Aparat sprawiedliwości wobec morderstwa Grzegorza Przemyka
1.O reportażu Łazarewicza napisano już wystarczająco dużo. Mogę zatem ograniczyć się do stwierdzenia, że to książka wybitna. Nawet wątpliwej konduity dziennikarzowi (tytuł Hiena roku w 2016 przyznany przez SDP) może udać się stworzyć dzieło klasy wysokiej. Mnie jednak zainteresowało to, co w książce jest potraktowane albo bardzo krótko, albo w ogóle zostało pominięte.
2. Sędziowie. Film powstały na podstawie książki kończy się procesem. Naturalnie wszyscy czekają, że wyrok w sądzie będzie choć częściowo sprawiedliwy. Ani w książce, ani w filmie nie ma słowa o naciskach na sąd. I tu wielkie rozczarowanie. Policjanci zostają uniewinnieni, a sanitariusze – wrobieni przez MSW – skazani. Warto zatem przyjrzeć się, kto w składzie sędziowskim zasiadał. Byli to: Janusz Jankowski, przewodniczący składu oraz Ewa Gutowska-Sawczuk i Andrzej Lewandowski.
3. Wyrok był haniebny i cały skład sędziowski powinien być objęty infamią. Uniewinnienie Kościuka mogę uzasadnić (patrz poniżej), Denkiewicz powinien być skazany bez dyskusji (to ten, który mówił „bijcie tak, aby nie było śladów”). Najbardziej obrzydliwym naruszeniem przyzwoitości sędziowskiej było skazanie sanitariuszy. Cała Polska, 36 milionów ludzi wiedziało, że milicja chce wrobić pracowników pogotowia. Na procesie odwoływali swoje zeznania, opinie biegłych też temu przeczyły. Nawet mocodawcy tego mataczenia wiedzieli, że jest to lipa. Sąd jednak zgodnie z politycznym zamówieniem skazał sanitariuszy. Do tego uznał, że zeznania świadków Cezarego Filozofa i Jakuba Kotańskiego są niewiarygodne.
4. Za sprzeniewierzenie się zasadzie niezawisłości sędziowskiej nikomu włos z głowy nie spadł. Janusz Jankowski był sędzią do emerytury, miał dobrą opinię, był nawet wiceprezesem Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Ewa Gutowska-Sawczuk również orzekała po 1989. Andrzej Lewandowski przeszedł do stanu adwokackiego, trudno powiedzieć kiedy.
5. Oczywiście przeciwko nim nie było prowadzone żadne postępowanie o zbrodnię sądową, żadne postępowanie dyscyplinarne. Nikt ich nie niepokoił. Nawet dziennikarze.
6. Koncepcja Adama Strzembosza, że stan sędziowski „sam się oczyści” okazało się kompletną bzdurą, a on sam ze wstydu powinien zapaść się pod ziemię. Tymczasem udziela nowych wywiadów, nawet o wielkości osobnej książki, chętnie recenzuje innych, sobie do zarzucenia nic nie ma. Wątku odpowiedzialności sędziów Łazarewicz w swojej książce nie podjął nawet jednym słowem.
7. Prokuratorzy. Przy sprawie zabójstwa Przemyka w książce przewija się ich cała galeria. Jedni zachowywali się lepiej, drudzy gorzej. Najhaniebniej zachowywały się dwie panie (Wiesława Bardonowa i Anna Detko-Jackowska), które zamiast oskarżać, broniły milicjantów, natomiast atakowały Barbarę Sadowską, matkę zamordowanego. Klasyczne komunistyczne popychadła, które realizowały polecenia KC PZPR. Im również włos z głowy nie spadł, nikt ich nie próbował objąć śledztwem. Bardonowa sama odeszła z prokuratury w 1990 r. nie chcąc poddać się weryfikacji, którą w prokuraturze jednak przeprowadzono, w sądach – oczywiście nie.
8. Ireneusz Kościuk główny podejrzany o zamordowanie Grzegorza Przemyka w służbie milicyjnej/policyjnej pozostał do 2004 roku, kiedy przeszedł na emeryturę.
9. Po 1989 roku do sprawy powrócono. Toczył się cały korowód procesów, apelacji, powtórnych procesów, znów apelacji i w końcu kasacji. Co istotne, z policjantów skazano tylko Denkiewicza „za podżeganie”, ale wyroku nie odsiedział chowając się za papierami od psychiatry. Kościuka i innych milicjantów bijących Przemyka systematycznie uniewinniano, nie mogąc przypisać im konkretnego udziału w biciu, a zwłaszcza ustalić, kto zadał cios śmiertelny. Sprawa była łudząco podobna do procesu plutonu ZOMO strzelającego w „Wujku”, tam również nie można było ustalić, kto oddał strzały śmiertelne.
10. Przez lata w polskim sądownictwie obowiązywał algorytm konieczności precyzyjnego ustalenia, kto konkretnie oddał strzał lub uderzył powodując śmierć. Oczywiście działo się tak tylko w odniesieniu do politycznych zbrodni komunistycznych, w normalnych przestępstwach kryminalnych wystarczył udział w bójce ze skutkiem śmiertelnym. W obu tych przypadkach ostatecznie po wielu latach sadownictwo przełamało niemoc i sprawców z Wujka skazano. W sprawie Przemyka skazano w końcu tylko Kościuka, innym milicjantom się upiekło. Sąd jednak uznał, że stosuje się tu przepisy Kodeksu Karnego, a nie ustawy o IPN, otwierając w ten sposób furtkę do umorzenia w kolejnych instancjach z powodu przedawnienia.
11. Finał. Ojciec Grzegorza Przemyka, nie odpuścił i sprawa trafiła do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, ten zaś w 2013 roku uznał, że Polska naruszyła art. 2 E Konwencji Praw Człowieka i że postępowanie było prowadzone przewlekle i nie zmierzało do odnalezienia sprawców. Droga hańby polskiego wymiaru sprawiedliwości została w końcu zamknięta i celnie podsumowana.
Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, Czarne 2017, 2021, s. 328.
John Le Carré nie żyje
O biografii Le Carrégo piszą wszyscy, zatem to mogę sobie podarować. Może z tym wyjątkiem, że przez kilka lat pracował w brytyjskich służbach specjalnych, zatem wiedział, o czym pisze.
Był absolutnym i niepodrabialnym mistrzem powieści szpiegowskiej. W jego książkach oficer wywiadu to niepozorny człowiek, grzebiący się nieustannie w materiałach archiwalnych, analizujący mnóstwo szczegółów. Przy tym nieprawdopodobnie bystry, zwracający uwagę na detale, których inni nie zauważają. Warto też podkreślić, że Le Carré tworzył zawsze rozbudowane psychologiczne portrety swoich postaci. Wykreowany przez niego świat był diametralnym przeciwieństwem tego znanego z przygód Bonda.
W swoim pisarstwie osiągnął taki poziom, że był nie tylko wirtuozem powieści sensacyjnej, ale wybitnym literatem tout court.
Był jednym z najciekawszych pisarzy współczesnych, przynajmniej w moim odczuciu. Jeśli kiedykolwiek sam bym coś chciał napisać, to niezależnie od tematyki wzorowałbym się właśnie na Le Carrém. Dokładna narracja, przemyślana fabuła, ciekawe, głębokie postaci, niespieszna akcja, troska o szczegół. To wszystko jest mi bardzo bliskie.
W niniejszym blogu zrecenzowano wiele jego książek, a on sam był jedynym pisarzem, który miał (i ma nadal) swój własny tag.
Bardzo, bardzo żałuję, że już nic o jego nowych powieściach nie napiszę.
Po tym wszystkim, co napisałem, nie mogę jednak nie zauważyć niepokojącej ewolucji Le Carrégo. Od jakiegoś momentu pojawił się w jego pisarstwie chorobliwy antyamerykanizm, który niestety chyba lekko wypaczał jego finezyjne fabuły. Im bardziej widział złych Amerykanów, tym mniej zauważał agresywnych Rosjan. A na marginesie, w Wielkiej Brytanii to nie Amerykanie mordowali na ulicach swoich byłych agentów, tylko niestety Rosjanie.
Na koniec mała dykteryjka. Le Carré to literacki pseudonim, właściwie nazywał się David John Cornwell. Ostatnie 40 lat swojego życia spędził w Kornwalii (Cornwall) w miejscowości St. Burian. Czyli Cornwell z Cornwall.
Gra tajemnic, czyli jeszcze raz o Enigmie
Zainteresowałem się problemem Enigmy i polskiego wkładu w złamanie tego szyfru. Pojawi się w związku z tym kilka not na ten temat.
Zaczynam od filmu Gra tajemnic i książki, na podstawie której ów film nakręcono. Od razu powiedzmy, że film jest znacznie lepszy od książki. Jako historyk muszę jednak uczciwe powiedzieć, że do słabych stron filmu należy precyzja w przedstawianiu realnych wydarzeń, natomiast bardzo dobrze wypada osobista historia Turinga podkreślona doskonałą rolą Benedicta Cumerbatcha. Na marginesie dodam tylko, że to jemu należał się Oskar za pierwszoplanową rolę męską, a zadowolić się musiał tylko nominacją.
Kilka kwestii w filmie budzi jednak sprzeciw. Po pierwsze rola Polaków – wspomniano co prawda, że przyczynili się do złamania Enigmy i jest to niewątpliwy postęp, bo w poprzednim filmie (Enigma) nie tylko nie padło o tym ani jedno słowo, ale jeszcze jedynego Polaka przedstawiono jako zdrajcę, który zaślepiony antysowieckością był gotowy pracować dla Niemców. To było wprost nieprzyzwoite. Tym razem chodzi „tylko” o pominięcie, które byłoby może uzasadnione faktem, że film nie relacjonuje historii złamania niemieckiego szyfru maszynowego, a jest przede wszystkim bardzo osobistą biografią jednego z angielskich matematyków. Problem jednak w tym, że ów matematyk, czyli Alan Turing, blisko współpracował z Polakami. Tu warto wyjaśnić, że do czasu podboju Francji brytyjscy kryptoanalitycy kooperowali z polskimi matematykami mającymi własny ośrodek na terenie wtedy ciągle jeszcze niepodległej Francji. Niemieckie klucze szyfrowe były łamane równolegle w obu ośrodkach, a efektami prac natychmiast się wymieniano. Co więcej, Turing odwiedził polską placówkę, zapewne chcąc się zapoznać z metodami pracy znacznie bardziej od niego doświadczonych Polaków. Czyli krótko mówiąc – przyjechał po korepetycje. Film o tym milczy, ale do pewnego stopnia jego twórców może usprawiedliwiać to, że w biografii Turinga Andrew Hodges też ów fakt pominął, a zrobił tak dlatego, że po prostu o nim nic nie wiedział, bo nie znał polskiej literatury przedmiotu.
Poważniejsze zastrzeżenie historyczne budzi scena kulminacyjna, kiedy to angielscy kryptolodzy decydują, czy właśnie złamane niemieckie depesze dotyczące wojny na Atlantyku ujawniać, czy też zachować dla siebie, aby nie zdradzić w ten sposób faktu złamania niemieckiej Enigmy. Błąd jest w tej scenie potrójny. Kryptolodzy nie odszyfrowywali depesz, to robiła zupełnie inna komórka. Skala odczytywanych komunikatów szła w tysiące sztuk i zaprzęganie do tego najbardziej fachowego personelu byłoby bez sensu. Matematycy łamali jedynie klucze i przekazywali je dalej. Po drugie, analitycy nie mieli żadnego wpływu na sposób dystrybucji i wykorzystania rozszyfrowanych depesz, nie wiedzieli nawet do kogo trafiają, ani jaki użytek z nich jest robiony. Wreszcie po trzecie: Anglicy w okresie, kiedy byli w stanie łamać niemieckie szyfry, podczas zmagań na Atlantyku korzystali z nich bez ograniczeń. Prowadzili wtedy wojnę na śmierć i życie; obawy przed ujawnieniem dekryptażu Enigmy musiały ustąpić na plan dalszy.
Poza tym jaki to był realny użytek? Najczęściej chodziło tylko o zmiany tras konwojów w taki sposób, aby omijały one ustalone przez radiowywiad pozycje u-bootów. Był jednak pewien wyjątek – kilka razy udało się odczytać niemieckie depesze ustalające dokładnie miejsce spotkania u-bootów z podwodnymi transportowcami (zwanymi „mlecznymi krowami”). W tym przypadku wysyłano siły uderzeniowe, głównie lotnicze. Były to bardzo bolesne ciosy, bo zatopienie „mlecznych krów” radykalnie ograniczało możliwości długotrwałego działania u-bootów na odległych akwenach. Był taki moment, kiedy Niemcy stracili wszystkie tego typu transportowce, zatem mieli poważny kłopot ze ściągnięciem do bazy okrętów podwodnych operujących u wybrzeży Stanów Zjednoczonych (puste zbiorniki paliwowe!). Skuteczność aliantów akurat w tym obszarze powinna dać im do myślenia.
Rzeczywiście Niemcy zaczęli coś podejrzewać, ale ich podejrzenia szły w kierunku infiltracji agenturalnej Kriegsmarine, wprowadzili zatem bardziej skomplikowane procedury obchodzenia się z tablicami kodowymi, wirnikami, sposobami ich wymiany itd. Natomiast zdolność konwojów do omijania miejsc wyczekiwania wilczych stad tłumaczyli sobie nadzwyczajną skutecznością brytyjskiej radiogoniometrii. Co naprawdę dziwne, nie podejrzewali złamania szyfru! Wprowadzali co pewien czas kolejne modyfikacje utrudniające, a okresowo uniemożliwiające dekryptaż, ale były to działania, nazwijmy to – rutynowe, wynikające ze słusznej skądinąd teorii szyfrowania, która mówi, że im więcej jednorodnego materiału porównawczego, tym łatwiej szyfr złamać.
Tyle o filmie. Jeżeli zaś chodzi książkę Hodgesa, to przede wszystkim należy powiedzieć, że jest ona stanowczo za długa. Autor upchnął w niej mnóstwo trzeciorzędnych szczegółów biografii Turinga. Naprawdę jest mało istotne z kim spędzał on wakacje w czasach studenckich i jakie wsie wtedy odwiedzał. Zdecydowanie natomiast brakuje szerszego kontekstu prac nad Enigmą, na przykład dotyczących sposobu wykorzystania pozyskanych w ten sposób danych. Jest to wiedza łatwo dostępna, a kilka zdań istotnie rozszerzałoby świadomość czytelników. Jak już wskazałem, brak w książce podstawowych dla sprawy informacji o kooperacji z Polakami. Na plus autorowi trzeba tylko zaliczyć, że we wstępie do polskiego wydania uczciwie przyznaje się do tego braku. Pytanie tylko, czy w kolejnych wydaniach angielskich ów brak został uzupełniony?
Do poważniejszych mankamentów zaliczam również brak informacji o prawdziwych przyczynach rozstania się Turinga z Blechtley Park. Wszystko wskazuje na to, że udzielono mu urlopu zdrowotnego i sfinansowano wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ponieważ Turing po prostu psychicznie zaniemógł, czyli mówiąc kolokwialnie – zwariował. W pracy pojawiał się rzadko i nieregularnie, brudny, nieogolony, wyglądało jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Może z przepracowania, może z napięcia psychicznego i życia wśród milionów cyferek (vide Piękny umysł). Pominięto ten aspekt w książce, nie mógł zatem znaleźć się w filmie. Cienkie aluzje, że mogło chodzić o jego homoseksualizm są nie na miejscu, bo w Bletchley Park pracowało środowisko intelektualistów, które było dość tolerancyjne.
Do mocnych stron książki zaliczam natomiast bardzo ciekawe zarysowanie problemów matematycznych, którymi zajmował się Turing. Autor, sam matematyk, dobrze zrozumiał intelektualne tło jego dociekań. W efekcie otrzymujemy krótką historię kilku teorii matematycznych i przegląd tego, czym żyli ówcześni matematycy. Dla mnie, laika w tej dziedzinie, ten poziom szczegółowości był wystarczający dla poszerzenia horyzontów.
Wracając do tematów filmowych – bardzo ciekawy i rzetelny film dokumentalny o polskim wkładzie w rozszyfrowanie Enigmy nakręciła BBC. Był to jeden z odcinków serii Heroes of war. Poland z polskim tytułem Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej. Bardzo rzetelna robota, nie mam żadnych uwag merytorycznych. Bardzo się cieszę, że Anglicy sami taki film wyprodukowali i brytyjska publiczność mogła go obejrzeć. Wyrażam natomiast zdumienie, że Polacy w tej sprawie pozostają bierni i polska telewizja zamiast różnych głupot nie produkuje tego typu filmów. Tym to dziwniejsze, że zainteresowanie tematem jest bardzo duże: powstają kolejne książki (i sprzedają się na pniu), a szkoły za patronów wybierają polskich kryptoanalityków (zobacz tu i tu). A różni „mędrcy” kręcący się dookoła mediów nadal powtarzają, że mają dość tematów bogoojczyźnianych. Pytanie, jak daleko może się posunąć ich alienacja od prawdziwego społeczeństwa i jak długo ci pseudointelektualiści oderwani od realnych zainteresowań ludzi będą decydowali o kształcie polskich mediów?
Na koniec oceny: film Gra tajemnic 8/10, książka Andrew Hodgesa Alan Turing: Enigma 6/10, dokument BBC Heroes of war. Poland 10/10.
PS Łamaniem szyfrów i kodów zajmują się, zgodnie z przyjętą terminologią kryptoanalitycy, którzy niekoniecznie musza być matematykami. Kryptolodzy zaś zajmują się tworzeniem szyfrów. Z powodów trudności w zastąpieniu słowa „kryptoanalitycy” używałem wymiennie kryptologów, analityków i matematyków. Proszę o zrozumienie.
Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, Wielka Brytania 2014, w roli Turinga Benedict Cumerbatch
Andrew Hodges, Alan Turing: Enigma, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014.
Heroes of war. Poland. Tytuł polski: Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej (Witold Pilecki, Złamanie Enigmy, Cichociemni, Żegota, Krystyna Skarbek), produkcja BBC.
Obce ciało Zanussiego
Trudno było obejrzeć ten film. Trzy tygodnie po premierze, w Warszawie nie było ani jednego spektaklu przez cały tydzień. Małe zainteresowanie ? Wątpię. Raczej cenzura prewencyjna lub tylko popisy walczącej poprawności. W końcu udało mi się film zobaczyć w lokalnym kinie w Grodzisku Mazowieckim i sala była do połowy wypełniona. Kino to wcale nie jest małe, zatem frekwencja była chyba na tyle dobra, że nie uzasadniała, dlaczego w wielkich sieciach film przestano grać. Na pewno więcej osób ma o filmie wyrobione zdanie, niż go oglądało. Chwilami myślę, że dotyczy to także zawodowych recenzentów.
Główna oś fabularna filmu jest dość prosta. Angelo i Kasia (Agata Buzek) poznają się we Włoszech, gdzie razem uczestniczyli w grupie modlitewnej Focolari. Zakochują się w sobie, ale Kasia podejmuje decyzję o wstąpieniu do klasztoru. Wraca do Polski i realizuje swoje powołanie. Trwa w nim niezależnie od nacisków swojego ojca nieakceptującego jej decyzji i próśb zakochanego Angela, który też przyjeżdża do Polski i podejmuje pracę w korporacji. Tam spotyka Kris (Agnieszka Grochowska), bezwzględną i demoniczną menedżerkę. Świat korporacji jest całkowicie odmienny od dotychczasowych doświadczeń Angela. Warto podkreślić, że zachowania młodych ludzi związanych z ruchem religijnym są dość realistyczne, podobnie jak atmosfera wyścigu szczurów w korporacji. Szokiem może być tylko zestawienie tych diametralnie różnych środowisk.
W zasadzie zgadzam się z Zanussim. Świat rzeczywiście jest pęknięty na dwie części: ludzi wierzących, a w każdym razie otwartych na wartości chrześcijańskie i niewierzących libertynów (nie liberałów) oglądających świat przez pryzmat ideologicznych poprawności, kariery, pieniędzy, bo przecież nie innych wartości. Problem tylko w tym, że ten podział ma światłocienie, a w filmie Zanussiego ich zabrakło. W życiu zwykle nic nie jest proste i o takich nieprostych przypadkach warto robić filmy.
Mimo tego zastrzeżenia Obce ciało obejrzałem z przyjemnością, może dlatego, że pogląd Zanussiego wyrażony w tym filmie podzielam. Warto mówić o świecie ludzi wierzących, tym bardziej że jest on spychany do wyznaniowego getta i prawie nieobecny w normalnym obiegu filmowym. Jeśli temat wiary w nim się pojawia, to najczęściej tylko po to, aby te wartości zakwestionować, obnażyć hipokryzję prawdziwą lub urojoną. W każdym razie celem jest zwykle jakaś demaskacja lub wprost atak na wartości chrześcijańskie. W mojej opinii dobrze, że Zanussi mówi o tych problemach innym językiem, życzliwym dla świata imponderabiliów.
Z szansy wykreowania postaci zarysowanych mocną kreską skorzystała Agnieszka Grochowska. Kreowana przez nią businesswoman robi wrażenie. To prawdziwa modliszka. Możliwości aktorskie ma Grochowska niebywałe, zwłaszcza jak porównać to z innymi jej rolami, jak na przykład Danuty Wałęsowej w Człowieku z nadziei czy Hanny Arendt w sztuce Rzecz o banalności miłości. Zaryzykuję twierdzenie, że to najwybitniejsza współczesna polska aktorka. Jedną z głównych ról zagrała Agata Buzek, przypadła jej jednak do zagrania postać tyleż wyrazista, co bez ujawnionych głębszych motywacji. Ile mogła, tyle zagrała. Mam tylko uwagę, że aktorki o fizis anorektycznej, same siebie degradują do wąsko specyficznych ról. Szkoda, bo akurat tę aktorkę lubię i cenię.
W ostatnich dniach Obce ciało zaliczyło sporo nominacji do nagrody Węży, czyli takich polskich malin dla najgorszych filmów. Nie do końca rozumiem, dlaczego ten akurat film zaliczać do najgorszych w Polsce produkcji, ale przyjmuję do wiadomości, że komuś się nie podoba. Zdumiało mnie natomiast mianowanie Agnieszki Grochowskiej w kategorii najgorszej roli żeńskiej. Tutaj mamy do czynienia z jawnym absurdem. Grochowska zagrała doskonale, choć rozumiem, że jak film się komuś nie podobał, to i jedna z głównych postaci też do gustu nie przypadła. Co ma jednak do tego kreacja aktorska? To całkiem dziecinne identyfikować postać z aktorką, która ją gra. Grochowska zagrała wzorowo, tworząc dokładnie taką osobowość, jaka wynikała z koncepcji filmu. To dla niej ogromny plus, a nie powód do piętnowania. Nie znajduję innego wytłumaczenia niż światopoglądowe zacietrzewienie. Krytyczni wobec filmu recenzenci zarzucali Zanussiemu stworzenie nierealistycznego, uproszczonego świata. A tymczasem sami okazali się ideologicznymi prostakami glanującymi każdego, kto ma inne niż oni poglądy. A wszystko pod szyldem tolerancji i otwartości. Tylko co to ma wspólnego z prawdziwa krytyką filmową.
Film zdecydowanie warty obejrzenia, niebanalny, podejmujący rzadko goszcząca na polskich ekranach problematykę. Ci, którzy zarzucają Zanussiemu wyprodukowanie kiczu, dają raczej wyraz swojej ideologicznej zawziętości, niż merytorycznej oceny. Jeżeli nie będziemy oczekiwali arcydzieła, a jedynie ciekawego obrazu przedstawiającego jakąś diagnozę społeczną, nie wyjdziemy zawiedzeni. Dla mnie 8/10.
Obce ciało, reż. Krzysztof Zanussi, Polska, Rosja, Włochy 2014
Sosabowski, Montgomery, Holendrzy i Polacy
Pierwszą osoba, która spotkała polskich spadochroniarzy lądujących na holenderskiej ziemi pod Arnhem, była Cora Baltussen. Wyszła im naprzeciw zapewne dlatego, że jako jedna z nielicznych w okolicy znała język angielski. Udzieliła Polakom niezbędnych informacji na temat znajdujących się w okolicy Niemców, zaopiekowała się rannymi. Tak zaczęły się dzieje pewnej szczególnej przyjaźni. Pani Cornelia Baltussen utrzymywała przyjacielskie kontakty z żołnierzami Brygady Spadochronowej także po wojnie, zorganizowała komitet Driel-Polen (Driel to miasteczko, które zajęła Brygada po wylądowaniu w Holandii). Dbała też o dobre imię polskich spadochroniarzy, zabiegała o nadanie im odznaczeń holenderskich. Mimo pozytywnego stanowiska królowej holenderskie ministerstwo obrony wciąż odmawiało nadania tych odznaczeń. Już w latach dwutysięcznych narastała w tej sprawie coraz większa presja społeczna. Po rozgrzebaniu archiwaliów okazało się, że holenderskie ministerstwo działało pod brytyjskie dyktando i wyszła na jaw jeszcze ciekawsza historia związana z mnożeniem przez Anglików zarzutów wobec gen Sosabowskiego i wobec Brygady Spadochronowej. W Polsce niestety historia zapomniana, a zdecydowanie warta pamięci.
Chodziło mianowicie o to, że Anglicy, a dokładnie gen. Browning, dowódca brytyjskiego Korpusu Spadochronowego, po bitwie pod Arnhem wystąpili z żądaniem odwołania z funkcji gen. Sosabowskiego, co zresztą się niestety stało. Najciekawsza była argumentacja: współpraca z gen. Sosabowskim bywa trudna, a poza tym pod Arnhem Polacy pod jego dowództwem unikali walki i nie udzielili Brytyjczykom stosownej pomocy. Ta ostatnia przesłanka jest po prostu podła i warto o tym jasno mówić. Sosabowski przed rozpoczęciem operacji „Market Garden” zgłaszał do niej wiele zastrzeżeń. Pod jego wpływem wprowadzone do planu modyfikacje. Przebieg wydarzeń potwierdził, że operacja miała istotne wady w planistyce, a wątpliwości gen. Sosabowskiego potwierdziły się w całej rozciągłości. Z kolei gen. Montgomery brał na siebie całą odpowiedzialność za planowanie tej operacji, ale do oczywistych błędów wcale nie miał zamiaru się przyznać. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego, a Sosabowski się do tego dobrze nadawał, bo można było upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: znaleźć winnego i pozbyć się niepokornego generała. Jego niepokorność polegała na stałej walce o właściwe zabezpieczenie polskich interesów, co w Londynie Sikorskiego bynajmniej nie było tak powszechne, jak by się wydawało. Chodziło na przykład o status samodzielności brygady, o zapewnienie jej użycia w całości jako odrębnej jednostki (pod Arnhem było inaczej), o wykorzystanie jej w walce dopiero po zamknięciu pełnego cyklu szkoleniowego itd.
Operacja „Market Garden” się skończyła, a gen. Browning wystąpił do Sosabowskiego o wytypowanie do odznaczenie szczególnie bohaterskich polskich żołnierzy. Po kolejnych kilkunastu dniach sytuacja się zmieniła, tym razem mówiono u unikaniu walki, a nie o bohaterstwie. Stał za tym gen. Montgomery, który zamierzał siebie wybielić kosztem oczernienia polskich spadochroniarzy tak nieudolnie użytych pod Arnhem. To właśnie było z jego strony paskudne . Co więcej, Polacy wydają się o całej tej rzeczywistości zapominać. Jak się wczytać we wspomnienia Sosabowskiego, to właściwie jest to jasne, w kilku książkach też mniej lub bardziej dokładnie sprawa jest opisana, ale z szerszej świadomości historycznej Polaków sprawa została wyparta. O Montgomerym różne rzeczy się w Polsce pisze, ale o tym akcie podłości zwykle się zapomina. Moim zdaniem warto o tym mówić, postać gen. Montgomery’ego powinna być w Polsce objęta historyczną infamią, tak haniebnych zachowań nie powinno się puszczać płazem.
Inaczej niż Polacy (tak rzekomo skoncentrowani na swojej historii) Holendrzy nie zapomnieli. Do wysiłków Cory Baltussen mających na celu przywrócenie Brygadzie Spadochronowej dobrego imienia i jednocześnie wyrażenie wdzięczności jej żołnierzom a zwłaszcza jej dowódcy przyłączyli się kolejni młodzi ludzie, w tym dziennikarze. Sprawa zrobiła się w Holandii głośna (inaczej niż w Polsce). Kunktatorstwo ich Ministerstwa Obrony było coraz bardziej irytujące. W końcu udało się doprowadzić do nadania Sosabowskiemu pośmiertnie Orderu Brązowego Lwa, a sztandarowi brygady Orderu Wojskowego im. Króla Wilhelma I, najwyższego holenderskiego odznaczenia wojennego. Na uroczystości wręczenia tych odznaczeń była holenderska królowa, mnóstwo ichniejszych oficjeli, a w głównym kanale telewizji była pełna transmisja plus sporo dodatkowa materiałów filmowych o Polakach. W Polsce sprawa przeszła prawie niezauważona, a najwyższym reprezentantem władz z Warszawy był minister Janusz Krupski szef Urzędu ds. Kombatantów. Na szczęście lokalna TVP Szczecin przygotowała na ten temat film Honor generała w reż. Joanny Pieciukiewicz, dzięki czemu posiadam jakieś informacje na ten temat, którymi zresztą się właśnie dzielę.
Bardzo się cieszę, że Holendrzy pamiętali i pomimo serwilistycznego stanowiska własnego Ministerstwa Obrony ostatecznie doprowadzili do odznaczenie Sosabowskiego. Haniebne zachowanie generałów Montgomery’ego i Browninga powinno być w Polsce pamiętane i ci panowie powinni być oceniani proporcjonalnie do swojej podłości. A TVP Historia podziękowania za emisję Honoru generała.
Honor generała, film w reż. Joanny Pieciukiewicz, Polska 2007.
Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.
Bułgarska lekcja, Takie są zasady
Na projekcję trafiłem już po ogłoszeniu listy laureatów 30 Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wiedziałem, na co idę. Lekcja zrobiła na mnie, na innych zresztą widzach również, ogromne wrażenie. Na nagrodę zdecydowanie zasłużyła.
W pewnej szkole w Bułgarii, w jednej z klas dochodzi do kradzieży portfela. Młoda nauczycielka jest zdeterminowana, żeby znaleźć złodzieja wśród swoich uczniów. W tym samym czasie ona sama popada w poważne tarapaty finansowe z powodu niespłacanego kredytu. Przychodzi komornik, za trzy dni ma już dojść do licytacji jej rodzinnego domu. Sytuacja jest dramatyczna. W końcu kobieta decyduje się na wzięcie bierze chwilówki w podejrzanej firmie pożyczkowej. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie może go spłacić, jest poddawana różnym upokarzającym presjom, z propozycją usług seksualnych włącznie. W końcu decyduje się rozwiązać swój problem wykonując skok na bank. Akcja się udaje, o dziwo, ale w tym samym czasie znajduje klasowego złodzieja, którego z taką pasją szukała. Oczywiście winę mu darowuje, przy jej wyczynach – to zgoła pikuś.
Film jest bardzo szybki. Ilość wydarzeń, zwrotów akcji, zaskoczeń jest naprawdę duża. Tempo mamy jak we thrillerze, mimo iż ostatecznie to kino społeczne z głębszą refleksją.
Kilka z tych filmowych epizodów daje do myślenia, jak np. ten z pułapką na szkolnego złodzieja poprzez pozostawienie znaczonego banknotu. Presja na demaskację zła obraca się przeciwko nauczycielce, która ma z tego powodu niemałe kłopoty w swoich sprawach finansowych. Czy warto było, warte zastanowienia. Takich kwestii jest w filmie więcej. Dla mnie stanowi o jego sile. Tempo i sprawność filmowa ma znaczenie drugorzędne.
Ważne dla mnie jest także, że nauczycielka, główna postać filmu, jest osobą uporządkowaną, o silnych tendencjach moralnych, czasem wręcz fundamentalnych, a jednocześnie wzbudza naszą sympatię, kibicujemy jej dzielności, bardzo chcemy, aby udało się wywinąć z lecącej na nią gilotyny finansowej.
To drugi na festiwalu film bułgarski, w którym detonatorem nieszczęść jest komornik licytujący dom rodzinny za niespłacony kredyt (także Dzień sądu/Judgment). To chyba jakiś szczególny problem Bułgarii, a może nawet sygnał dla jej władz.
Bardzo wysoko oceniam ten film. Połączenie kina refleksji moralnej z tempem thrillera, apetycznie zarysowana bohaterka dało bardzo dobry efekt, nie dziwię się, że wygrał kategorię debiutów, 10/10.
Takie są zasady
Ten film to całkowite przeciwieństwo Lekcji. Dzieje się mało, spokojnie, z namysłem, szczegóły mają znaczenie.
Widzimy normalną, niespiesznie żyjącą rodzinę. Właściwie archetyp rodziny. Rutynowo toczą się codzienne sprawy: budzik, śniadanie, praca, zakupy, obiad, telewizor. Każda z tych czynności pokazana jest z uwagą, z sympatią dla tych prostych ludzi, którzy sprzeczają się jak smażyć kotlety. Afirmacja spokojnego życia to w moich oczach duży plus.
W życie tej skromnej rodziny niespodziewanie wdziera się dramat. Jedyny syn bohaterów filmu wraca do domu pobity, ale nic nie wskazuje na poważniejsze problemy zdrowotne. Następnego dnia już nie żyje.
W tym momencie zaczyna się najciekawsza część filmu. Początkowo rodzice nie mogą uwierzyć w tę wiadomość i to w jak najbardziej dosłownym sensie. Przecież aparatura jest podłączona, niedawno mieli z nim kontakt, to niemożliwe, aby umarł. Informacja ich totalnie ogłusza. Są w szoku. Działają niby normalnie, ale w gruncie rzeczy tylko mechanicznie. Życie dla nich straciło smak. Studium tego wstrząsu jest doskonałe.
Niestety w tym momencie musiała zwyciężyć poprawność. Ojciec zmarłego chłopca odszukuje sprawcę pobicie i sam go zdrowo tłucze. Przemoc rodzi przemoc. Po raz tysięczny międli się ukochaną tezę poprawnościowców. A mógł wyjść taki oryginalny film.
Zasłużona nagroda za reżyserię. Tak celnie oddać nastroje tych zwykłych rodziców i to używając prostych środków, taki rysunek cienkim piórkiem, klasa. Za reżyserię, za ciekawy portret chorwackiej rodziny 10/10, za namolną poprawność finału obniżam do 8/10.
Lekcja, reż. Kristina Grozeva, Petar Valchanov, Bułgaria 2014, pierwsza nagroda w konkursie 1-2 WFF
Takie są zasady/Takva su pravila, reż. Ognjen Sviličić, Chorwacja 2014, nagroda za najlepszą reżyserię.
Toto i jego siostry
Na pokaz szedłem wiedząc już, że Toto zdobył pierwszą nagrodę w konkursie dokumentalnym. Nadzieje były zatem duże, bo to nie jeden z wielu anonimowych filmów, ale wyselekcjonowany zwycięzca. Po projekcji w gruncie rzeczy byłem rozczarowany.
Film opowiada o losach rodziny, której matka została aresztowana za handel narkotykami. Pozostawiła trójkę dzieci. Ich losy są przedmiotem tego filmu. Mieszkanie szybko przemienia się w spelunkę narkomanów. Dzieci nie mają co jeść, ani gdzie robić lekcje, śpią miedzy strzykawkami. Woda jest wyłączona, wszystko razem przypomina slumsy. Jedyne oparcie znajdują w Klubie dziecka, gdzie mogą normalnie spędzić czas. Postawy dzieci się polaryzują. Najstarsza siostra wpada w narkotyki, podąża śladem matki, do więzienia włącznie. Toto i młodsza siostra chcą uwolnić się od tego toksycznego środowiska. Przenoszą się do schroniska dla dzieci, biorą udział w dodatkowych zajęciach.
Symboliczna jest ostatnia scena. Matka właśnie wyszła z więzienia, ale jej relacje z dziećmi są już zerwane. Zwraca się do Toto – Przytul się do mnie. Czy ty mnie jeszcze kochasz? Toto odpowiada – Nie.
Film tchnie prawdą o tych dzieciach, widzimy tylko ich działania, żadnego komentarza, żadnych gadających głów. Twórców filmu nie widać w kadrze, nie zadają żadnych pytań, tylko rejestrują rzeczywistość toczącą się bez ich udziału. Za tą prawdziwość, za temat zaangażowany społecznie, film dostał nagrodę. Ma jednak zasadnicze braki. Przede wszystkim jest za długi, chwilami nużący, trudno utrzymać uwagę przy powtarzających się scenach, w których niewiele się dzieje. Na pewno filmowi na dobre wyszłoby skrócenie o połowę (a trwa ponad półtorej godziny). Pytanie tylko, czy przy oczywistych brakach warsztatowych należy mu się nagroda. Moim zdaniem film o Gene Gutowskim był znacznie lepszy, ciekawszy i nie udawał, że nie ma reżysera, aby epatować prawdziwością. Dla mnie 8/10.
Toto i jego siostry/Toto si surorile lui, reż. Aleksander Nanau, dokument, Rumunia 2014.
Fałszerz genialny
Wolfgang Beltracchi był fałszerzem na niespotykaną dotąd skalę. Nie do końca wiadomo, ile obrazów sfałszował i wpuścił do obrotu aukcyjnego. W filmie wspomina, że stworzył ok. 300 obrazów, ale to nie jest tożsame z ich wprowadzeniem do sprzedaży, ani z kompletnym fałszerstwem (z nim mamy bowiem do czynienia dopiero wtedy, kiedy twórca obrazu złoży na nim cudzy podpis).
Wydaje się, że w czasie kręcenia filmu Beltracchi jest w trakcie odbywania kary (o ile to tak można nazwać) i pilnuje języka, żeby nie stworzyć sobie nowych kłopotów prawnych, stąd zapewne ezopowy język i unikanie dokładnych wypowiedzi. Jest świadom, że ciągle grozi mu odpowiedzialność. Ta niejasność jest charakterystyczna dla całego filmu. Tu chociaż jest powód, w innych przypadkach go brak, a i tak nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Nie wiemy kiedy wpadł, tylko ogólnie dowiadujemy się, z jakiego powodu, nie jesteśmy pewni, czy w czasie, kiedy Beltracchi wypowiada się do kamery, „siedzi” on w więzieniu, czy już zakończył odsiadkę, nie wiemy dokładnie za co i na jaka karę został skazany, ile jego fałszywych obrazów zostało przez policję namierzonych, a ile pozostaje jeszcze w obrocie. Wydaje się, że dużo, różne półsłówka na to wskazują, co najmniej z tego powodu wiele osób powinno być tym filmem zainteresowanych.
Jedną z ciekawszych rzeczy w filmie jest dość precyzyjny pokaz sztuki fałszowania. Na oczach widza, na pchlim targu Beltracchi kupił XIX-wieczny obraz z pieczęcią firmy handlującej sztuką. Sprawdził, że płótno i blejtram były w dobrym stanie, bez śladów naprawy. Następnie zdjął całą farbę otrzymując oryginalne XIX-wieczne podobrazie. Ślady po usuniętej treści malarskiej postanowił wykorzystać w kompozycji nowego obrazu. Właściwie z głowy naszkicował obraz znanego abstrakcjonisty z końca XIX wieku, wczuwając się w styl i charakter jego twórczości, a nie – kopiując. Mógł uchodzić za cudownie odnalezione dzieło, znane dotąd z tytułu.
Najbardziej w filmie zdumiewała mnie „lekkość bytu” zainteresowanych. Beltracchi niczego nie żałuje, jego przyjaciele wcale nie mają minorowego nastroju, historyk sztuki stara się go zrozumieć, nawet kolekcjonerzy nie bardzo się boczą, bo dom aukcyjny wyrówna im stratę z tytułu zakupu falsyfikatu, dom aukcyjny z kolei pociesza się, że odzyska cash z licytacji nieruchomości Beltracchiego. Na zdjęciu bodaj z promocji książki wszyscy są tacy szczęśliwi.
Nie znamy wyroku, ale wiemy, że karę wraz z żoną odbywał w trybie wolnościowym, czyli pracował normalnie w swojej pracowni malarskiej jedynie na noc wracając do więzienia.
Beltacchi wpadł na sfałszowaniu obrazu Heinricha Campendonka. Dom aukcyjny na żądanie klienta poddał go szczegółowym badaniom laboratoryjnym i wykrył, że dwie farby są pochodzenia współczesnego i nie były znane w czasie tworzenia ewentualnego oryginału. Wszyscy występujący w filmie krytycy i marszandzi zgodnie potwierdzali, że ów obraz Czerwony obraz z końmi (Rotes Bild mit Pferden) był najlepszym w twórczości Campendonka, zanim się okazało, że jest falsyfikatem. Pytanie zatem, dlaczego po ujawnieniu fałszerstwa odmawiają mu wartości estetycznych. Czy stał się gorszym, brzydszym malowidłem tylko dlatego, że namalował go ktoś inny niż się podpisał? A może chodzi tylko o snobizm znanych nazwisk?
Beltracchi jest genialnym malarzem, ale wygląda na to, że roztrwonił swój potencjał, zajmując się podrabianiem, a nawet poprawieniem innych. Przypomina tu pijanego Mozarta w Amadeuszu, który w przypływie dobrego humoru imituje wszystkich współczesnych mu kompozytorów, doskonale wychwytując ich specyfikę. A mógł Belracchi tworzyć dzieła własne…
Film ogląda się z przyjemnością. Wtajemniczenie w arkana fałszerskiego rzemiosła jest fascynujące, czas filmu szybko bieży, muzyka podkręca tempo. Poruszane problemy często są niejednoznaczne, warte dalszej refleksji. Szybko i ciekawie, szkoda, że powierzchownie, 8/10.
Beltracchi –̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi –̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock, dokument, Niemcy 2014.
Jak Gene Gutowski uniknął Holocaustu
Bardzo ciekawa historia Witka Bardacha, znanego z przybranego w czasie okupacji nazwiska Gene (Eugeniusz) Gutowski. Pochodził on z zasymilowanej rodziny żydowskiej, choć jak sam wspominał, nie obchodził świąt żydowskich ani nigdy nie był w synagodze, ale bywał w kościele. Bardzo ciepło wspominał Lwów, jako piękne miasto, w którym bardzo dobrze się żyło.
Okupację sowiecką przetrwał malując portrety ojców rewolucji. Rodzina została ograbiona z wszelkiej własności, ale poza tym dało się przeżyć. Wejście Niemców witanych jako wyzwolicieli, szybko jednak przypomniało jego rodzinie żydowskie pochodzenie i zaczęło się piekło.
Całych wojennych losów Witka nie ma sensu opowiadać. Warto jedynie zwrócić uwagę, że swoje ocalenie zawdzięcza temu, że od pierwszych dni żył na aryjskich papierach, a ponadto zorientował się, że musi porzucić swoją rodzinę i samodzielnie próbować udawać Polaka i przetrwać niemieckie polowanie. Musiała to być decyzja dramatyczna, odciął się wszak od wszystkich, których kochał. Ukrycie się w polskim społeczeństwie ułatwiał mu dobry wygląd oraz dbałość o wzorową prezencję. Jak sam wspomina: jaki Niemiec zaczepi na ulicy elegancko ubranego, ogolonego młodzieńca, który na dodatek doskonale mówi po niemiecku. Do okupacyjnych przeżyć warto tylko dodać typowy dla wielu ukrywających się Żydów moment – kiedy w Warszawie szukała go niemiecka policja, dobrowolnie zgłosił się do pracy w organizacji Todta. Pracującego w Rydze (bo tam go wysłano) na rzecz Niemców nikt nie podejrzewał o żydowskie pochodzenie.
Losy życia Gene Gutowskiego są przejmujące, jednak dla jakości filmu kluczowy jest sposób snucia opowieści o tych losach. Gutowski mówi o swoich przeżyciach bardzo ciekawym językiem, pozbawionym patosu, bywa dowcipny. Z przyjemnością podążamy jego wojennymi drogami i kibicujemy jego wysiłkom, że zniecierpliwieniem czekając, co przyniesie kolejna scena. Z tego zapewne powodu cieszymy się, tak jak sam bohater, że udało mu się umknąć Niemcom, ale też Sowietom, bowiem w ostatniej chwili wylądował w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Zacieramy ręce z radości, że udało mu się dobrze ustawić pracując dla Amerykanów i zdobyć na Niemcach upragniony elegancki garnitur. Dlatego też myślę, że wszyscy widzowie oczekują na sequel z opowieścią o losach Gene Gutowskiego jako producenta filmowego, w tym filmów Polańskiego. To może być bardzo ciekawe.
Wielkie słowa uznania dla reżysera, Adama Bardacha, syna bohatera tej opowieści. Skonstruowanie filmu, który jest zajmujący, wciągający, a jednocześnie wzruszający nie jest sztuką łatwą, jak widać po innych filmach sekcji dokumentalnej festiwalu. Szczególne uznanie za doskonałe materiały ilustrujące wspomnienia. Mamy mnóstwo zdjęć, zwykle unikalnych, nigdzie nie pokazywanych. To nie jest film z „gadającą głową”, która jak by nie była sympatyczna, to nie jest wystarczająca dla zrobienia przyzwoitego dokumentu.
Ciekawe są losy tego filmu. Przez lata Gene Gutowski nie wracał do swoich okupacyjnych przeżyć. Pewną przemianę spowodowała współpraca z Romanem Polańskim nad Pianistą. Gutowski napisał książkę (Od Holocaustu do Hollywood, Wydawnictwo Literackie 2004), a jego syn, na potrzeby upamiętnienia dla rodziny losów ojca, nagrał z nim cykl wywiadów. Wtedy też odbył z ojcem podróż do Warszawy, gdzie się ukrywał i do Bełżca, gdzie zgładzono jego rodzinę. Materiały przeleżały osiem lat, zanim Adam Bardach dojrzał do zrobienia filmu na podstawie tych wywiadów. Być może ta okoliczność tłumaczy bodaj jedyną wadę filmu: kamera i główny bohater odwiedzili bardzo mało miejsc związanych z jego wojennymi przeżyciami.
Moja ocena to 10/10, za wszystko: ciekawa, wzruszająca, wciągająca opowieść, doskonale zrealizowana i zilustrowana. Mój faworyt do nagrody w konkursie filmów dokumentalnych. Trzeba koniecznie ten film zobaczyć, bo zapewne pojawi się w Polsce, skoro jesteśmy jego współproducentami.
Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach, Polska, USA 2014
Gottland
Książkę Mariusza Szczygła czytałem ładnych parę lat temu z wielkim zainteresowaniem i oceniałem ja bardzo dobrze. Autor, znany z roli chłopka-roztropka w pierwszym polskim talk-show zaprezentował się tutaj jako bystry dziennikarz podejmujący ciekawe problemy z najnowszej historii Czech. Szczególnie był dla mnie ciekawy reportaż historyczny o ogromnej firmie Bata, zorganizowanej jak totalitarne państewko.
Na podstawie Gottlandu Czesi zrobili cykl filmów dokumentalnych składających się razem na jeden pełnometrażowy dokument Gottland. To samo w sobie bardzo ciekawe: Czesi byli tak poruszeni tekstami Szczygła, że sami postanowili odnieść się do poruszanych w nich tematów.
W mojej ocenie była to próba średnio udana.
W praktyce jedyną dobrą etiudą dokumentalną jest ta poświęcona Zdenkovi Adamcovi, który w 2003 roku dokonał aktu samospalenia w tym samym miejscu, gdzie w czasach komunistycznych zrobił to Jan Palach. Już ten fakt daje do myślenia. Zdenek był nieprzystosowany społecznie, był ofiarą niezrozumienia i prześladowania przez współuczniów. Wdał się w przedsięwzięcia antyglobalistyczne, na jego stronnie udzielano porad, jak skonstruować bombę. Namierzony przez policję w końcu spektakularnie targnął się na swoje życie. Jednocześnie wyraźnie dokuczał mu fakt, że był grubasem (jak sam mówił) i nie miał dziewczyny. Czy jego dramatyczny protest zasługuje na uwagę? Czy coś go łączy z Palachem? Ciekawe pytania. Outsiderzy też przecież mają prawo do protestu. Im też życie może dokuczać tak, że aż strach.
Zupełnie zawiodła moje oczekiwania impresja dotycząca fabryki „Bata”. Sprowadzenie zagadnienia tylko do mechanizacji produkcji i systemu taśmowego jest zasadniczym spłyceniem problemu. W reportażu Szczygła chodziło przecież o to, że twórca firmy, Josef Bata, narzucił swoim pracownikom nie tylko specyficzne zasady rządzące produkcja, ale ingerował w to, co jedzą, jak odpoczywają, gdzie mieszkają itd. Był to swojego rodzaju totalizm, na który ludzie szukający pracy się godzili. Zresztą taka organizacja przyniosła ogromy sukces gospodarczy i stworzenie firmy działającej w wielu krajach na kilku kontynentach.
Po spektaklu miała miejsce ciekawa rozmowa z autorem. Mariusz Szczygieł zadeklarował, że po sukcesie Gottlandu ma już dość tematów czeskich. Gottland doczekał się kilku przeniesień na sceny teatralne, ale autor w nich programowo nie uczestniczył. Jak mówi, najlepszy autor, to martwy autor, czyli taki, który nie wtrąca się do prób adaptacji jego dzieła. Niech każdy odczytuje je tak, jak uważa za stosowne. Niestety autorzy filmowej wersji Gottlandu nie stanęli na wysokości zadania pogłębionego odczytania literackiego pierwowzoru, stąd jedynie 5/10. Ale zobaczyć mimo to warto, poza tym to specyficzne polonicum.
Gottland, reż.: Lukáš Kokeš, Rozálie Kohoutová, Viera Čákanyová, Petr Hátle, Klará Tasovská, Czechy 2014.