Krzysztof Varga, Gulasz z turula
Krzysztof Varga snuje swoją opowieść o istocie madziarskości w sposób zachwycający. Wędruje od miasta do miasta, od knajpki do knajpki, widzi rzeczy, które umykają wzrokowi turystów znad Wisły, ale które też nie są ostro widziane przez samych Węgrów. Krzysztof jest Polakiem a Varga Węgrem, co daje mu szczególna perspektywę w oglądaniu rzeczywistości.
Książkę połknąłem za jednym podejściem, pod koniec z premedytacją przerywając lekturę, aby starczyło na dłużej. Nieustannie przypominały mi się moje własne peregrynacje po Budzie i Peszcie, po kąpielisku Széchenyi, po łaźniach Gellérta, po katedrze w Esztergom (lub piękniej po polsku, w Ostrzychomiu). Zazdrościłem, że nie poznałem tych winiarni, restauracyjek i niektórych specjałów węgierskiej kuchni. Może kiedyś ruszę szlakiem Vargi?
W trakcie lektury jednak wielokrotnie zapalały mi się czerwone lampki, nieuchronnie sygnalizujące, że z czymś nie zgadzam, a nawet więcej, że poglądy Vargi mi się nie podobają, wręcz niekiedy irytują.
Turul to taka madziarska odmiana orła. Czy ktokolwiek z Polaków czułby się zadowolony, jeśli jakiś obcokrajowiec, nawet z polskimi korzeniami, napisałby książkę Bigos z orła białego, a w środku znajdowałyby się rozdziały: Schabowy z Chrobrego, Potrawka z Piłsudskiego i Rosół z Wałęsy. Trzeba przyznać, że to dość szczególna maniera. Ja przynajmniej czułem się zażenowany i zniesmaczony czytając takie tytuły. Różne osoby mają różne poczucie kultury literackiej i każdy musi sam rozstrzygnąć, co o tym koncepcie myśleć.
Węgry są ogarnięte powszechnie występującą melancholią. Po naddunajskich równinach snuje się splin wciskający się we wszystkie szczeliny i przywodzący do samobójstw, zacznie częściej występujących tu niż gdziekolwiek indziej na świecie. Jakie by nie były jego pierwotne przyczyny, to jedno ze źródeł pochodzi z okresu tuż po pierwszej wojnie światowej, kiedy Korona św. Stefana została dramatycznie okrojona i z wielkiego narodu pozostał tylko państwowy kadłubek, a połowa Madziarów znalazła się poza granicami nowego państwa. Siedmiogród przyłączono do Rumunii, kawałki Vojvodiny do Jugosławii, Górne Węgry do Słowacji. Wielkość została utracona, duma nadszarpnięta, pozostał gigantyczny kac. Traktat w Trianon, który sankcjonował owe podziały jest najczarniejszą kartą w nowożytnej historii Węgier. Ja dobrze rozumiem braci Węgrów, współodczuwam z nimi klęskę, podzielam poczucie, że Wielkie Węgry, to także te poza granicami państwa węgierskiego. Ku mojemu zdumieniu Varga tego nie rozumie i patrzy na odwoływanie się do idei Wielkich Węgier, jak na jakowyś skansen, dziwaczny przeżytek, widzi jego przejawy w kontekście kultury bazarowej, grafomańskiej, być może śmiesznej, gdyby nie żałosnej. Stąd być może ten gulasz z turula. Tym bardziej mnie to zniesmacza.
Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdybyśmy po drugiej wojnie stracili kresy wschodnie, a nie weszli w posiadanie „ziem odzyskanych”. Wyobraźmy sobie Polskę bez Wilna i Lwowa, ale też bez Opola, Wrocławia, Szczecina, Gdańska i Olsztyna, a być może bez Białegostoku (prawosławni do Białorusi), Przemyśla (toż to przecież ośrodek ukraiński), Cieszyna (oj Czesi by się ucieszyli) i Tatr (mają Słowacy większość, to mogą mieć całość tych gór). Węgrów właśnie to spotkało. I co w tym dziwnego, że swoich pobratymców w krajach ościennych traktują jak Węgrów tworzących ten sam naród? Nikt tu nie mówi o rewizji granic, chodzi tylko o sentyment i o objęcie troską Madziarów żyjących poza ojczyzną. Ja w tym nie widzę nie tylko nic dziwnego, ale się z Węgrami solidaryzuję i rozumiem, skąd dziś bierze się ich narodowy splin. Vardze mam za złe, że traktuje takie poglądy jak dziwaczny, zapyziały przeżytek. Zresztą z tego rodzaju myślenia bierze sie bardzo niechlubne pozostawienie polskiej mniejszości na wschodzie swojemy własnemu losowi, nawet nie stworzylismy przyzwoitych warunków do repatriacji, a to już dość haniebne. Rzumiem, że Varga bardzo by pochwalił taką Realpolitik.
Sprzeciw budzi także sposób, w jaki w Gulaszu z turula są przedstawione manifestacje, na których żądano odwołania Gyurcsányego, po ujawnieniu jego sławnej mowy na wewnętrznym spotkaniu aktywistów swojej partii („kłamaliśmy rano i wieczorem, w dzień i w nocy”). Varga był chyba jedynym, który widział w tych manifestacjach wyłącznie nacjonalistyczny folklor i prowincjonalną nieporadność. Na dodatek kobiety uczestniczące w tych wydarzeniach uporczywie nazywa podstarzałymi markietankami, co jest po prostu niegrzeczne i budzi przede wszystkim niesmak. Nie podoba mi się również lekceważąco negatywny ton komentarzy odnoszących się do admirała Horthyego – w moich oczach była to postać wzbudzająca sympatię, a w czasie wojny postawiona przed dramatycznymi wyborami, które nie miały dobrych rozstrzygnięć, ale to temat na osobny esej, tutaj tylko sygnalizuję kolejny punkt niezgody.
Podsumowując: w sympatycznej, czasem nawet pociągającej formie Varga sprzedaje bardzo wątpliwe treści i bardzo przestrzegam przed uwodzicielskim czarem wędrówek po peszteńskich knajpkach i specjałach kuchni węgierskiej, czarem osłabiającym tak w tym przypadku potrzebny krytycyzm wobec poglądów autora.
Na pewno jednak wzrosła we mnie chęć wypicia tokaju w winiarni z polskojęzycznym menu, poszwędania się wieczorem po wzgórzu zamkowym, czy zanurzenia nóg w Balatonie.
Krzysztof Varga, Gulasz z turula, Czarne 2008