Trzeci punkt widzenia
Trzeci punkt widzenia to program telewizyjny absolutnie wyjątkowy. Trzech filozofów (Marek A. Cichocki, Dariusz Gawin i Dariusz Karłowicz) komentuje w nim bieżące wydarzenia kulturalne, ale też ze sfery klasycznie (grecko klasycznie) rozumianej polityki. Kluczowe jest to, że komentarze są inteligentne, docierające do pokładów powszechnie nie dostrzeganych, idące wbrew narzucanym poprawnościom, ale też dowcipne lub delikatnie ironiczne.
Swoją drogą pobudza do pewnej wyobraźni fakt, że taki program jest możliwy tylko w telewizji publicznej, a w ramach tej telewizji w niszowym kanale TVP Kultura. Rzuca to pewne światło na dyskusje o sensie istnienia telewizji publicznej, zwłaszcza wobec postulatów o jej częściowej lub całościowej prywatyzacji, a nawet likwidacji. Jak rozumiem jednym ze skutków takiej operacji byłoby zlikwidowanie takich wydarzeń medialnych, jak Trzeci punkt widzenia. Nie ma to zgody, a zdecydowany sprzeciw budzi już występujące ograniczanie częstotliwości emisji Trzeciego punku widzenia. Mamy już zatem pierwsze skutki zamachu na finansowe podstawy telewizji publicznej. Nawet nie zadam nie zadam pytania kto i jaki ma w tym interes.
Nie będę się silił na całościową recenzję tego programu, podzielę się jedynie moim całkowicie subiektywnym odczuciem – jest to jedyny program, który oglądam z przyjemnością, identyfikuję się z treściami w nim wyrażanymi, a i forma ekspresji prowadzących jest mi bliska. Najbardziej mnie, krytykanta, zdumiewa, że od dłuższego czasu, żaden komentarz trójcy filozoficznej nie wzbudził we mnie chęci polemiki, intelektualnego oporu lub estetycznej niepewności.
Nie przypuszczałem, że taka równoległość poglądów, jest możliwa. A tu nagle się okazało, że w moim fotelu przy kominku nie siedzę sam. Nie muszę dodawać, że z najczystszym sumieniem zaliczam trójke Panów do „sił sensu”.
Dom zły
Wybitny film, który przemawia prostym językiem, nieskomplikowaną fabułą, ale pisać o nim – jest bardzo trudno. Nie dlatego, aby był to film o nieuchwytności, jak twierdzi jeden z prasowych recenzentów, ale dlatego, że mówi o sprawach strasznie poważnych, a pisanie o nich w lekkiej formule kulturalnej recenzji lub notki na blogu, spłaszcza, banalizuje te tematy. Oduczyliśmy się mówić o kwestiach najważniejszych językiem poważnym, głębokim, bo ciągle w sposób właściwy kulturze masmediów czytamy i słyszmy strywializowane sądy, spory, polemiki, w których nikt nikogo nie słucha, ale manifestuje gromko jedyną słuszną rację.
Akcja filmu dzieje się w tym samym miejscu, ale w dwóch planach czasowych. Śnieżna biel ostrej zimy, stan wojenny, śledztwo prowadzone w ruinach spalonego domu, mające wyjaśnić zagadkę morderstwa z trzema trupami. I drugi plan pokazujący jak doszło do owych morderstw. Oba przeplatają się, uzupełniają, tłumaczą nawzajem w sposób mistrzowski. Prokurator jest w sztok pijany, towarzyszący mu milicjanci też zdrowo pociągają. I przeskok – do zwykłej rodziny trafia zabłąkany przybysz jadący właśnie do pracy w pobliskim pegieerze. Też piją, ale na wesoło, planują przyszłe interesy w oparciu o pędzony nieustannie bimber. Pani domu (fenomenalna Kinga Preis), pomiatana bezceremonialnie przez swojego męża, równie bezceremonialnie wchodzi do łóżka gościa. Prowadzone tymczasem przez milicję śledztwo wskazuje na rozliczne malwersacje elity lokalnej władzy. Jedyny przyzwoity w tym towarzystwie kapitan milicji (Bartłomiej Topa) nie chce sprawy schować pod sukno.
Historia dziejąca się w obydwu przekrojach czasowych kończy się źle. Podłość, głupota i małość przeważa. Zagadkowo dopowiem, że główna oś wydarzeń jest zbieżna z zamysłem Niespodzianki Karola Huberta Rostworowskiego.
Do oczywistych głupot interpretacyjnych zaliczam twierdzenie „Film Smarzowskiego, boleśnie przypomina, że każdy dom jest zły: to więzienie bez szansy na przedterminowe zwolnienie.” (Łukasz Maciejewski „Kultura/Dziennik”). Po pierwsze Dom zły w żadnym przypadku nie daje asumptu do takiego poglądu, wydaje się natomiast mówić: uważajcie, w pozornie normalnym domu mogą tkwić demony z pokładami zła, których sobie nawet nie uświadamiacie. Po drugie, nawet abstrahując od komentowania dzieła Smarzowskiego trudno się zgodzić z takim poglądem, jeżeli jest on opatrzony wielkim kwantyfikatorem. Za uzasadnienie niech wystarczą rozliczne działa odwołujące się do arkadii dzieciństwa (Miłosz, Konwicki czy z ostatnich Bogdana Loebla Piekło weszło do raju). W ogóle tego typu mądrości lokują się w nurcie krytyki rodziny jako miejsca opresji i zniewolenia. Autorowi opowiadającemu się za takim poglądem, polecem oddać swoje dziecko do sierocińca, bo tam będzie szczęśliwsze niż w rodzinie, przecież siedlisku zła wszelakiego.
Dodam tylko, że nie jest to jedyny przypadek, kiedy w recenzjach publikowanych w dużych gazetach pojawiają się popisy niby to erudycyjne, niby filozoficzne, nie mające nic wspólnego z recenzowanym dziełem, a świadczące głównie o bezradności autora nie potrafiącego rzetelnie wywiązać się ze swoich obowiązków jako recenzenta. Użyłem słówka „niby” bo co to za popisy o objętości krótkiego akapitu wciśniętego pomiędzy opis fabuły a ocenę aktorów. Jeżeli taki autor ma coś naprawdę do powiedzenia, to niech popełni solidny esej na dany temat, a ja go chętnie przeczytam. Między innymi z tego powodu bardziej ufam anonimowym blogom niż recenzjom w zoficjonalizowanym obiegu.
Dom zły to film bezwzględnie poważny, jeden z najważniejszych w ostatniej dekadzie, dający do myślenia. Nie jestem w tej opinii oryginalny, dodam tylko, że tytuł jest dwuznaczny, bo odnosi się zarówno do domu, w którym wydarzyły się dramatyczne morderstwa, ale również do naszego wspólnego domu, Polski, która jawi się poprzez swój prowincjonalny obraz zgoła fatalnie.
Szkoda, że na ostatnim festiwalu w Gdyni, to nie Dom zły wziął główną nagrodę. Rewers jest niewątpliwie filmem dobrym, ale lekkim, momentami farsowym. Pechowo dla Kingi Preis Agata Buzek zagrała w nim bardzo dobrą rolę. Nagroda dla najlepszej aktorki należała się im obu i w trybie wyjątkowym trzeba było ją „po sprawiedliwości” w ten sposób przyznać. Bartomiej Topa po tym filmie powinien rozpocząć karierę w roli policjanta, detektywa, prokuratora. Twardy, ale czujący, uczciwy, ale nie ckliwy – robi wrażenie.
Mimo iż film jest przygnębiający, to jednak trzeba go zobaczyć, bo tak samo jak Wesele zapada w pamięć, ale zmusza też do przemyśleń. Coś więcej wiemy o Polsce i Polakach, nawet jeżeli tylko tych historycznych, bo z nich przecież wyrośliśmy. Taki to był nasz dom.
Funny Games U.S.
O takim eksperymencie filmowym dotąd nie słyszałem. Michael Haneke najpierw zrealizował niemiecki film Funny Games, a potem w Stanach Zjednoczonych zrealizował dość wierną, amerykanską kopię swojego wcześniejszego filmu. Co najbardziej zdumiewające, eksperyment był udany.
Nie lubię oglądać filmów grozy, ani epatujących przemocą lub mających za cel przestraszyć widza. Obejrzałem ten film ze względu na reżysera po doskonałej Pianistce oraz Białej wstążce i nie żałuję.
Do letniego domu małżeństwa, które właśnie przyjechało na urlop przychodzi dwóch dobrze ułożonych młodzieńców (na zdjęciu obok) prosząc o drobną sąsiedzką przysługę. Nie chcą wyjść, nie można ich wyrzucić, sytuacja robi się coraz nieprzyjemniejsza, a przechodzi w dramatyczną, kiedy proponują swoim ofiarom zakład: czy przeżyją do godziny dziewiątej rano następnego dnia. Dalej jest coraz gorzej, widzimy piekło tortur fizycznych i psychicznych, którym ostrości dodaje fakt, że wraz z rodzicami jest im poddawany ich 10-letni syn.
Fabuła nie rozwija się jednak liniowo i przewidywalnie. W pewnym momencie kobieta wyrwała napastnikom broń i jednego z nich zastrzeliła. Drugi z nich wziął pilot i cofnął dziejący się właśnie film, a w powtórce nie dopuścił już do tego wydarzenia. O co chodziło w tej oryginalnej grze z widzami? Może o to, że przewidując koniec właściwy dla thrillera podświadomie chcemy takiego zakończenia i reżyser nam to umożliwia, cofając fakty już się zdarzyły. A może chodziło o pokazanie, że wszystkie te okropności dzieją się tylko po to, by wypełnić zamówienie medialne publiczności. Na taka interpretacje wskazywałoby również zwracanie się młodocianych dręczycieli bezpośrednio do kamery, do widzów, co sugeruje przekazanie informacji „robimy to wszystko dla show”, czyli dla was.
Jak zawsze u Hanekego w filmie zawarta jest pewna diagnoza społeczna. Zło w czystej postaci tak się zbanalizowało, tak upowszechniło, że oprawcami mogą zostać dobrze wychowani młodzi ludzie, którzy robią to dla zabawy, bo żadnego innego motywu dopatrzeć się nie możemy.
Film potwierdza klasę Haneke. To fascynujący reżyser, który równie dobrze spełnia się w różnych gatunkach filmowych i co ważne jest w nich coraz lepszy, na co wskazuje Biała wstążka.
Templariusze. Miłość i krew
Piękny historyczny fresk w reżyseri Petera Flintha. Arn Manusson, biegle władający mieczem i dobrze wykształcony młodzian wraca ze szkoły klasztornej w rodzinne strony, gdzie zastaje rywalizujące miedzy sobą klany. Po tym, jak zabija podłego, ale związanego z królem rycerza, zostaje wygnany, tym bardziej, że jednocześnie uwodzi piękną niewiastę przeznaczoną niestety komu innemu. Ona trafia przymusowo do klasztoru, on na wygnaniu składa śluby czasowe, przyłącza się do Templariuszy i bierze udział w walkach w Ziemi Świętej.
Tu zaczyna się najpiękniejsza część filmu, bo Arn wiele lat spędza walcząc na pustyni. Widzimy upojne krajobrazy, podejrzanie szlachetnego Saladyna, którego Arn ratuje w czasie napadu zbójców, a także walki krzyżowców z niewiernymi. Sceny batalistyczne są najmocniejszą stroną filmu, bowiem realia historyczne, a zwłaszcza taktyka bitew średniowiecznych, przedstawione są z dużą pieczołowitością. Pozytywny wizerunek Saladyna (przywódcy niewiernych), przyzwoitszego od chrześcijan, z którymi walczy, nie jest wytworem ogólnej poprawności ekumenicznej, ale dobrze koresponduje z realnymi wydarzeniami, co potwierdziłem w Wyprawach krzyżowych Stevena Runcimana (t.1-3, Warszawa 1987, 2009).
Film bezwzględnie warto zobaczyć, przede wszystkim jako fresk historyczny. Surowe klimaty Skandynawii, w których toczy się walka klanów o tron królewski, przeplatają się z palącym słońcem pustyni, gdzie krzyżowcy ze zmiennym szczęściem potykają się a armią mahometan. Oba konteksty odtworzone zostały – do poziomu szczegółów – zgodnie z prawdą historyczną, co powoduje, że film jest ciekawy, można się czegoś dowiedzieć go oglądając.
Fabuła jest co prawda przewidywalna, ale nie pozostawia widza obojętnym. Trzeba przyznać, że to raczej film dla ciekawych przeszłości, w tym fascynujących wypraw krzyżowych i dziejów templariuszy, niż dla miłośników oryginalnych opowieści obyczajowych.
Ocena: fabuła 4/6, zdjęcia, realizm historyczny i sceny batalistyczne 6/6
Podsumowanie roku 2009
Rok się skończył, wszyscy piszą jakieś podsumowania, zatem pomyślałem, że i ja coś napiszę. Zacząłem pisać tę notkę w styczniu kończę pod koniec lutego, trudno. Blog piszę od niedawna, ale ważniejsze spotkania z dziełami kultury z poprzedniego roku trafiły do Fotela przy kominku lub są w trakcie trafiania. Najciekawszy był Teatr, mnóstwo doskonałych przedstawień, mam kłopot ze wskazaniem najlepszych. Do pierwszej trójki wskazuję (A)polonię Warlikowskiego, Szczęśliwe dni Becketa w reż. Cieplaka (Teatr Polonia) oraz Napis w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym. Tuż za nimi są jeszcze Trzy siostry (Teatr Polonia), Porucznik z Inishmore i To idzie młodość (oba Teatr Współczesny).
Napis i Szczęśliwe dni na blogu już zagościły, Porucznika z Inishmore odwiedziłem z opóźnieniem, mimo że przed wypadem zwiedzaniowym do Irlandii koniecznie chciałem go zobaczyć; sztuka doskonała, ale też dobrze opisana przez innych recenzentów, podobnie jak To idzie młodość. Od dawna na wpis czeka (A)polonia, ale materia stawia opór. Trzy siostry i Czechow w ogóle, to inny świat, na inną rozmowę, właśnie TVP Kultura powtórzyła wszystkie podstawowe inscenizacje jego sztuk, w tym absolutnie upojny Wiśniowy sad (w reżyserii Andrzeja Domalika z doskonałą Jandą) i Iwanowa (Jana Englerta) oraz zupełnie żenujący sowiecki Utwór na pianolę , powiem tylko, że u Czechowa występują ziemianie, a u Michałkowa kołchoźnicy (na marginesie: do diabła skąd ta miłość do wszelkiego barachła z czasów sowieckich, kto tam układa program).
Z kinem sytuacja była prosta. Najlepszy, zachłystujący był Gran Torino. Odkryłem Hanekego po obejrzeniu Pianistki, na pewno ten reżyser będzie obserwowany, tym bardziej, że Biała wstążka już kandyduje do miana mojego najlepszego filmu roku 2010. Pod prąd powszechnej opinii idzie moja niska ocena Bękartów wojny (zob. notkę).
Świat książek niczym nie porwał. Mistrzów czytałem niedużo, adepci niczym nie zaskoczyli. Po długim namyśle w kategorii prozy palmę pierwszeństwa przyznaję Eustachemu Rylskiemu, ale głównie za stare utwory, choć dopiero teraz przeze mnie przeczytane Stankiewicz i Powrót a z nowych Warunek. Próby krytycznoliterackie w postaci Po śniadaniu mistrzowskie nie były, choć eseje poświecone Camusowi i Turgieniewowi, uzasadniały nabycie zbiorku.
Klasę potwierdził Le Carre, Mała doboszka czytana w zeszłym roku to po prostu arcydzieło, że o innych jego dziełach nie wspomnę.
W stan kompletnego pomieszania umysłowego wprowadził mnie Jonathan Littell książką Łaskawe. Z jednej strony wspaniała epicka panorama niemieckiego faszyzmu, perfekcyjnie zgodna z realnymi wydarzeniami historycznymi. Z drugiej strony obsceniczny modernizm. Z trzeciej strony czyta się z przyjemnością mimo gigantycznych rozmiarów, z czwartej strony budzi wątpliwości wieloma sformułowaniami trącącymi rewizjonizmem historiograficznym. Na koniec sam nie wiem, co o tej książce sądzić. Jak opinię miałbym wyrazić w jednym zdaniu, to nie potrafię. Chyba pierwszy raz coś takiego mi się przytrafiło.
Mamut Lukasa Modyssona
Mamut/Mammoth, reż. Lukas Modysson, Szwecja/Niemcy/Dania, 2009
Leo i Ellen to para nowojorczyków, „ludzi sukcesu”. Leo stworzył świetnie prosperującą stronę internetową i wszedł do świata pieniędzy i wielkich decyzji. Ellen całkowicie poświęca się swojej pracy chirurga. Ich ośmioletnia córka, Jackie, większość czasu spędza z filipińską nianią, Glorią, która przyjechała do USA, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, a swoich dwóch synów zostawiła na Filipinach.
Podróż Leo do Tajlandii rozpoczyna serię zdarzeń, które będą miały istotne konsekwencje. Nudzi się on podczas negocjacji biznesowych i do czasu ich zakończenia wyjeżdża nad morze, gdzie poznaje lokalną damę do towarzystwa (hostessę, prostytutkę). Odmawia zaproponowanych usług seksualnych, ale spędza nią czas, widząc w niej życzliwą partnerkę i przewodnika po lokalnych obyczajach. Wspólne wypady na plażę owocują jednak bliższym kontaktem nie tylko dusz, ale i ciał. Leo traktuję te wpadkę, bardzo poważnie, jako grube naruszenie reguł gry. Natychmiast wyjeżdża, skraca negocjacje i wraca do domu. I to podoba mi się najbardziej. W końcu ktoś zauważa, że takie przygody wakacyjne są bardzo nie w porządku. W końcu bohater filmu ma zbudowaną tożsamość na przyzwoitości i wierności (w czym widzi wartość), a nie rozrywkowej przygodowości.
Drugi równoległy wątek filmu to tragiczne wydarzenia dotykające dzieci filipińskiej służącej, które zostałe zostawione w rodzinnym domu pod opieką babci. W finale filmu matka decyduje się na porzucenie pracy w Stanach i niezależnie od trudności finansowych poświęcenie swojego czasu dzieciom.
W obu wątkach reżyser opowiedział za tradycyjnymi wartościami, widząc w rodzinie najważniejsze miejsce dla życia człowieka. Nie jest to w jego przypadku banalna konstatacja, bo w poprzednich bardzo ostrych filmach (Lila4ever, Tylko razem, Fucking Amal) pokazuje wiele patologii dotykających współczesnego człowieka. Widzę w jego rozwoju pewną konsekwencję – zdiagnozował najpierw nieszczęście w dość radykalnych (również formalnie) produkcjach, a teraz, w sposób dużo spokojniejszy pokazuje pewne remedium. To rodzina, w której na pierwszym miejscu stawiamy relacje i drugiego człowieka, a nie pieniądze, pracę i zaliczanie przypadkowych panienek, jest miejscem, gdzie możemy wzrastać.
Kiedyś Modysson powiedział: „wspólnym tematem są zagrożone dzieci. To jest wspólne dla wszystkich moich filmów.” Cieszę się, że w Mamucie trafnie zdiagnozował, czego tym dzieciom na prawdę potrzeba.
Pozostaje mieć nadzieję, że film wejdzie na polskie ekrany.
Biała wstążka
Biała wstążka Michaela Haneke robi wrażenie i to tym większe, że film jest realistyczny, nawet naturalistyczny, bez upiększeń i przerysowań.
W austriackiej (niemieckiej?) wsi dzieją rzeczy straszne: powieszono i wysieczono rózgami dziecko, lekarz uległ wypadkowi po tym, jak rozciągnięto stalową linkę o którą przewrócił się koń, niepełnosprawnego, choć powszechnie lubianego synka akuszerki, przywiązano do drzewa i tak pobito, że ledwie przeżył.
Paradoksalnie to jednak nie te wydarzenia wprowadzają widza w stan totalnego przygnębienia, ale to co się spoza nich wyłania. Każda rodzina, którą oglądamy na ekranie jest dotknięta ciężką patologią. Oto lekarz okazuje się mieć kazirodcze relacje ze swoją córką i jednocześnie jest tępym chamem wobec otaczających go kobiet. Pastor wobec swoich dzieci jest tak zimnym tyranem, że jego odpowiednik z bergmanowskiego Funny i Aleksander jawi się jako człowiek umiarkowany. Młoda baronowa opuszcza swego męża, bo nie może znieść ciężkiej, dławiącej atmosfery. Wszyscy są nieszczęśliwi, przyduszeni ze swoimi pragnieniami, niespełnieni.
Zagadka kryminalna, kto dokonał tych haniebnych czynów pozostaje nierozwikłana, bo też nie o to chodzi reżyserowi. Na pewno jakiś związek z tym wydarzeniami mają dzieci, które są zawsze obecne w okolicy tych bulwersujących wydarzeń. Wydaje się, że to one są kluczem do zrozumienia przesłania tego filmu. To dzieci właśnie są głównymi ofiarami duszącej atmosfery spowijającej wioskę. I nie są w stanie znosić wszechogarniającej hipokryzji i wychowawczego terroru. Na swój sposób, dziwaczny i nieoczekiwany, buntują się. Traumy rodzinne wykoślawiają ich charakter i prowadzą do zdumiewających zachowań.
Na początku filmu narrator mówi, że opisze wydarzenia, które pozwolą zrozumieć „parę spraw w naszym kraju.” Oczywiście główną sprawą w ich kraju był nazizm i ludobójstwo, z którym właśnie współcześni twórcy próbują się zmierzyć (głównie w literaturze, np. Arno Geiger w powieści U nas wszystko dobrze). Celem Hanekego jest diagnoza społeczna, jak w jego kraju mogła się zdarzyć historia z Hitlerem w roli głównej, mającym przecież niemałe poparcie społeczne.
Haneke wydaje się mówić: to owe dzieci w dzieciństwie tak źle traktowane, pozbawione szans na indywidualność, w dorosłym życiu są materiałem na zabójców spod znaku trupiej główki. Dokonuje dość przekonywającej wiwisekcji życia jednej małej społeczności, aby dowiedzieć się, co takiego stało się w historii, że Austriacy, jego współplemieńcy, stali się podatni na ukąszenie totalitaryzmem. Film jest doskonały, ale czy stojąca za nim diagnoza społeczna jest prawdziwa? Nie sposób od tego pytania uciec, chowając się za oczywistymi przymiotami tego filmu.
W sensie dosłownym z tezą tego filmu zgodzić się nie sposób. Totalitaryzm pojawiał się w różnych krajach pod różnym flagami i przede wszystkim w odmiennych kontekstach kulturowych. Włochy miały zupełnie inną rzeczywistą społeczną niż Rosja i jeszcze inną niż Niemcy lub Austro-Wegry. Zatem teza, że szczególna sytuacja kulturowa w krajach niemieckojęzycznych miała tu decydujące znaczenie nie wytrzymuje konfrontacji z podstawową faktografią historyczną. Natomiast rzeczywiście może być dobrym tłumaczeniem – i być może o to chodziło Hanekemu – motywacji pojedynczych ludzi przyłączających się do ruchu faszystowskiego. I chyba rzeczywiście, ludzie pozbawieni dobrego kontekstu rodzinnego, stłamszeni, bez szans na normalny rozwój osobowości byli podatni na sensy oferowane przez ruchy faszystowskie.
Tytułowa biała wstążka jest zakładana dzieciom pastora, jako symbol ich niewinności.W rzeczywistości jest symbolem zakłamania, bo też jaką niewinność reprezentuje sobą ów pastor i co proponuje swoim dzieciom. Dyscyplinę, kary cielesne, wiązanie do łóżka, tłamszenie osobistych aspiracji i jakiejkolwiek indywidualności – czy to są wartości, które może symbolizować biała wstązka? W istocie jest ona złamanym symbolem, totalitarnym oszustwem, bowiem każe dzieciom przypominać o niewinności, ale tak naprawdę przypomina o zniewoleniu.
Gran Torino
Gran Torino, reż. Clint Eastwood, USA, Australia, 2009
Prostak, ksenofob, agresywny, a jednak wzbudza sympatię.
Bohater filmu, Walt Kowalski (Clin Eastwood), jest zatwardziałym konserwatystą idącym w poprzek wszystkich możliwych poprawności. Swoich sąsiadów pochodzących z Azji lekceważy i upatruje w nich zagrożenie dla tradycyjnych wartości amerykańskich. Powiedzieć, że traktuje ich wrogo, to podsumować ich relacje bardzo łagodnie. Wypowiada wiele poglądów, które można uznać za rasistowskie. Ma przywiązanie do rozwiązywania problemów za pomocą karabinu. Kiedyś pracował w zakładach Forda, teraz jest na emeryturze. Spędza czas przesiadując na ganku i pijąc piwo. Każdego, kto wchodzi na jego trawnik ma za intruza zasługującego na „popędzenie” za pomocą karabinu. Japońskie samochody ma za chodzące na ryżu. Taki jest punk startu filmu.
Jego sąsiadami są imigranci z Azji traktowani tak samo jak wszyscy nowi Amerykanie. Podejrzewa ich o brak porządku, niechlujstwo, sprzyjanie gangsterom. Kiedy się okazuje, że jest całkowicie inaczej, Walt Kowalski zalicza ich do swoich przyjaciół. I tu zaczyna się ciąg nieporozumień recenzenckich próbujących widzieć w tym fakcie zmianę poglądów bohatera filmu. On jednak generalnych poglądów nie zmienia, po prostu przy bliższym poznaniu zauważa, że są oni inni niż mu się wydawało. Na przykład są ofiarami gangów kolorowych, a nie ich wspierającymi. Zaliczenie ich do swoich przyjaciół powoduje, że czuje się zobowiązany do ich obrony. Tak jak zwykle między przyjaciółmi. Ale przyjaciółmi naprawdę, nie deklaratywnie.
W filmie mamy proste wartości: jak przyjaciel to przyjaciel, jak pomoc to pomoc, jak dobro to dobro stosowane, a nie jedynie głoszone za pomocą frazesów, które nic nie kosztują. Walt się angażuje i to go kosztuje.
Za szorstką powierzchownością kryją się wartości prawdziwe. Nie liczy się opowiadanie ładnych słówek, całe to poprawnościowe gdakanie, fałszujące realnie występujące intencje i działania. Dobrze to ilustruje dialog ze stałym fryzjerem, Włochem: „Co u ciebie, pier… Polaczku? – pyta fryzjer – Nic ciekawego, włoski ch… – odpowiada Walt – Ożydziałeś do reszty, żeby domagać się dziesięciu dolarów za marne strzyżenie”. I nie chodzi tu o epatowanie chamstwem i rzucanie mięsem. Obaj rozmówcy są przyjaciółmi, którzy mogą na siebie liczyć, a nie liczyć tylko na parę nic nie znaczących frazesów w zdawkowej wymianie zdań. Ich rozmowy celowo są odarte z ckliwej grzeczności, żeby nawet nie stwarzać atmosfery powierzchownej poprawności. Chodzi przecież o coś więcej i bardziej serio.
Symbolem pozornej grzeczności jest natomiast rodzina bohatera filmu. Pod maską troski kryją się tutaj zgoła niepiękne intencje. I ostatecznie okazuje się, że żółci sąsiedzi są mu bliżsi, niż własna rodzina. Ale nie dlatego, że ma przypływ tolerancji, ale dlatego, że okazali się, mimo pierwszych częściowo uzasadnionych wrażeń, przyzwoitymi ludźmi i, co ważne, gotowymi ponosić konsekwencje swojej przyzwoitości. Takie jest tło rodzącej się przyjaźni.
Recenzenci wyrządzili temu filmowi krzywdę, widząc w nim tylko ewolucję w kierunku tolerancji, większego zrozumienia, otwartości na odmienność i tym podobne ble, ble, ble… Inni widzieli w tym filmie tylko przewidywalną, banalną historię. Mylą się ciężko. Nie dostrzegli ani prawdziwych motywacji, ani urzekającej i celowo zastosowanej prostoty realizacyjnej, bo po co u diabła robić dziwaczny formalnie film o prostym człowieku i prostych (choć głębokich) wartościach. A przewidywalność Gran Torino, to już zupełna pomyłka. Konia z rzędem temu, kto spodziewał się takiego zakończenia, jakie zaserwował nam Eastwood. Myślę, że zawodowym recenzentom nudzi się, jak oglądają dziesiąty film w tygodniu i oczekują specjalnych podniet, które mogą ich zainteresować. Promują zatem nowość, oryginalność, dziwaczność, stałe zaskakiwanie. Zwykle tę tendencję nazywa się postmodernizmem. Mniej ważne co, ciekawsze jak nowe i zaskakujące.
Osobną zupełnie kwestią jest głuchota na wartości podstawowe, do których jakoś niezręcznie jest się przyznawać, a być może nawet wyznawać. Najłatwiej jest takie zagadnienia skwitować „smrodkiem dydaktycznym”. Jaki poziom recenzującego, takie i wartości, do których się przyznaje i które lansuje.
Tymczasem Gran Torino porusza kwestie zupełnie fundamentalne. Walt Kowalski jest gotów, oddać życie za przyjaciół i nie snuje na ten temat żadnych rozważań, a ładnie brzmiącymi deklaracjami się brzydzi. Dobrze wie, że jak przyjdzie co do czego, to liczyć się będzie gotowość ryzykowania własną głową, a nie gładkie słowa. Być może nawet, że te dwie rzeczy wykluczają się wzajemnie. Taką lekcję wyniósł z wojny koreańskiej.
Eastwood podjął się zadania zupełnie karkołomnego. Stworzył bohatera, na pierwszy rzut oka antypatycznego. Nie przez przypadek wybrał dla niego nazwisko Kowalski. Od czasu Tramwaju zwanego pożądaniem Tennesse Williamsa z tym nazwiskiem kojarzą się: prymitywizm, chamstwo, jurność bez krzty wrażliwości. I taki jest bohater Eastwooda. Ale pod tą powierzchownością kryją się cechy zupełnie zasadnicze, choć całkowicie nie sentymentalne. W tym sensie jest to kontynuacja filmów o twardych facetach, jak Brudny Harry. Tylko zakończenie jest zgoła inne. Tutaj Walt Kowalski decyduje się oddać życie, żeby ochronić swoich nowych, ale prawdziwych przyjaciół. To jedyny sposób, aby młodociani, brutalni gangsterzy trafili za kratki. Daje się zastrzelić bandytom, a nie sam ich zabija. Ale właśnie do tego potrzeba być prawdziwym mężczyzną, a nie widowiskowym „macho”. Tutaj dotykamy czegoś fundamentalnego, o czym rzeczywiście trudno pisać bez banalizacji. Cóż bowiem jest ważniejszego, niż dobrowolnie oddać życie w obronie słabszych?
Sobór Watykański II wprowadził koncepcję „anonimowego chrześcijaństwa”. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy ktoś nie będąc chrześcijaninem, a w każdym razie nie stąd czerpiąc pobudki do działania, realizuje wartości w istocie swojej chrześcijańskie. Wydaje się, że Eastwood podpada pod tę kategorię tak głęboko, jak to tylko możliwe. I zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. I bardzo dobrze.
PS Po okresie recenzenckiej głupoty i całkowitego zapoznania istoty tego filmu, w końcu pojawiło się kilka głosów (rozmowa w niezawodnym Trzecim punkcie widzenia i Jacek Wakar w Dzienniku), dających nadzieję, że być może jest możliwe rozumienie „o co chodzi” i w swoim fotelu przy kominku nie zawsze siedzę sam.
PS2 Właśnie przeczytałem, że Lawrens Grobel, znany autor wywiadów dla amerykańskich mediów, odmówił zrobienia wywiadu z Clintem Eastwoodem z powodów politycznych. Grobel to klasyczny liberał, pracował m.in. dla telewizji „Playboy”. Boje się, że w przypadku Polski ta sama poprawność polityczna utrudnia zrozumienie tego filmu.
Bękarty wojny
Bękarty wojny, reż, Quentin Tarantino, USA, 2009
Oglądając filmy historyczne przywykliśmy do dziwacznych standardów. Za oczywiste uważamy, że film powinien pokazywać mniej więcej prawdziwe wydarzenia, a okoliczności w jakich rozgrywa się akcja powinny być chociaż względnie realistyczne. W II wojnie światowej na przykład to Niemcy dokonują zagłady Żydów, a nie odwrotnie, Amerykanie nie prowadzą działań partyzanckich, a Rosjanie nie są mistrzami techniki ani dżentelmenami od dobrych obyczajów (zwłaszcza wobec Niemek). Ponadto oczekujemy, żeby wydarzenia miały miały chociaż pewne prawdopodobienstwa wystąpienia. Ale czy te staromodne przekonania ciaglę powinny obowiązywać?
Quentin Tarantino postanowił eksplorować obszar możliwych odpowiedzi na to pytanie. No i dowiadujemy się, że Amerykanie prowadzili z chęcią i niemałymi sukcesami działalność partyzancką, że tworzyli oddziały składające się z Żydów, a amerykański sposób prowadzenia wojny opierał się o zemstę, okrucieństwo i mordowanie jeńców. Niemcy zaś to superinteligentni esesmani, wysoce etyczni bohaterowie wojenni i prości żołnierze walczący z obrzydliwym Gestapo, zabijający jego oficerów. Żydzi z kolei, co prawda byli ofiarami holocaustu, ale walczyli w swojej obronie, a zwłaszcza byli przywiązani do rozbijania niemieckich głów kijem bejsbolowym.
Ogląda się ten filmowy komiks z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Każdy lubi, jak czarni bandyci ponoszą słuszną karę, a orędownicy dobra są nie tylko sprawiedliwi, ale i skuteczni. Zwłaszcza łatwo identyfikujemy sie ze słuszną zemstą ludzi słabych, którzy ostatecznie znajdują w sobie siłę do obrony i wzięcia odwetu za oczywiste krzywdy. A jeszcze bardziej nas cieszy, jak zemsta jest widowiskowa i na skalę apokaliptyczną. Tarantino dobrze to rozumie i odwołuje się do naturalnych skłonności kinomanów. Wykorzystuje nasze raczej emocje niż przywiązanie do realiów historycznych.
W pierwszej części filmu widzimy realistyczną opowieść o polowaniu na ukrywającą się żydowską rodzinę. Diaboliczny, piekielnie inteligentny standartenfürer Hans Landa ostatecznie odnosi „sukces” i rozstrzeliwuje ukrywających się. Zestawienie tego przejmującego obrazu z komiksową resztą fabuły jest dla mnie niesmaczne, bo nie pozwala nam naprawdę przejąć się tragedią. Nasze współodczuwanie z bezbronnymi i prześladowanymi rozpuszcza się w późniejszym śmiechu, redukuje się do satysfakcji z okrutnej zemsty.
W historii rzeczywistych wydarzeń Żydzi nie stawiali oporu, nie walczyli, a Powstanie w Getcie Warszawskim było wyjątkiem potwierdzajacym regułę. U jednych wzbudzało to negatywne oceny: „idą jak barany na rzeź”. U innych (a ja się do nich zaliczam) było to ukoronowanie kilkunastu wieków żydowskiej diaspory, ludu wydanego wszędzie na łup silniejszych, pragnących zawładnąć cudzym majątkiem. Owe bierne pogodzenie się z losem, dobrowolne wchodzenie do wagonów jadących do Auschwitz, wcale nierzadko rezygnacja z możliwości uratowania się, aby towarzyszyć swojej rodzinie, ma wymiar równie heroiczny, jak walka z bronią w ręku. A może nawet bardziej. Czy łatwiej jest zginąć w walce, czy dobrowolnie wejść do wagonu, aby nie pozostawić dzieci samych wobec śmierci (jak dr Korczak)? „Jak baranek na rzeź prowadzony” (Iz 53,7; Pieśń Sługi Jahwe). Czy nam to czegoś nie przypomina?
Tarantino zrobił film do oglądania, a nie do medytowania – gdzie mu tam do inspiracji religijnych (jak np. w Gran Torino Eastwooda, zresztą pewnie nie świadomie). Pewnie potraktowałby to jako zarzut. Bękarty wojny jakkolwiek mają brutalne sceny, to są łatwe w odbiorze. Na dodatek wszyscy się cieszą: Amerykanie – bo pomagali Żydom (bujda), Żydzi – bo okazali się narodem wojowników (ale nie w tej wojnie), Niemcy – bo mieli prawdziwych i głęboko etycznych bohaterów, a jak łajdaków to chociaż inteligentnych (bzdura). Skądinąd stereotyp esesmana podłego, ale superinteligentnego jest głęboko zakorzeniony. Są to postacie fascynujące: brutalność, inteligencja, czarny mundur, bezwzględność, oficerki, języki obce. W rzeczywistości wyglądali oni zupełnie inaczej. Jeżeli przyjglądamy się konkretnym ludziom, widzimy coś przeciwnego. Eichmann – architekt holocaustu – typowy urzędnik, któremu zamiast czarnego munduru znacznier lepiej pasowałyby czarne zarękawki; Rudolf Hoess – komendant obozu w Auschwitz – zwykły prymityw i na dodatek dość tępy. Jakże to dalekie od popularnych wyobrażeń.
Bękarty wojny to film widowiskowy, wciągający, wzbudzający zainteresowanie. Ciekawy, bo przedstawia zupełnie inne podejście do ostatniej wojny i do holocaustu, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Z tego powodu film warto obejrzeć, ale warto pamiętać, że manipuluje naszymi emocjami i miesza w głowach, jeżeli chodzi o wizje historii. Z drugiej strony utrwala tylko fałszywe stereotypy. Najbardzie mi przeszkadza jego komiksowość, kompletne nieliczenie się z prawdopodobieństwem sytuacyjnym. Daleko temu obrazowi do finezyjnego Pulp Fiction.