorcami, aby osiągnąć zamierzony efekt. Mówiąc wprost, czy aby walczyć z antysemityzmem (co jest niewątpliwie rzeczą właściwą) można kłamać i manipulować, aby u odbiorców danego dzieła wywołać efekt po pierwsze przekonania, że ów antysemityzm realnie występuje na masowa skalę i jest groźny, a po drugie wzbudzić odruch głębokiej odrazy do takiej postawy. Ja osobiście uważam, że takie działania są nie tylko nieprzyzwoite, ale i nieskuteczne. Przekonują bowiem przekonanych, a u pozostałych wywołują odruch uzasadnionego sprzeciwu wobec manipulacji. Więcej, myślę, że jeżeli Bogu ducha winnym ludziom wmawia się, że są antysemitami (jak przywołanym w filmie chłopom), to może się zdarzyć, że wywoła się u nich naprawdę odruchy antysemickie. Poza tym manipulowanie prawdą, jest rzeczą obrzydliwą samą w sobie. Niewielkim usprawiedliwieniem jest robienie tego w dobrej sprawie.
Co powiedziawszy mogę w końcu przejść do Idy, która jest powodem napisania tego tekstu. Z kina wyszedłem urzeczony, dawno nie widziałem tak refleksyjnego filmu. Jego bohaterką jest młoda zakonnica, która przed złożeniem ślubów wieczystych przez swoją przełożoną została wysłana do jedynej krewnej, ciotki Wandy. Okazuje się, że owa ciotka jest Żydówką, podobnie jak młoda zakonnica. I tu pierwsza subtelność – zakonnice co prawda nie poinformowały Idy o jej pochodzeniu, ale przed kluczową decyzją przełożona jak widać uznała, że powinna skonfrontować się ze swoim pochodzeniem. Nic nie jest powiedziane wprost, motywów tylko się domyślamy.
Tymczasem wspomniana ciocia okazała się stalinowską prokuratorką, zwaną krwawą Wandą, kończącą karierę jako partyjna sędzina. Elegancka, zadbana, dbająca o kontakty z mężczyznami stanowi kolejne wyzwanie dla młodej Idy. Przyjazd młodej krewnej ożywił w niej zainteresowanie losami rodziny, więcej swoimi korzeniami. Jej żydowskość na nowo stanęła przed partyjną sędziną. Podobnie jak w Pokłosiu w czasie okupacji tkwi mroczna tajemnica, ale jej wyjaśnienie i pokazanie kontekstu jest w Idzie zupełnie inne. Bez nachalnej poprawności, bez przekłamań, bez cięcia żyletka po oczach. Dla mnie dzięki temu jest bardziej przejmujące.
Młoda zakonnica, pod wpływem tych wszystkich przeżyć zawiesza śluby i postanawia skosztować tego innego życia, które właśnie zobaczyła dzięki eleganckiej ciotce. Czy po tych przeżyciach, po weryfikacji swojego powołania wróci do zakonu? Reżyser pozostawia tu pewne niedopowiedzenie, ale moim zdaniem, w ostatnie scenie wdziewa ponownie habit i idzie właśnie z powrotem do klasztoru. Jej decyzja jest bardziej świadoma, niepozbawiona wahań, ale dojrzalsza, bo oparta o prawdziwe korzenie i prawdziwy wybór. Nie rozumiem tylko, dlaczego Ida wraca do klasztoru przedstawionego jako miejsce raczej odrzucające – pusty, zaniedbany kościół, w którym modlą się zakonnice (kompletnie nieprawdopodobne), milczące, bezosobowe współsiostry. W kreowaniu słusznie obskurnego wizerunku polskich lat sześćdziesiątych Pawlikowski przesadził, Kościół był raczej oazą przytulności czy estetyki kolorów, a na pewno nie był bardziej zaniedbany niż prowincjonalne kawiarnie. Zachowanie jednorodności stylistycznej filmu w tym przypadku oznacza rozminięcie się z realiami.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z panią sędziną. Powrót do historii postawił na nowo pytanie o sensowność jej wyborów ideologicznych. W filmie z jej ust pada tylko jedno zdanie w tej sprawie „walczyłam, ale cholera wie, o co”. Ostatecznie przy dźwiękach muzyki poważnej wyskakuje z okna. Motywów możemy się tylko domyślać. W konfrontacji ze świeżą wiarą swojej siostrzenicy może poczuła pustkę, czy bowiem ona w cos jeszcze wierzyła, w coś, co jej życiu nadawałoby jakiś sens. A może przypomnienie żydowskich korzeni spowodowało w niej refleksję, że Żydówką się nie czuje, ale Polką też nie za bardzo, bo drogę do polskości wybrała od możliwie najgorszej strony.
Jak widać film zostawia wiele kwestii niedopowiedzianych. Uważny widz powinien w wieli momentach zadać sobie pytanie o motywacje, jakimi kierowały się główne bohaterki filmu. To wielki plus dla reżysera Pawła Pawlikowskiego. Znacznie bardziej cenię stawianie inteligentnych pytań wymuszających refleksje u odbiorcy, niż udzielanie uproszczonych odpowiedzi, jak w Pokłosiu. Film wolny jest od stereotypów, nie podąża śladami namolnej poprawności, nie sączy żadnej ideologii, nie manipuluje widzami. Nie znam statystyk oglądalności, ale mam smutne podejrzenie, że obejrzy go mniej widzów, niż tępe Pokłosie. Pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, jak zauważył już Kopernik.
Kolejna wielką zaletą Idy jest pieczołowite odtworzenie atmosfery lat sześćdziesiątych. Zgadzają się gadżety, architektura, klimat, ubiory, samochody, obskurne hoteliki i marne dancingi. Z przyjemnością patrzyłem na wysiłek scenografów Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego. W kategorii „atmosfera” niełatwo było zatrzeć złe wrażenie po pierwszej scenie, kiedy siostry podczas posiłku siorbią i uporczywie łomoczą łyżkami o talerze. Informuję, że w latach sześćdziesiątych ton życiu zakonnemu nadawały starsze siostry z przedwojenną kindersztubą i dobre wychowanie było czymś oczywistym. Zresztą zupełnie inaczej niż poza murami klasztorów i plebanii. Jak dobra musiała być cała reszta filmu, skoro to pierwsze wrażenie zostało zatarte.
Na koniec, jeszcze rzecz ważna, mianowicie aktorstwo. Agata Kulesza (krwawa Wanda) i Agata Trzebuchowska (Ida) sprawiły się doskonale. Szczególne uznanie należy się zwłaszcza tej pierwszej, za stworzenie kreacji zapadającej w pamięć. Na długo Agata Kulesza będzie mi się kojarzyła z elegancką prokurator o skłonnościach nimfomańskich. Po wspaniałej roli w Róży Smarzowskiego można powiedzieć, że została odkryta gwiazda w polskim kinie.
Zgodnie z tradycja tego bloga w zakończeniu pojawiają się oceny. Ida to oczywiście 10/10 plus zaliczenie do kategorii sił sensu za odwagę w przedstawieniu krwawej Wandy o żydowskim pochodzeniu,[2] ale nie tylko. Pokłosie to 3/10, przed oceną 1/10 chroni je sprawna narracja i fakt, że, zakładam, reżyser dobrze chciał, chodziło o potrząśniecie sumienia, ale wyszło, jak wyszło…
Ida, reż. Paweł Pawlikowski, Dania/Polska 2013
Pokłosie, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2012
[1] Porównaj Alan Sokal, Jean Bricmont, Modne bzdury. O nadużyciach nauki popełnianych przez postmodernistycznych intelektualistów, Wyd. Prószyński i S-ka. A w tej książce cała masa nadużyć intelektualnych postmodernistycznych myślicieli wobec nauk, wydawałoby się odpornych na manipulację, jak matematyka czy fizyka.
[2] Jak się okazało przedstawienie postaci krwawej Wandy wymagało odwagi. Okazało się, że Helena Datner, która miałem za osobę przytomną, zarzuciła filmowi podtrzymywanie antysemickich stereotypów. Problem w tym, że ta postać ma swój realny pierwowzór w osobie Heleny Wolińskiej, oskarżonej przez IPN o zbrodnie komunistyczne. W bliźniaczym resorcie pracowała też Luna Brystygierowa. Zarzucanie reżyserowi posługiwania się antysemickimi schematami jest po prostu nie poważne. Tak po prostu było i tłumienie tej prawdy sprawie nie służy, a „naukowość” pracowników Żydowskiego Instytutu Historycznego stawia pod znakiem zapytania.
To ja złodziej. Film Jacka Bromskiego
Właśnie powtórnie obejrzałem ten film i jestem pod jeszcze większym wrażeniem, niż przy pierwszym z nim kontakcie. To jeden z lepszych, a niesłusznie nie docenionych polskich filmów. Na tak wysoką ocenę składa się kilka czynników.
Zacznijmy od tego, który najbardziej rzuca się w oczy, czyli od aktorstwa. Kilka fenomenalnych ról. Palma pierwszeństwa należy się Januszowi Gajosowi, wcielającemu się w rolę właściciela warsztatu samochodowego, związanego ze światem przestępczym. Postać to zupełnie inna od tych zwykle granych przez tego aktora. Prosta, nawet toporna, ale charakterystyczna i na dodatek z drugim dnem, doskonale uwypuklonym przez Gajosa. Niby z półświatka, ale jednak głęboko uczciwy, gotów walczyć o przyszłość swojego młodego pracownika, który chce wkupić się w łaski gangsterów. Jako starszy i doświadczony wie, jak fatalny jest to wybór. Druga warta zwrócenia uwagi to epizodyczna rola prostytutki trzeciej kategorii zagrana przez Kingę Preis. Krótka, wstrząsająca, zapadająca w pamięć. Trzeba być mistrzynią, aby przez minutę na ekranie stworzyć tak wstrząsającą kreację. To moja ulubiona aktorka, zapamiętana od czasu debiutu na Festiwalu Piosenki Aktorskiej. Frycz zagrał tępego, chamskiego złodzieja samochodów, też rola nietypowa dlatego aktora. Oprócz tego Krystyna Feldman w roli babci i Maciej Kozłowski jako szef gangu, tutaj oboje są w swoich podstawowych wizerunkach aktorskich, ale na jakim poziomie się w nich odnajdują.
Drugą zaletą filmu jest fabuła. Nic tu nie jest zgodne ze stereotypem. Tytułowy złodziej, jest jedną z uczciwszych postaci w filmie, okradziony, zaś zachowuje się mało elegancko. Sympatię wzbudza babcia tytułowego bohatera, prosta staruszka z warszawskiej Pragi. Niby z marginesu, ale wyraźnie przyzwoitszy niż ta nuworyszowska „inteligencja”. Przypomina mi się „Miś” – tam też nośnikami fundamentalnych wartości byli nie wykształceni węglarze z Pragi, na co wskazuje kultowa już scena z rozmową na temat tradycji. Wizerunek gangu też jest kompletnie inny niż w „Ojcu chrzestnym”. Brutalni, chamscy, banalnie tępi. Boję się, że obraz polski jest dużo realistyczniejszy niż amerykański, a Jacek Bromski na pewno nie był cicho finansowany przez mafię inwestującą w wizerunek, a to się ostatnio mówi o Mario Puzo.
Najciekawszą rzeczą w dobrych filmach jest przełamywanie stereotypu, pokazywanie, że nic nie jest tak oczywiste, jak powszechnie się wydaje. Tego Bromskiemu niewątpliwie udało się dokonać.
Wreszcie na koniec zwróćmy uwagę na muzykę. W całym filmie za ścieżkę dźwiękowa odpowiada Dżem. Tytułowa piosenka, ze słowami Bromskiego łatwo zapada w pamięć – muzyka jest z pogranicza przeboju, a słowa, co rzadkie, mają sens i korespondują z treścią filmu.
Podsumowując: bardzo dobry, choć chyba nie doceniony film. Aktorstwo wyjątkowej klasy, Gajos powinien dostać za role drugoplanową Orły, Feliksy czy co tam się teraz daje w Polsce. Najważniejsze jednak, że film jest niebanalny, idzie wbrew ustalonym modom, pokazuje rzeczywistość, która po ekranach nie hula. Zatem obok wysokiej oceny 9/10, także zaliczenie do kategorii samodzielnie myślących, czyli do „sił sensu”.
To ja, złodziej, reż. Jacek Bromski, Polska 2000
Wspomnienia żołnierzy gen. Maczka
Te dwie publikacje wspomnieniowe uzupełniają obraz 10 BK, jaki powstaje po przeczytaniu pamiętników gen. gen. Maczka i Skibińskiego.
Ze szczególna ciekawością czekałem na lekturę wspomnień sapera, ppor. Borchólskiego. Trochę się rozczarowałem, kampanii wrześniowej, która interesuje mnie najbardziej, auto poświecił tylko ok. 20 stron. Proporcjonalnie do szczupłości tekstu, mało jest informacji, ale nawet ledwie kilka przedstawionych zadań saperskich daje pogląd, czym się oni u Maczka zajmowali. Daje do myślenia, że autor pisze głównie o zadaniach, których nie wykonał (z powodów od siebie niezależnych). Taki los żołnierzy przegrywanej kampanii. Do bardzo ciekawych zaliczam informację, że do batalionu saperów przyłączali się żołnierze z innych jednostek, w tym np. ppor. kawalerii, który z marszu objął dowództwo jednego z plutonów. Być może stanowi to klucz do zrozumienia sukcesu 10 BK – była to jednostka, w której każdy chciał walczyć. W związku z tym nie było problemu z uzupełnieniami pokrywającymi bieżące straty bojowe.
Zupełnie inaczej jest ze wspomnieniami rtm. Ferensteina. Na własne żądanie został przeniesiony z pułku kawalerii do sztabu 10 BK. Jego wspomnienia są jednak zupełnie inne od wspomnień Skibińskiego, który tak naprawdę dublował stanowisko dowódcy brygady. Co zaskakujące, we wspomnieniach Skibińskiego najmniej jest typowej pracy sztabowej, a najwięcej regularnych działań dowódczych. W jego wspomnieniach nie ma nawet jednego zdania o uzupełnieniach stanów brygady, nic o sprzęcie, o zapleczu kwatermistrzowskim (z wyjątkiem jednego przypadku zaopatrzenia w paliwo). Dyskretnie pominięte są podstawowe problemy (strata szwadronu przez 10 psk pod Myślenicami) lub ich waga została wyraźnie pomniejszona (jak np. zgubienie kompanii Vickersów).[1]
Pamiętniki Ferensteina są nieco inne i stanowią cenne uzupełnienie wcześniej opublikowanych wspomnień dowódców 10 BK. Ferenstein, często delegowany z rozkazami do jednostek liniowych, widzi ich w akcji, pamięta o wielu szczegółach, jak np. wcielenie jeszcze w czasie walk w Beskidzie Wysokim ochotników z batalionu obrony narodowej. Stawia przed oczami czytelników trudności z odwrotem otaczanych oddziałów, nie przemilcza utraty 3 szwadronu 10 psk. Do bardziej przejmujących obrazów należy ewakuacja porzuconej baterii artylerii z KOP w pierwszej fazie walk w Beskidzie Wyspowym. Warto zauważyć, że jedno działo (zapewne 75 mm) na pasach ostatecznie pociągnął „łazik”, natomiast przypadkowy zatrzymany PF 518 pociągnął dwa działa jednocześnie. Taka pouczająca ciekawostka.
Pamiętniki rotmistrza Ferensteina oceniam bardzo wysoko, jako ważne dla poznania wrześniowych losów 10 BK. Dla zainteresowanych tym tematem lektura konieczna, bo stanowiąca cenne uzupełnienie wspomnień Maczka i Skibińskiego.
Mieczysław Borchólski, Z saperami generała Maczka, WMON, Warszawa 1990;
Ludwik Ferenstein, Czarny naramiennik, WMON, Warszawa 1984
[1] Na marginesie tej ostatniej sprawy, przyszła mi do głowy smutna refleksja. Maczek w swoich wspomnieniach bardzo ubolewa, że zamiast obiecanego batalionu 7TP,dostał kompanie wysłużonych Vickersów. Jednak wiele z nią nie powalczył i odłączyła się ona od 10 BK w czasie jej walk odwrotowych. A jak zamiast niej byłby batalion czołgów, czy byłoby inaczej. Z drugiej strony wykorzystanie obu samodzielnych batalionów pancernych w ramach armii „Prusy” i „Łódź” było nierewelacyjne, a chyba gorsze niż losy wspomnianej kompanii Vickersów wspomagającej odziały Armii „Kraków” w ich walkach odwrotowych.
Eksport polskiego uzbrojenia w II Rzeczypospolitej
Długo nic nie pisałem na blogu. Sprawy zawodowe przydusiły inne aktywności. W tym czasie odrabiałem czytelnicze zaległości w odniesieniu do jednego z najbardziej mnie interesujących tematów, czyli do historii polskiej armii w okresie II Rzeczypospolitej. Skutkiem oddania się tej pasji jest poniższa nota, być może trochę za długa i za bardzo szczegółowa. Zamieszczam ją tutaj, na blogu ogólnokulturalnym, bo dobrze dokumentuje, czym się ostatnio czytelniczo fascynuję i z jakimi mniej więcej efektami.
Dawno nie czytałem książki naukowej z takim zainteresowaniem.[1] Pod wieloma względami jest to publikacja wzorowa. Oparta została o dogłębną kwerendę źródłową archiwaliów krajowych, w tym zwłaszcza wnikliwe przekopanie zasobów Centralnego Archiwum Wojskowego. Orientacja autorów w literaturze przedmiotu jest imponująca, a warto nadmienić, że armia II Rzeczypospolitej i kampania wrześniowa cieszą się dużym zainteresowaniem i ilość publikacji na te tematy jest ogromna. Poza tym autorzy starają się zachować obiektywizm w swoich badaniach, a ustaleniom nadać charakter czysto rzeczowy. Oba zamierzenia udało im się zrealizować, co godne jest najwyższego uznania. Z góry informuję, że książkę oceniam 10/10 i marzę, aby więcej tego typu książek pojawiało się na rynku wydawniczym, bo niby różnych publikacji zatrzęsienie, ale rzetelnych, dogłębnych opracowań niestety niewiele.
Eksport polskiego uzbrojenia jest tematem kontrowersyjnym, wzbudzającym niejednokrotnie skrajne emocje. Jak to się bowiem mianowicie stało, że armia cierpiąca na poważny brak nowoczesnego uzbrojenia, do ostatniej chwili pokoju właśnie takie uzbrojenie eksportowała?
Aby zrozumieć fenomen polskiego eksportu uzbrojenia, trzeba kilka kwestii wyjaśnić. Po wojnie dwudziestego roku w magazynach polskiej armii pozostało mnóstwo zróżnicowanego uzbrojenia, rosyjskiego, niemieckiego, austriackiego, francuskiego, włoskiego, a nawet japońskiego. Ze względu na konieczność unifikacji, część z tych zasobów trzeba było sprzedać, część udało się wymienić z innymi krajami. Do obsługi polskiego eksportu uzbrojenia, zarówno tego z magazynów, jak z bieżącej produkcji powołano spółkę SEPEWE, która jest głównym bohaterem omawianej książki.
W tym samym czasie rodził się polski przemysł produkujący uzbrojenie. Był on tak zaprojektowany, aby na wypadek wojny mógł w jak największym stopniu zapewnić dostawy dla polskiego wojska. Oczywiście w czasie pokoju zapotrzebowanie na uzbrojenie jest znacznie mniejsze (zwłaszcza w zakresie amunicji), ale fabryki ktoś musi utrzymywać. Bieżące zamówienia polskiej armii były ograniczone ze względów finansowych, ale także z powodu obiektywnych potrzeb. Najłatwiej było zapewnić utrzymanie mocy produkcyjnych w zakładach zbrojeniowych poprzez eksport ich produktów. Wreszcie za eksportem przemawiał tez wzgląd dewizowy. Gospodarka dwudziestolecia nie funkcjonowała w trybie wolnej wymiany walut. Ilość dewiz dostępnych dla potencjalnych importerów, także wojskowych np. w dziedzinie niezbędnych do produkcji materiałów, była ograniczona do limitu dewiz pozyskanych z eksportu. Zatem, co do zasady, za eksportem przemawiało wiele czynników.
Nie wszyscy jednak rozumieli te dość chyba oczywiste argumenty. Pierwsze zastrzeżenia do polskiego eksportu w 1939 roku pojawiły się tuż po zakończeniu kampanii wrześniowej. Były one ochoczo podchwytywane i sztucznie rozdymane przez Sikorszczyków, którzy byli zainteresowani w wykazaniu niekompetencji władz przedwrześniowych. Politykę rozgrywek personalnych prowadzili metodami brutalnymi i w wielu przypadkach przepustką do przydziału w nowej armii było złożenie donosu na poprzedników. Stąd wiarygodność relacji z tamtego kresu jest dość ograniczona.
W każdym razie, jak totalna krytyka rozpoczęła się już wtedy, tak trwa do dzisiaj. W opinii piszącego niniejsze słowa, im mniejsza wiedza na temat tego zagadnienia, tym krytyka intensywniejsza.
Autorzy Na krawędzi unikają pochopnych sądów, relacje i zawarte w nich argumenty konfrontują ze źródłami archiwalnymi. Zachowują powściągliwość, ale różne, najczęściej cząstkowe, opinie przecież wyrażają, a niektóre z nich pobudzają do polemiki. W dodatku pewną trudność stanowi fakt, że jakkolwiek eksportowi uzbrojenia w 1939 roku poświęcają osobny rozdział, to brak w nim jasno wyrażonego stanowiska autorów, które rozmywa się w masie szczegółowych dyskusji, argumentów i kontrargumentów. Problem w tym, że najczęściej wskazują błędy, zaniechania, nieporozumienia, czy pospolite mataczenie po fakcie. Krytycyzm nie jest wyrażony wprost, ale między wierszami jest widoczny.[2] W tym kontekście dziwi tytuł Na krawędzi ryzyka, bo jak rozumiem, w opinii autorów, ta krawędź została przekroczona.
Autorzy właściwie słusznie ograniczają ten budzący kontrowersje wątek do kilku kluczowych transakcji: dział przeciwlotniczych 40 mm dla Anglii i Holandii, armat przeciwpancernych 37 mm także dla Anglii i dla Rumunii oraz dostawy dla Bułgarii 42 samolotów liniowych PZL 43, czyli zmodyfikowanych „Karasi”. Rzeczywiście, te kontrakty budzą największe wątpliwości, ale wypreparowanie ich z całego kontekstu relacji wojskowych z tymi krajami i długoterminowych kontaktów dotyczących sprzedaży polskiego uzbrojenia, niestety nie ułatwia zrozumienia ich istoty. Każda z tych dostaw ma swoją historię i nie sposób wszystkich okoliczności tu omówić, ale chociaż niektóre chyba warto.
Zacznijmy od dostaw armat Boforsa dla Anglii. Był to pierwszy kontrakt, w którym to my sprzedawaliśmy uzbrojenie dla ówczesnego światowego mocarstwa, powszechnie postrzeganego jako potęga nr 1 na świecie. Wejście na taki rynek, to nie żart. Kontrakt był realizowany w cieniu podpisywanego wojskowego sojuszu z Anglią, który dla Polski miał znaczenie zasadnicze. Po drugie, w czasie, kiedy nasze fabryki produkowały armatki dla Anglii, my negocjowaliśmy kredyt na zakup uzbrojenia angielskiego dla polskiej armii, a później dostawę konkretnych jego elementów. Dodajmy, że my za zakupiony sprzęt płaciliśmy angielskim kredytem, ale sami prawdopodobnie dostawaliśmy zapłatę w ciepłych dewizach. Jako trzeci element kontekstu wspomnę tylko o oczywistym i powszechnie znanym fakcie, że we wrześniu płynęła już do portu w Konstancy eskadra Hurricanów. Czy można sobie wyobrazić, aby biorąc wszystko to pod uwagę, wstrzymać wysyłkę armat dla Wielkiej Brytanii? W pracy Deszczyńskiego i Mazura część z podniesionych przeze mnie czynników została przedstawiona, ale finalne wnioski i tak ich nie uwzględniały.
Poświęćmy także kilka zdań Rumunii. Prawie w ostatniej chwili (VII 1939) zdecydowaliśmy się na realizacje dostaw armatek przeciwpancernych 37 mm dla Rumunii i to w niebagatelnej ilości 250 sztuk. Warto przypomnieć, ze Rumunia była naszym kluczowym sojusznikiem w obronie przed ewentualną agresją ze wschodu. W 1939 Rumunii czuli już sowiecką presję, a jak pokazała aneksja Besarabii, poczucie zagrożenia było w pełni uzasadnione. Czy troska o morale sojusznika (o czym autorzy wspominają) i bodaj istotniejsza jeszcze troska o życzliwość państwa, przez które wiodła najważniejsza droga tranzytowa w obliczu spodziewanej wojny była wystarczającym uzasadnieniem dla realizacji tego kontraktu? A czy dość dobry los polskich żołnierzy internowanych po 1939 roku był wystarczającym potwierdzeniem słuszności o kilka miesięcy wcześniejszego wyboru? Szkoda, że ostatniego z tych argumentów autorzy nie zauważyli.
W czasie kiedy wspomniane kontrakty były zawierane, albo nikt wybuchu wojny nie przewidywał („Karasie” dla Bułgarii, 1938), albo wojna była prawdopodobna, ale nie była pewna. Dzisiejsze oceny pachną całkowicie ahistorycznym myśleniem. My wiemy, ze wojna wybuchła, mamy przekonanie, że była nieunikniona, ale nikt z ówczesnych decydentów takiej pewności nie miał. Zrywanie kontaktów w takiej sytuacji byłoby zwykłym awanturnictwem. Z powodu wydarzeń przyszłych niepewnych, tworzenie faktów dokonanych o rozległych konsekwencjach byłoby zachowaniem, delikatnie mówiąc, niepoważnym, a o polskich generałach można różne rzeczy powiedzieć, ale na pewno byli to ludzie bardzo serio traktujący swoje obowiązki i niewątpliwie nie byli awanturnikami.
Drugim poważnym argumentem przemawiającym za utrzymaniem tempa polskiego eksportu wojskowego był stan obciążenia polskiego przemysłu. Większość polskich fabryk zbrojeniowych nie pracowała w 1939 roku na pełnych obrotach. Dlaczego? Bo mimo gigantycznego wysiłku finansowego polskiego państwa, nie było go stać, na złożenie zamówień wysycających możliwości produkcyjne polskiego przemysłu. Eksport poprawiał (!!!) sytuację finansową sektora zbrojeniowego i dawał możliwości zwiększenia zamówień w przyszłości, a nie je ograniczał. Trzeba przyznać że w zakresie armat 37 mm i przeciwlotniczych 40 mm możliwości zwiększenia produkcji były już wyczerpane. Zwróćmy jednak uwagę, że dostawy eksportowe nie zaburzały w żadnym stopniu dostaw tego samego sprzętu dla polskiej armii. Zamówienia były realizowane, harmonogramy przestrzegane. Niewielkie odstępstwa były z góry uzgadniane ze Sztabem Generalnym i przez niego akceptowane.[3] Jeżeli ówcześni decydenci zechcieliby wydawać więcej niż mieli w budżecie, to mogli zamówić cała gamę innego również brakującego uzbrojenia artyleryjskiego, od moździerza 81 mm począwszy a na dalekonośnych armatach 105 mm skończywszy. W tym mogliby zwiększyć zamówienia na dobrą (i proporcjonalnie drogą) armatę przeciwlotnicza 75 mm produkowana w Starachowicach. Dodajmy, że armatek 40 mm mieliśmy kilkaset sztuk,[4] a dramatycznie brakowało właśnie sprzętu o większej donośności zabezpieczającego przed bombardowaniem z większej wysokości. Nie trzeba było zrywać kontraktów ani nic rekwirować, wystarczało złożyć zamówienie. Nie robiono tego nie dlatego, że ktoś był głupi lub mało przewidujący, ale dlatego, że nie było za co, tak samo jak nie byłoby czym zapłacić za zarekwirowane armatki z kontraktów dla zagranicy.[5] Tworzenie z tego zarzutu jest niepoważne. Ekonomia wojenna zaczyna obowiązywać dopiero w czasie wojny (a dokładniej od czasu mobilizacji), przed jej wybuchem wszyscy się kierują normalnymi zasadami budżetowymi, będąc przy zdrowych zmysłach nie można z tego powodu generować oskarżeń.
Autorom Na krawędzi mam tylko za złe, że w swojej argumentacji zauważyli wiele kwestii szczegółowych (co bardzo cenię), ale pominęli wiele aspektów ogólnych, które dla ówcześnie zapadających decyzji były przesądzające. Nawet jak je dostrzegli, to nie wyciągnęli właściwych, rozstrzygających wniosków. W przeciwieństwie do nich – pozwolę sobie na osobisty wtręt – ja, mimo upływu lat, jestem dumny z ówczesnych decydentów wojskowych, że potrafili od zera zbudować w ubogim kraju przemysł zbrojeniowy, który mógł konkurować z potęgami ówczesnego świata, że potrafili sprzedawać jego produkty, że byli solidnymi, obliczalnymi partnerami biznesowymi i odpowiedzialnymi sojusznikami. W całości się z ich decyzjami solidaryzuję.[6]
W jednym aspekcie podzielam krytyczne stanowisko duetu Deszczyński-Mazur. Chodzi mianowicie o to, co działo się w ostatnich dniach sierpnia. Po wprowadzeniu życie mobilizacji kartkowej, czyli od 24 sierpnia, powinna zacząć obowiązywać prawo wojenne, jeżeli nie de iure to na pewno de facto. Od tego momentu, nie tylko wywóz uzbrojenia powinien być wstrzymany (co nastąpiło), ale sprzęt powinien zostać natychmiast zadysponowany do właściwych jednostek, końcowa produkcja powinna ulec przyspieszeniu, odbiory uproszczeniu. W rzeczywistości jakby zapomniano o gotowym sprzęcie. „Karasie” wybuch wojny zastał w PZL lub na lotnisku przyfabrycznym, gdzie uległ uszkodzeniu podczas bombardowań 4 września. Przykre pytanie brzmi: a co on tam robił cztery dni po wybuchu wojny? Działa przeciwlotnicze przygotowane do ekspedycji marynarze z Lądowej Obrony Wybrzeża przypadkowo znaleźli w magazynach w Gdyni i byli w stanie je wykorzystać. Żołnierze Armii Pomorze, którzy znaleźli pod Toruniem w skrzyniach armatki przeciwlotnicze takich możliwości zapewne nie mieli.[7] Losów armatek przeciwpancernych nie znam, ale przypuszczam, że były podobne. To smutne przeoczenie i warto je wskazać. O tym sprzęcie w gorączce mobilizacyjnej po prostu zapomniano, tak jak o gotowych do odbioru czołgach 7TP w PZInż. czy „Łosiach” w nowozbudowanej wytwórni mieleckiej.[8] Zatem to nie był tylko problem sprzętu produkowanego na eksport, choć ten powinien być pod szczególnym nadzorem.
Na koniec jeszcze jedna polemika, ważna dla głównego wątku „eksportowego”, a dla rozumienia sytuacji polskiego dowództwa w 1939 roku wręcz fundamentalna. Chodzi tu mianowicie o stwierdzenie, że wyobrażenia polskich elit wojskowych o przyszłej wojnie wywodziło się „sprzed z górą dwudziestu lat” i było absolutnie błędne. Przesłanką do tego stwierdzenia miała być decyzja, że dostawy eksportowe zamierzano przerwać dopiero z chwilą ogłoszenia mobilizacji oraz spodziewane uruchomienie wojennej produkcji zamierzano przeprowadzić dopiero po tym momencie. Zatem „całość swych rezerw [przemysł] uruchomić miał nie wcześniej, niż w przededniu zbrojnej konfrontacji.” (s. 352) Na boku proponuję zostawić dyskusję z przekonaniem autorów o anachroniczności wyobrażeń polskich generałów o przyszłej wojnie, bowiem rozjaśnienie tej sprawy wymagałoby osobnego szkicu. Przyjmijmy, że nawet tak było. Nie sposób zgodzić się jednak z przekonaniem, że uzasadnieniem dla owej „anachroniczności” miały być decyzje o wstrzymaniu eksport dopiero z chwila mobilizacji, bowiem ten pogląd, jako dość oczywisty, w całości podzielam, podobnie jak każdy, kto się nad nim zastanowi. Ponadto, nie wyobrażam sobie, jak decyzje o przestawieniu produkcji na „tor wojenny” można by podjąć w jakimkolwiek wcześniejszym momencie. Kto bowiem zapłaci, za zwiększenie zatrudnienia do trybu wielozmianowego, za zużycie wszystkie zapasów i komponentów do produkcji „na maxa” niezależnie od wcześniejszych zamówień, kto ostatecznie zapłaci za wszystkie wytworzone produkty? Jak celnie zauważył marszałek Rydz Śmigły, przedwczesne ogłoszenie mobilizacji, czyli zanim będziemy posiadali pewność, że wojna wybuchnie, oznacza kompletną ruinę finansową państwa, ekonomiczny collapse. Mobilizacja przemysłu zbrojeniowego zanim wojna wybuchnie, nie będzie miała takiego pola rażenia, ale co najmniej budżet wojskowy przewróci, jeżeli nie rozpoczną się działania wojenne. Poza tym kto weźmie na siebie odpowiedzialność za panikę i tony sprzętu, które mogą okazać się zbędne i trafią wprost do magazynu. Zatem wojskowi decydenci nie mieli innego wyboru, niż czekać do ostatniej chwili, a ich wyobrażenia o przyszłym konflikcie, nie miały tu absolutnie nic do rzeczy.
Najbardziej jednak zaskakuje inny błąd intelektualny w przedstawionej wyżej konstrukcji. Jeżeliby ówcześni wojskowi mieli wyobrażenie, jak będzie przebiegała kampania wrześniowa, to ostatnia rzeczą, jaką zaprzątaliby sobie głowę byłaby sprawa eksportu. Znacznie bardziej fundamentalnym pytaniem, byłoby, czy w ogóle się bić w wojnie z góry przegranej i to przegranej w dramatycznym czasie kilkunastu dni. Czy warto zgodzić się na gigantyczne zniszczenia w Warszawie, na dziesiątki/setki tysięcy zabitych, po to tylko, aby w kilkanaście, góra trzydzieści dni ponieść sromotną porażkę, która raczej hańbi żołnierzy niż przydaje im honoru. Bardzo wątpię, aby posiadając taką wiedzę, zdecydowali się na walkę do ostatniego naboju. Po co w takim przypadku, mieliby zatrzymywać eksport narażając układy sojusznicze (Anglia, Rumunia), jak i tak dobrze by wiedzieli, że tych sto kilkadziesiąt armat nawet o kilka dni nie przedłuży polskiego oporu, a jeżeli nawet, to w najlepszym razie spowoduje tylko większe straty.
Do kampanii wrześniowej, w taki kształcie jaki znamy, doszło dlatego, że polskie dowództwo widziało szansę zwycięstwa dzięki wcześniejszej lub późniejszej, ale jednak ofensywie naszych zachodnich sojuszników. Na pewno było to przekonanie naiwne, może także za bardzo wierzono w odporność polskiego żołnierza i przetrwanie nawałnicy pierwszych dni. Ale to właśnie przekonanie dawało siłę całej elicie rządzącej, całemu społeczeństwu, do nadzwyczajnego wprost wysiłku włożonego w budowę przemysłu zbrojeniowego i utrzymanie ogromnej armii. Wszyscy byli gotowi do poniesienia wyrzeczeń, aby posiadać wojsko, które zapewni nam niepodległość. Z polskiego wojska wszyscy byli dumni, podobnie jak z uzbrojenia polskiej produkcji. Czy jest słuszne przekonanie, że za tymi wszystkimi wartościami stała tylko naiwność i anachroniczność wyobrażeń o przyszłej wojnie?
Może nieco przesadzam w komentarzu do mimochodem rzuconej uwagi, ale przyznaję, że bardzo mnie irytuje protekcjonalny stosunek dzisiejszych historyków w odniesieniu do ówczesnych decydentów wojskowych. Ta atmosfera pouczania post factum, poklepywania po plecach z przekonaniem, że teraz wiemy lepiej, a oni po prosu błądzili w swoich dziwnych i przedpotopowych wyobrażeniach o przyszłej wojnie. Zwykle stoi za tym zwykła ignorancja i niewiedza na temat rozlicznych uwarunkowań, którym oni podlegali, a także brak chęci do zrozumienia oczywistych ograniczeń, które krępowały ich decyzje. Podkreślam, że nie jest to przypadek Deszczyńskiego i Mazura, ci autorzy dysponują głęboką wiedzą i właściwymi kompetencjami analitycznymi, czyta się ich wywody z przyjemnością, nawet jeśli nie zawsze wzbudzają akceptację. Od czasu do czasu jednak nie wyciągają oni wystarczających wniosków syntetycznych; w morzu szczegółów, drobiazgowych przypisów i piętrowych analiz gubią uwarunkowania systemowe, nieredukowalne ograniczenia, a przez to tracą z pola widzenia oczywiste sukcesy, słuszność, a co najmniej konieczność, kluczowych wyborów i decyzji. Wykorzystywanie wiedzy o przyszłych wydarzeniach do oceny ówczesnych elit wojskowych, które z powodów oczywistych tej wiedzy mieć nie mogły, jest z pogranicza poprawności metodologicznej. Oceniać można aktorów przeszłych wydarzeń tylko na podstawie tego, co wiedzieli lub wiedzieć mogli, a nie w oparciu o to, co historycy wiedzą dzisiaj. Z tego powodu ów protekcjonalny ton występujący w wielu dzisiejszych pracach historycznych, jest dla mnie tak drażniący.
Koniec polemik i dyskusji. Podkreślam, że nie zmieniają one generalnie bardzo wysokiej oceny książki, która już weszła do kanonu lektur niezbędnych, jeżeli chce się poznać historię wojska II Rzeczypospolitej. Polemiki z zasady zabierają więcej miejsca, uruchamiają emocje i wyostrzają stanowiska. Tym bardziej jeśli dotyczą kontrowersji zaprzątających umysły od dobrych kilkudziesięciu lat i które, jak przypuszczam, nigdy nie zostaną ostatecznie zakończone. Zwracam jednak uwagę, że w przypadku Na krawędzi…, dotyczą one zdecydowanej mniejszości wniosków i ocen autorów, nawet jak zabierają większość miejsca w recenzji. Polemiki w tych sprawach są i będą nieuniknione. Z tym, że aby polemiki chociaż zbliżały się do rzeczowości potrzebna jest dobra faktografia, a tę książka Deszczyńskiego i Mazura dostarcza w obfitości i na bardzo rzetelnym poziomie. Ogromną zaletą książki są tabele (17 szt.) wydrukowane w postaci załącznika, które m.in. wyszczególniają wszystkie transakcje eksportowe, wyniki SEPEWE, obsadę personalną tej spółki, strukturę eksportu, kraje docelowe. To ogromna wartość sama w sobie, bo daje zobiektywizowana podstawę do różnych samodzielnych dociekań. Za dokładność i szczegółowość ustaleń autorzy mają mój głęboki szacunek.
Jedyne uwagi w tej materii rodzą się z niezaspokojonej potrzeby jeszcze większej ilości informacji. Na przykład chciałoby się wiedzieć, czy eksport nowego uzbrojenia był finansowo opłacalny. Sprawa nie jest prosta, bo inaczej to będzie wyglądało z poziomu fabryki, inaczej z poziomu władz wojskowych, a jeszcze inaczej z poziomu polityki dewizowej państwa. Co więcej analiza nie może być prosta, bo ceny nie są i nie mogą być porównywalne. Na zarządzaniu finansami znam się bodaj lepiej, niż na sprawach wojskowych, stąd wiem, o czym mówię, a czytelników nie chce zasypywać zbędnymi tu szczegółami. Podobnie sprawa ma się z poszczególnymi składnikami uzbrojenia. Autorzy słusznie skoncentrowali się na analizie terytorialnej eksportu, czyli jak wyglądały negocjacje i następujące po nich kontrakty realizowane dla poszczególnych państw (tu szczególnie ciekawa Hiszpania w okresie wojny domowej). Chciałoby się mieć taka analizę według zakresu rzeczowego, czyli analizę jak eksport wpływał na poszczególne składniki uzbrojenia, na jego rozwój (w lotnictwie na pewno), na opłacalność produkcji, na ceny jednostkowe, na kontrakty krajowe, na stan zapasów magazynowych. W tym ostatnim przypadku jest to szczególnie ciekawe. Autorzy na przykład mimochodem rzucają uwagę, że masowy eksport do Hiszpanii zredukował do zera stoki magazynowe. Czy na pewno? Na przykład niektóre bataliony obrony narodowej były wyposażone w karabiny Berthier i Lebel, podczas gdy obowiązującym standardem w polskiej armii były Mausery. Berthiery, a Lebele na pewno, należały zatem do klasycznych zapasów stokowych. A jak było w odniesieniu do innych rodzajów sprzętu, np. artyleryjskiego. Oj chciałoby się wiedzieć.
Oczywiście nie są to zastrzeżenia do książki, a jedynie postulaty badawcze. Jest zrozumiale, że każda książka ma jakiś określony zakres i nie można go w nieskończoność rozszerzać. Ból polega na tym, że autorzy osiągnęli w materii eksportu polskiego uzbrojenia niespotykany poziom kompetencji i jeżeli oni jeszcze czegoś nie napiszą, to w najbliższych latach nie zrobi tego już nikt, bo nie wyobrażam sobie, aby ktoś powtórzył wykonaną przez nich kwerendę archiwalną. Może mimo upływu lat i pewnie innych zainteresowań badawczych uda się jeszcze cos napisać. Lud jest złakniony wiedzy, bierzcie to szanowni autorzy pod uwagę.
Finalnie: szacunek i uznanie za rozległość badań, imponującą szczegółowość i dogłębność informacji. Kontrowersję były, są i będą, dobrze tylko dyskutować je na pewnym poziomie merytorycznym, a ten spółka autorska Deszczyński-Mazur zapewnia w stopniu rewelacyjnym. Ocena 10/10 jest dla mnie oczywista.
Marek Piotr Deszczyński, Wojciech Mazur, Na krawędzi ryzyka. Eksport polskiego sprzętu wojskowego w okresie międzywojennym, Neriton, Warszawa 2004
[1] Porównywalna, co do poziomu zainteresowania może być w ostatnich czasach i w podobnej materii tylko książka Tymoteusza Pawłowskiego Armia Marszałka Śmigłego. Jak czas pozwoli, to i o niej coś napiszę.
[2] Przy okazji: autorzy używają języka perswazji. Np. piszą o „upartym” realizowaniu kontraktów eksportowych, bynajmniej nie tłumacząc, na czym owa upartość miałaby polegać. Zanim się użyje słowa emocjonalnie nacechowanego, dobrze jest uzasadnić celowość takiego użycia. Ze swojej strony dodam tylko, że w przekonaniu zwykłego człowieka wywiązywanie się z podpisanych umów jest rzeczą normalną, uczciwą, nie „upartą”. Jeżeli już, to upartość cechuje tych, którzy tę zasadę uporczywie podważają.
Skoro jesteśmy przy zasadach – trudno mi wybaczyć autorom sflekowanie płk. Wiatra za brak zainteresowania zakupionym przez lewicowych Hiszpanów wyposażeniem wojskowym, które nie zostało wyekspediowane i zalegało w magazynie wolnocłowym w Gdyni. Autorom zwracam uwagę, że owo wyposażenie było cudzą własnością. Położenie na nim ręki komuniści nazywają „nacjonalizacją”, ale normalni ludzie – kradzieżą. Przed wojną oficerów obowiązywały reguły honorowe, dziwię się, że tak wybitni znawcy przedwojennego wojska tego nie rozumieją, a z tego „nierozumienia” wyciągają daleko idące wnioski ogólne.
[3] W tym kontekście najbardziej niepokojąca jest informacja, że realizacja kontraktu eksportowego „Karasi” dla Bułgarii zaburzała cykl produkcyjny „Łosi” dla polskiego lotnictwa. Jeżeli tak było, to wydaje mi się, że nastąpił jakiś brak we współpracy wojskowych z PZL. Nie widzę istotnej przeszkody aby priorytet produkcyjny nadać „Łosiom”, tym bardziej, że w produkcji samolotów występowały często opóźnienia niezawinione przez producenta, a związane przesuwaniem terminu dostaw przez kooperantów, zwykle tych zagranicznych. Warto przy tym podkreślić, że Sztab Generalny zwykle wyrażał zgodę na kontrakty eksportowe pod warunkiem, że nie będą one miału wpływu na terminowość dostaw dla polskiej armii. Biorąc to pod uwagę, wydaje się, że PZL wykroczyły poza posiadane zgody, jeżeli rzeczywiście opóźniły produkcję „Łosi” z powodu kontraktu eksportowego.
Na marginesie tej sprawy jedna uwaga do autorów Na krawędzi. W innym miejscu piszą oni, że być może niepotrzebnie rozbudowywano przemysł wojskowy, zamiast środki przekierować na sfinansowanie bieżącej produkcji uzbrojenia. Zwracam uwagę, że te dwa spostrzeżenia są wzajemnie sprzeczne. Jeżeli bowiem PZL Okęcie (WP1) nie mogła sobie poradzić z realizacją zamówień na jednoczesną produkcję relatywnie krótkich serii obu tych samolotów, to oznacza to, że inwestycja w PZL WP2 była niezbędna. Podobnie jak niezbędna była inwestycja w zakłady Cegielskiego w Rzeszowie (ppanc 37 mm i plot 40 mm), zakłady w Stalowej Woli i w zakłady produkujące amunicję do masowo produkowanego sprzętu artyleryjskiego.
[4] Trudno ustalić, ile dokładnie ich mieliśmy we wrześniu 1939 roku. Najczęściej padają liczby 286, 306 lub 358, szczegółowa dyskusja tych liczb: Na krawędzi…, s. 357, przyp. 27.
[5] Finansowanie zamówień przedstawiam oczywiści w pewnym uproszczeniu. Rzeczywistość w 1939 roku była bardziej złożona, mam tego świadomość. Modelowo jednak argumenty są dość bezwzględne.
[6] Dla porównania warto sobie uświadomić, w jakiej sytuacji dziś jest polski przemysł zbrojeniowy. Nie jesteśmy w stanie wyprodukować nawet samolotu szkolnego, zatem o eksporcie nawet mowy być nie może. Ówcześnie sami produkowaliśmy cała gamę sprzętu lotniczego i eksportowaliśmy go do wielu krajów. Sprzedawaliśmy licencje na polskie konstrukcje, wspieraliśmy uruchomienie produkcji w innych krajach. Czy dziś bylibyśmy w stanie coś takiego zrobić? Zanim zacznie się krytykować ówczesne polskie sukcesy, warto sobie porównawczo uświadomić gorzką prawdę o dzisiejszych możliwościach Polski.
[7] Nic nie wiemy o losach znalezionych w transporcie armat. Wątpliwe jednak, aby w ówczesnej sytuacji frontowej dałoby się je zmontować i wykorzystać.
[8] Z „Łosiami” sprawa jest bardziej złożona, ale niepokoi sytuacja, że prawie gotowe samoloty, stały w fabryce i dostały się w ręce Niemców. W atmosferze mobilizacji chyba trzeba było podejmować decyzje, o skierowaniu do linii nawet nie w pełni wyposażonych samolotów, jeżeli spełniały minimum wymagań użytkowych no i oczywiście bezwzględnie przyspieszyć produkcję i czynności odbiorowe.
Samolot bombowy PZL 37 Łoś
Publikacja popularna, jak jedna z wielu. Dużo zdjęć, rysunków, niewiele tekstu. Nie byłaby by warta recenzowania, gdyby nie jej przedmiot.
PZL 37 „Łoś” był samolotem podwójnie genialnym. Po pierwsze, był to obiektywnie jeden z lepszych bombowców w swojej klasie. Nie ustępował ówczesnym wersjom niemieckiego Heinkla 111 ani Dorniera 17. Wiele rozwiązań technicznych w nim zastosowanych wyprzedzało swoja epokę, np. jednogoleniowe podwozie z dwoma niezależnie mocowanymi kołami, co bardzo ułatwiało start i lądowanie na lotniskach polowych o nierównej nawierzchni. Kolejnym doskonałym rozwiązaniem był laminarny profil skrzydła, który dawał optymalne własności aerodynamiczne. Warto sobie również uświadomić, że wyprodukowanie tego samolotu stawiało Polskę w bardzo elitarnym klubie krajów produkujących wielosilnikowe bombowce (razem z Polską to osiem krajów, wliczając w to USA i Japonię).
Drugim powodem genialności „Łosia” był kontekst, w jakim powstał i był produkowany. W 1918 roku Polska nie dysponowała żadnym przemysłem zbrojeniowym, o lotniczym nawet nie wspominając. Nie posiadaliśmy żadnych kadr inżynierskich, nikt nie miał doświadczenia w projektowaniu samolotów. Zaczęliśmy od prostszych konstrukcji sportowo-turystycznych, stopniowo dochodząc do coraz bardziej skomplikowanych i zaawansowanych technicznie. Na końcu tej drogi był właśnie „Łoś”. Warto sobie również uświadomić, że „Łoś” został zaprojektowany w Państwowych Zakładach Lotniczych (stąd PZL) na Okęciu w Warszawie i tam też był początkowo produkowany. Bezpośrednio przed wybuchem wojny produkcja seryjna rozpoczęła się w zakładach w Mielcu, które zostały świeżo wzniesione, właśnie miedzy innymi po to, aby budować w nim seryjnie samoloty nowych polskich konstrukcji.
Dla samolotów najbardziej newralgiczna częścią były silniki. Były one wytwarzane w PZL w Warszawie, ale w stadium rozruchu były nowo wybudowane zakłady silników lotniczych w Rzeszowie, gdzie docelowo miała być przeniesiona produkcja jednostek napędowych do „Łosia”. We wszystkich obszarach następował niebywały skok technologiczny, nawet jeżeli silniki były produkowane na licencji. Wszystkie te działania mniej więcej się koordynowały, a ich ukoronowaniem był właśnie „Łoś”, pierwsza polska nowoczesna konstrukcja z całej kolejki czekającej na seryjną produkcję. Był jeszcze myśliwski „Jastrząb”, rozpoznawcza „Mewa”, „Sum” czyli unowocześniony „Karaś”, a kolejne w stadiach prototypów. Warto jeszcze nadmienić, że gotowy do seryjnej był również PWS 33 „Wyżeł”, czyli dwusilnikowy samolot szkolny przygotowujący pilotów i strzelców pokładowych dla załóg „Łosia”, a także w przyszłości dla „Wilka”, czyli ciężkiego myśliwca z dwoma jednostkami napędowymi. Warto zwrócić uwagę, że ewentualna produkcja samolotu szkolnego, umożliwiała skierowanie do oddziałów bojowych znacznie większej ilości samolotów, które do tej pory dedykowane były działalności szkoleniowej.
Sprawdzianem jakości „Łosia” były zamówienia eksportowe. W różnych fazach pertraktacji były kontrakty na ponad 100 sztuk tego samolotu dla Bułgarii, Rumunii, Jugosławii, Turcji i Grecji. Dla porównania powiedzmy, że polskie lotnictwo w eskadrach liniowych dysponowało 36 samolotami w eskadrach liniowych i 10 z bieżącej produkcji. Ogólnie wyprodukowano ok. 120 sztuk tego samolotu, oblatano 92, ale tylko czterdzieści kilka było w pełni wyposażonych i uzbrojonych. Porównanie tych liczb daje wyobrażenie, w jakiej proporcji do ogólnej produkcji znajdowała ilość samolotów w jednostkach liniowych.
Musi imponować, że II Rzeczpospolita posiadała długoterminowy plan rozwoju polskiego lotnictwa wojskowego i potrafiła go realizować w bardzo niesprzyjających warunkach. Udało się skoordynować prace projektowe, budowę zakładów produkcyjnych, przygotowanie samolotu szkoleniowego, promocje eksportu. Czy dzisiaj bylibyśmy w stanie zrealizować choćby ułamek takiego ambitnego planu?
Andrzej Glass, Samolot bombowy PZL. 37 Łoś, ZP Grupa, Stratus, 2012
Sport w przedwojennej Warszawie
Sentymentalna podróż po przedwojennej Warszawie. Wspaniałe zdjęcia opatrzone ciekawymi, oryginalnymi komentarzami. Najbardziej uderza w całej książce atmosfera entuzjazmu do uprawiania sportu. O komercjalizacji jeszcze się nie mówiło, państwo nie dotowało kultury fizycznej, zmieniło się to dopiero w 1926 r. (a towarzystwa sportowe działały od 1878 r.) kiedy powstał Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, ale i tak sytuacja była kompletnie nieporównywalna z dzisiejszą. Aby funkcjonować jako członek powiedzmy Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego trzeba było płacić niemałe składki. Ale też jak przyjemnie się ten sport uprawiało – w centrum toru kolarskiego na Dynasach była jeziorko, na nim wyspa, gdzie przygrywała orkiestra. W takich warunkach, to można nawet i sport uprawiać.
Głównym powodem zainteresowania tą książką-albumem nie był jednak sentyment do sportu, ale przepiękna szata graficzna. Ogólny pomysł kompozycyjny, aby oryginalne zdjęcia z epoki opatrywać dłuższymi, refleksyjnymi komentarzami jest wzorowy. Zdjęcia dobrano bardzo udanie, oprawa graficzna całości jest naraz oryginalna i klasyczna, zrobiona ze smakiem i wyczuciem. Proszę np. zwrócić uwagę na liternictwo znajdujące się na okładce – oczywiście pochodzi ono z epoki. Bardzo polecam nie tylko zainteresowanym meritum (Warszawa, sport, II Rzeczpospolita), ale także miłośnikom ładnych, ze smakiem zrobionych książek, 9/10.
Sport w przedwojennej Warszawie. Wodniacy, cykliści, piłkarze, Ośrodek Karta, Warszawa 2012
1 Pułk Artylerii Motorowej w II Rzeczypospolitej
Duże rozczarowanie. Autor nie zamieścił najciekawszych informacji z punktu widzenia artylerii motorowej w 1939. Nie dowiadujemy się, że pułk wystawił niepełne dywizjony artylerii dla 10 BK i WBPM, zatem oczywiście nie dowiadujemy się dlaczego tak się stało, czy zabrakło armat i haubic przygotowanych do ciągu motorowego, czy zabrakło ciągników, czy czegoś innego. Nie wiemy nic o stanie wyposażenia pułku w sprzęt motorowy przed wrześniem 1939, nic o problemach w motoryzacji artylerii, autor pominął nawet, jakich ciągników używały poszczególne dywizjony. Pominięcie takich problemów wymagać musiało dużego wysiłku, bo to przecież kluczowe kwestie dla tej jednostki. Przypomnijmy – jedynej w armii przedwrześniowej jednostki artylerii zmotoryzowanej. Warto również zwrócić uwagę, że był to bodaj jedyny przypadek, kiedy w zasadniczym rozmiarze nie wykonano planu mobilizacyjnego w1939 r. Nie znam przypadku, aby pułk piechoty nie zdołał zmobilizować jednego ze swoich batalionów, czy pułk kawalerii wyruszył na front bez jednego szwadronu.
Mamy za to ciekawy opis historii walk pułku w 1920 roku, a także sporo drugorzędnych informacji o przekształceniach poszczególnych dywizjonów artylerii górskiej w okresie dwudziestolecia, bowiem 1 pułk artylerii motorowej powstał w1931 roku z przekształcenia pułku artylerii górskiej. Opis dotyczący udziału 16 dam (10 BK) i 2 dam w kampanii wrześniowej jest wystarczający, choć to są fakty dość powszechnie znane z innych publikacji.
Natomiast bardzo interesujące są dane o trzecim dywizjonie artylerii wystawionym w 1939 roku, czyli o 6 dam, wyposażonym w armaty 120 mm, stąd zwany „ciężkim”. Dywizjon osiągnął gotowość bojową po mobilizacji powszechnej, stąd 1 września zastał go jeszcze w macierzystej jednostce w Stryju. Przydzielony był do Armii Łódź, do której nie mógł już dotrzeć, zmieniono zatem mu przydział na Armię Lublin gen. Piskora, później Armię Małopolska gen. Fabrycego, a na końcu podporządkowano go Frontowi Północnemu Dęba Biernackiego. W tym chaosie zmiennych kierunków marszu utracona została rzecz najcenniejsza: manewrowość i wielka siła ognia (jak na polskie warunki). Po raz kolejny potwierdziła się zasada, że jednostki pancerne i zmotoryzowane powinny walczyć w dużych ugrupowaniach, bo tylko wtedy można wykorzystać walor ich ruchliwości, zdolności nocnego odskoku i podjęcia już rano walki w innym miejscu. Lawirując po lasach pomiędzy spanikowaną piechota nie mógł odegrać większej roli. Jakże inna byłaby rzeczywistość, gdyby na przykład znalazł się w ugrupowaniu bojowym10 BK.
Do ciekawych problemów zaliczam wrześniowe losy Ośrodka Zbierania Nadwyżek. Nie bardzo wiadomo dlaczego zamiast organizować w Stryju zaplecze dla walczących jednostek artylerii motorowej ośrodek uzupełnień został skierowany transportem kolejowym w okolice Przemyśla. Także w tym przypadku autor informuje czytelników o uzbrojeniu oddziału w broń strzelecką, konsekwentnie pomija natomiast zasoby artyleryjskie tego oddziału. Można by wnosić, że nie posiadał żadnych dział, ale przypadkowo dowiadujemy się, że jedno z nich (75 mm) zostało zniszczone w czasie bombardowania. Opisywać jednostkę zmotoryzowanej artylerii tak jak marszowy oddział piechoty to sztuka nie lada. Warto natomiast zwrócić uwagę, że w tym oddziale zapasowym znajdowało się wielu oficerów, podczas gdy płk Łunkiewicz z Departamentu Artylerii MSWoj. twierdzi, że generalnie wojska artyleryjskie cierpiały w 1939 roku na radykalny niedobór oficerów. Gdzie leży prawda? Może wytłumaczeniem jest fakt, że byli to głównie oficerowie rezerwy, a braki dotyczyły oficerów i podoficerów zawodowych, ale także w tym przypadku niefrasobliwy autor monografii takiej informacji nie zamieszcza, bo – sądząc z bibliografii – relacji płk. Łunkiewicza po prostu nie znał.
Dalsze losy Ośrodka Zbierania Nadwyżek były takie, że pod Radymnem (okolice Przemyśla) utknął i rozkazem dowódcy OK Przemyśl został zawrócony do Stryja. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że a) w bezpośredniej bliskości znajdował się w bojach odwrotowych wystawiony przez ten pułk16 dam (w składzie 10 BK), który po walkach pod Jordanowem, został poharatany i cierpiał na braki osobowe, zwłaszcza w zakresie oficerów i b) w okolicy Przemyśla brak było jakichkolwiek oddziałów, które można by wykorzystać do obrony miasta lub linii Sanu. Dodajmy, że 7 września 10 BK została podporządkowana dowódcy Armii Karpaty i 8 września zajęła pozycje obronne pod Rzeszowem, zatem dowódca artylerii tej armii powinien nad sprawą zapanować, a wygląda, jakby o tym nic nie wiedział. A przecież podstawową funkcją ośrodka zapasowego danej jednostki jest zapewnienie jej uzupełnień.
Generalna ocena książki wypada ujemnie, nie do zaakceptowania jest pominięcie podstawowych informacji o problemach w motoryzowaniu artylerii, o brakach mobilizacyjnych i przyczynach tych braków, pominięcie informacji o używanych ciągnikach artyleryjskich. A przecież to był jedyny pułk artylerii zmotoryzowanej w przedwojennej armii, jak w jego monografii nie ma takich informacji, to gdzie miałyby się znajdować. W historii pułków piechoty?
Piotr Zarzycki, 1 Pułk Artylerii Motorowej, Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 1992
2 batalion pancerny z Żurawicy
Niniejsza nota jest początkiem cyklu wielu refleksji z lektur poświęconych wojskom pancernym i motoryzacji armii polskiej w 1939 roku. Związane to jest z moimi wieloletnimi zainteresowaniami, którym teraz postanowiłem dać wyraz w formie nieco bardziej uporządkowanej. Zatem należy się spodziewać większej ilości informacji na ten temat. Siłą rzeczy poruszane będą też kwestie związane z rozwojem przemysłu obronnego, a nawet z kwestiami finansowymi, bo rozwój nowoczesnego uzbrojenia nieuchronnie wiąże się z pieniędzmi.
Tytułowy 2 batalion pancerny stacjonujący w Żurawicy był klasyczną jednostką czasu pokoju. W przypadku wojny wystawiał on kilka jednostek bojowych, a sam zamieniał się w ośrodek zapasowy dla wojsk pancernych. Zatem we wrześniu 1939 roku mobilizował on: 2 batalion czołgów (samodzielny), kompanię czołgów Vickers (walczącą w ramach 10 Brygady Kawalerii gen. Maczka), dwie kompanie tankietek, również dla tej brygady, trzy kompanie wolnobieżnych czołgów Renault FT 17 (całkowicie przestarzałych z okresu I wojny światowej) i kilka samochodowych kolumn transportowych. Był to, ze względu na potencjał mobilizowanych jednostek, największy batalion pancerny w przedwojennej Polsce.
Warto zatem przyjrzeć się, jak wystawione przez niego jednostki poradziły sobie w walce. Zacznijmy od trzech kompanii Renault FT 17. Były to czołgi jeszcze z okresu I wojny światowej, bardzo wolne i na dodatek wysokie, co czyniło je łatwym celem dla nieprzyjaciela. Znajdowały się w odwodzie Naczelnego Wodza, który zamierzał skierować je do obrony Warszawy. Tam nie dotarły ze względu na zniszczoną sieć kolejową. Dwie z nich przypadkowo wzięły udział w obronie twierdzy Brześć i było to najwłaściwsze, choć przypadkowe ich użycie. Jako tako nadawały się jako ruchomy punkt ogniowy w obronie stacjonarnej.
Kompania Vickersów, czołgów nie pierwszej już młodości, ale pod względem walorów bojowych porównywalnych z 7TP, przez pierwszych kilka dni walk w Beskidzie Wyspowym bardzo efektywnie, choć ze sporymi stratami, wspierała walki 10 BK. Później w czasie odwrotu została odcięta od brygady gen. Maczka i już w składzie tylko dwóch plutonów walczących niezależnie dzielnie wspierała jednostki piechoty Grupy Operacyjnej gen. Boruty Spiechowicza. Mimo działań w bardzo niesprzyjających warunkach, dzielnie walcząc nawet pojedynczymi czołgami, zniszczeniu uległa dopiero ok. 15 września.
Drugi batalion czołgów składający się z 49 maszyn 7TP to największa i najważniejsza jednostka mobilizowana przez 2 batalion pancerny. Od początku jego szlak bojowy przebiegał niezgodnie z planem. Miał on wejść w skład Armii Prusy, ale został wywagonowany w obszarze działań Armii Łódź i jej dowództwo prawem kaduka przejęło batalion, uznając, że jest on im niezbędnie potrzebny. Wziął on udział 5 września bodaj w największym starciu pancernym podczas kampanii wrześniowej usiłując przeciwdziałać sforsowaniu przez niemiecką 1 DPanc. rzeki Prudki. Zadał Niemcom spore straty, ale i sam stracił kilka maszyn. Efektywność jego działań istotnie utrudniał fakt, że pomyłkowo w czasie mobilizacji zabrano z Żurawicy części do Vickersów, a nie do 7TP, zatem uszkodzone czołgi albo porzucano, albo części wymontowywano z innych uszkodzonych wozów bojowych. Po bitwie nad Prudką batalion podzielił się na dwa ugrupowania, które niezależnie od siebie, wycofywały się na wschód właściwie bez kontaktu z nieprzyjacielem, biorąc udział jedynie w drobnych potyczkach, w tym z niemiecką V kolumną. Jedno z ugrupowań skończyło swój żywot pod Warszawą. Ograniczone w możliwościach bojowych przez brak paliwa, zostało łatwo rozbite przez Niemców. Drugie dotarło do twierdzy Brześć, gdzie korzystając z warsztatów tamtejszego batalionu pancernego, przeprowadziło naprawy swoich czołgów, niezbędne remonty i konserwacje, po czy znalazło się w ugrupowaniu rezerw Naczelnego Wodza i wraz z nim przesuwało się w kierunku południowych granic Rzeczypospolitej. Ostatecznie czołgi tego ugrupowania po kilku potyczkach, na południe od Kowla zostały spalone przez własne załogi z powodu braku paliwa.
Kolejne dwie kompanie tankietek mobilizowane w Żurawicy weszły w skład 10 BK, jedna jako samodzielna kompania czołgów rozpoznawczych, druga jako integralna część brygadowego dywizjonu rozpoznawczego. Z tym, że dla dywizjonu rozpoznawczego dostarczono 13 TKF z rezerwy mobilizacyjnej. Przeszły one cały szlak bojowy brygady. Co ciekawe, walka w ramach dobrze dowodzonej jednostki, gdzie dookoła występowały oddziały zmotoryzowane, spowodowała, że tankietki okazały się przydatnym środkiem walki. Zwłaszcza ciekawa jest informacja, że pod Albigową, gdzie wykonano kontratak na niemieckie pododdziały pancerne tankietki dobrze dały sobie radę, zwłaszcza te wyposażone w nkm 20 mm wz. 38, który okazał się skutecznym narzędziem zwalczania niemieckich czołgów lekkich. Do dywizjonu rozpoznawczego dostarczono bardzo rzadką wersję tankietek, czyli TKF. Były to TK3, w których zamontowano silnik Fiata. Wspominam o tym, bowiem właśnie tankietka TKF znajduje się w muzeum w Belgradzie, a jest to zapewne wóz bojowy z dywizjonu rozpoznawczego, którego sprzęt znalazł się Węgrzech i stamtąd zapewne trafił do Jugosławii. Jeszcze kilka lat temu była to jedyna zachowana oryginalna tankietka, a wyprodukowano ich przecież ok. 500 sztuk. Poza tym Eugeniusz Nowak w monografii Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK twierdzi, że dostarczono tylko 11 TKF (brak 2!), w kompanii brakowało też części samochodów, a dowódcą tymczasowym oddziału był podchorąży, czyli niedoszły oficer w trakcie szkolenia. Źle to świadczyło o zdolnościach mobilizacyjnych 2 batalionu pancernego.
Oprócz jednostek pancernych batalion wystawił kilka kolumn samochodowych. Zdumiewa informacja, że jedna z kolumn sanitarnych zaginęła. Została spotkana przez dowódcę służby medycznej armii Karpaty, skierowana w określone miejsce, do którego nie dotarła. Zdumiewające – dezercja, użycie niezgodne z przeznaczeniem i rozkazem?
Co po przeglądzie losów bojowych jednostek pancernych rzuca się w oczy? Po pierwsze błędna koncepcja użycia tych jednostek. Wzorem naszych wielkich sąsiadów-wrogów, powinniśmy używać tych jednostek w sposób skoncentrowany w większych ugrupowaniach. Znaliśmy ich doktrynę wojenną, wiedzieliśmy o niemieckiej koncepcji blitzkriegu, wiedzieliśmy o tworzeniu wielkich jednostek, dywizji i korpusów pancernych lub zmotoryzowanych. Sami jednak używaliśmy naszych oddziałów w sposób rozproszony, pojedynczymi batalionami lub nawet kompaniami. Spowodowało to, że nasze szczupłe siły pancerne nie odegrały nawet tej roli, jaką mogły odegrać. Przecież 2 batalion czołgów był jedną z dwóch największych polskich jednostek pancernych. Po jednej bitwie, bardzo zresztą interesującej i efektywnej dla strony polskiej, batalion przestał się liczyć wojskowo, manewrując w rozproszeniu na tyłach frontu. Zupełnie inaczej by wyglądała rzeczywistość, gdyby był on częścią większej jednostki zmotoryzowanej, na co wskazują doświadczenia 10 BK gen. Maczka.
Samodzielne działanie batalionu czołgów miało też fatalne konsekwencje dla technicznych aspektów użycia czołgów. Powinno dawać do myślenia, że 63% strat sprzętu, to były straty marszowe, a nie bojowe. Czyli: brak części, brak możliwości naprawy i przeglądów, brak paliwa, za mały park naprawczy itd. W sytuacji, kiedy obok siebie walczyłoby wiele oddziałów zmotoryzowanych ten problem by występował w dużo mniejszej skali. Proszę zwrócić uwagę, że 10 BK nie straciła żadnego pojazdu z powodu braku paliwa, nic nie wiem, aby straciła jakiś sprzęt bojowy z powodu braku zaplecza naprawczego. Trzeba lojalnie dodać, że wpływ na fatalną sytuację w tej materii miała skandaliczna pomyłka z zabraniem z garnizony niewłaściwych części zamiennych.
Tutaj dochodzimy do kolejnej kwestii – jakości dowódcy odpowiedzialnego za to niedociągnięcie. Major Karpów, dowódca 2 bcz miał wcześniej kiepskie opinie przełożonych i nigdy nie powinien być dowódcą liniowym jednego z najważniejszych oddziałów pancernych. Tu powinni trafiać najlepsi z najlepszych, tymczasem mjr Karpów najpierw dopuścił do podziału batalionu, a w końcowej fazie walki go porzucił, udając się do Warszawy na poszukiwanie paliwa, zamiast wysłać w tym celu innego oficera. Zresztą dowódca bliźniaczego 1 bcz też się nie popisał w czasie kampanii wrześniowej. Polityka personalna w wojskach pancernych nie była widocznie optymalna. Być może w normalniejszych warunkach ci dowódcy by się lepiej spisali, ale w warunkach ekstremalnie niekorzystnych zabrakło im hartu ducha i zwyczajnie sobie nie poradzili.
Nie rozumiem również, dlaczego 2 bcz był mobilizowany tak późno, że wybuch wojny zastał go w transportach. Jednostki pancerne są mocno stechnicyzowane, wymagają szkolonych specjalistów, zatem nie widzę powodu, dlaczego nie osiągały gotowości bojowej w trakcie mobilizacji alarmowej, a dokładnie dlaczego w ich przypadku mobilizacja alarmowa została tak późno zadecydowana.
Na koniec jeszcze uwaga na temat tego, co pozostało z 2 batalionu pancernego po wystawieniu mobilizowanych jednostek, czyli o ośrodku zapasowym. Celem takiego ośrodka jest zasilanie jednostek frontowych uzupełnieniami. Tak się złożyło, ze w bezpośredniej bliskości ośrodka zapasowego w Żurawicy walczyła 10 BK, która żadnego wsparcia z jego strony nie otrzymała. Zapewne to błąd Dowództwa Okręgu Korpusu w Przemyślu, ale dobrze o dowództwie ośrodka zapasowego to też nie świadczy.
Podsumowując: monografia 2 batalionu pancernego jest nadzwyczaj ciekawa i pouczająca. Antoni Nawrocki rzetelnie przedstawia losy 2 batalionu pancernego, założenia mobilizacyjne, sprzęt, jaki batalion miał do dyspozycji, a wreszcie wojenne losy wystawionych przez ten batalion jednostek. Jedyne namierzone przeze mnie błędy lub nieścisłości dotyczą kompanii tankietek TKF zmobilizowanych dla Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK. Częściowo autora usprawiedliwiam, bo kiedy pisał on on monografię 2 bpanc. nie istniała jeszcze historia Dywizjonu Rozpoznawczego, dzięki której mogłem zweryfikować ustalenia Nawrockiego.
Antoni Nawrocki, 2 batalion pancerny (Żurawica 1935-1939), Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 2006.
Pirat stepowy Łubieńskiego, czyli biografia Nestora Machny
Nestor Machno, bo o nim jest właśnie ta książka, jest postacią bardzo interesującą, choć zapewne nieznaną ogółowi czytelników. W czasach rewolucji bolszewickiej był on ukraińskim przywódcą oddolnego, autonomicznego ruchu chłopów na Ukrainie, jak sugeruje autor książki, lub pospolitym watażką czy mordercą, jak twierdzą historycy sowieckiego autoramentu, taki sam jak wszyscy bolszewicy i ich poputczycy, jak dodaje wielu innych.
Kim więc był Machno i jego chłopsko-kozacka armia zwana machnowcami? Sam Machno był zadeklarowanym anarchistą, na tyle już znanym, że odsiedział po rewolucji 1905 roku 9 lat w carskim więzieniu za swoją działalność. Polegała ona na napadach rabunkowych na okolicznych bogatszych mieszkańców w okolicy Hulajpola, wsi z której pochodził Nestor Machno i która była później centrum zorganizowanego przez niego ruchu. Pozyskane w ten sposób pieniądze szły na działalność organizacji anarchistycznej. Zwróćmy uwagę, jak różniło się to od działalności organizacji Bojowej PPS Piłsudskiego, która też organizowała ekspropriacje, ale tylko grabiąc rosyjskie instytucje rządowe. Nikomu by nawet nie przyszło do głowy, aby napadać na osoby prywatne, a tym bardziej na takich akcjach koncentrować się w swej działalności. Wstęp do późniejszych działań Machny był więc znamienny.
Z więzienia wyszedł zaraz po abdykacji cara Mikołaja i wrócił do Hulajpola. Jeszcze przed rewolucją październikową stanął na czele lokalnego komitetu rewolucyjnego, który podzielił pańską ziemię pomiędzy chłopów. Oczywiście nie obeszło bez mordów, podpaleń, grabieży. Z bolszewikami dobrze współpracował, z Dybienką, dowódcą wojsk bolszewickich na Ukrainie, zawarł sojusz wojskowy.. Kiedy po pokoju brzeskim do Hulajpola wkroczyli Niemcy, Nestor zdążył uciec, ale jego rodzina stała się obiektem ślepego odwetu. Kilka osób zostało zabitych (w tym jego starszy brat), natomiast Nestor wylądował w Moskwie, rozmawiał z samym Leninem, który przyjął go ciepło, ale anarchistów skrytykował za „fanatyzm, utopizm i brak realistyczne wizji przyszłości” (w tym przypadku akurat miał rację).
Wiedziony żądzą czynu, Machno wrócił na Ukrainę, gdzie w sąsiedniej wsi wraz towarzyszami postanowili założyć oddział partyzancki, chroniący ludność przed grabieżami Niemców. Zajęli oni Ukrainę po to, aby zapewnić głodującej Rzeszy dostawy żywności, nakładali kontrybucje i grabili, ile się tylko dało. Partyzantka Machny wtedy właśnie zdobyła zwolenników i przerodziła się w chłopską, anarchistyczną armię. Od razu zaczęły płonąć zabudowania niemieckich kolonistów, których były sporo na Ukrainie, znów polała się krew: nie żołnierzy niemieckich, a cywilów.
A potem znów pojawili się biali, potem bolszewicy. Machno zawsze miał się za rewolucjonistę i z czerwonymi ochoczo współpracował. Na tle działalności Czeki (zwanej niekiedy Czerezwyczajką, poprzedniczki NKWD) i kolejnych, tym razem bolszewickich rekwizycji, pojawiały się tarcia, ale Machno utrzymał front wspólnej walki z białymi i ukraińskim Dyrektoriatem. Taka mnie więcej rzeczywistość trwała aż do pokoju ryskiego, kiedy to bolszewicy sami zerwali sojusz, Machnę uznając za kontrrewolucjonistę. Rozpoczęła się obława. Ostatecznie pokonany Machno musiał udać się na emigrację.
Łubieński przedstawia ukraińskiego chłopskiego atamana jako postać w gruncie rzeczy pozytywną, wzbudzającą sympatię swoją naturalnością, polotem, odwagą. Momentami ta solidarność z bohaterem jest niesmaczna, jak np. wtedy, kiedy zatrzymał on okolicznego szlachcica:
„Skacz do Hulajpola, jak ci się uda pożyjesz.” Nieszczęsny ziemian kicał podobno jak zając, ale kiedy partyzanci się już naśmiali, ktoś podobno podszedł i go zastrzelił.[1]
Ciekaw jestem, jaki byłby Wasz, Czytelnicy, komentarz do tego wydarzenia?
Mój jest taki: zdemoralizowana rewolucją chłopska banda popisuje się okrucieństwem. Od bolszewickiej Czeki różnią ich tylko metody, ale skutek jest ten sam. A jaki jest komentarz autora?
Chłopskie oddziały brały srogi rewanż na właścicielach ziemskich z poczuciem, że nie tylko siła, lecz także słuszność są po ich stronie. [2]
Autor powstrzymuje się od ocen, przedstawia tylko racje uczestników tych wydarzeń, szkoda, że racje ofiary zostały pominięte.
Trudno się z taką postawą zgodzić. Podobnie jak zupełnie nie zgadzam się z oceną Machny zasygnalizowaną powyżej. Rewolucję rosyjską mam za nieszczęście dla ludzkości, za które zapłaciło głową kilkadziesiąt milionów ludzi. Ci którzy przyczynili się do jej sukcesu, a Machno do takich należał, na ordery i uznanie na pewno nie zasługują. Tym bardziej, że oddziały Machny zachowywały się jak rozzuchwalona tłuszcza, grabiły, mordowały gwałciły, nierzadko siały zniszczenia tylko dla przyjemności samej destrukcji. Łubieński przedstawia racje uczestników wydarzeń, ich rodzin. Pomija racje tysięcy przez nich pomordowanych. To jest nie fair. Jako odtrutkę pokazującą te same wydarzenia od drugiej strony polecam wspomnienia Marii Dunin-Kozickiej, które dobrze pokazują, jakimi metodami działało chłopstwo ukraińskie.[3]
Mimo dość fundamentalnych zastrzeżeń, książkę czytałem z przyjemnością. Może to i dobrze, że ktoś oddał głos kompletnie zapomnianemu chłopskiemu przywódcy, a przez to samym chłopom, których głos jest zwykle pomijany przy wielkich wydarzeniach, ale którzy zwykle najboleśniej ponosili skutki tych wydarzeń.
Książka ma charakter reportażu historycznego, zatem często czytamy, kto w której chałupie mieszkał i jak ona dziś wygląda, ale o szerszym kontekście historycznym przypadków życiowych Nestora Machny się niczego nie dowiemy. Jak ktoś wie, po co Niemcy znaleźli się na Ukrainie, to rozumie, do czego musiało to doprowadzić, jak nie wie, to się połapać nie może. Podobnie z Pawłem Dybienką. Jak ktoś wie, jaka była jego kariera wojskowa podczas rewolucji (ciąg morderstw we flocie bałtyckiej, a potem tchórzostwo na froncie)[4], ten wie czym się ten sojusz musiał skończyć i jaka była naiwność prostolinijnego Machny. Może jednak ten brak kontekstu ma jeden plus? Czytelnik jest w tych wydarzeniach kompletnie zagubiony, podobnie jak ich uczestnicy, którzy też w chaosie ciągle zmieniających się okoliczności zorientować się nie mogli. Podobieństwo perspektywy poznawczej podobno dobrze wpływa na empatię…
Ostatnia uwaga dotyczy swego rodzaju lekkości w przedstawianiu faktów, np. po wypuszczeniu z carskiego więzienia, 20 marca Machno wyruszył do Hulajpola (s. 38), a przybył tam już w lutym (s. 40). Takich kwiatków, mniej jednak oczywistych, jest niestety więcej.
Podsumowując: ciekawa książka, o ciekawej, zapomnianej postaci; w czytaniu zajmująca, choć oceny autora budzą zasadniczy sprzeciw, szczegółowa w głównym nurcie narracji, ale pomijająca tło wydarzeń. Mimo różnych zastrzeżeń 8/10.
Stanisław Łubieński, Pirat stepowy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
[1] S. Łubieński, Pirat stepowy, s. 69
[2] Tamże
[3] Maria Dunin-Kozicka, Burza od Wschodu, Oficyna Wydawnicza Volumen, Warszawa 1990. W sprzedaży dostępne jest nowe wydanie tej książki.
[4] O bardzo ciekawych przypadkach Dybienki wnikliwie pisze Wiktor Suworow. Por.: W. Suworow, Oczyszczenie, Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Warszawa 2002, s. 75-104.
Erika Steinbach, kto to jest
Z dużym opóźnieniem dotarł do moich rąk, szczegółowy artykuł dotyczący okoliczności pobytu rodziców Eriki w Rumii i jej narodzin, co jest szczególnie interesujące w kontekście jej statusu „wypędzonej”.
Przechodząc do istoty rzeczy. Ojciec Eriki, feldfebel, czyli sierżant, Wilhelm Karl Hermann trafił do Rumii, miejscowości znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie Gdyni, w 1941 roku. Pracował w obsłudze lotniska, pochodził z Hanau koło Frankfurtu nad Menem. W Rumii poślubił swoja narzeczoną, Erikę Grote, która przyjechała tu za swoim ukochanym z Berlina, a urodziła się w Bremie.
Erika Hermann (po mężu Steinbach) urodziła się w Rumii 25 lipca 1943 roku.
W tym miejscu warto przypomnieć, że przed 1 września 1939 Rumia wchodziła w skład Państwa Polskiego i była bujnie rozwijającą się osadą stanowiącą naturalnie zaplecze dla rozbudowującej się Gdyni. Po wejściu wojsk niemieckich do Rumii rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania Polaków. Kogo nie zamordowano, wywożono do Stutthofu lub wysiedlano do Generalnej Guberni. Czarna kartę miał również w tej okolicy Wehrmacht, którego żołnierze rozstrzelali 21 jeńców wojennych pochodzących z Wejherowskiej Kompanii Ochotniczej.
W tej właśnie podbitej miejscowości, na krwi rozstrzelanych, w domach wysiedlonych, Erica Steinbach znalazła swój Heimat, z którego została wypędzona, cudem unikając tragedii „Wilhelma Gustloffa”, na którego pokład rzekomo rodzinie nie udało się dostać. Okazało się to kompletna mistyfikacją, bowiem matka Eriki, przeczuwając co się będzie działo, już w styczniu 1945 r. wyjechała wraz córeczką do Hanau, do rodziny męża, podczas gdy ewakuacja uciekinierów przez „Wilhelma Gustloffa” miała miejsce w marcu 1945 r., czyli w dwa miesiące później.
Reasumując: Erika Steinbach urodziła na terenach podbitych, włączonych do Rzeszy w wyniku napaści na Polskę w 1939 r. Jej ojciec służył w wojskach okupacyjnych. Jej rodzice nie mieli nic wspólnego z rzekomym Heimatem Eriki, bowiem pochodzili z rdzennych terenów niemieckich oddalonych o setki kilometrów od Gdyni. Nikt jej nie wypędził, bo matka przewidując klęskę wojsk niemieckich wcześniej wyjechała powracając w rodzinne strony. Powoływanie się Steinbach, że pochodzi z rodziny Luftwaffenoffizier jest nieprawdziwe, bo pochodziła z rodziny prostego podoficera służb pomocniczych, podobnie nieprawdziwe jak budowanie mitologii cudownego uniknięcia losu pasażerów „Wilhelma Gustloffa”.
Najbardziej jednak oburza prawne zakwalifikowanie Eriki Steinbach do grona wypędzonych. W ten sposób dziecko Rudolfa Hoesa urodzone w Auschwitz, w czasie gdy był jego komendantem, mogłoby mieć status wypędzonego, podobnie jak dziecko gestapowca z Warszawy (ciekawe ilu ma taki status, prawo niemieckie jest jak widać bardzo pojemne). Zresztą rodzinom gestapowców z Warszawy wcale bym się nie dziwił: spokojne życie w dzielnicy zamkniętej, żywności z rekwizycji w bród, można utrzymać cała familię w Reichu, zawsze można zażądać dodatkowej polskie służącej lub postrzelać sobie do Żydów. I nagle, z tego miłego miejsca, ktoś brutalnie ich wypędza, kończąc dolce far niente. To doprawdy bezczelność i wymagać powinna zadośćuczynienia, najlepiej finansowego i wypłaconego przez Polaków, bo rząd niemiecki już swoje zrobił.
Budowanie przez Ericę Steinbach mitologii, że Pomorze Gdańskie, w niemieckiej terminologii Westpreussen (Prusy Zachodnie), to jej Heimat, podobnie jak wielu innych Niemców, jest historyczna niegodziwością, zwłaszcza oburzającą, kiedy dotyczy to ludności napływowej lub rodzin wojsk okupacyjnych.
Podobnie oburza, że Steinbach w ogóle ma status „wypędzonej” i po licznych publikacjach w Polsce, nikt nie zamierza tego statusu zweryfikować. Albo niemieckie prawo jest w tej materii kompletnie koślawe, albo jego stosowanie odbywa się według kryteriów poprawnościowych. Tak czy inaczej, bezczelność jest tutaj oczywista i pokazuje z jaką protekcjonalnością Niemcy prowadzą swoją politykę wobec Polski. Dla równowagi dodajmy, że Polacy w Niemczech nie mają statusu mniejszości narodowej.
Polacy często narzekają na jakość demokracji w naszym kraju. Niemcy są często stawiane za przykład państwo prawa, porządku, sprawnej gospodarki. Czy nie przedwcześnie? Czy akurat w stosunku do Niemców powinniśmy odczuwać jakieś kompleksy? Po akcji Steinbach nie musimy się wstydzić Leppera w polskim rządzie, ani Palikota w opozycji. Standard. U innych jest jeszcze gorzej, można dowolnie kłamać o własnej przeszłości i nie powoduje to żadnych skutków.
Jedna rzecz jest natomiast pewna – powinniśmy się uczyć od Niemców, jak prowadzić politykę historyczną.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na kwestie świadomości wśród „wypędzonych”. Na ciekawy trop w tej sprawie naprowadził mnie Marlow recenzując książkę Marii Podlasek o wypędzeniu Niemców. Autorka zwraca w niej uwagę, na niezrozumienie przyczyn wypędzenia, bowiem
„we wspomnieniach niemieckich świadków rzadko pojawia się refleksja na temat wojny, Hitlera, narodów uciskanych przez III Rzeszę – także w ich imieniu” a „ludność cywilna Niemiec w chwili upadku III Rzeszy nie nosiła w sobie zazwyczaj poczucia winy. Większość nie znajdowała więc wytłumaczenia dla zaistniałej sytuacji i widziała w Polakach i Rosjanach agresorów, którzy napadli na ich kraj.”[1]
Wydaje się, że u każdego Polaka taka postawa musi budzić zdumienie i irytację. Niemcy zamieszkali na wschodzie nie wiedzieli, kto wywołał wojnę, nie wiedzieli o masowych represjach i wysiedleniu swoich polskich sąsiadów, nie zauważyli zniknięcia Żydów? Spodziewali się, że nikt nie wystawi za to Niemcom rachunku?
Na zakończenie jeszcze refleksja natury ogólnej. Co pewien czas powraca dyskusja na temat sensu istnienia IPN (znane frazy „spalić” lub „zabetonować”). Przy okazji tego drobnego artykułu wyrażam wdzięczność za istnienie IPN i za tego typu publikacje, rozpoczynające narodową dyskusję.
Piotr Szubarczyk, Piotr Semków, Erica z Rumii, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej, 5/2004
[1] Cytat za blogiem „galeria kongo” jak w linku umieszczonym w tekście. Autorowi dziękuję za zwrócenie uwagi na tę książkę, a zwłaszcza za podniesiony powyżej aspekt świadomościowy wpędzeń.