Wojny kultur Agnieszki Kołakowskiej
Po eseistykę koncentrującą się na ogólnych bardzo tematach sięgam rzadko. Nużą mnie mało zdyscyplinowane rozważania. Znacznie bardziej wolę sążniste naukowe testy, w których narracja prowadzona jest w sposób uporządkowany i stoją za nią obiektywne (w każdym razie takie jest oczekiwanie) badania.
Dla Agnieszki Kołakowskiej zrobiłem wyjątek, po przeczytania w prasie jej artykułu na temat ocieplenia klimatu, który pokazywał całą nieprzyzwoitą, interesowną irracjonalność (lub racjonalność inaczej) całego szumu dookoła tej sprawy. Poczułem w niej niezależność myślenia i niezgodę na otaczającą nas poprawność.
Książka Wojny kultur składa się z publikowanych wcześniej artykułów. Rozrzut tematyczny jest duży: od spraw politycznych po źródła terroryzmu i od krytyki postmodernizmu po rozważania krytycznoliterackie. Nie ma możliwości, aby te wszystkie wątki omówić. Teksty zamieszczone w książce łączy przywiązanie do racjonalności myślenia, niezgoda na bezrefleksyjne powtarzanie nawet powszechnie przyjętych poglądów. Bogactwo zainteresowań autorki przerasta moje możliwości krytyczne, zatem posłużę się cytatami najpierw recenzenta, a później Agnieszki Kołakowskiej. Zwłaszcza te ostatnie pozwolą wyrobić sobie własny pogląd na jej twórczość.
Dobrze ją scharakteryzował Antoni Libera: „Szkice Agnieszki Kołakowskiej, poświęcone są kilku istotnym i wielce niebezpiecznym bolączkom współczesnej cywilizacji Zachodu. Chodzi o wynaturzenia rozmaitych idei lub manipulowanie nimi, o zjawisko groźnych zakłamań, zarówno ideologicznych, jak i pseudo-naukowych, o irracjonalizm i przemoc w przebraniu racjonalizmu i tolerancji, o fetyszyzację języka w ramach walki o władzę lub jej utrzymanie. Autorka z pasją, nadzwyczaj jasno i przekonująco pokazuje, co się dzieje w epoce okrzykniętej jako scjentystyczna, post-ideologiczna czy wręcz post-historyczna (w ślad za osławioną diagnozą Fukuyamy). Oto nauka, miast rozpraszać takie czy inne mity i zabobony, tworzy nowe, tyle że ubrane w kostium teorii. Oto myśl radykalna i totalistyczna, dopiero co, wydawałoby się, skompromitowana i przezwyciężona, odradza się i krzewi w postaci najrozmaitszych prądów i ruchów, którym patronuje polityczna poprawność. Oto postępująca do granic absurdu sekularyzacja i krytyka Kościoła toruje drogę prężnemu (bo o 700 lat młodszemu), wojowniczemu islamowi, szykującemu wielki skok na europejską cywilizację.”
Głównym przedmiotem jej krytyki jest postmodernizm, który „twierdzi, ze nie ma prawdy obiektywnej («metanarracji») ani historycznej. Wszystkie nasze poglądy i przekonania są historycznie lub społecznie uwarunkowane; nie ma nic, co by było neutralne pod względem wartości lub wolne od założeń. Wszystko – wszystkie teorie i poglądy, wszystkie nauki, również ścisłe (…) wszystkie wartości i przekonania są jedynie «językami». (…) Należy jednak zauważyć, że twierdzenie to (mianowicie, że prawdy nie ma) jest częścią tej samej postmodernistycznej teorii, która głosi, że twierdzenie iż prawdy nie ma, jest twierdzeniem zgodnym z prawdą.” Teoria postmodernistyczna „jest też, warto w nawiasie zauważyć, absurdalnie samoobalająca się w praktyce, na różne – często zabawne – sposoby. Na przykład: postmodernistyczni teoretycy lubią od czasu do czasu propagować swoje tezy w telewizji. Ostatnio jeden z nich – bodajże Bruno Latour – ogłosił we francuskiej telewizji tezę, że wszystko jest jedynie «językiem» i dodał, że zatem między innymi także fizyka jest jedynie językiem. Wystarczy jednak chwila namysłu, by sobie uprzytomnić, że gdyby fizyka była jedynie językiem, Bruno Latour prawdy tej w telewizji by nie ogłaszał, ponieważ telewizja by nie istniała.” (s. 221-223)
Ten cytat dobrze pokazuje, jakiego rodzaju refleksje uprawia Agnieszka Kołakowska. Wyłapuje sprzeczności i absurdy w modnych ostatnio teoriach, pokazuje też, jakie zagrożenia one ze sobą niosą. Sama odwołuje się klasycznych wartości, do racjonalności myślenia, ale tez i zdrowego rozsądku. Nie ucieka od prób zdefiniowania tak złożonych zjawisk jak wspomniany postmodernizm, ale też np. współczesnych teorii językoznawczych, czy orientalistycznych. Nie ogranicza się jednak tylko do zdefiniowania tych zjawisk, pokazuje także ich intelektualne źródła, ale też często dyskutuje z poglądami w nich wyrażanymi. Zatem: erudycja, konsekwencja w myśleniu, odwaga. Dla mnie same plusy.
Innym ważnym wątkiem w działalności Agnieszki Kołakowskiej jest zaduma nad stanem cywilizacji europejskiej, a co szczególnie ciekawe, również konkretnych decyzji czy poglądów mających zasadniczy wpływ na owa cywilizację. Daje do myślenia, co pisze w eseju Apologeci terroryzmu „Jeśli wina jest po «naszej stronie», to leży ona właśnie tu: u tych, co terroryzm usprawiedliwiają i za wszystkie nieszczęścia odpowiedzialnością obarczają Zachód. Potrzebna jest dziś moralna jasność; potrzebna jest afirmacja, że prawda i kłamstwo, dobro i zło, istnieją naprawdę i że można je rozróżnić. Modny relatywizm jest tu nie tylko nie na miejscu – jest zagrożeniem.” (s. 218)
Podsumowując: dawno nie czytałem książki, która sprawiłaby mi tyle przyjemności i intelektualnej frajdy. Kilka kwestii pomogła mi uporządkować w mojej własnej głowie (dzięki odwadze w definiowaniu różnych współczesnych teorii), w innych nieoczekiwanie uruchomiła procesy myślowe. Same plusy. Zaliczam do „sił sensu”, oceniam na 10/10, a Teologii Politycznej dziękuję za wydanie tej książki.
Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur i inne wojny, Teologia Polityczna 2010.
Łąka umarłych Marcina Pilisa
Młody chłopak odziedziczył po ojcu amatorskie obserwatorium astronomiczne znajdujące się w małej, zabitej deskami wiosce. Wieś owa jest co najmniej dziwna. Kompletnie odcięta od świata, poza jakąkolwiek cywilizacją. Na dodatek nikt nie jest zadowolony z przyjazdu młodego przybysza. Wzbudza to w przyjezdnym z jednej strony zainteresowanie, z drugiej jednak strach.
Od pierwszych chwil widać, że tropy prowadzą do nieodległej przeszłości i mają coś wspólnego z wydarzeniami ostatniej wojny, a jeszcze później okazuje się, że chodzi o zagładę Żydów z tej wsi. W tle głównego wątku akcji znajduje się klasztor, początkowo wyglądający na posępny, na końcu okazuje się oazą sensu i sprawiedliwości
Pilis stworzył powieść o interesującej, niebanalnej fabule. Dobrze zapanował nad konstrukcją – różne plany czasowe zazębiają się ze sobą we właściwych miejscach nawzajem się uzupełniając.
Najbardziej jednak interesujące jest to, że zagmatwane stosunki polsko-żydowskie pokazał w sposób niesztampowy, a udało mu się przy tym uniknąć postmodernistycznego dziwaczenia.
Na pewno książka warta przeczytania przez wszystkich zainteresowanych tematyką żydowską. Ciekawa, oryginalna fabuła, sporo dobrych pomysłów i jeszcze bardzo dobrze napisana. Finalna ocena 9/10 i zaliczam do sił sensu.
Marcin Pilis, Łąka umarłych, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010.
PS U mnie mnóstwo pracy, mało (nic) czasu dla siebie. Zatem kolejne notki będą znacznie krótsze niż zazwyczaj, co być może ich czytelnikom na dobre wyjdzie.
Janusz Radziwiłł z Nieborowa
Bardzo lubię Nieborów. Do tego stopnia cieszą mnie kilkudniowe pobyty w tamtejszych pokojach gościnnych, że pałac wraz ogrodem tajnie adoptowałem, a Radziwiłłów polubiłem. Zatem biografię Janusza Radziwiłła, ostatniego ordynata nieborowskiego przeczytać musiałem.
Książka owa solidną jest (używając języka naszego protagonisty z lat trzydziestych). Wzorowa pod względem faktografii i wykorzystanej dokumentacji. Brak jej niestety polotu, zdolności do syntezy, celnego podsumowania. Poza tym działalność polityczna Janusz Radziwiłła nie należała do szczególnie porywających. W zamian za to był bardzo dobrym gospodarzem swoich dóbr, a był ordynatem nieborowskim, ołyckim i właścicielem ogromnych lasów pod Cumaniem. O tym prawie nic w książce nie ma, podobnie jak o jego stosunkach rodzinnych i towarzyskich z cała bodaj polską arystokracją. Dłuższy passus został poświęcony tylko Michałowi Radziwiłłowi, ordynatowi przygodzickiemu, a bratu Janusza. Ów był znanym skandalistą, bawidamkiem, utracjuszem i postacią podławą. Ani słowa natomiast nie ma o Karolu Mikołaju Radziwille, ordynacie dawidgródeckim, znanym głównie z organizacji ogromnych polowań czy Krzysztofie Radziwille ziemianinie, poecie, po wojnie (w PRL !) dyrektorze Protokołu dyplomatycznego MSZ.
Wracając do kariery politycznej Janusza Radziwiłła – był on odpowiedzialny za zorganizowanie pierwocin polskiej dyplomacji w czasie rządów Rady Regencyjnej jako nieformalny minister spraw zagranicznych (formalnie Rada nie mogła prowadzić niezależnej polityki zagranicznej). W kolejnych epokach był związany z ruchem zachowawczym (konserwatywnym) i te zaangażowania są bardzo szczegółowo w książce omówione nieproporcjonalnie do znaczenia tego ruchu. Zabrakło tu natomiast pogłębionej oceny: czy ten ruch był w ogóle potrzebny, czy udało mu się zrealizować jego postulaty ideowe, czy Radziwiłł był jego skutecznym prezesem itp.
Stronnictwo konserwatywne udzieliło po 1926 poparcia Piłsudskiemu, a Janusz Radziwiłł startował w kolejnych wyborach z list BBWR. Do głównych postulatów konserwatystów w tym okresie zaliczało się ograniczenie zakresu reformy rolnej i tej właśnie sprawy dotyczy pyszna anegdotka. Mianowicie podczas rozmowy przy śniadaniu w pałacu przy Bielańskiej (dzisiaj Muzeum Niepodległości), premier Skrzyński tłumaczył się z poparcia, jakiego udzielił wprowadzeniu w życie wspomnianej reformy rolnej, na koniec argumentując, że takie jest jego przekonanie. A! Jeśli takie jest twoje przekonanie – miał powiedzieć Radziwiłł – to jesteś w porządku. (s. 146).
W czasie drugiej wojny Janusz Radziwiłł zaangażowany był w działalność Rady Głównej Opiekuńczej, miał nawet zostać jej prezesem, ale ostatecznie nie zgodził się na to Hans Frank, najprawdopodobniej z powodu interwencji Radziwiłła u Hermana Goeringa przeciwko szczególnie dotkliwym przejawom polityki okupacyjnej udało mu się nawet spotkać z nim w Berlinie, ciekawa rozmowa). Tutaj warto dodać, że jego wstawiennictwo przyczyniło się do wypuszczenia części profesorów UJ z obozu koncentracyjnego. Takie jego działania były możliwe, gdyż pochodził z linii Radziwiłłów skoligaconej z Hohenzolernami i mającej liczne związki historyczne z kulturą niemiecką.[i]
Po wojnie aresztowany przez Sowietów, ale już 1947 roku wypuszczony powrócił do Warszawy, gdzie mieszkał w małym mieszkanku aż do śmierci w 1967 roku. Ani razu nie pojawił się w skonfiskowanym Nieborowie. Pozostał wierny dobrym obyczajom, nie tylko nie dał się skusić na żadną współpracę z reżimem, ale pozostał symbolem niezgody na całe komunistyczne dziadostwo. Przy całej pryncypialności zachował zdrowy rozsądek i zapewne dlatego był nieformalnym doradcą kard. Wyszyńskiego. Dla wielu ludzi pozostał autorytetem. Żadne „ukąszenie heglowskie” go nie dotknęło. Wydaje się, że ten okres, kiedy był już kompletnie zmarginalizowany, pozbawiony możliwości działania, a jednak pozostał autorytetem, pokazał jego prawdziwy format.
Książkę mimo wszystko polecam, tylko lepiej nie mieć od niej za dużych oczekiwań. Przyzwoita faktografia, 7/10.
Jarosław Durka, Janusz Radziwiłł 1880-1967. Biografia polityczna, Rytm 2011.
[i] Tzw. linia pruska Radziwiłłów bierze swój początek od Antoniego Henryka ożenionego w 1796 roku z Fryderyką Luizą bratanicą ówcześnie panującego Fryderyka Wilhelma II. Mieli oni dwóch synów Bogusława i Wilhelma (obaj oficerowie armii pruskiej), co ciekawe obaj ożenili się z siostrami Clary et Aldringen, były to szczęśliwe małżeństwa: Bogusław i Leontyna mieli ośmioro dzieci, a Wilhelm i Matylda dziewięcioro. O rodzaju związków tej linii Radziwiłłów z Prusami (i z polskością jednocześnie) niech świadczy kariera synów Bogusława: jeden (Antoni Wilhelm) był adiutantem trzech kolejnych królów pruskich, a jego syn Stanisław był adiutantem Piłsudskiego (zginął podczas wojny 1920 r.), natomiast drugi (Ferdynand) był przewodniczącym polskiego koła w pruskim parlamencie aż do wybuchu wojny w 1914 r. Jego to synem był właśnie Janusz. Matką Janusza była Pelagia z Sapiehów, która była wstrząśnięta, kiedy po ślubie pojawiła się w rodzinnym domu męża, gdzie jego rodzeństwo mówiło ze sobą wyłącznie po niemiecku (z racji na pochodzenie matek).
Dla przyjaciół z Ostrowa Wlkp. nadmieniam, że Ferdynand przez 44 lata reprezentował w pruskim parlamencie ten okręg wyborczy, a jego brat Edmund był w latach 1881-1886 administratorem parafii w tym mieście, blisko związanym z uwięzionym tam kard. Ledóchowskim.
Wspomnienia profesora Tatarkiewicza
Na książkę składają się zupełnie różne w formie wspomnienia Teresy z Potworowskich Tatarkiewiczowej i jej męża Władysława oraz kilka wspominkowych miscellaneów rodzinnych, wśród których najciekawsze okazały się dwudziestoparostronnicowe memuary Jakóba Tatarkiewicza, rzeźbiarza z pierwszej połowy XIX.
Pamiętniki pani Teresy do najciekawszych, delikatnie mówiąc, nie należą. Najpierw zasypuje ona czytelników wszelkimi możliwymi szczegółami rozbudowanej genealogii dwóch rodzin: swojej i męża, kompletnie niemożliwych do przyswojenia przez osoby postronne. A później jej refleksje życiowe ograniczają się do tego, w jakim mieszkaniu ze swoim mężem przebywali, od kogo je wynajmowali i jakie mieli służące. Powiem szczerze, dla mnie był to kompletnie stracony czas. A mogła przecież napisać wiele ciekawych rzeczy – przez ich dom przewijało się mnóstwo interesujących postaci ze świata nauki, których przypadki życiowe chętnie bym obejrzał od strony innej niż zawarta tylko w oficjalnych dziejach ich twórczości.
Natomiast pamiętniki profesora Tatarkiewicza to zupełnie inna klasa. Na jego przekrojowych książkach (Historia filozofii t. 1-3, O szczęściu, Z dziejów sześciu pojęć, Historia estetyki t. 1-3) wychowało się kilka pokoleń polskich humanistów, zresztą kto z czytelników tego bloga nie miał kontaktu choć z fragmentami Historii filozofii. Tak jak w swoich książkach był wybitnym badaczem, ale raczej cudzych myśli i koncepcji, tak we wspomnieniach okazał się twórcą oryginalnym. Swoje pamiętniki napisał według kilkudziesięciu przekrojowych pytań i problemów, a nie według prostego, chronologicznego następstwa wydarzeń w swoim życiu. I tak mamy opisane np. tematy Pieniądz, Praca, Zdrowie, czy Znajomi. Pojawiły się też tematy dużo bardziej refleksyjne: Ambicje, Podejmowanie decyzji, Pośpiech, a na końcu Czy byłem szczęśliwy. Tak skonstruowanych wspomnień jeszcze nie czytałem i już samo to powinno być wystarczającą rekomendacją do sięgnięcia po nie.
Wśród tych rozważań i podsumowań wiele myśli wzbudziło moją głębszą zadumę. Profesor napisał na przykład, że w relacjach międzyludzkich bardziej ceni sobie grzeczność niż szczerość. Bez uzasadnienia, ot tak – jasno i po prostu. W pierwszym odruchu niespecjalnie mi się to spodobało, ale im dłużej myślałem, tym bardziej staremu profesorowi przyznawałem rację. Domyślajcie się dlaczego.
Zastanowiło mnie także przyznanie się profesora, że swoim życiu unikał podejmowania decyzji, a bieg wydarzeń go po prostu unosił. Nieuchronnie prowadzi to do pytania, a ile decyzji w ogóle podejmujemy w swoim życiu, jaką w tych decyzjach mamy przestrzeń swobody i czy nie jest tak, że w gruncie rzeczy to okoliczności nas najczęściej determinują, a tylko wydaje nam się, że o wszystkim samodzielnie decydujemy. Tu pytanie pozostawiam otwarte.
Natomiast godna prawdziwego filozofa była refleksja, że nawet najgorsze rzeczy jakie go spotykały w gruncie rzeczy wychodziły mu dobre. I takiego podsumowania życia wszystkim czytelnikom tego bloga szczerze życzę.
Teresa i Władysław Tatarkiewiczowie, Wspomnienia, Zysk i S-ka 2011.
Londyńczycy, Czerwony książe i Szpiedzy Watykanu
Książka dla osób, które z problematyką polskiego rządu emigracyjnego czy stosunków polsko-angielskich podczas ostatniej wojny dotąd się nie stykały. Historycy raczej nie powinni sięgać po tę pozycje. Ciekawa, dobrze napisana popularyzacja, łatwa w czytaniu, niekiedy dowcipna, niekiedy refleksyjna. I na tym poprzestańmy – 6/10.
Wart polecenia jest tylko reportaż Zastąpiona o losach żony gen. Andersa, która po przedarciu się do Włoch zastała u boku męża dużo młodszą zastępczynię, wkrótce nową żonę, i skazana została na niebyt, milczenie, zapomnienie. Tylko czy nawet ten reportaż wnosi wiele nowego w stosunku do książki Nurowskiej o Andersie?
Ewa Winnicka, Londyńczycy, Czarne 2011 (seria reportażowa).
To zdecydowanie najlepsza z przedstawianych tu książek. Snyder łączy wysoką kompetencję historyka z umiejętnością zajmującego pisania.
Karol Stefan Habsburg, książę z linii bocznej, bez szans na koronę cesarską, zauważył, że eksplozja nastrojów nacjonalistycznych w Europie Środkowej musi doprowadzić do stworzenia nowych państw narodowych (myśl celna, nawet prekursorska), a te będą potrzebowały koronowanych głów, które staną na ich czele (zupełna pomyłka). Za najbardziej prawdopodobne uznał przywrócenie do życia państwa polskiego i przewidział na jego króla swojego syna Albrechta. Za tym poszły lekcje polskiego, częstsze przebywanie w dobrach żywieckich, wydanie jego sióstr za Radziwiłła i Czartoryskiego, co miało ułatwić mobilizację poparcia dla tej ewentualnej kandydatury.
Najmłodszym bratem Albrechta był Wilhelm, który uświadomił sobie, że na tron cesarski nie ma najmniejszych szans, podobnie jak na hipotetyczny polski, znalazł sobie zatem naród – Ukraińców, którzy nawet kandydata na króla nie mieli. Dzieje Wilhelma Habsburga, zwanego Czerwonym księciem i historia owej koncepcji ukraińsko-habsburskiej są treścią książki Timothy Snydera. Oprócz biografii Wilhelma książka zawiera mnóstwo przyczynków do losów propolskich Habsburgów, dziejów browaru w Żywcu, hiszpańskich koligacji, francuskich awantur, niemieckiego aresztowania i sowieckiego zamordowania.
Czerwony książę to panorama świata, który bezpowrotnie przeminął, ale ciągle fascynuje, pobudza ciekawość. Za kompetencje, apetyczny język, erudycję – 8/10, mimo iż tematyka książki jest raczej egzotyczna i mało ważąca, bo w gruncie rzeczy to dzieje bon vivanta, człowieka naiwnego, zagubionego, nie rozumiejącego świata, który go otaczał.
Timothy Snyder, Czerwony książę, Świat Książki 2010.
Autor przedstawia 21 postaci związanych z poufnymi lub tajnymi przedsięwzięciami dyplomacji watykańskiej, niektóre są dość dobrze znane (taka to tajność), o innych usłyszałem po raz pierwszy.
Irytujące jest szukanie sensacji, tworzenie atmosfery przesyconej tajemniczością, operacjami szpiegowskimi i strukturami wywiadowczymi. Jako główny szpieg Jana Pawła II przedstawiony jest abp Luigi Poggi, który był oficjalnym delegatem Stolicy Apostolskiej do spraw kontaktów z krajami socjalistycznymi. O jego wizytach w Polsce donosiły gazety, a efekty jego działań były szeroko komentowane, jak np. wizyta Gorbaczowa w Watykanie (dlaczego o niej Frattini nie pisze?). I co w tym szpiegowskiego lub tajemniczego. Większość rozmów dyplomatycznych jest niejawnych. To podszyte komercją szukanie sensacji dookoła Watykanu robi się coraz bardziej niesmaczne i coraz głupsze.
Jeden z rozdziałów jest nie tylko głupi, ale i nieprzyzwoity. Rzecz dotyczy bp. d’Herbigny, szefa Collegium Russicum i twórcy podziemnej hierarchii w Rosji Sowieckiej. Jej celem było zapewnienie choćby minimalnej opieki duszpasterskiej katolikom poddanym prześladowaniom przez NKWD, w sytuacji kiedy znakomita większość duchowieństwa była uwięziona lub zgładzona. Wszyscy nielegalnie wyświęceni i prowadzący działalność duszpasterską ryzykowali życiem. Przedstawienie ich, ze względów komercyjnych, jako członków siatki wywiadowczej jest po prostu haniebne. Nawet Sowieci po ich aresztowaniu stawiali najczęściej zarzutu „propagandy religijnej” i „działalności antypaństwowej”. Przebić NKWD w absurdalności kwalifikacji ich działalności to jest swojego rodzaju rekord podłości.
Kiksy w tłumaczeniu nie ułatwiają lektury i tak np. główny konsultant Reagana w sprawach polskich, John Krol to w rzeczywistości Jan Król, abp Filadelfii.
Dla porównania polecam książkę wybitnego specjalisty od spraw wschodnich, Hansajakoba Stehle, Tajna dyplomacja Watykanu. Kolosalna różnica wiedzy, języka, kultury.
Ocena 3/10, nie polecam.
Eric Frattini, Szpiedzy papieża, Świat Książki 2010.
Agonia Prus Wschodnich Adamczewskiego
Na książkę składa się kilkadziesiąt opowieści o losach różnych miejscowości, zabytków czy osób w 1945 roku, kiedy Armia Czerwona zdobywała Prusy Wschodnie, siejąc wszędzie zniszczenie, grabiąc, gwałcąc, mordując. Część rozdziałów jest mało odkrywcza i powtarza to, co już w wiedzy powszechnej istnieje, np. tragiczny exodus ludności cywilnej organizowany w ostatniej chwili, w warunkach ostrej zimy i pod ostrzałem lotniczym – tak na marginesie: Rosjanie wzięli wtedy odwet za to, co Luftwaffe robiła z polskimi uchodźcami 1939 roku. Do tego dochodzi kilka ciekawostek dotyczących szturmu na Olsztyn i Królewiec, czy szalonego rajdu kompanii pancernej (9 czołgów) lejtnanta Diaczenki, który niespodziewanie przejechał przez centrum Elbląga, zanim w ogóle front pojawił się w pobliżu miasta, po czym dalej ile mocy w silnikach pognał aż do Zalewu Wiślanego, gdzie musiał czołgi okopać i ładnych parę dni poczekać na dotarcie głównych sił.
Naprawdę ciekawe jest historia wsi Nemmersdorf, którą to miejscowość Rosjanie przejściowo zajęli już 1944. Przeszła do historii, jako przykład bestialstwa rosyjskiego. Cóż się okazało? Rosjanie rzeczywiście wymordowali większość ludności, natomiast ślady okrucieństwa (gwałty, ukrzyżowania) zainscenizowano na polecenie Goebbelsa, który chciał wywołać mobilizacje społeczeństwa przez przerażenie. Skutek był taki, że Niemców, a zwłaszcza Niemki, ogarnęła taka psychoza, że bardzo często popełniali samobójstwo, aby nie dostać się w ręce Rosjan. Zresztą trzeba przyznać, że Goebbels nie pomylił się w przewidywaniach, co czeka ludność pod rządami Armii Czerwonej.
Druga zaskakująca ciekawostka to skala i przyczyna zniszczeń miast mazurskich i warmińskich jeszcze dzisiaj rzucająca się w oczy wszystkim, którzy je zwiedzają. Wydawało mi się, że ruinę tych miast spowodowały działania wojenne celowo prowadzone w maksymalnie niszczycielski sposób (ciężka artyleria, katiusze). Nic bardziej błędnego. Adamczewski ustalił, że największe spustoszenia, spowodowały pożary celowo podsycane przez Rosjan w kilka tygodniu po zdobyciu danej miejscowości. Jaki był w tym cel poza bezmyślnym niszczeniem? Trudno powiedzieć, wiadomo tylko, że w końcu reagowały dowództwa frontów, ponieważ istniała groźba, że zabraknie budynków dla zaplecza armii.
Cieszę się także, że Adamczewski przypomniał postać Ericha Kocha, który był gauleiterem Prus Wschodnich, a od 1941 roku wielkorządcą okupowanej Ukrainy. Prowadził tam tak brutalną politykę, że protestował Wehrmacht, a pod koniec wojny i SS, ale jako ulubieniec Hitlera i tak robił co chciał. Krótko mówiąc tępak i okrutnik (szkoda, że Adamczewski o tym nie pisze). Po wojnie ujęty przez aliantów i wydany w 1950 roku Polsce. I tu zaczęła się komedia. Najpierw czekał na proces 8 lat, potem dostał co prawda karę śmierci, ale wykonanie wyroku zawieszono ze względu na stan zdrowia. Ostatecznie wyroku nigdy nie wykonano, a zdrowie tak mu się polepszyło, że dożył 90 lat w więzieniu w Barczewie (zmarł dopiero w 1986). Propaganda komunistyczna z jednej strony ujadała, że Niemcy mało intensywnie ścigają zbrodniarzy nazistowskich, a sądy są dla nich nadzwyczaj wyrozumiałe (co było zresztą prawdą), jednocześnie władze PRL chroniły życie jednemu z bardziej posępnych zbirów nazistowskich.
Dla turystów powinien być ciekawy rozdział o Wilczym Szańcu i innych tego typu siedzibach na terenie Mazur, a trzeba wiedzieć, że podobny kompleks bunkrów miało dowództwo Wehrmachtu po przeciwnej niż Wilczy Szaniec stronie jeziora Mamry (kryptonim Anna, co ciekawe, nie zniszczone) oraz Heinrich Himmler niedaleko wsi Pozezdrza koło Giżycka (kryptonim Hochwald, czyli Wysoki Las), ale te bunkry zostały przez Niemców wysadzone, tak jak siedziba Hitlera.
Ogólnie biorąc książka przydatna dla osób odwiedzających Mazury, które chcą zwiedzać bardziej świadomie. W kategorii książek popularnych 8/10, ocenę obniża maniakalne wracania do poszukiwań bursztynowej komnaty w każdym, nawet najbardziej zdumiewającym kontekście.
Leszek Adamczewski, Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich, Replika Zakrzewo 2011.
Nesbø, Theorin, Pears, Le Carré, czyli kryminały z ostatniego półrocza
O tym kryminale napisano dziesiątki, jeśli nie setki recenzji, not i omówień. Pozostało mi zatem tylko przyłączyć się chóru chwalców. Nesbø zaliczam do trójki najlepszych skandynawskich autorów sensacyjnych obok Mankella i Larssona, a biorąc pod uwagę, że Skandynawowie mają szczególny dryg do tej odmiany literatury, to w ciemno można powiedzieć, że oznacza to zaliczenie do światowej czołówki.
Czerwone gardło jest pierwszą częścią „Trylogii z Oslo” z komisarzem Harrym Hole w roli głównej. W tej odsłonie komisarz walczy z zamachowcem, ale jednocześnie zagłębia się w historię, bo klucz do zagadki leży w wydarzeniach, które miały miejsce na Froncie Wschodnim, w norweskich oddziałach ochotniczych walczących z Sowietami. Ciekawe, wciągające, dające do myślenia. Przy okazji można zajrzeć do licznych ostatnio publikacji o ochotniczych międzynarodowych jednostkach SS, a warto wiedzieć, że formacje skandynawskie (wraz z holenderskimi) należały do najlepszych, doborowych jednostek na Froncie Wschodnim. W swojej klasie 10/10
Jo Nesbø, Czerwone gardło, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006 (i kolejne wydania)
O tej książce też napisano mnóstwo „ochów” i „achów”, ale tym razem nie przyłączam się do grona wielbicieli. Nie przekonują mnie opowieści o tajemniczych stukotach za ścianą, które rzekomo coś znaczą, czyli mówiąc wprost o duchach. Dużo bardziej wolę nurt mankellowski, który opiera się o wnikliwą analizę akt śledztwa, sprawdzanie wielu tropów, także błądzenie po fałszywych. Mistyka i szósty wymiar są kiepskimi rozwiązaniami zagadek kryminalnych, ale jak się okazuje mają swoich zwolenników. Na dodatek dość toporna okładka. Dla mnie jedynie 6/10. Byłoby gorzej, ale książka dobrze odtwarza specyficzny skandynawski klimat – rzadko rozrzucone domostwa, groźny wicher, sztorm, samotność, splin podszyty mrozem i lodowatym wiatrem
Johan Theorin, Nocna zamieć, Czarne 2010.
Bardzo dobrze napisany kryminał historyczny. W pocromwellowskiej Anglii, w Oxfordzie, ginie profesor medycyny. Wątek detektywistyczny przeplata się uczonymi dysputami na temat filozofii i medycyny, bardzo dobrze oddającymi intelektualny klimat epoki. Największe uznanie budzi jednak przedstawienie całej, jak się okazuje bardzo złożonej opowieści, przez czterech różnych jej uczestników. Ich relacje się dopełniają, niekiedy sobie przeczą, ale ostatecznie prowadzą do rozwikłania splotu polityczno-religijno-obyczajowych uwarunkowań.
Pokazanie tej samej historii z różnych punktów widzenia, jest najciekawszym sposobem prowadzenia narracji, pokazuje bowiem ułomność ludzkiego postrzegania, kruchość wniosków wyciąganych z niepełnej wiedzy, a ostatecznie i względność tego, co się wydaje, że wiemy na pewno. Którędy droga to coś znacznie więcej niż powieść kryminalna w kostiumie historycznym. Duża klasa, polecam, 9/10.
Iain Pears, Którędy droga? Zysk i S-ka, wyd. 2, Poznań 2011.
Piękna literacka narracja o przyjaźni i jednocześnie gorzka refleksja jak dalece wplątanie w działalność służb tę przyjaźń zaburza. Jak zawsze u Le Carrego genialnie przedstawione tło i historia głównych wydarzeń.
Coś jednak u starego mistrza zaczyna szwankować. Z refleksyjnego, właściwie egzystencjalnego pisarza, który tylko wykorzystuje formę powieści sensacyjnej do znacznie głębszych rozważań, zamienił się w ideologa i propagandystę. W tej książce ostrze zwrócone jest przeciwko imperializmowi amerykańskiemu. Nie mogę bardziej szczegółowo rozwinąć tego wątku, by nie palnąć spoilera, a dopuszczam myśl, że pomimo mojej negatywnej rekomendacji, ktoś jednak tę książkę będzie chciał przeczytać. Zatem czytelnicy tego bloga muszą uwierzyć mi na słowo: Le Carrego ogarnęła mania, a może tylko podszyta komercją chęć wykorzystania nastrojów antyamerykańskich w społeczeństwach krajów europejskich. Posunął się aż do tego, że skonstruował wydarzenie o tak znikomym prawdopodobieństwie, że obraża to poczucie sensu i logiki u czytelnika. Historia nie zna przypadku choćby zbliżonego do tej karkołomnej konstrukcji. Jak wielki to upadek wybitnego przecież autora pokazuje fakt, że znany był on z tego, że do perfekcji opanował we wcześniejszych książkach prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, realizm wydarzeń, dokładność do najmniejszych szczegółów. A tu proszę: zaczyna się jak zawsze od ciekawie zarysowanych postaci, fascynującej gry szpiegowskiej, ale prowadzi to do kompletnie absurdalnego finału, który ma udowodnić, jak haniebną politykę prowadzą Amerykanie zasłaniając się walką z terroryzmem. Lekturę odradzam, tak jak w przypadku wszystkich książek podszytych propagandową intencją. Na stosunkowo wysoką ocenę – 5/10, wpływ ma, jak zawsze u Le Carrego, perfekcyjna forma i pięknie przedstawiona przyjaźń wznosząca się ponad poglądy, charaktery i polityczne podziały.
John Le Carré, Przyjaźń absolutna, Amber 2004 (wyd. 1 i jedyne)
W Hamburgu pojawia się uchodźca z Rosji, zmaltretowany, wychudzony, osłabiony, muzułmanin Issa. Mieszanka rosyjskiego pochodzenia, islamskiej religii, idealizmu i rodzinnych powiązań z KGB wzbudza zainteresowanie najpierw niemieckiego kontrwywiadu, a potem służb brytyjskich. Na końcu jednak i tak okazuje się, że to Amerykanie z CIA są podlecami ponad wszelką miarę.
Uwidacznia się w tej książce, jak w omawianej powyżej, że Le Carrego ogarnęły ostatnio antyamerykańskie fobie, które nie dają mu spokoju i są głównym motorem jego pisarstwa. Jak każde fobie, także i ta, literaturze nie służy. W przeciwieństwie jednak do Przyjaźni absolutnej tutaj nie mamy naruszenia reguł prawdopodobieństwa, a życzliwe pochylenie nad losem niesłusznie zaszczutego człowieka bezsilnego w konfrontacji z machiną państwa nieco równoważy namolność politycznego przesłania. Wspaniały styl, dbałość o detale, precyzyjna konstrukcja pozwalają czytać książkę z przyjemnością. Mimo to polecam raczej wcześniejszą twórczość Le Carrego, a zwłaszcza doskonały cykl z Georgem Smileyem w roli głównej. Tylko 6/10.
John Le Carré, Bardzo poszukiwany człowiek, Sonia Draga, Katowice 2009 (wyd. 1.)
Nesbø, Theorin, Pears, Le Carré, czyli kryminały z ostatniego półrocza
O tym kryminale napisano dziesiątki, jeśli nie setki recenzji, not i omówień. Pozostało mi zatem tylko przyłączyć się chóru chwalców. Nesbø zaliczam do trójki najlepszych skandynawskich autorów sensacyjnych obok Mankella i Larssona, a biorąc pod uwagę, że Skandynawowie mają szczególny dryg do tej odmiany literatury, to w ciemno można powiedzieć, że oznacza to zaliczenie do światowej czołówki.
Czerwone gardło jest pierwszą częścią „Trylogii z Oslo” z komisarzem Harrym Hole w roli głównej. W tej odsłonie komisarz walczy z zamachowcem, ale jednocześnie zagłębia się w historię, bo klucz do zagadki leży w wydarzeniach, które miały miejsce na Froncie Wschodnim, w norweskich oddziałach ochotniczych walczących z Sowietami. Ciekawe, wciągające, dające do myślenia. Przy okazji można zajrzeć do licznych ostatnio publikacji o ochotniczych międzynarodowych jednostkach SS, a warto wiedzieć, że formacje skandynawskie (wraz z holenderskimi) należały do najlepszych, doborowych jednostek na Froncie Wschodnim. W swojej klasie 10/10
Jo Nesbø, Czerwone gardło, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006 (i kolejne wydania)
O tej książce też napisano mnóstwo „ochów” i „achów”, ale tym razem nie przyłączam się do grona wielbicieli. Nie przekonują mnie opowieści o tajemniczych stukotach za ścianą, które rzekomo coś znaczą, czyli mówiąc wprost o duchach. Dużo bardziej wolę nurt mankellowski, który opiera się o wnikliwą analizę akt śledztwa, sprawdzanie wielu tropów, także błądzenie po fałszywych. Mistyka i szósty wymiar są kiepskimi rozwiązaniami zagadek kryminalnych, ale jak się okazuje mają swoich zwolenników. Na dodatek dość toporna okładka. Dla mnie jedynie 6/10. Byłoby gorzej, ale książka dobrze odtwarza specyficzny skandynawski klimat – rzadko rozrzucone domostwa, groźny wicher, sztorm, samotność, splin podszyty mrozem i lodowatym wiatrem
Johan Theorin, Nocna zamieć, Czarne 2010.
Bardzo dobrze napisany kryminał historyczny. W pocromwellowskiej Anglii, w Oxfordzie, ginie profesor medycyny. Wątek detektywistyczny przeplata się uczonymi dysputami na temat filozofii i medycyny, bardzo dobrze oddającymi intelektualny klimat epoki. Największe uznanie budzi jednak przedstawienie całej, jak się okazuje bardzo złożonej opowieści, przez czterech różnych jej uczestników. Ich relacje się dopełniają, niekiedy sobie przeczą, ale ostatecznie prowadzą do rozwikłania splotu polityczno-religijno-obyczajowych uwarunkowań.
Pokazanie tej samej historii z różnych punktów widzenia, jest najciekawszym sposobem prowadzenia narracji, pokazuje bowiem ułomność ludzkiego postrzegania, kruchość wniosków wyciąganych z niepełnej wiedzy, a ostatecznie i względność tego, co się wydaje, że wiemy na pewno. Którędy droga to coś znacznie więcej niż powieść kryminalna w kostiumie historycznym. Duża klasa, polecam, 9/10.
Iain Pears, Którędy droga? Zysk i S-ka, wyd. 2, Poznań 2011.
Piękna literacka narracja o przyjaźni i jednocześnie gorzka refleksja jak dalece wplątanie w działalność służb tę przyjaźń zaburza. Jak zawsze u Le Carrego genialnie przedstawione tło i historia głównych wydarzeń.
Coś jednak u starego mistrza zaczyna szwankować. Z refleksyjnego, właściwie egzystencjalnego pisarza, który tylko wykorzystuje formę powieści sensacyjnej do znacznie głębszych rozważań, zamienił się w ideologa i propagandystę. W tej książce ostrze zwrócone jest przeciwko imperializmowi amerykańskiemu. Nie mogę bardziej szczegółowo rozwinąć tego wątku, by nie palnąć spoilera, a dopuszczam myśl, że pomimo mojej negatywnej rekomendacji, ktoś jednak tę książkę będzie chciał przeczytać. Zatem czytelnicy tego bloga muszą uwierzyć mi na słowo: Le Carrego ogarnęła mania, a może tylko podszyta komercją chęć wykorzystania nastrojów antyamerykańskich w społeczeństwach krajów europejskich. Posunął się aż do tego, że skonstruował wydarzenie o tak znikomym prawdopodobieństwie, że obraża to poczucie sensu i logiki u czytelnika. Historia nie zna przypadku choćby zbliżonego do tej karkołomnej konstrukcji. Jak wielki to upadek wybitnego przecież autora pokazuje fakt, że znany był on z tego, że do perfekcji opanował we wcześniejszych książkach prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, realizm wydarzeń, dokładność do najmniejszych szczegółów. A tu proszę: zaczyna się jak zawsze od ciekawie zarysowanych postaci, fascynującej gry szpiegowskiej, ale prowadzi to do kompletnie absurdalnego finału, który ma udowodnić, jak haniebną politykę prowadzą Amerykanie zasłaniając się walką z terroryzmem. Lekturę odradzam, tak jak w przypadku wszystkich książek podszytych propagandową intencją. Na stosunkowo wysoką ocenę – 5/10, wpływ ma, jak zawsze u Le Carrego, perfekcyjna forma i pięknie przedstawiona przyjaźń wznosząca się ponad poglądy, charaktery i polityczne podziały.
John Le Carré, Przyjaźń absolutna, Amber 2004 (wyd. 1 i jedyne)
W Hamburgu pojawia się uchodźca z Rosji, zmaltretowany, wychudzony, osłabiony, muzułmanin Issa. Mieszanka rosyjskiego pochodzenia, islamskiej religii, idealizmu i rodzinnych powiązań z KGB wzbudza zainteresowanie najpierw niemieckiego kontrwywiadu, a potem służb brytyjskich. Na końcu jednak i tak okazuje się, że to Amerykanie z CIA są podlecami ponad wszelką miarę.
Uwidacznia się w tej książce, jak w omawianej powyżej, że Le Carrego ogarnęły ostatnio antyamerykańskie fobie, które nie dają mu spokoju i są głównym motorem jego pisarstwa. Jak każde fobie, także i ta, literaturze nie służy. W przeciwieństwie jednak do Przyjaźni absolutnej tutaj nie mamy naruszenia reguł prawdopodobieństwa, a życzliwe pochylenie nad losem niesłusznie zaszczutego człowieka bezsilnego w konfrontacji z machiną państwa nieco równoważy namolność politycznego przesłania. Wspaniały styl, dbałość o detale, precyzyjna konstrukcja pozwalają czytać książkę z przyjemnością. Mimo to polecam raczej wcześniejszą twórczość Le Carrego, a zwłaszcza doskonały cykl z Georgem Smileyem w roli głównej. Tylko 6/10.
John Le Carré, Bardzo poszukiwany człowiek, Sonia Draga, Katowice 2009 (wyd. 1.)
Nic Dawida Bieńkowskiego
Bieńkowski to kolejny pisarz z grona niedocenionych – mało recenzji, mały oddźwięk, szanowany wyłącznie na obrzeżach głównego nurtu. Trafiłem na niego dzięki Tomaszowi Burkowi, który co prawda pisał bardzo pozytywnie o wcześniejszej jego powieści „Jest”. Udało mi się dopaść tylko „Nic”, ale i po tej lekturze jestem bardzo szczęśliwy. Po raz kolejny potwierdza się prawda, że nie warto podążać za głosem celebrytów (nawet jak to tylko celebryci krytycznoliteraccy). A tak mam poczucie, że odnalazłem super ciekawą niszę.
„Nic” to klasyczna powieść społeczna. Poprzez losy kilku bohaterów autor buduje panoramę zachowań, postaw i wartości składającą się na portret polskiego społeczeństwa okresu budowy kapitalizmu. Bieńkowski pokazuje świat widziany oczami dziewczyny z prowincji, kasjerki, ale też jej dyrektora i szefa całej firmy. Kontrapunktem są losy Hehe, alternatywnego poety, abnegata, muzyka i dziewczyny Nany, feministki i dziennikarki. Losy niektórych bohaterów się zbiegają, a inne są jak proste równoległe, bez żadnych punktów wspólnych.
Głównym bohaterem zbiorowym jest korporacja „Positive” organizująca sieć fastfoodów. Mechanizmy awansów, wzorce zachowań, sposób prowadzenia biznesu, są przedstawione bardzo tak realistycznie, że byłem zdumiony kompetencją autora w dziedzinie zarządzania. Duży „plus”. To nie są obiegowe antykorporacyjne slogany.
Czytając Bieńkowskiego ma się poczucie świeżości spojrzenia. Niby nic nowego nie pisze, właściwie dobrze znamy tę rzeczywistość. A jednak obcujemy z czymś nowym. Myślę, że dzieje się tak dlatego, że autor skutecznie unika ideologizacji, nie podczepia się pod żaden nurt polityczny ani żaden literacki mainstream. Jest osobny. A oprócz tego jest szczery. Nie koloryzuje, nie przesadza ani w barwach jasnych, ani ciemnych. I co najważniejsze, nie pomija w swojej powieści „szarego człowieka”, nie udaje, że nie ma takiego problemu. Pokazuje doświadczenia tych ludzi, którzy żadną miarą nie są beneficjentami przemian w Polsce. Jednocześnie nie rozdziera szat, nie przybiera tonu literatury interwencyjnej, nie przerysowuje. Może dlatego właśnie, jego powieść wzbudza uczucia akceptacji dla tej wizji świata, którą prezentuje autor.
Do refleksji czytelników tego blogu pozostawiam kwestię, dlaczego tak dobra literatura jest tak mało znana, dlaczego jej recenzje nie brylują w głównych tytułach prasowych. Dlaczego jest poza mainstreamem, mimo iż to dookoła niego powinien się ten mainstream tworzyć? Może dlatego, że jest wolny od wszystkich -izmów, a może z racji tego „szarego człowieka”, a może dlatego, że zauważa, kto aktualnie ma szansę na zrobienie karierę, a kto tej szansy jej całkowicie pozbawiony? A może wszystko naraz?
W każdym razie jestem zadowolony, że trafiłem na tego autora. Dziękczynienia ślę Tomaszowi Burkowi, którego Niewybaczalne sentymenty naprowadziły mnie trop tej książki, podobnie jak na ślad Janusza Krasińskiego. Oceniam 9/10 i zaliczam do „sił sensu”.
Dawid Bieńkowski, Nic, WAB 2005
Roman Graczyk, Cena przetrwania
Roman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.
Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.
Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]
Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).
O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.
Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował, Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?
Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.
Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym. Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.
Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]
Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem, dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.
W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”. Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.
Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.
Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.
Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011
[1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.
[2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.
[3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.
[4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.
[5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997