• Książki

    Szału nie ma, jest rak

    Szału nie ma, jest rak. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Jabłońska, okładka, recenzjaKsiądz Jan Kaczkowski jest bioetykiem, wykładowcą uniwersyteckim i twórcą hospicjum w Pucku. Jednocześnie rok temu sam zachorował na raka. Dopadł go glejak, podły nowotwór mózgu, właściwie bez szans na wyleczenie. Pozostały mu miesiące, najwyżej małe lata życia. Nagle to, co mówi, nabrało innego wymiaru, innej wiarygodności. Okazało się, że bioetyczna teoria i hospicyjna praktyka zbiegły się z własnym doświadczeniem przygotowania do śmierci. Nie jest to sytuacja banalna.

    Do swojej choroby ksiądz Jan podchodzi spokojnie, tytuł dobrze oddaje perspektywę z jakiem na nią patrzy. Dokąd może względnie normalnie funkcjonować, chce zrobić jak najwięcej, żyć pełnią życia. Jednocześnie przewiduje, że w stanie paliatywnym, raczej odmówi uporczywej terapii, nie chcąc ostatnich dni spędzić w stanie wegetatywnym, za wszelka cenę trzymając się życia.

    Mimo ciężkiego stanu, nie zaniedbuje działania w stworzonym przez siebie hospicjum. O szczególnych zasadach w nim obowiązujących mówi tak:

    Naprawdę, nie ma też różnicy, czy kroplówkę podajemy w pokoju, na korytarzu, czy przywiążemy ją do pergoli na naszym tarasie, a podłączony pod nią chory będzie wdychał zapach kwiatów czy słuchał odgłosów przyrody. Od strony medycznej nie ma tu żadnej różnicy. (…) Nie musimy też karmić chorych o tej samej porze i podawać im tego samego. (…) Szczególnie dla młodych pacjentów, zwłaszcza w pierwszej dobie pobytu u nas, jest to ważne. Jeżeli przywieźliśmy pacjenta po południu i pytamy go, co zjadłby na śniadanie, to on czuje się jak w domu. Może zażyczyć sobie parówki, jajecznicę, albo co innego. No, oczywiście, jeśli pacjent zamówi na śniadanie homara, to będzie musiał trochę poczekać, aż go skądś ściągniemy. (s.26-27)

    Książka nie ogranicza się do  choroby księdza Jana i hospicjum. Traktuje również o bioetyce, seksie, rozmowach z umierającymi – tu ważny problem „mówić, czy nie mówić.” Kaczkowski zdecydowanie opowiada się za pełną prawdą. Porusza też nietypowe problemy, jak na przykład przytulanie. Twierdzi tu, że to bardzo ważne dla każdego człowieka, a dla chorego w szczególności. Daje poczucie bliskości i akceptacji. Sam też lubi się przytulać i być przytulany. Również ważne, zwłaszcza dla mężczyzn, to umieć płakać.

    Przekonywałem – bo to Kaszub, Ci są wyjątkowo niewylewni – że płakanie jest bardzo męską sprawą. (…) W każdym razie ci prawdziwi płaczą. Potrafią płakać. (s. 37)

    Wszystkich tematów, nawet tych najciekawszych, nie sposób poruszyć. Jest ich dużo, ważnych i często zapominanych. Prawie zawsze poglądy ks. Kaczkowskiego wzbudzały moją żywiołowa akceptację. Z niektórymi jednak trudno mi się zgodzić. Na przykład wtedy, gdy twierdzi, że Bóg jest naszym kochającym ojcem i jako taki nie może chcieć naszej choroby. „To nie Pan Bóg zsyła choroby, one występują naturalnie – biologicznie.” (s. 39) Poruszamy tu odwieczny temat teodycei, czyli pogodzenia nieskończenie dobrego Boga z dramatem zła dotykającego nas w ziemskim życiu. To Bóg stworzył ten świat, działa on według reguł nadanych przez Stwórcę, który u początku tego dzieła wiedział o całym złu i nieszczęściu, które spotka człowieka. Wiedział też, że pojawią się choroby, a ohydny glejak dopadnie bardzo fajnego księdza Kaczkowskiego. A mimo to stworzył ten świat w taki właśnie sposób. Dlaczego? Nie wiemy, to największa tajemnica, z którą przychodzi się potykać wierzącym. Problem istnieje tak długo, jak trwa chrześcijaństwo i nie sugeruję dawać tu prostych, banalnych odpowiedzi, które łatwo jest zanegować. Uczciwiej jest z pokorą powiedzieć, że nie wiemy dlaczego tak jest, ale wierzymy, że ma to jakiś eschatologiczny sens, nawet jeżeli dziś go nie widzimy. Warto natomiast zawsze dodać, że krzyż jest drogą chrześcijanina, to w ten sposób przyszło zbawienie. Mamy pokusę, aby z krzyża zejść i z niego nieustannie schodzimy, ale to w nim osiągamy pełnię chrześcijaństwa. Oczywiście mam pełną świadomość, że pisać łatwo, robić trudno.

    Druga kwestia, która budzi wątpliwość to podawanie terminalnie chorym, którzy na przykład się duszą, zwiększonych dawek środków przeciwbólowych lub uspokajających, którą mogą wprost prowadzić do zgonu pacjenta. Nie do końca przekonuje mnie tłumaczenie, że ten chory właśnie umiera i agonia może nastąpić w strasznych męczarniach przez uduszenie…, dlatego lepiej podać mu taką dawkę lekarstwa, która albo mu pomoże, albo skróci jego cierpienie. Wydaje się, że mamy tu do czynienia z „miękką” eutanazją, nawet jeżeli znajduje się możliwość rozwadniania sprawy i szukania usprawiedliwień. Niebezpieczeństwo jest takie, że jak się raz uchyli drzwi, to potem nie można już ich zamknąć i będzie coraz gorzej.

    Polemiki, czy raczej niepewności lub dyskusje, które prowadzę z tą książką w żadnym przypadku nie obniżają jej wartości. Odwrotnie, mam szacunek dla księdza Kaczkowskiego za odważne podejmowanie trudnych tematów bez chowania głowy w piasek. To ważne i rzadkie, bardzo rzadkie w polskim Kościele. Bliskie jest mi również jego zdroworozsądkowe stanowisko, zdolność do samodzielnego myślenia, do wyciągania daleko idących wniosków z fundamentów doktryny chrześcijańskiej.

    Można tu przywołać choćby tematy, którymi lubił zaskakiwać młodzież w czasie lekcji katechezy, w czasie, kiedy mógł ją jeszcze prowadzić. Powołując się na św. Tomasza zawsze podkreślał, że stosunek małżeński to więcej niż dobry uczynek, „to czyn zasługujący na nagrodę wieczną” i od tego stwierdzenia zaczynał rozmowę o teologii ciała i seksu. Obecnie przekazuje swoje refleksje czytelnikom, też zapewne budząc u niektórych zdziwienie, jak daleko już odeszło nauczanie Kościoła w tej dziedzinie od siermiężności i restrykcyjności.

    W tej materii obowiązuje zasada, że w małżeństwie wszystko jest dopuszczalne, jeśli obie strony godzą się na to i nie czują się poniżone, i jeżeli następuje akt spełnienia, który nie wyklucza poczęcia. Podkreślam: nic, co rozpoczyna stosunek i nic co go kończy – choćby było najdziwniejsze i najbardziej odleciane – nie czyni go niegodnym. (…) No a jeśli zdarzyło się, że raz czy drugi nie doszło do spełnienia w sposób naturalny, nie traktowałbym tego jako grzech, ale raczej jako uczenie się własnego ciała. (s. 96)

    To tylko próbki szerszych rozważań o naprawdę istotnych i wciąż kontrowersyjnych problemach, z którymi borykają się ludzie młodzi i nie tylko oni. Mogę tylko podpisać się pod stwierdzeniem księdza Jana, że potrzebna jest bardzo pełna kultury edukacja seksualna w Kościele, adresowana do młodych, narzeczonych i małżonków, a ja dodałbym, że również do księży, a nawet biskupów.

    Z racji na wagę tematu i trudność w ocenianiu spraw osobistych odstępuję od wyrażenia oceny finalnej. Nadmieniam tylko, że zaliczam książkę do elitarnej kategorii „sił sensu”, za odważne, jasne stawianie problemów i za samodzielność w myśleniu. Wysoka ocena książki jest również zasługą Katarzyny Jabłońskiej, która nadała książce formę zwięzłą, gęstą od myśli, nie rozgadaną, bez zbędnej paplaniny. To dobrze, że nie pisała na ilość arkuszy, z drugiej strony udało jej się nie zgubić anegdot, zwischenrufów, polemik. Bardzo dobrze się czyta, mimo iż tematyka, nie należy do łatwych i przyjemnych.

    Szału nie ma, jest rak. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Jabłońska, Biblioteka Więzi, Warszawa 2013.

  • Militaria

    Marynarka wojenna Austro-Węgier

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, okładka, recenzjaSzczerze powiedziawszy o flocie wojennej Austro-Węgier wiedziałem tylko tyle, że istniała i że prawdopodobnie miał z nią coś wspólnego późniejszy regent Węgier, admirał Horthy, który był przedmiotem dowcipów, jako  admirał w kraju bez morza. Jak się okazało, żarty były zupełnie bezzasadne.

    Dzięki Csonkarétiemu wiemy, że Austro-Węgry posiadały przed I wojną światową całkiem pokaźną flotę wojenną. Składało się na nią 15 pancerników, 10 krążowników, 19 niszczycieli i 39 torpedowców. Jedynym poważniejszym brakiem było posiadanie jedynie 7 i to bardzo małych okrętów podwodnych. Z kolei warunki wojenne potwierdziły, że we flocie była za mało nowoczesnych szybkich jednostek, a te które posiadano, były uzbrojone w działa o za małym kalibrze (chodzi tu o główną artylerię krążowników o kalibrze jedynie 100 mm). Atutem tej floty był dość sprawny przemysł stoczniowy, a warto tu na przykład przypomnieć, że pierwsza torpeda została wybudowana w fabryce w Fiume (Rijeka)

    W pierwszym okresie wojny na Adriatyku ich przeciwnikiem była delegowana flota  francuska wzmocniona kilkoma krążownikami angielskimi. Sprzymierzeni mieli wtedy przewagę ok. 2:1, a w przypadku okrętów podwodnych 9:1. Zaś po przystąpieniu Włoch do wojny te proporcje jeszcze się pogorszyły i wyniosły 3:1, a w przypadku okrętów podwodnych 18:1.

    Mimo takiej kolosalnej przewagi  flota CK monarchii odnosiła większe sukcesy i pomimo, że musiała w takich warunkach zostać zepchnięta do defensywy, potrafiła boleśnie ugodzić sprzymierzonych.

    O jednej akcji warto opowiedzieć. Sprzymierzeni w obawie przed penetrowaniem Morza Śródziemnego przez austro-węgierskie okręty podwodne i korzystaniem przez niemieckie ubooty z baz na Adriatyku, wprowadzili blokadę cieśniny Otranto. Na stałe patrolowało ją kilkadziesiąt małych jednostek, wspieranych przez większe okręty i mogących zawsze liczyć na błyskawiczne wsparcie głównych sil floty sprzymierzonych bazujących w Brindisi. Oczywiście bardzo to utrudniało mocarstwom centralnym prowadzenie wojny podwodnej i podejmowały one różne próby przerwania tej blokady.

    Do jednej z większych prób doszło w maju 1917 roku. W akcji wzięły udział trzy szybkie krążowniki, dwa niszczyciele i trzy okręty podwodne stanowiące zabezpieczenie całej operacji. Dodatkowo wykorzystano lotnictwo morskie angażując kilka łodzi latających do wsparcia z powietrza. Operacja była złożona logistycznie, bo okręty przez pewien czas operowały samodzielnie, prace planistyczne zostały jednak wykonane wzorowo i wszystko poszło jak „po sznurku” mimo interwencji brytyjskich i włoskich krążowników i niszczycieli. Zatopiono kilkanaście patrolowców, dwa niszczyciele, kilka handlowych parowców i ciężko uszkodzono interweniujący brytyjski krążownik. Blokada na wiele miesięcy przestała istnieć. Dowódcą całej operacji był kmdr Miklos Horthy, zresztą ciężko ranny po trafieniu jego flagowego krążownika „Helgoland”. W dowód uznania został mianowany admirałem.

    W następnej odsłonie, jego postawa jako aktywnego dowódcy została na tyle doceniona, że został mianowany dowódcą całej floty Austro-Węgier, mimo iż było kilkunastu admirałów przewyższających go stopniem lub starszeństwem. Zatem Horthy nie był admirałem malowanym.

    Na szczególna uwagę zasługuje działalność okrętów podwodnych. Było ich bardzo mało i miały małą wyporność, ale odniosły więcej sukcesów, niż znacznie liczniejsza flota podwodna sprzymierzonych. Podczas wojny CK monarchia nerwowo powiększała stan posiadania w tej materii. Z ciekawostek można powiedzieć, że przez pewien czas największym okrętem podwodnym był U14, czyli zdobyty na wrogu francuski „Curie”.

    Książkę uzupełnia rozdział o Polakach służących we flocie austro-węgierskiej, którzy później zasilili szeregi rodzącej się polskiej Marynarki Wojennej. Jego autorem jest nieodżałowanej pamięci prof. Piotr Wieczorkiewicz, jak zawsze imponujący erudycją i kompetencją.

    Na koniec: książka bardzo kompetentna, szczegółowa, z ordre de bataille walczących flot, opisami technicznymi okrętów itd., czyli ze wszystkim, czego tego typu książce potrzeba. Plus duża kompetencja autora. No i oczywiście sentymentalna podróż w historię CK Monarchii., sumarycznie 9/10

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2004

  • Książki

    O secesji we Wrocławiu, Poznaniu i Paryżu

    Przy okazji wakacji nadrabiam recenzenckie zaległości i przedstawiam oraz bardzo zachęcam do przeczytania, a jeszcze  lepiej do posiadania kilku nadzwyczaj wartościowych książek rozszerzających naszą wiedzę o secesji w poszczególnych miastach. Trochę upłynęło od ich wydania, ale wszystkie polskie są jeszcze dostępne, warto je przypomnieć, bo nie miały za wielu recenzji, prawie ich nie ma na blogach, nawet w BiblioNETce nie miały ani jednej oceny. A książki są przednie i warto się nimi zainteresować.


    Wrocław

    Najpiękniejsza polska książka, jaką miałem w ręku w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Z ogromną pieczołowitością Leszek Szurkowski wykonał fotografie, a później skomponował z nich niezwykły album. Na dodatek udało mu się połączyć walory artystyczne z rzetelnością i dokładnością w prezentowaniu tej fascynującej architektury.

    Leszek Szurkowski, Barbara Banaś, Secesja w architekturze Wrocławia, okładka, recenzja

    We Wrocławiu secesja nie rzuca się w oczy. Może dlatego, że tak niewiele jej pozostało, może dlatego, że najczęściej nie jest to czysta, klasyczna art nouveau, ale zwykle pomieszana z wpływami neobarokowymi. Jakby nie było, dzięki tej książce została przywrócona powszechnej świadomości, mojej osobistej zresztą również. Wielokrotnie zwiedzałem Wrocław, ale dopiero dzięki albumowi dostrzegłem piękno tej architektury.

    Żeby uświadomić czytelnikom wielkość przedsięwzięcia, informuję, że składa się na nie blisko 800 ilustracji i fotografii. To gigantyczny materiał, taka rozległość i szczegółowość materiału fotograficznego jest rzadka w polskich książkach. Tym bardziej warte jest to docenienia, że obok fotografii obiektów występują również archiwalne plany, ryciny i kartki pocztowe, przenoszące odbiorcę w czasy, kiedy ta architektura powstawała.

    Jestem również pod wrażeniem szaty graficznej, nie tylko pięknej, naprawdę smacznej, ale też przejrzystej i ułatwiającej odbiór bardzo przecież obszernego materiału. Ponadto układ książki jest bardzo życzliwy dla tych, którzy tak jak ja, traktuję tego typu książki, jako materiał wspomagający zwiedzanie, otwierający oczy na detale, wyposażający w wiedzę na temat oglądanego właśnie obiektu. Poszczególne realizacje są ułożone w ciągi, według klucza geograficznego, czyli można przejść daną ulicą, przekładając kolejne kartki wraz z mijanymi obiektami. To bardzo, bardzo, ułatwia korzystanie z tego albumu. Na dodatek książce towarzyszy bardzo smaczna strona internetowa, dająca przedsmak tego, co w niej możemy znaleźć.

    Przy tej objętości książki, trochę trudno generować dodatkowe oczekiwania czy pretensje, że czegoś brakuje. Jedną rzecz muszę jednak wskazać – informacje poświęcone kolejnym obiektom są za krótkie, za lakoniczne. Chciałoby się więcej treści. Twórca koncepcji książki, Leszek Szurkowski, założył jednak, że wszystkie teksty są trójjęzyczne, co chyba było błędem. W każdym razie album nie był nigdy reklamowany po niemiecku, a sądząc z przyjęcia takiego układu treści, Niemcy powinni być takimi samymi jego odbiorcami, jak Polacy. Nie zmienia to jednak bardzo wysokiej oceny książki. Finalnie 10/10 i inaczej być nie może.

    Leszek Szurkowski, Barbara Banaś, Secesja w architekturze Wrocławia, Co-Liber, Wrocław 2009.


    Poznań

    Jan Skuratowicz, Magdalena Adamczewska, Piotr Walichnowski, Secesja w Poznaniu, okładka, recenzjaAlbum poświęcony poznańskiej secesji to zupełnie inny typ publikacji. Zorganizowany jest wokół poszczególnych twórców. Ma w związku z tym charakter quasi-naukowy. Refleksje prof. Jana Skuratowicza poświęcone są poszczególnym pracowniom, ich cechom charakterystycznym, rozwojowi, zależnościom. Dominują zdjęcia, ale artystycznie to nie jest ta klasa, co album dedykowany Wrocławiowi. Z drugiej strony informacyjnie jest to książka bogatsza.

    Dzięki niej można się przekonać, że Poznań ma bardzo bogatą secesyjną przeszłość. Wiele kamienic prezentuje poziom przeciętny, z dekoracją wielostylową, jedynie z elementami wystroju secesyjnego. Sporo jest jednak naprawdę oryginalnych realizacji. Wiele obiektów wykorzystuje, co rzadkie, drewno oraz cegłę, jako elementy wykończeniowe. Bodaj najciekawszy jest zespół kamienic przy ulicy Roosvelta, w niektórych zachowały się nawet witraże w klatkach schodowych (naocznie to sprawdziłem). Nie może zatem dziwić, że to właśnie miejsce (Roosvelta 5) Musierowicz wybrała na gniazdo rodowe rodziny Borejków. W takim miejscu musi się żyć ciekawiej, niż gdzie indziej, a w każdym razie tak powinno się wydawać czytelnikom. Piękno, historyczne korzenie jednak oddziałują na człowieka. Poznaniacy na pewno czuli ten smaczek, pozostali, dzięki książce Skuratowicza , mogą go docenić, a nawet świadomie miejsce odwiedzić, co usilnie polecam.

    Książka ma jeden poważny feler. Jest nim brak indeksu omawianych obiektów, brak nawet mapy z ich umiejscowieniem. Bardzo to utrudnia korzystanie z niej, a efekt był taki, że stojąc przed wspomnianą kamienicą na Roosvelta 5, nerwowo kartkowałem grube, albumowe tomiszcze szukając, przy jakim to architekcie szanowny autor umieścił tę kamienicę. Dla mnie jest to brak niewybaczalny. Wydawca, który nie myśli o czytelniku powinien się czerwienić. Zatem finalnie tylko 9/10.

    Jan Skuratowicz, Magdalena Adamczewska, Piotr Walichnowski, Secesja w Poznaniu, Wydawnictwo Miejskie, Poznań 2000.


    Paryż

    Janine Casavecchie, Gilles Targat, Paris. Art nouveau, okładka, recenzjaW porównaniu do polskich przejawów zainteresowania architekturą secesyjną w poszczególnych miastach jest to książeczka niewielka, bez ambicji artystycznych towarzyszących wydawnictwom albumowym. Natomiast zakres treściowy książki jest zupełnie wystarczający, aby mieć wsparcie w zapoznaniu się z secesją w wymiarze paryskim. O ile potrafię się zorientować, wszystkie istotne obiekty zostały uwzględnione, podstawowe informacje o projektancie podane, opinie o artystycznej specyfice obiektu zamieszczone, zdjęcia detali opublikowane. Czegóż można chcieć więcej?

    Na dodatek obiekty są pogrupowane w ramach poszczególnych dzielnic Paryża, co ułatwia ich odszukanie w terenie i potraktowanie książki  jako wspomagającego przewodnika. Istnieją nawet mapki tych dzielnic.

    Paris. Art nouveau dostałem w prezencie, jako podzielenie się zwiedzaniowymi atrakcjami Paryża. Doceniłem i dziękuję.

    Janine Casavecchie, Gilles Targat, Paris. Art nouveau, Éditions du Chêne, Paris 2009.


     

    Na zakończenie przeglądu książek o secesji chcę jeszcze zwrócić uwagę, na jedno super ciekawe zjawisko, tym razem nie książkowe. Jest nim Wirtualne muzeum secesji, a w nim szczególnie polecam zakładkę „Podróż”. Naprawdę warto.

    

  • Książki

    Sprzysiężenie, pierwsza powieść Stefana Kisielewskiego

    Stefan Kisielewski, Sprzysiężenie, okładka, recenzjaStefana Kisielewskiego znamy głównie jako publicystę, a zwłaszcza felietonistę. Tymczasem okazało się, że jako powieściopisarz był równie ciekawy, a chwilami wręcz genialny.

    Sprzysiężenie to pierwsza powieść Kisiela, napisana podczas okupacji, kiedy autor miał dużo czasu… i skorzystał z rady Karola Irzykowskiego „pracujcie, myślcie, piszcie, okupacja to czas darowany – nigdy już może nie będziecie mieli okazji do takiego oderwania się od życia i skupienia wewnętrznego – po wojnie znów się zacznie literacka giełda.” Wydana po wojnie, w 1947 roku, kiedy autor był już felietonistą „Tygodnika Powszechnego”, wzbudziła mnóstwo protestów i kąśliwych recenzji. Najgroźniejsze dla Kisielewskiego były te, które ukazały się w jego macierzystym Tygodniku. Antoni Gołubiew, zarzucił książce, że jest antykatolicka, szerzy pornografię, a na dodatek źle pisze o kampanii wrześniowej. Po takim dictum Kisielewski został wyrzucony z redakcji i przestały się ukazywać jego felietony. Na szczęście dla nas wszystkich, po trzech miesiącach powrócił na łamy Tygodnika. Nad Sprzysiężeniem zawisła jednak aura skandalu, co niewątpliwie sprzyjało poczytności i wpłynęło na fakt jego kilku późniejszych wydań.

    Osią, dookoła której organizują się wszystkie wydarzenia w powieści, jest pewne wydarzenie, które miało miejsce jeszcze w gimnazjum. Trójka przyjaciół złożyła sobie wtedy przysięgę „iż wyrzekną się raz na zawsze wszelkich namiętności oprócz jednej, która może zastąpić i wynagrodzić wszystko: oprócz twórczości. W pierwszym więc rzędzie winni wyrzec się najgroźniejszej namiętności, która aktualnie im zagraża: wyrzec się kobiet.” (s. 72)

    Negatywny warunek w postaci „wyrzeczenia się kobiet” musiał oczywiście skutkować wieloma perypetiami, w sumie łatwymi do wyobrażeniami. Znacznie ciekawsze jest przyjrzenie się, jak było z celem tego Sprzysiężenia. Oto tylko jeden z jego uczestników, poszedł w stronę skoncentrowania się na twórczości. Pozostałych rozrywały inne namiętności, głównie o charakterze politycznym. Zaburzone relacje z kobietami też im życia nie ułatwiały. Sumarycznie biorąc, sprzysiężenie nie odniosło spodziewanego skutku, pomimo bolesności różnych wyrzeczeń. Nie było fajerwerków twórczości, a nawet tylko skoncentrowania na własnym rozwoju, mogącym w przyszłości zaowocować wielkimi dziełami.

    Szkoda, że Kisielewski nie przeanalizował, dlaczego tak stało, co nie zagrało. Książka zbudowana jest wokół przeżyć jednego tylko z członków owego sprzysiężenia. W jego przypadku zaburzenia związane z brakiem relacji z kobietami lub z zupełnie pokręconymi związkami zdają się być główną przyczyną słabszego rozwoju duchowego i intelektualnego Henryka (bo tak na imię mu było). Koncentruje się on na swoich brakach i niemożnościach (podejrzewa w sobie impotencję) zamiast zająć się tym co najważniejsze – twórczością. Nie bardzo wiemy, jak w przypadku pozostałych uczestników tego sprzysiężenia zadziałały jego skutki. Co z nimi?

    Ostatecznie, czy to treść przysięgi była niedobra, czy inne czynniki zaważyły na braku sukcesu? Przecież na tym świecie dobrze funkcjonują celibatariusze, a i parę osób mógłbym wskazać, które poświęciły dla działalności intelektualnej swoje życie osobiste. Im się udało, a dlaczego tym młodym chłopcom raczej nie? Jeśli potraktować powieść jako Bildungsroman, to zadane wcześniej pytanie robi się kluczowe. Kisielewski pozostawił je na boku głównego nurtu powieści.

    W istocie najważniejsze wydarzenia Sprzysiężenia układają się wokół Henryka z Zygmuntem, który jest zdecydowanie osobowością dominującą i wciąga Henryka w swoje koncepcje ideologiczne, egzystencjalne, a pod koniec także polityczne. Ciężar powieści przeniósł się zatem z tytułowego sprzysiężenia w kierunku relacji zależności Henryka od Zygmunta. Nie do końca potrafimy zresztą zrozumieć, dlaczego do tego doszło. Henryk zdawał sobie sprawę, że jest, a w każdym razie może być, obiektem manipulacji ze strony swojego szkolnego kolegi. Ale i tak ulegał presji ze strony Zygmunta.

    Jeden z zarzutów sformułowanych w roku 1947 przez redakcję „Tygodnika Powszechnego” jest jednak wart rozpatrzenia. Chodzi o przedstawienie walk we wrześniu 1939 roku. Henryk po długiej tułaczce trafia w końcu do jednego z ośrodków uzupełnień we wschodniej Polsce. Panuje tam marazm, później kompletny chaos, a w operacjach bojowych niepotrzebne szafowanie krwią żołnierzy. Kisielewski w takim przedstawieniu września naraz się myli i naraz mówi prawdę. Ma rację, bo rzeczywiście ci, którzy trafili do ośrodków zapasowych, nieprzygotowanych do działalności bojowej, mogli mieć poczucie nudy, a po zbliżeniu się frontu, pewnego zagubienia, bo te ośrodki były przeznaczone tylko do zebrania żołnierzy i przekazania ich do właściwych jednostek, jako uzupełnienie strat, nie do samodzielnej działalności bojowej. Jednocześnie Kisielewski się myli, bo o obrazie walk we wrześniu decydowali ci, którzy byli na froncie, którzy walczyli w pełnowymiarowych jednostkach bojowych, a nie ci, którzy znajdowali się na głębokim zapleczu. Natomiast zarzut szafowania krwią żołnierzy, dla osiągnięcia jakiś prywatnych celów przez oficerów dowodzących oddziałami, należy bezwzględnie potraktować jako bzdurę. Jedyne co Kisielewskiego trochę tłumaczy, to okres w którym pisał Sprzysiężenie. Były to lata okupacji, lata goryczy po nieoczekiwanie przegranej kampanii, lata poniżenia. Łatwo się wtedy szuka winnych, łatwo feruje oceny, tym łatwiej, że jakakolwiek zobiektywizowana wiedza była wtedy w kraju kompletnie niedostępna.

    Jeśli chodzi o formę, to byłem pod wrażeniem opisów stanów psychicznych i intelektualnych postaci występujących w książce. Powiedzieć, ze były one wyczerpujące, to spłycić zagadnienie. Najczęściej były to piękne, ciekawe, dogłębne  analizy, które czytałem naraz z przyjemnością i szacunkiem dla autora. Już wtedy młody Kisielewski był bystrzakiem, czuje się to wyraźnie.

    Ciekawe są również losy rękopisu Sprzysiężenia. Dzięki pośrednictwu Czesława Miłosza, rękopis zakupił Władysław Ryńca, okupacyjny milioner, który nadwyżki finansowe lokował właśnie w rękopisy przewidując ich wydanie po wojnie. Ryńca mieszkał w Piastowie pod Warszawą i dzięki temu Sprzysiężenie ocalało, bo wszystkie inne papiery młodego Kisielewskiego spłonęły w Warszawie podczas Powstania.

    Negatywnie zaskoczyło mnie w przedmowie Michała Komara, że główne walory powieści zauważa w opisie wypicia jednego głębszego i stanu jaki się po nim osiąga. No cóż, każdy ma jakieś doświadczenia, do których się odwołuje. Ale czy wypada do tego tylko sprowadzać nietuzinkową powieść wybitnego autora? Rozumiem, kraj wódki, kultura zbudowana wokół jej picia, ale może nie tylko gorzałka się tu liczy?

    Podsumowując – bardzo ciekawa lektura, dająca do myślenia. Szkoda, że główny temat nie został do końca wyeksplorowany. Zarzuty pornografii i antykatolickości po upływie pewnego czasu, okazały się całkowicie chybione. Ogólna ocena 7/10.

    Stefan Kisielewski, Sprzysiężenie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012 (I wyd. 1947)

    PS Niechlujność wydawcy doprowadziła do tak kuriozalnej sytuacji, że na okładce książki widnieje inny autor Wstępu, niż na karcie tytułowej. Ostatecznie ów Wstęp napisał chyba Michał Komar. W żywej paginie, na stronach Wstępu i Posłowia, niezależnie od tego, kto je napisał naprawdę widnieje i tak Stefan Kisielewski. Po co w takim razie robić w ogóle żywa paginę?

    

  • Książki

    Naciąłem się na Susan Sontag

    Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1 1947-1963, okładka, recenzja

     

     

     

     

     

     Nie mam ambicji do nadążania za wszystkimi współczesnymi trendami w literaturze. Zajrzałem jednak do 10 najlepszych książek 2012 tygodnika „Wprost” i coś mnie skusiło, aby poprawić swoją ogólną orientację i jednak ponadążać… Z książek kompletnie mi nieznanych książek wybrałem Dzienniki Susan Sontag. Wypada wiedzieć, co pisała słynna intelektualistka. Ilu ciekawych rzeczy się dowiedziałem!

     Zacznijmy od rzeczy grubych. Swoje dzienniki autorka rozpoczyna od wyznania wiary. Warto je zacytować, aby wiedzieć, co tak zafascynowało Piotra Koftę, krytyka literackiego „Wprost”

    Wierzę
    – że nie ma boga osobowego ani życia po śmierci
    – że najbardziej godna pożądania jest możliwość bycia szczerą wobec siebie
    – że jedynym kryterium oceny naszych działań jest to, czy stajemy się dzięki nim bardziej szczęśliwi czy nieszczęśliwi
    – wierzę ponadto, że państwo (…) powinno zarządzać bankami, kopalniami + transportem, subsydiować sztukę, zapewnić godną płacę minimalną oraz wsparcie osobom niepełnosprawnym i starym (…)

    Mój komentarz do tej deklaracji jest następujący. Wiara jest łaską, jedni ją mają inni nie. W tym nie ma nic dziwnego. Przychylam się jednak do zdania, że pełny, konsekwentny ateizm jest niemożliwy, pytanie tylko, w co się wierzy, jeżeli nie w Boga (niezależnie od konfesji). Susan Sontag jest tej zasady najlepszym przykładem. Ona wierzy w Państwo, któremu nadaje w swojej koncepcji kolosalne uprawnienia. Taki zakres kompetencji przydawanych państwu w Europie jest rzadki, a w ówczesnych Stanach Zjednoczonych, kraju o głębokich i fundamentalnych tradycjach wolnościowych, występował incydentalnie. O takim pomyśle, aby państwo było właścicielem banków i kopalni – nigdy poza koncepcją tej Pani nie słyszałem (z wyjątkiem realnego socjalizmu oczywiście). Opowiadanie jednak oczywistych bzdur nie przeszkadza, aby jej autorkę uważać za wybitną intelektualistkę.

    Równie ciekawe jest spostrzeżenie, że najwłaściwszą rzeczą jest bycie szczerą wobec siebie. To klasyka postmodernistyczna. Odmianą tej myśli jest bodaj najnośniejsze hasło w tym obszarze – „Keep Your Lifestyle”. Być szczerą wobec siebie i pielęgnować odmienność własnej osobowości jest w ogóle dobrze. Tylko co dalej z myśli wynika? Nic. Bo każda osobowość jest równie dobra, podobnie jak każdy styl życia i każde przekonanie etyczne. Nie ma żadnych norm, żadnej spójnej etyki. Każdy sam sobie ustala własne normy i żyje według nich. Nie podlega to żadnej ocenie, bo każdy światopogląd jest równie wartościowy i z zasady nieocenialny, czyli równie dobry, jak każdy inny.

    Oryginalności w tej myśli nie ma żadnej, jest ona powszechnie podzielana przez kilkaset milionów osób żyjących w cywilizacji euroatlantyckiej i będących w zakresie oddziaływania ideologii lewicowo-libertyńskich (bo przecież nie liberalnych). Susan Sontag jedynie konsekwentnie wcielała w życie te zasady. Ale żeby z tego powodu awansować ja do grona wybitnych? Tu czegoś nie rozumiem. Chyba że kryterium zaliczenia do tego grona jest wielokrotne, namolne powtarzanie koncepcji akceptowanych przez większość czytelników.

    Natomiast sam rdzeń myśli naszej autorki jest nie tylko trudny do akceptacji, ale w swojej istocie groźny dla otoczenia, tak jak cały postmodernistyczny obraz świata. Dlaczego? Bo wyobraźmy sobie pedofila. Jest szczery wobec siebie i prawdziwie identyfikuje swoje potrzeby, kieruje się zasadą Sontag, „jedynym kryterium oceny naszych działań jest to, czy stajemy się dzięki nim bardziej szczęśliwi”, a poza wątpliwością, dzięki erotycznym kontaktom z dziećmi jest bardziej szczęśliwy. W ten sposób, światopoglądowo jego działania są usprawiedliwione, a co najmniej zrozumiałe. Może ktoś z libertynów zakrzyknie, że przesadzam. Skądże. Przez Holandię niedawno przetoczyła się dyskusja, wywołana przez jedna z partii, aby zalegalizować pedofilię, bo dlaczego mielibyśmy komukolwiek narzucać jego zachowania seksualne, to zdecydowanie pachnie nietolerancją. Dodajmy, że lewacki europoseł Daniel Cohn-Bendit do niedawna miał tego typu postulat w swoim programie wyborczym i obnosił się publicznie ze swoimi zachowania erotycznymi wobec przedszkolaków po 1968, co miało poszerzać ich świadomość i wyrywać z okopów konserwatywnej opresji. Do dziś mu nikt z tego powodu nie postawił zarzutu karnego. Jak widać prawo działa jednak wybiórczo i podobnie wybiórcze jest powszechne oburzenie na ekscesy z udziałem księży. Jak pedofilię uprawiają lewacy z pobudek ideologicznych, to nikomu to nie przeszkadza.

    Można powiedzieć, że owo wyznanie wiary zacytowane powyżej, to tylko deklaracja niedojrzałej nastolatki, tylko punkt startu. Niestety przez cały pamiętnik wielokrotnie przewijają się wyznania potwierdzające trwałość jej wyborów światopoglądowych. Na przykład (s. 45) „zamierzam robić wszystko… oceniać każde doświadczenie pod jednym tylko kątem – czy sprawia mi przyjemność”. Niektóre myśli uległy także rozwinięciu i autorka poszła konsekwentnie dalej niż deklarowała za młodu: „nie będzie mną kierować rozsadek, tylko własna wola.” (s. 215)

    Zaciekawiły mnie także myśli naszej autorki na temat małżeństwa. Początkowo znalazła się ona w związku małżeńskim, z którego miała dziecko, równolegle z wielka radością z poczucia samospełnienia pielęgnowała nieformalne związki lesbijskie, którym we wspomnieniach poświęca bardzo dużo miejsca (jak to intelektualistka). Generalnie traktuje małżeństwo jako instytucję kłopotliwą, a nawet zubażającą  intelektualnie i uczuciowo (s. 252). Pozostaje zatem pytanie, po co w tym związku tkwiła tak długo, uprawiając, jeżeli wierzyć w szczerość jej pamiętników, klasyczny masochizm. W nierozerwalność związku małżeńskiego nie wierzyła, miała w tym czasie mniej lub bardziej stale partnerki lesbijskie. No więc po co kontynuowała ten koślawy związek, który i tak cech prawdziwego małżeństwa nie miał.

    Oprócz głębokiej i fundamentalnej niezgody na założenia światopoglądowe autorki, znalazłem – bądźmy sprawiedliwi – kilka interesujących myśli w jej omawianych tu pamiętnikach. Ponieważ żadna z nich nie miała szerszego rozwinięcia pozostaje tylko je zacytować.

    Od zagadnienia maski jako osłony czy przebrania bardziej interesujące jest spojrzenie na maskę jako projekcje lub aspirację. Za pomocą maski własnego zachowania nie chronię swojego nagiego, autentycznego „ja”, lecz je przekraczam. (s. 222)

    lub

    Przypomniała mi się rozmowa z Herbertem Hartem (…) na temat procesów norymberskich. „Sądzenie właściwie nie bardzo mnie interesuje”, stwierdził krótko. Wydawało mi się to absurdalne, nieprzyzwoite. (s. 224)

    I kilka innych myśli, równie lakonicznie wyrażonych. Generalnie nie za dużo podniet intelektualnych z tej lektury wyniosłem.

    Na koniec pozostaje pytanie, jak tak dalece wątpliwe wynurzenia mogą spotykać się z tak wysoką oceną, że książka awansowała do 10 najlepszych w roku 2012. Mainstream rządzi, mało ważne, mądre czy głupie, ale jak ideowo nasze, to promujemy. A może zadziałała magia znanego i ładnie brzmiącego nazwisk? Tak czy owak Piotr Kofta jako krytyk literacki (a może szermierz światopoglądowy) w moich oczach się skończył. To pierwszy raz na tym blogu, kiedy z nazwiska wymieniam krytyka żyjącego w sferze papierowej. Nie jeden raz wdawałem się w polemiki nie wskazując personalnie ich adresata, ale tym razem zdejmuję dżentelmeńska ochronę z konkretnych nazwisk, bowiem przesada (a może i intelektualna bezczelność) posunęła się w tym przypadku zbyt daleko.

    W swoich wyborach czytelniczych nie będę się posiłkował żadnymi mainstreamowymi rankingami, bo kolejny raz się okazuje, że ich twórcy kierują się bardzo nieprzejrzystymi kryteriami, wśród których wartości artystyczne czy merytoryczne znajdują się na dalszym planie. Książki nie polecam, chyba że ktoś pisze kontynuacje „Z dziejów głupoty w Polsce” rozszerzając jej geograficzny zakres. Moja opinia 2/10.

    Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1 1947-1963, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2012.

  • Książki

    Granice sztuki

    SEric Emmanuel Schmitt, Kiedy byłem dziełem sztuki, okładka, recenzjachmitt wpadł na genialny pomysł. Z  żywego człowieka robi dzieło sztuki. Do tej pory na różne sposoby eksplorowano temat granic działań artystycznych, ale na coś takiego nikt jeszcze nie wpadł, przynajmniej nie w takim sensie jak u Schmitta, ponieważ w ramach body artu na różne sposoby ciało staje się dziełem, ale nigdy dotąd w kategorii takiego uprzedmiotowienia. Trzeba jednak dodać, że Schmitt proroczo przewidział rozwój sztuki, bo operacje plastyczne na żywym ciele już są dokonywane, choć, jak się wydaje, na razie tylko w odniesieniu do własnego ciała artysty. Nie widzę jednak, ani zabezpieczeń prawnych, ani etycznych (co to takiego etyka w erze postmodernizmu?), przed pojawianiem się takich eksperymentów.

    Główny bohater, dwudziestoletni Tazio jest zdecydowany popełnić samobójstwo. Znad urwiska ratuje go uznany artysta Zeus Peter Lama. Zapewnia mu dostatnie życie, oferuje sławę, żąda tylko jednego, aby Tazio zgodził się być dziełem sztuki, podpisał również stosowne umowy potwierdzające utratę kontroli nad własnym ciałem, poprzez oddanie go do dyspozycji artysty. Dzięki operacjom plastycznym stworzony został człowiek idealny, Tazio zamienił się w Adama bis, żywą rzeźbę. Jest eksponowany na wielkich wystawach, wzbudza ogromne zainteresowanie, rzeczywiście, zgodnie z obietnicą jest sławny. Czy jednak także szczęśliwy? Zdecydowanie nie. Został uprzedmiotowiony, utracił indywidualność, musiał rozstać się z wolnością, bo jak każde dzieło sztuki, jest własnością twórcy, który go stworzył.

    Schmitt, podobnie jak w innych książkach, operuje prostym, oszczędnym językiem. Pisze nie więcej, niż to konieczne. To plus.

    Ciekawy pomysł polegający na eksplorowaniu granic sztuki to też plus.

    Do minusów zaliczam przewidywalność akcji, czytelnik szybko orientuje się dokąd autor go doprowadzi, pozostaje tylko pytanie, w jakich okolicznościach rozegra się finał.

    Najciekawsze w książce są problemy, przed którymi staje czytelnik w czasie lektury. Pierwszy, to czy istnieją jakieś ograniczenia przed którymi staje twórca. Czy wszystko wolno, czy sztuka usprawiedliwia każde działania unieważniając jakiekolwiek normy moralne? Schmitt pokazał taką sytuację, z której jasno wynika odpowiedź na te pytania. Są takie zachowania, które zdecydowanie są niegodziwe i uderzają w elementarne zasady humanistyczne. Pozbawianie człowieka jego tożsamości, osobowości, tworzenie z niego swojego rodzaju golema jest niedopuszczalne, nawet jeśli jest uzasadniane wolnością artystyczną. Schmitt okazał się tutaj odważnym autorem, bo do tej pory obowiązywał intelektualny paradygmat, z którego wynikało przekonanie, że artyści mają wolność bezwzględną i wszystko im wolno, a każdy kto twierdzi inaczej jest winny zamachowi na wolność sztuki. Okazuje się, że tak nie jest, pewne granice jednak istnieją i nie powinny być przekraczane. W tym przypadku powieść jest formą prognozy ostrzegawczej.

    Drugi problem to dążność do sławy i warunkującego ją pięknego wyglądu. Tazio zdecydował się na wszystkie działania aby być pięknym i sławnym na raz. Wydawało się, że jest gotów za to zapłacić każdą cenę, że jako niedoszły samobójca nie ma nic do stracenia. Okazało się jednak inaczej. Spędzanie całych dni w salach wystawowych pod postacią eksponatu, po pierwszych sukcesach zaczęło mu ciążyć coraz bardziej. Przecież jest człowiekiem, nie rzeczą, chociaż tak właśnie traktowali go, żądni sensacji, zwiedzający. Najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła, była prosta przyjaźń przeradzająca się miłość, ze strony kobiety, która początkowo wcale nie znała jego historii i tego, że jest obiektem uwielbienia ze strony krytyki artystycznej. W gruncie rzeczy okazuje się, że te pogardzane w postmodernistycznej kulturze wartości, takie jak bezinteresowna przyjaźń czy cicha miłość są bardziej szanowane niż sława, sukces czy nowatorstwo za wszelką cenę. Za to dodatkowy plus dla Schmitta.

    Mimo fascynującej problematyki książka nie porywa. Zdecydowanie warto ją przeczytać, ale lepiej nie mieć za dużych oczekiwań – 8/10.

    Eric Emmanuel Schmitt, Kiedy byłem dziełem sztuki, Znak Kraków 2009

  • Książki

    O odkrywaniu Ameryki

    Tony Horwitz, Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata, recenzja, okładkaTony Horwitz zadał sobie trud i objechał wszystkie miejsca, gdzie biali kolonizatorzy postawili po raz pierwszy swoją stopę na kontynencie amerykańskim, wliczając w to Dominikanę, gdzie Kolumb założył  pierwszą osadę. W ciągu następnych kilkudziesięciu lat jego rodacy eksplorowali teren dzisiejszych Stanów Zjednoczonych od południa poprzez Florydę lub od granicy z Meksykiem. Jeszcze znacznie, znacznie  wcześniej na kontynent amerykański dotarli Wikingowie z Grenlandii, zakładając osadę na Nowej Funlandii.

    Dzisiaj w tych wszystkich miejscach znaleźć można jedynie marne ślady po obecności pierwszych „białych”. Najczęściej to pojedyncze turystyczne atrakcje w postaci pomników, mini muzeów lub skansenów odtwarzających życie codzienne w zamierzchłych epokach. Towarzyszy temu brak powszechnego zainteresowania, swoisty prowin- cjonalizm tych historycznych pamiątek. Nawet wśród społeczności lokalnych z trudem można znaleźć pasjonata historii regionalnej, który orientuje się, co się działo na jego terenie kilkaset lat temu. I to jest najciekawsze w tej książce: z jednej strony czczona pamięć Kolumba a z drugiej – kompletne, chyba nieświadome, lekceważenie własnych korzeni, czyli konkretnych śladów obecności pierwszych kolonizatorów, bądź co bądź prekursorów bardzo z siebie dumnej cywilizacji amerykańskiej.

    Oprócz tej zdumiewającej konstatacji i przybliżenia przy okazji pierwszych prób eksploracji Ameryki, książka w moich oczach ma same wady. Jest potwornie rozwlekła, tak ok. 1/2 tekstu zajmują relacje autora z drogi, jaką jechał, ze spotkań z tubylcami, opowieści o klimacie, o hotelach, o pustym krajobrazie Południa i tym podobne mało wnoszące do sprawy didaskalia. Z większości tych pseudokrajoznawczych opisów można by zrezygnować, a książce wyszłoby to zdecydowanie na dobre, bo skróciłaby się o mniej więcej połowę.

    Naraził mi się też autor swoim opisem Dominikany. Nie podobał mu się klimat, mentalność ludzi, naciąganie na napiwki, niesłowność i parę innych rzeczy. Nie zauważył nasz erudyta, że Dominikana jest najlepiej zorganizowanym krajem Karaibów i w żadnym wypadku nie zasługuje na tak druzgocącą ocenę. Nieświadomie Horwitz zachował się w tym przypadku z taką samą ahistoryczną protekcjonalną wyższością, jak Kolumb wobec Indian. Jakkolwiek Horwitzowi trudno to sobie wyobrazić, to mogą istnieć kraje, żyjące według innych wartości niż amerykańskie.

    Na końcu pozostaje satysfakcja z pozyskania dobrej orientacji, jak wyglądał proces odkrywania Ameryki, przy jednoczesnym poczuciu straty czasu na drugorzędne szczegóły świadczące raczej o grafomanii autora. Sumaryczna ocena 6/10.

    Tony Horwitz, Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata, WAB Warszawa 2011.

  • Książki

    Literatura polska na Węgrzech

    Elżbieta Cygielska-Guttman, János Tomcsányi, okładka, recenzjaOgarnęła mnie tęsknica za sprawami węgierskimi. Nic nie miałem pod ręką, zatem wygrzebałem ze starych zapasów biografię Tomcsányiego. Wtedy jeszcze wydawano prace naukowe w formie maszynopisu powielanego, miałem więc i powrót do starego edytorstwa.

    Tomcsányi przynależał do grupy polonofilów. Był tłumaczem, ale też publicystą podejmującym wątki polityczne dotyczące spraw polskich w dwudziestoleciu międzywojennym. Pisywał też o polskiej literaturze. Zasłynął doskonałym przełożeniem na węgierski Chłopów Reymonta. Dostał za to zresztą w 1932 roku nagrodę polskiego PEN Clubu.

     Z ważniejszych utworów prócz Chłopów Tomcsányi przetłumaczył Szkice węglem Sienkiewicza i Dewajtis Rodziewiczówny. Oprócz tego przełożył kilka drobniejszych utworów, przy czym pobudza do refleksji ich dobór, dla niego te utwory były ciekawe i charakterystyczne dla literatury polskiej, dzisiaj są one kompletnie zapomniane (często razem z ich autorami), mówimy tu o Pociągu Gustawa Daniłowskiego, Imieniu matki Stanisława Salińskiego, Polonia maru Edwarda Ligockiego i noweli Mój zegarek Konopnickiej. Zdumiewa, że tłumaczenia Ludzi bezdomnych i Rozdziobią nas kruki i wrony nie zostały wydane, nie wiemy dlaczego, zabrakło wydawcy czy pewności siebie tłumacza.

    I to by było tyle. Taka sympatyczna przypominajka o przyjaźni polsko-węgierskiej.

    Elżbieta Cygielska-Guttman, János Tomcsányi 1873-1935. Popularyzator i tłumacz literatury polskiej na Węgrzech, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1988.

  • Teatr

    Historia jednego obrazu Nowosielski

    Niedawno miała miejsce kolejna odsłona Historii jednego obrazu w Studium Teatralnym przy ul. Lubelskiej w Warszawie. Tym razem poświęcona była dwom obrazom Jerzego Nowosielskiego, będącymi studium tego samego tematu, Przemienienia Pańskiego.

    Nowosielski, Przemienienie Pańskie, recenzja

    Wprowadzenie do twórczości Nowosielskiego wygłosił Dariusz Czaja, antropolog kultury. Co prawda zastrzegał się, że jego wystąpienie nie stanowi żadnego podsumowania, wyjaśnienia ani nawet wprowadzenia do działalności artystycznej Nowosielskiego, ale mimo tak skromnie zakreślonych ram wypowiedzi w istocie była to bardzo interesujący i dający do myślenia wstęp, prolegomena do rozumienia podstaw, zasad, ram twórczości Nowosielskiego. Dariusz Czaja stworzył intelektualny klimat ułatwiający obcowanie z dziełami będącymi przedmiotem spotkania. Nastrój, tym razem już całkiem religijny, a ten był przecież dla Nowosielskiego kluczowy, rozsiewał chór prawosławny, śpiewający kanoniczne dla tego wyznanie teksty liturgiczne ‒ i tu zaskoczenie ‒ po polsku.

    Michał Klinger oprócz przedstawienia okoliczności, w jakich obrazy znalazły się w rękach jego ojca, Jerzego Klingera (a była to po prostu przyjacielska darowizna ich twórcy) mówił o 6 bramach umożliwiających rozumienie niebywałej przyjaźni obu tych wybitnych ludzi opartej o wspólne dociekania teologiczne, poszukiwanie sensów religijnych prawosławia i wreszcie teologicznych podstaw pisania ikon.

    Nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu streścić obu tych wystąpień ani oddać nastroju obcowania ze śpiewaną liturgia prawosławną. Powiem tylko tyle, że tym razem Historia jednego obrazu przekształciła się w coś na kształt rekolekcji przynaglających uczestników do otworzenia się na to coś, co tkwi za horyzontem naszego poznania, na inny kosmos doznań pozawerbalnych, ale bardziej całościowych niż te, które potrafimy wyrazić. Jak mawiał Nowosielski prawdziwa sztuka, zawsze dotyka sacrum, bo uobecnia to, co jest tajemnicą, co jest możliwe do poznania tylko w kontekście Bożego dzieła stworzenia.

  • Film

    W lepszym świecie

    Film stawia kwestię używania przemocy w rozwiązywaniu problemów, jakie w życiu napotykają bohaterowie. Zaczyna się od tego, że Elias, mały chłopiec, jest w szkole systematycznie prześladowany i w pokorze znosi ten stan. Cierpliwie odprowadza rower do domu – jechać na nim nie sposób, bo nie tylko spuszczono mu powietrze z kół, ale także wyjęto wentyle. Nauczyciele bagatelizują problem, rodzice szukają „konstruktywnych” rozwiązań, Elias jest nadal dręczony. Sprawy wziął w swoje ręce Christian, przyjaciel Eliasa, który, wykorzystując czynnik zaskoczenia, zwyczajnie spuścił łomot przywódcy szajki. Na poziomie spraw szkolnych problem uległ rozwiązaniu. Przywódca bandy się wycofał napotykając opór, Elias może normalnie funkcjonować.

    W lepszym świecie, Elias i Christian, kadr z filmu, recenzja

    Gdyby w tym momencie reżyserka się zatrzymała, powstałby fascynujący film, idący w poprzek uświęconych przekonań na temat szkoły. Bo oto okazało się, że współczesna szkoła, której zabrano narzędzia skutecznego oddziaływania na uczniów, zwłaszcza tych groźnych dla otoczenia,  jest zupełnie bezradna w sprawach „ostrych”. Umiejętność wzięcia przez uczniów sprawy w swoje ręce, poddanie się naturalnym odruchom dorastających chłopców, jest jakimś wyjściem, przy okazji obnażającym nieskuteczność współczesnych metod pedagogicznych. Nie pochwalam przemocy w żadnym przypadku, ale przedstawienie wiarygodnej psychologicznie historii mogłoby mieć wartość samą w sobie, niezależnie od tego, jak ją oceniać w szerszym kontekście.

    Taka konstatacja w Skandynawii byłaby jednak nie do pomyślenia, zatem reżyserka wiedziona manią manifestowania poprawności opowieść snuje dalej, wplątuje w nią świat dorosłych i prowadzi do nieuchronnej w tym kontekście pointy, że przemoc jest czymś ohydnym i „prowadzi do wojny” (co kilka razy powtarzają jak mantrę bohaterowie). Rozwiązania siłowe, nawet w obronie własnej, ulegają skutecznemu skompromitowaniu. Trzeba zresztą przyznać, że narracja jest poprowadzona w sposób przekonujący, a ideologiczne uproszczenia nie przeszkadzają w szczerym przejęciu się losami bohaterów.

    Filmowi dodaje atrakcyjności wątek afrykański. Mianowicie główny bohater pozytywny, dorosły nadstawiający drugi policzek, ojciec Eliasa, jest lekarzem w obozie uchodźców na terenie Czarnej Afryki. Spotyka się tam z sytuacjami etycznie granicznymi i również próbuje stosować zasadę „bez przemocy”. Idzie trudno, jego wybory nie są już tak jednoznaczne, a postawa daleka od spójności. Nie dziwię się, że jego czarny współpracownik mówi „jest Pan dziwnym człowiekiem” i nie potrafi zrozumieć jego zachowania.

    Mimo poprawnościowej namolności w zakończeniu filmu, oceniam go dość wysoko, zwłaszcza za pozostawienie niedopowiedzenia w zakresie sytuacji w szkole. Ostatecznie jednak, zamiast radykalnej tezy, zmuszającej wszystkich do zajęcia stanowiska, film prowadzi do banalnej pointy, z którą wszyscy i tak się zgadzają. Nie bardzo rozumiem, za co ten obraz dostał Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. Może teraz taki czas, że trzeba opowiadać powszechnie akceptowany banały. Mimo wszystko 8/10.

    W lepszym świecie, reż. Susanne Bier, Dania, Szwecja 2010