• Książki,  Militaria

    Biografia Göringa Davida Irvinga

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, okładka, recenzjaDavid Irving jest bardzo kontrowersyjną postacią. Wśród szerokiej publiczności znany jest głównie z głośnego procesu w Austrii, gdzie został aresztowany (w 2005) i osądzony za „kłamstwo oświęcimskie”. Cała sprawa była dość wątpliwa, bo zarzut nie dotyczył tego, co Irving napisał, ale tego, co rzekomo powiedział podczas wykładu wygłoszonego 16 lat wcześniej. W więzieniu spędził 400 dni, a w tym czasie uległa rozproszeniu jego kolekcja unikalnych źródeł do dziejów III Rzeszy.[1] Wśród historyków z kolei największa wrzawa wybuchła po opublikowaniu książki Wojna Hitlera, w której postawił tezę, że Hitler nie wiedział o Holocauście i nie podejmował w tej sprawie żadnych decyzji, a sprawcami tej potwornej zbrodni byli, na własną odpowiedzialność, Himmler i Goebbels. Nawet ustanowił nagrodę, dla tego, kto przedstawi dokument potwierdzający wiedzę Hitlera w tej sprawie – do tej pory nikt takiego dokumentu nie znalazł i nagrody nie odebrał. Jednocześnie trzeba przyznać, że Irving jest kryptofaszystą, z wieloma posunięciami wodzów Trzeciej Rzeszy wprost się zgadza, przywódców (a Hitlera zwłaszcza) wybiela i przedstawia jako wybitnych mężów stanu. Zdarza mu się również przyjmować za swoje –  tezy lansowane przez propagandę Goebelsa.

    Wojnę Göringa czytałem z mieszanymi uczuciami. Najpierw o pozytywach. Autor zgromadził całą dokumentację dotyczącą życia Göringa, jego zapiski, pamiątki, dzienniki innych osób, wspomnienia, dokumenty archiwalne. Jego życie prywatne zostało otworzone z pieczołowitością godną uznania. Zauważmy, że dzięki temu poruszone zostały takie aspekty jego działalności, które zupełnie nieoczekiwanie powinny być interesujące dla badaczy z innych dziedzin niż historia, jak np. dla historyków sztuki, z racji na jego pasje kolekcjonerskie przepoczwarzone w czasie wojny w pasje rabunkowe. (Okazuje się, że rzeczywistość, jak dokładnie się jej przyjrzeć, nie była taka prosta, jak się wydaje. Za niektóre dzieła Göring płacił, a i tak po wojnie wróciły do pierwotnych właścicieli, ot sprawiedliwość zwycięzców.)

    W ramach biografii marszałka Rzeszy ciekawy szczególnie, bo mało znany, jest okres sprzed 1933 roku. Tu np. tkwiły korzenie jego narkomanii, bowiem morfiną był szpikowany po postrzeleniu go w czasie puczu w 1923 r. Bardzo dokładnie zostały odtworzone losy jego szalonej i odwzajemnionej miłości do Szwedki Carin von Fock, podobnie jak losy jego nieudanej misji we Włoszech, która miała na celu uzyskanie wsparcia Mussoliniego dla wegetującej wtedy NSDAP.

    Mimo swoich kryptofaszystowskich sympatii Irving uczciwie przedstawia wszystkie wady swojego bohatera: bezdenną próżność (stroje i odznaczenia), zachłanność, lekceważenia obowiązków dowódczych, narkomanię, maniakalne gromadzenie dzieł sztuki, w tym również z wykorzystaniem grabieży. Mam jednak podejrzenie, że Irving za negatywne cechy uważa te, które były negatywne u wzorowego przywódcy faszystowskiego. Mało jednak mówi o jego udziale w ludobójstwie, o zbrodniczych decyzjach dotyczących użycia Luftwaffe, a w tych kwestiach udział Göringa był zasadniczy.

    Do minusów zaliczam marginalne potraktowanie historii dowodzonej przez niego Luftwaffe. Mało dowiadujemy się, jaki był udział Göringa w tych wzlotach (lata trzydzieste) i upadkach niemieckiego lotnictwa. Wiemy tylko tyle, że wyręczał się w tym zastępcami, samemu poświęcając na dowodzenie niewielką ilość czasu i energii. Konkretnie jednak, jakie decyzje podejmował i jakie były ich skutki, Irving już nie napisał.

    Do grubych nadużyć zaliczam kilkukrotne przedstawianie niemieckich lotników jako przepełnionych duchem rycerskości.[2] Niestety w rzeczywistości byli oni barbarzyńcami naruszającymi wszystkie reguły gry: strzelali do skaczących na spadochronach (to rzadka podłość), samoloty myśliwskie urządzały polowania na ludność cywilną, otworzyli już w 1939 roku nowy rozdział w wojnach powietrznych bombardując z premedytacja obiekty cywilne, mając na celu jedynie terror i sianie paniki.

    Podobnie rażące jest przedstawianie spraw polskich, a zwłaszcza stosunków polsko-niemieckich przed wybuchem wojny w sposób lansowany przez ówczesną propagandę niemiecką.

    Podsumowując: książka jest bardzo ciekawa, wiele wnosi do biografii Göringa i wiedzy o mechanizmach rządzenia w Trzeciej Rzeszy. Bajeczna kompetencja źródłowa autora daje w efekcie wydobycie na światło dzienne wielu niedostrzeganych szczegółów. Na przykład pokazuje kulisy zatrzymania ataku jednostek pancernych na ewakuujące się wojska brytyjskie pod Dunkierką. To Göring przekonał Hitlera, że Luftwaffe zniszczy te siły bez większych problemów. Warunki pogodowe jednak uniemożliwiły loty i alianci zdołali uciec. Ile dziwacznych analiz przeczytałem w swoim życiu na ten temat! A powód był prosty, Göring chciał odnieść sukces.

    Równocześnie jednak książka ma niezaprzeczalne minusy, podważające zaufanie do obiektywizmu i wiarygodności autora. Lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się problematyka hitlerowską, ale nie polecam amatorom, którym brak własnej wiedzy umożliwia zweryfikowanie różnych kontrowersyjnych tez autora.

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, Wydawnictwo Wingert, Kraków 2011 (stron 764).



    [1]  Historię tego naciąganego procesu Irving opisał książce Banged Up. Survival as Political Prisoner In 21st Century Europe (2008). Mam nadzieję, że w końcu zostanie ona przetłumaczona na polski, tym bardziej, że w naszym kraju toczy się debata na temat poprawności politycznej i ograniczania wolności słowa. Byłby to ciekawy przyczynek to dyskusji.

    [2] Oto cytat: „Göring nakazywał swojej Luftwaffe, by walczyła bardziej po rycersku niż jej przeciwnicy. W kampanii polskiej działania taktyczne niemieckiego lotnictwa prowadzone były w sposób umiarkowany.” (s. 362). Na szczęście polski wydawca opatrzył te wynurzenia stosownym komentarzem.

  • Książki

    Fabryka muchołapek Andrzeja Barta

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, okładka, recenzjaMam z tą książką pewien kłopot. Jeżeli sam zajmowałbym się pisarstwem, to byłby to jeden z pierwszych tematów, jakie bym podjął – sąd w zaświatach nad Chaimem Rumkowskim. Rzetelny, poważny, dotyczący życia i śmierci kilkuset tysięcy ludzi, udziale w ich zagładzie czy w ich ratunku. Z grubsza mam wizję, jak to powinno wyglądać. Oczywiste, że Bart ma inną wizją, która z zasady nie może mi się podobać.

    Fabryka muchołapek jest literacko kunsztowna. Mamy smaczne historyczne plotki o łódzkim środowisku literackim, jest coś o architekturze i losach poszczególnych budynków, jest współczesny wątek autobiograficzny Barta, a do tego przejście w zaświaty, gdzie odbywa się proces. Oczywiście pojawia się też wątek romansowy z piękną Dorą pochodzącą z innej epoki. Jednym słowem – dużo ciekawostek, bibelotów, różnych planów czasowych.

    W tej kakofonii sam proces Rumkowskiego gdzieś się gubi, żyje sobie w tle innych wydarzeń. Jest relacjonowany jakby od niechcenia. Dla zwolenników literatury lekkiej, przyjemnej i wciągającej to na pewno plus. Liczne nagrody literackie wskazują, że ten rodzaj oczekiwań dominuje na czytelniczym rynku.

    Niestety, spodziewałem książki dużo bardziej fundamentalnej. Istotą doświadczenia getta łódzkiego nie były przecież smaczki biograficzne związane z obecnością w nim siostry Franza Kafki. Chaim Rumkowski zdecydował się na niebywały eksperyment, którego stawką było życie kilkuset tysięcy ludzi. Getto zamienił w gigantyczną fabrykę, podjął ryzyko współpracy z Niemcami przy eksterminacji własnego narodu, ponieważ liczył, że w ten sposób uratuje większość mieszkańców getta od niechybnej zagłady.

    Nie udało mu się ocalić swoich współziomków, a odium współmordercy na nim pozostało. Czy słusznie? Sam nie wiem, ale raczej nie zasłużył sobie na tak fatalną opinię, z jaką przeszedł do historii. I właśnie z powodu tej niepewności potrzebny jest tu niebiański proces sądowy, gdzie zostaną przedstawione wszystkie racje. Na poważnie. Gdzie zostanie pokazany bilans wszystkich ludzi uratowanych dzięki niemu. Tego potrzeba, a tego właśnie w lekkiej książce Barta zabrakło. Mówimy o życiu setek tysięcy ludzi! To nie są literackie popisy, to coś ekstremalnie serio! Przecież nie wiemy z tej książki nawet, ile osób z łódzkiego getta przeżyło okupację, i jaki wpływ miała na to polityka „króla Chaima”.

    Negatywną opinię Żydów o Rumkowskim ukształtowały – jak się wydaje – jego wielkopańskie zachowania, dworskie obyczaje w jego otoczeniu, uprzywilejowane warunków życia jego współpracowników. Ten brak równego traktowania, brak elementarnej sprawiedliwości wobec głodu i śmierci bolał Żydów chyba bardziej niż nawet współuczestnictwo w Holokauście. Ale czy to jest sprawiedliwa ocena? Czy nie oznacza ona nadania kluczowej rangi gestom w gruncie rzeczy mało ważnym w obliczu zagrożenia zagładą całego narodu? Może warto by było to na nowo przemyśleć? Niektóre z tych wątków, oddajmy sprawiedliwość Bart starał się poruszyć. Tylko że jakoś na marginesie, niespecjalnie poważnie, bez liczb, bez podsumowania, po amatorsku.

    Podsumowując: książka jest doskonale napisana, lekka w odbiorze, refleksyjna, literacko finezyjna, porusza super ciekawy temat. To bezapelacyjne plusy. Dla wielu osób ten sposób pisania będzie wystarczający, a lektura satysfakcjonująca. Dla mnie jednak Fabryka muchołapek cierpi na „nieznośną lekkość bytu”. Szkoda, bo temat został chyba definitywne pogrzebany. Może mamy takie czasy, że liczy sie tylko to, co lekkie, przyjemne, ironiczne; na serio nie wypada. Mimo wszystko 8/10.

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, WAB Warszawa 2009

  • Książki

    Góra duszy Xingjiana

    Gao Xingjian, Góra duszy, okładka, recenzjaKolejna książka z cyklu chińskich fascynacji.

    Gao Xingjian to pierwszy chiński laureat nagrody Nobla (2000), znany głównie jako dramatopisarz. W 1983 roku dowiedział się, że jest chory na raka płuc, a ta choroba zabiła wcześniej jego ojca. Doświadczył transcendentalnego pogodzenia się ze śmiercią aż do momentu, kiedy kolejne prześwietlenie wykazało czyste płuca. Jednocześnie dowiedział się, że jest zagrożony aresztowaniem za nieprawomyślność swoich utworów. Pobrał zaliczki od wydawców i uciekł z Pekinu. Odbył podróż po chińskiej prowincji przemierzając 15 000 km. Owocem tej podróży odbytej w bardzo szczególnych warunkach, ze świadomością otrzymania drugiego życia, jest właśnie przedstawiana książka.

    Autor przede wszystkim szukał chińskich tradycji, podań ludowych, pozostałości wierzeń religijnych. Eksplorował obszary dzikiej natury nie tkniętej ludzką ręką. A we współczesnych Chinach, po zniszczeniach okresu maoistowskiego niełatwo jest coś takiego znaleźć. Wyraźnie szukał korzeni, tego co zadecydowało o tożsamości kulturowej Chińczyków.

    W efekcie powstała książka o ambicjach literatury „mądrościowej” pełna przypowieści, baśni, wtrętów religijnych z wszystkich głównych tradycji (przede wszystkim taoistycznych i buddyjskich), lokalnych mitów, ludowych opowieści. Książka nie ma fabuły, przeplatają się w niej różne konwencje i style literackie, co zapewne było zabiegiem zamierzonym, mającym oddać zróżnicowanie doświadczeń autora w czasie wspomnianej podróży w poszukiwaniu głębokiej, nietkniętej przez socjalizm, chińskiej tożsamości, także przecież osobistej tożsamości autora.

    Jaki jest efekt tych zamierzeń? Powiem szczerze, nie do końca zadawalający. Książka nie pokazuje żadnego spójnego obrazu, nie daje żadnej syntezy. Niestety nie należy także do łatwych w lekturze. Ciągle mamy do czynienia  z przeplatającymi się wzajemnie wspomnieniami autora, ludowymi opowieściami, dziejami pewnego romansu, fragmentami taoistycznej mitologii, historiami kolejnych zbójców, gwałtów, najazdów. Każdy z tych osiemdziesięciu rozdzialików jest na swój sposób ciekawy, zakończony delikatną puentą lub dającym do myślenia znakiem zapytania. W mojej głowie nie układała się jednak z tego żadna całość. Szkoda, bo zamierzenia autora były super ciekawe, ale efekt jest zupełnie nieproporcjonalny do ambicji. Być może książka będzie ciekawsza i życzliwsza w odbiorze dla innego rodzaju czytelników: tych, którzy lubią Coelho, a może dla tych zafascynowanych Podróżą do Babadag?

    Dobry pogląd na klimat książki może dać cytat z jej zakończenia. Może komuś się spodoba, ostatecznie autor dostał Nobla; dla mnie jest raczej nieprzekonujące:

    „Wodzę na śniegu za oknem zieloną żabkę, mruga jednym okiem, drugie, nieporuszone, szeroko otwarte wpatruje się we mnie. Wiem, że to Bóg. […]
    Cudów nie ma. Bóg coś mówi, mówi do tej nienasyconej istoty ludzkiej, do mnie.
    Czego jeszcze szukać? Domagam się odpowiedzi. […]
    Udając, że rozumiem, wciąż nie rozumiem.
    W istocie rzeczy nic nie pojmuję, nic nie rozumiem. Tak to jest.”

    Moje wątpliwości budzi także i to, że autor w swoich podróżach, spotkaniach, dociekaniach w ogóle nie zauważa śladów spustoszeń wywołanych przez rewolucję kulturalną Mao. Jak można odtwarzać tkankę ludowej czy religijnej mitologii nie zauważając, że to, z czym się autor styka dzisiaj, to jedynie drobne szkiełka z przepięknego, ale kompletnie pogruchotanego witraża. Jakże to inna wizja swojego środowiska niż ta zawarta u Liao Yiwu. Dla dociekliwych dodam, że Xingjian pisał swoją książkę we Francji i nie musiał się liczyć z represjami w Chinach. Wygląda, że on po prostu tego nie dostrzegł.

    Gao Xingjian, czyli autor

    Tłumaczenie, szerzej, spolszczenie tej książki pozostawia wiele  do życzenia. Z bliżej niejasnych powodów w polskiej wersji pozostawiono oryginalne chińskie jednostki miar, nigdzie nie tłumacząc, jakie realne wielkości one oznaczają. Zatem jeżeli czytamy, że autor ma do przebycia 5 li, to nie wiemy czy to odległość 2 km, a może 5 lub 15. Podobnie jest z jednostkami powierzchni i wagi. Ponadto tłumacz nie należy do łatwo posługujących się językiem polskim, co daje np. taki skutek, że kobiety w całej książce się chichoczą, nigdy się nie śmieją, nie uśmiechają, tylko chichoczą (takich kwiatków jest niestety więcej). Ostatnia uwaga w tej materii jest grubszego kalibru – książka została napisana w języku francuskim, zatem pozostanie słodką tajemnicą wydawcy, dlaczego została przetłumaczona na polski z angielskiego.

    Moja fascynacja Chinami trwa, zatem każdy artefakt z tego kręgu kulturowego spotyka się z moją życzliwością, zatem finalna ocena to 7/10.

    Gao Xingjian, Góra duszy, Rebis, Poznań  2004

  • Książki

    Prowadzący umarłych, czyli co wiemy o Chinach

    Liao Yiwu, Prowadzący umarłych, okładka, recenzjaPewnego pięknego dnia w księgarni zajrzałem na półkę z serią reportażową Wydawnictwa Czarne, wziąłem do ręki książkę poświęconą Chinom, przeczytałem parę stron i popadłem w stan wewnętrznego przerażenia. Uświadomiłem sobie bowiem, że nic nie wiem na temat tego kraju. Piękna starożytna kultura, bogata historia najnowsza, rodząca się druga potęga na świecie, a ja nic o tym nie wiem. Wstyd, poczucie klęski i wewnętrznego poniżenia. Książkę natychmiast kupiłem i w drodze do domu już ją czytałem.

    No i zaczęło się. Książka okazała się być na tyle fascynująca, że nie tylko została od razu połknięta, ale spowodowała wielki apetyt na Państwo Środka. Czytam na ten temat, co się da (a można niestety niewiele). Eksploruję geografię, opanowałem na przykład wszystkie chińskie prowincje, bo za duży brak uznałem, że znaczną większość stanów USA umiejscawiam na mapie bez pudła, a gdzie leży Hubei nie miałem pojęcia, a czym się różni od Hebei to już zupełnie.[1] Zatem czytelnicy „Fotela przy kominku” powinni się spodziewać w niedalekiej przyszłości małej inwazji tej tematyki.

    Wracając do książki. Składa się ona z 28 wywiadów z różnymi ludźmi, bynajmniej nie zawsze z nizin społecznych. W ogóle trzeba powiedzieć, że podtytuł jest częściowo mylący. Wspomniane niziny społeczne sugerowałyby jakiś margines, biedotę, wykluczonych. Tak jednak nie jest. Czy byli działacze partyjni, muzyk orkiestry symfonicznej czy opat zlikwidowanego klasztoru buddyjskiego to „niziny społeczne”? Na pewno Yiwu nie rozmawia z ludźmi współczesnego boomu, biznesmenami, pieszczochami władzy. Wszystkie pozostałe opcje są reprezentowane. Jedyne, co łączy jego rozmówców to brak przynależności do, wąziutkiej przecież, grupy uprzywilejowanych. Poza tym, ci „Prowadzący umarłych” to już kompletna dezinformacja. Rzeczywiście jeden rozmówca wykonuje taki niejawny zawód. Przenosi mianowicie na plecach zmarłych miejsca w miejsce, powodując celowo u mniej uważnych postronnych wrażenie, że to wędrują umarli, a on ich tylko prowadzi. Ale to nie tego typu egzotyka dominuje w książce, a tytuł nawet metaforycznie nie odnosi się do jej treści.

    Jeżeli miałbym szukać jakiegoś punktu wspólnego interlokutorów Yiwu, to wskazałbym na to, że wszyscy oni zostali w jakiś sposób dotknięci przez los. Jednych poharatała historia, a dokładnie jej przejaw w postaci rewolucji kulturalnej Mao, inni urodzili się w biedocie (dla Europejczyka skrajnej, dla nich normalnej) nie dającej jednak szans na zwykłe, godne życie; jeszcze inni wykonują dziwne zawody (żebrak, ślepy uliczny grajek, hiena cmentarna).

    Można powiedzieć, że Yiwu daje dobry obraz chińskiego społeczeństwa. Właściwie wszędzie widzimy nędzę i niedostatek, ale też bardzo dzielnych ludzi, którzy próbują sobie z tym radzić. Po ludzku rzecz biorąc jestem pod wrażeniem ich wytrzymałości, determinacji, spokojnej zgody na trudne warunki pracy i życia. Jako analityk spraw ekonomicznych nie tylko rozumiem, ale plastycznie teraz widzę skąd wziął się chiński cud gospodarczy; więcej, mam pewność, że tą drogą Chiny będą się dalej posuwały i w końcu osiągną pozycje mocarstwa światowego nr 2. A kto wie, może kiedyś i nr 1? Tak na marginesie: Europejczycy powinni być tego świadomi i mieć jakąś strategie przeciwdziałania. Inaczej zamienimy się w prowincję żółtej cywilizacji, ale to zupełnie inny temat.

    Oficjalnie się o tym w Chinach nie mówi, to temat tabu, ale ciągle wiele osób nosi w sobie fatalne, rujnujące doświadczenie rewolucji kulturalnej: prześladowania, niszczenia karier, maltretowania, głodu (do kanibalizmu włącznie). W wielu miejscach do tej pory wytrzebione są lasy, bo drewna używano do prymitywnego, dymarkowego wytopu stali – nikomu to nie było potrzebne, ale fatalne skutki tej kampanii trwają do dziś. Podobnie jak widoczne są masowe zniszczenia obiektów starej kultury, zwłaszcza religijnej, traktowanej niegdyś jako przeżytek starego systemu. Tego już się nie odtworzy, a braku backgroundu kulturowego się nie nadrobi. Bardzo ciekawe, jak bogacące się Chiny poradzą sobie ze stworzeniem nowej tożsamości, nowej kultury. Jaka ona będzie?

    To zdumiewające, że jak trochę głębiej poskrobać, to ciągle w rzeczywistości społecznej wychodzą upiory przeszłości. A jakby na polską rzeczywistość spojrzeć z większego oddalenia, to też zobaczylibyśmy ciągle wdzierającą się przeszłość? Jako historyk odpowiadam – na pewno, tylko czy chcemy to dostrzec?

    Oczywiście Liao Yiwu robiąc wywiady ujawniające skalę zniszczeń, niegodziwości i represji skazywał siebie na bycie dysydentem. Zaliczył również więzienie za opublikowanie poematu o masakrze na Placu Tiananmen. Pierwsze wywiady do przedstawianego tu zbioru odbył już w więzieniu. Warto dodać, że książka ukazała się na Tajwanie, a w Chinach jest ciągle zakazana.

    Autor, Liao Yiwu, recenzja

    Podsumowując: lektura Prowadzącego umarłych jest fascynująca i pouczająca. Zmienia sposób patrzenia na Chiny. A ponieważ jest jeszcze napisana w sposób fascynujący, to nie mam wątpliwości, oceniam na 10/10 i zachęcam do lektury. Po tej książce zrozumiałem Chiny – te współczesne i te z czasów rewolucji kulturalnej

    Liao Yiwu, Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych, Czarne, Wołowiec 2011.


    [1] Bardzo polecam quiz geograficzny na znajomość nazw i położenia chińskich prowincji. Sprawdźcie, jaką macie wiedzę na ten temat. Poza tym to fajna zabawa, a przy okazji pomaga opanować ten temat, wiem co mówię. Tu link: http://www.purposegames.com/game/chinese-provinces-quiz

    

  • Książki

    Habent sua fata libelli – Cena przetrwania Romana Graczyka

    Właściwie informacje o późniejszych wydarzeniach dotyczące książek, recenzji, dyskusji dopisuje do postów jako post scriptum. Tym razem jednak rzecz jest wyjątkowa i dotyczy Ceny przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Już w recenzji z tej książki opisałem sporo przejawów nagonki na autora, w tym najbardziej bulwersujące ataki z kręgu redakcji „Tygodnika Powszechnego”.

    Historia jednak się nie zatrzymała. Oprócz kolejnych tekstów publicystycznych pojawiła się również sprawa sądowa, wytoczona Romanowi Graczykowi przez syna Mieczysława Pszona, ogólnie rzecz biorąc o ochronę dóbr osobistych. W trakcie przewodu sądowego, wzbudzającego emocje głównie w Krakowie, ujawnione zostały m.in. naciski na autora, a nawet groźby, jeżeli poważyłby się ujawnić materiały stawiające w niekorzystnym świetle „wielkie nazwiska” związane z „Tygodnikiem” (Krzysztof Kozłowski na przykład wprost zapowiedział, że autora zgnoi, co zresztą próbuje robić). Proces się zakończył wyrokiem przyznającym rację autorowi książki. Po zamknięciu sprawy sądowej Roman Graczyk opublikował list, w którym prosi o usuniecie jego nazwiska ze stopki redakcyjnej „Tygodnika Powszechnego”, gdzie występował jako jego stały współpracownik.

    Roman Graczyk

    Dla mnie to moment ważny. Bardzo cenię tę książkę. Autor zachował się wobec kampanii oszczerstw z heroiczną elegancją (jak nieujawnienia zapisu rozmowy z Markiem Skwarnickim) i stał się egzemplifikacją, bardzo smutnej tezy, że niekiedy za wierność prawdzie, przychodzi płacić wysoką ceną. Szanuję tę postawę. Nie do końca nadążając za wszystkimi niuansami  środowiskowej kontrowersji, zdecydowanie bardziej ufam Panu Romanowi Graczykowi niż redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zatem ja również kończę moją czytelniczą przygodę z „Tygodnikiem”. Mimo iż ostatnio miała ona charakter incydentalny, oznacza to również w moim życiu intelektualnym zamknięcie pewnej epoki. Smutne, że w takich okolicznościach.

  • Książki

    Habent sua fata libelli – Cena przetrwania Romana Graczyka

    Właściwie informacje o późniejszych wydarzeniach dotyczące książek, recenzji, dyskusji dopisuje do postów jako post scriptum. Tym razem jednak rzecz jest wyjątkowa i dotyczy Ceny przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Już w recenzji z tej książki opisałem sporo przejawów nagonki na autora, w tym najbardziej bulwersujące ataki z kręgu redakcji „Tygodnika Powszechnego”.

    Historia jednak się nie zatrzymała. Oprócz kolejnych tekstów publicystycznych pojawiła się również sprawa sądowa, wytoczona Romanowi Graczykowi przez syna Mieczysława Pszona, ogólnie rzecz biorąc o ochronę dóbr osobistych. W trakcie przewodu sądowego, wzbudzającego emocje głównie w Krakowie, ujawnione zostały m.in. naciski na autora, a nawet groźby, jeżeli poważyłby się ujawnić materiały stawiające w niekorzystnym świetle „wielkie nazwiska” związane z „Tygodnikiem” (Krzysztof Kozłowski na przykład wprost zapowiedział, że autora zgnoi, co zresztą próbuje robić). Proces się zakończył wyrokiem przyznającym rację autorowi książki. Po zamknięciu sprawy sądowej Roman Graczyk opublikował list, w którym prosi o usuniecie jego nazwiska ze stopki redakcyjnej „Tygodnika Powszechnego”, gdzie występował jako jego stały współpracownik.

    Roman Graczyk

    Dla mnie to moment ważny. Bardzo cenię tę książkę. Autor zachował się wobec kampanii oszczerstw z heroiczną elegancją (jak nieujawnienia zapisu rozmowy z Markiem Skwarnickim) i stał się egzemplifikacją, bardzo smutnej tezy, że niekiedy za wierność prawdzie, przychodzi płacić wysoką ceną. Szanuję tę postawę. Nie do końca nadążając za wszystkimi niuansami  środowiskowej kontrowersji, zdecydowanie bardziej ufam Panu Romanowi Graczykowi niż redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zatem ja również kończę moją czytelniczą przygodę z „Tygodnikiem”. Mimo iż ostatnio miała ona charakter incydentalny, oznacza to również w moim życiu intelektualnym zamknięcie pewnej epoki. Smutne, że w takich okolicznościach.

  • Książki

    Lepiej z Atulem Gawande

    Atul Gawande, Lepiej, recenzja, okładkaNie lubię czytać książek o medycynie. Nie przepadam za opowieściami o grzebaniu się w ludzkich wnętrznościach. Medycyna to także cierpienie i tragedie ludzkie, zwykle znajdują się one w tle takich książek, łatwo je sobie wyobrażam, ale trudno znoszę. Odbieram je jako rodzaj egzystencjalnego horroru, a na horrory nie mam ochoty i tych medycznych też nie czytam.

    Książka Gawande przynależy jednak do zupełnie innej kategorii. Jej głównym przedmiotem jest optymalizacja różnych procedur stosowanych w medycynie. Brzmi mętnie, ale w istocie jest super ciekawe. Na przykład, jak zorganizować wsparcie medyczne dla oddziałów wojskowych w czasie działań bojowych, powiedzmy w Iraku? Okazuje się, że przyjęcie niby to prostej zasady, aby jak najbliżej linii frontu zorganizować maksymalnie szybką pomoc lekarską, która tylko zabezpiecza rany żołnierzy, wystarczy, aby o kilkadziesiąt procent zmniejszyć umieralność  na polu walki. Oczywiście za tym musi stać cały, amerykański w tym wypadku, system organizacyjny, bo w ten sposób zaopatrzeni ranni muszą trafić do szpitali polowych znajdujących się w drugiej linii, a ciężko ranni w następnej kolejności muszą zostać przetransportowani do pełnowymiarowych centrów medycznych znajdujących się w USA.

    Można zatem powiedzieć, że całkiem inaczej, niż by to wynikało z obrazu upowszechnianego przez np. Dra House’a, o sukcesie decyduje przemyślana i konsekwentnie wdrażana organizacja, a nie intelektualne fajerwerki lekarzy. Na marginesie: warto tę konstatację zadedykować decydentom w polskiej służbie zdrowia (gdzie tam u nas mowa o standardach czy miernikach efektywności).

     To tylko jeden z wielu przypadków opisywanych w książce. Podobnie, w zakresie walki z zakażeniami szpitalnymi, najskuteczniejszą metodą, jest wprowadzenie stałego odruchu kilkuminutowego mycia rąk po każdym kontakcie z pacjentem. Powiedzieć łatwo, wszyscy to wiedzą, ale jak to zrobić, żeby wszyscy zawsze myli ręce? To jest istota tego pytania. Gawande drąży, drąży, aż w końcu udziela odpowiedzi opierając się o doświadczenia najlepszych.

    W ten sam sposób opisuje najskuteczniejsze metody walki z mukowiscydozą, z epidemiami chorób zakaźnych w Indiach, optymalizację ubezpieczeń zdrowotnych.

    Refleksje Gawandę mam za jedne z najciekawszych, jakie ostatnio czytałem, bowiem wiele z nich daje się uogólnić na inne dziedziny życia. Krótko mówiąc daje przesłanki do namysłu, jak w ogóle efektywnie zarządzać różnymi przedsięwzięciami. Smutną refleksję budzi to, jak zarządza się medycyną w USA, a jak żałośnie na tym tle wygląda strategiczne zarządzanie tą dziedziną w Polsce.

    Jedyne miejsce, gdzie z autorem się nie zgadzam, to jego stanowisko dotyczące obecności lekarzy przy wykonywaniu kary śmierci. Amerykańskie Towarzystwo Lekarskie przyjęło uchwałę uznającą takie współdziałanie za nieetyczne. Gawande, mimo rozmów z doktorami uczestniczącymi w egzekucjach, przychyla się do poprawnościowego stanowiska korporacji lekarskiej. Głuchy pozostaje na argumenty, że brak personelu medycznego przy wykonywaniu takich wyroków prowadzi do  często dramatycznego cierpienia więźniów, umierających długo i w męczarniach. Jakie niby dobro miałoby z tego płynąć? A może obecność duchownego jest też zbędna i amoralna? Stoi za tym groźne pięknoduchostwo, przedkładające piękne, choć abstrakcyjne zasady nad doświadczenie przeciwdziałania cierpieniu konkretnych ludzi. To  sprzeczne z chłodnym, racjonalnym spojrzeniem autora na inne problemy.

    Generalnie książka jest super ciekawa i pobudzająca do rozważań znacznie wykraczających poza sferę medycyny. Dla mnie 9/10.

     Atul Gawande, Lepiej. Zapiski chirurga o efektywności medycyny, Znak, Kraków 2011

  • Książki

    János Esterházy, ułaskawiony na śmierć

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, recenzjaKim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.

    Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.

    Maria z Esterházych MycielskaJános Esterházy

    Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.

    Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.

    Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na  polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010

  • Książki

    Wasilij Grossman Życie i los

    Dzieło życia, to taka książka, która stanowi podsumowanie głównych wątków twórczości, syntezę poglądów na kwestie najważniejsze w dorobku danego autora i na dodatek jest formalnie najbardziej dojrzała spośród jego dzieł.

    Wasilij Grossman, Życie i los, okładka, recenzjaSpokojnie można powiedzieć, że Życie i los Wasilija Grossmana to właśnie dzieło jego życia. Książka daje bajecznie rozległą panoramę wydarzeń dziejących się w Związku Sowieckim na przełomie 1942 i 1943 roku. Jesteśmy prowadzeni przez polowe lotnisko, oblężony Stalingrad, gabinety komisarzy politycznych, domy rodzin żyjących na zapleczu frontu, pracownie fizyków teoretycznych, niemiecki obóz koncentracyjny, ale też i GUŁAG. Mamy kompletny obraz społeczeństwa rosyjskiego, izwinitie – sowieckiego, w kluczowym dla niego momencie historycznym.

    Bardzo lubię takie książki, bo przeziera z nich ambicja autora do pokazania pewnego całokształtu, dokonania syntezy i to nie tylko syntezy faktograficznej, ale też psychologicznej czy duchowej. Grossman jest w tym przypadku nieodrodnym synem literatury rosyjskiej, która potrafi być duszoszczypatielna jak żadna inna na świecie. Potrafi wzruszać, ale nie płytkim sentymentalizmem, tylko namysłem nad ludzkim losem, niesprawiedliwością, bólem, śmiercią.

    Jest to także rozliczenie doświadczenia komunizmu z jego dobrymi i złymi stronami. Napisanie takiej książki w epoce chruszczowowskiej wymagało niemałej odwagi i Grossman, jako wtedy jeden z bardzo nielicznych, na nią się zdobył. Zapłacił za to literacką śmiercią. Książki nie wydano, zakazano także druku innych pozycji z jego twórczości. Został skazany na niebyt i dokonał żywota jako pisarz zapomniany.

    Po aktualnym wydaniu książki w Polsce napisano o niej mnóstwo pozytywnych recenzji. Mi najbliższa była jasoxa. Do lawiny pochwał trudno coś oryginalnego dodać.

    A jednak…

    Coś w lekturze tej książki mi przeszkadzało, zgrzytało. Sam do końca nie wiedziałem co. Duże fragmenty książki przeczytałem powtórnie. Zajrzałem dla poszerzenia świadomości spraw do autobiografii Grossmana skonstruowanej z jego listów. Nadal nie do końca wiedziałem, a w każdym razie nie potrafiłem dobrze wyważyć i zwerbalizować moich zastrzeżeń. W efekcie była to książka najdłużej czekająca na recenzję, tak circa ze dwa lata.

    Grossman był niewątpliwie człowiekiem odważnym. Napisał książkę szczerą, naiwnie liczył, że prawda się jakoś obroni i książka zostanie normalnie wydana. Nie miał żadnych dysydenckich ciągot, liczył na oficjalny druk. Te stwierdzenia niby są oczywiste, ale jednak ważne. Grossman był człowiekiem tamtego systemu; to prawda, że uczciwym, szczerym, krytycznym, ale jednak wierzył w socjalizm, wierzył w możliwość usunięcia wypaczeń i tak widział swoją rolę jako literata, a wcześniej korespondenta wojennego. Miał zrozumienie dla pozytywnej roli komisarzy politycznych w jednostkach wojskowych. Krumow, stary, dobry komunista, był tego najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Bolał go nie sam fakt istnienia dość absurdalnej funkcji komisarzy, ale to, że byli niesprawiedliwe oceniani i trafiali się pośród nich klasyczni karierowicze. Uogólniając ten szczegółowy przecież problem można powiedzieć za Grossmanem – socjalizm „tak”, wypaczenia „nie”. Jakże to inna wizja niż np. Sołżenicyna, Wojnowicza czy Władimowa.

    Widział absurdalność systemu, małość ludzi, precyzyjnie to opisał przedstawiając losy wybitnego fizyka Sturma. Na końcu jednak telefon tow. Stalina przywrócił porządek wszechrzeczy i sprawiedliwości stało się zadość. System wypaczany przez małych karierowiczów, został naprawiony i porządek został przywrócony. Taki happy end przyjemnie się czyta, bo odwołuje się on do głęboko w nas tkwiącej potrzeby sensu. Jest jednak jeden feler. Obraz jest kompletnie nierealistyczny i dziesiątki milionów ludzi zasiedlających GUŁAG to potwierdzały. Zalecenia tow. Stalina raczej skazywały ich na niezawinione w żaden sposób cierpienie, a nie ich od niego uwalniały.

    W kilku przypadkach Grossman przedstawia tzw. przyzwoitych komunistów, którzy padli ofiarą represji. Niestety, jestem odporny na wizję świetlanych starych komunistów. Wiedza, co oni robili w czasie rewolucji i umacniania władzy ludowej jest powszechnie dostępna i różne rzeczy można o nich powiedzieć, ale na pewno nie to, że byli przyjemnymi, sprawiedliwymi ideowcami. W rzeczywistości byli najczęściej brutalnym rzeźnikami, nie wahającymi się przed użyciem najhaniebniejszych środków, jak gazów bojowych do tłumienia chłopskich rebelii (w guberni tambowskiej na przykład).[i] Na marginesie: podobną refleksję, mam w odniesieniu do głównego, pozytywnego bohatera Spalonych Słońcem, ale to inny temat.

    Grossman pokazuje niebywały wysiłek i poświęcenie żołnierzy Armii Czerwonej – i tu nie mam żadnych wątpliwości. Akcja książki przenosi się z lotnisk do korpusu pancernego, a później do heroicznych oddziałów broniących Stalingradu. Mamy poczucie, że widzimy wszystko, całe kontinuum frontowego życia, bohaterstwa, poświęcenia, wreszcie śmierci. To dość prawdziwy obraz. Tylko, że niekompletny. Nie widzimy na przykład wszechobecnych oddziałów zaporowych NKWD, których głównym celem było strzelanie w plecy nie dość ochoczo idących do boju żołnierzy Armii Czerwonej.

    Nie chcę mnożyć tego typu zastrzeżeń, bo nie jest moim celem zdyskredytowanie Grossmana, wręcz przeciwnie. Chcę tylko powiedzieć, że na Życie i los chyba wypadałoby patrzeć, jak na literaturę socjalistyczną. Krytyczną, szczerą, przyzwoitą, ale jednak socjalistyczną, powstałą w zamkniętym układzie ideowych odniesień, których autor nie zamierza podważać. I znów porównanie do Sołżenicyna nasuwa się samo.

    Niezależnie od tych rozważań o źródłach przekonań Grossmana trzeba powiedzieć, że jest to jedna z lepszych książek pokazujących egzystencjalne tło życia ludzi zagarniętych przez sowiecki socjalizm. Miłość w tych warunkach ma inny smak, nieustannie zatrąca o wymiary mentalnie niedostępne ludziom żyjącym w „normalnych” społeczeństwach. Grossman jest tu mistrzem. Wierność u niego znaczy coś więcej, i prawda znaczy coś więcej, i przyzwoitość. Jego bohaterowie żyją jakoś pełniej, głębiej. Trudne czasy ich niszczą, często rujnują ich egzystencję, ale jednocześnie zmuszają do fundamentalnych wyborów. Może z tego powodu docierają oni do istoty tego, co nazywamy życiem? Może prawdziwy smak ma to, za co musimy płacić?

    Jeden z wątków poruszył mnie do głębi. Grossman z pochodzenia był Żydem i żywo interesował się Holocaustem, który przetoczył się po ziemiach rosyjskich zajętych przez hitlerowców. Miał do tego stosunek osobisty, bo na tych terenach została jego matka, z którą był bardzo uczuciowo związany. Losom społeczności żydowskiej poświęcił osobny ciąg narracyjny swojej książki. I nie byłoby w tym nic oryginalnego. Swoją opowieść jednak kontynuował aż do przeżyć w czasie transportu do Auschwitz i ostatnich chwil w komorze gazowej. Doskonale wczuł się w tę sytuację. Przejmujące do szpiku kości. Nie znam innej próby literackiej doprowadzonej tak daleko. Szacunek.

    Podsumowując: Grossman nakierowuje uwagę na ludzką egzystencję, pochyla się nad nieszczęściem, które jednak nie załamuje, ale powoduje to charakterystyczne dla Rosjan pogodzenie się z trudnym losem. Ta tendencja powoduje że jest to literatura wzruszająca, chwytająca za serce, jak żadna inna. Można powiedzieć, że Grossman jest w tym wybitnym kontynuatorem najlepszych tradycji literatury rosyjskiej. Książkę zdecydowanie polecam, 9/10.

    Ciekawym uzupełnieniem tej lektury jest biografia Grossmana złożona głównie z jego listów. Pokazują one kontekst rodzinny autora, ciekawy, bo Grossman okazał się być troskliwym ojcem i mężem, ale zaliczył też dodatkowy związek, który o mało nie zniszczył jego rodziny. W czasie wojny był korespondentem frontowym, co jest ważne w kontekście znajomości realiów opisywanych w Życiu i losie. Na końcu jego listy dokumentują uporczywe starania o wydanie dzieła swojego życia i ostateczną porażkę w tym względzie. Ciekawe, pouczające, 7/10.

    Wasilij Grossman, Życie i los, W.A.B. 2009.

    Fiodor Huber, Wasilij Grossman. Pamięć i listy, W.A.B. 2011



    [i]Polecam w tej sprawie np. uwagi o znakomitych postaciach komunizmu z czasów rewolucji Wiktor Suworow, Oczyszczenie, Warszawa 2002

    

  • Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.