Miasto Śniących Książek Waltera Moersa
Największą zaletą powieści Moersa jest stworzenie całej cywilizacji, której życie koncentruje się wokół książek. Główne zawody to pisarz, wydawca, księgarz, antykwariusz. Jakże przyjemnie współczesnym pochłaniaczom słowa pisanego czytać o takim świecie. Prawdziwa nauka to nie biologia ani fizyka tylko studia nad literaturą we wszystkich odmianach. A najlepsza ścieżka edukacyjna to opieka „ojca literackiego” nad młodym adeptem sztuki pisarskiej.
Moers wyobraźnię ma nieograniczoną, wykreował nowe kierunki literackie. Ponieważ książka to także rzecz, wymyślił żywe książki (w sensie jak najbardziej dosłownym) czy niebezpieczne książki: toksyczne (impregnowane trucizną), pułapki lub terrorystyczne, stworzone przez sektę radykalnych analfabetów zwalczających słowo pisane, po których otworzeniu następował wybuch, a w miejscu antykwariatu pozostawał lej po bombie.
Powieść Moersa to właściwie szczególna odmiana literatury fantasy. Tytułowe Miasto książek, zasiedlają przedstawiciele wszelkich znanych i nieznanych gatunków: smoki, robakiny, przeraźnice, mgławce, buchlingi itd. Główna część akcji toczy się w podziemiach zaludnianych przez najdziwniejsze stwory. Autora jednak nie niepokoiło, że jego smoki są wielkości robaków, golemy z papieru skaczą przez ogień itp.
To, co jest najsilniejsza stroną Moersa jest jednocześnie jego stroną najsłabszą. W wielu miejscach miałem wrażenie, że jego bujna wyobraźnia prowadzi wprost do wyraźnego przeszarżowania. Akcja, jak w kalejdoskopie, przenosi nieustannie z jednego miejsca w coraz dziwniejsze miejsce następne. Z niezliczonych opresji bohater niezmiennie wychodzi cało, jak smocza odmiana Jamesa Bonda. Przez pewien czas myślałem nawet, że czytam sprytnie wymyślony pastisz literatury fantasy, dla szczególnego smaku umieszczony w kontekście cywilizacji zorganizowanej wokół książek.[1] Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia ze swoistym żartem literackim, skonstruowanym pod gusta czytelników: wszystko się kręci wokół tak przez nich uwielbianej literatury, a na dodatek w bardzo popularnym stylu fantasy, doprowadzonym do granic swojej pojemności.
Ostatecznie dotarło do mnie, że autor bynajmniej sobie ze mnie nie dworuje i swój zamysł traktuje nadzwyczaj serio. Miałem nieodparte wrażenie, że w sposób niezamierzony autor wytworzył jednak pastisz literatury popularnej doprowadzając podstawowe jej trendy w pobliże granic akceptowalności, a może nawet i śmieszności. Oceniam w pobliżu 6/10. Polecam tym, którzy cenią sobie przede wszystkim bujną wyobraźnię, szaloną akcję, kreowanie nowych światów. Książki stanowią u Moersa niestety tylko tło dla tych rozbuchanych pomysłów.
Walter Moers, Miasto Śniących Książek, Wydawnictwo Dolnośląskie 2006.
[1] W tym przekonaniu utwierdziło mnie Ostrzeżenie rozpoczynające powieść zawierające m.in. takie zdanie „Tylko ci, którzy dla lektury tej książki naprawdę gotowi są na tego rodzaju niebezpieczeństwa; ci, którzy chcą zaryzykować własne życie, aby stać się częścią mojej opowieści, powinni towarzyszyć mi do następnego akapitu. (…) Cokolwiek miałoby się wydarzyć – nie traćcie odwagi.” Czy może być to czymś innym, niż tylko żartem, zabawą z czytelnikiem?