• Militaria

    Pożoga, czyli o nalotach na Niemcy

    Jörg Friedrich, Pożoga, recenzja, okładkaKiepska książka, krótka recenzja. Miała być monografia o alianckiej ofensywie bombowej na Niemcy, wyszła rewizjonistyczna publicystyka. Zamiast badań naukowych, pamflet na angielskie „ludobójstwo”.

    Na dodatek cała książka jest kompletnie chaotyczna. Niezależnie od tego czy autor chce pisać np. o strategii czy o uzbrojeniu, to i tak otrzymujemy opis kolejnych bombardowań, na dodatek utrzymany w tonacji perswazyjnej, czyli małe dziecko lub młoda kobieta, morze płomieni i zwęglone ciało. I tak przez kilkaset stron.

    Oczywiście ani słowa o tym, co doprowadziło do takiego przebiegu wojny, co lotnicy niemieccy zrobili z Warszawą, Wieluniem, a później z Londynem czy Coventry. To „szlachetne” oburzenie, zakłada w podtekście, że alianci powinni odpowiedzieć na niemiecki terroryzm lotniczy zrzucaniem ulotek, jak w pierwszych dniach wojny i czekać na kolejne bombardowania własnej ludności cywilnej. Niemcy rozpoczęli wojnę totalną i ponieśli na koniec jej skutki, nie widzę w tym dziwnego, raczej byłoby zdumiewające, gdyby było inaczej.

    Zatem ideowe ostrze książki trafia w próżnię. Faktografia i wartości poznawcze są stanowczo niedostateczne, pozostaje na końcu uczucie żenady. Książka trafiła do przeceny i jest w tym element sprawiedliwości.

    Dodatkowo dobija czytelników żałosne tłumaczenie. Tłumacze nie zadali sobie trudu i nie zajrzeli w ogóle do literatury przedmiotu, zatem cała terminologia jest spolszczona zupełnie dowolnie, jak się komu zachciało. Wprowadza to odbiorców w kompletne pomieszanie. Na przykład uporczywie używany jest termin „eskadra” w miejsce „dywizjonu”, „skrzydła” czy „grupy lotniczej”. Wszyscy lotnicy określani są jako piloci, co w przypadku lotnictwa bombowego i wieloosobowych załóg jest szczególnie żenujące. Do tego dochodzą elementarne kiksy językowe, np. co tłumacz miał na myśli pisząc o „samolotach pikujących lotem koszącym w górze” (s.142) w ogóle nie sposób dociec.

    Nie warto dalej kontynuować listy zarzutów (do pierwszych 200 stron książki, mam w notatkach kilkadziesiąt uwag). Zdecydowanie odradzam, 2/10.

    Jörg Friedrich, Pożoga. Bombardowanie Niemiec w latach1940-1945, Wydawnictwo MDI BOOKS, Warszawa 2011

  • Książki

    Lepiej z Atulem Gawande

    Atul Gawande, Lepiej, recenzja, okładkaNie lubię czytać książek o medycynie. Nie przepadam za opowieściami o grzebaniu się w ludzkich wnętrznościach. Medycyna to także cierpienie i tragedie ludzkie, zwykle znajdują się one w tle takich książek, łatwo je sobie wyobrażam, ale trudno znoszę. Odbieram je jako rodzaj egzystencjalnego horroru, a na horrory nie mam ochoty i tych medycznych też nie czytam.

    Książka Gawande przynależy jednak do zupełnie innej kategorii. Jej głównym przedmiotem jest optymalizacja różnych procedur stosowanych w medycynie. Brzmi mętnie, ale w istocie jest super ciekawe. Na przykład, jak zorganizować wsparcie medyczne dla oddziałów wojskowych w czasie działań bojowych, powiedzmy w Iraku? Okazuje się, że przyjęcie niby to prostej zasady, aby jak najbliżej linii frontu zorganizować maksymalnie szybką pomoc lekarską, która tylko zabezpiecza rany żołnierzy, wystarczy, aby o kilkadziesiąt procent zmniejszyć umieralność  na polu walki. Oczywiście za tym musi stać cały, amerykański w tym wypadku, system organizacyjny, bo w ten sposób zaopatrzeni ranni muszą trafić do szpitali polowych znajdujących się w drugiej linii, a ciężko ranni w następnej kolejności muszą zostać przetransportowani do pełnowymiarowych centrów medycznych znajdujących się w USA.

    Można zatem powiedzieć, że całkiem inaczej, niż by to wynikało z obrazu upowszechnianego przez np. Dra House’a, o sukcesie decyduje przemyślana i konsekwentnie wdrażana organizacja, a nie intelektualne fajerwerki lekarzy. Na marginesie: warto tę konstatację zadedykować decydentom w polskiej służbie zdrowia (gdzie tam u nas mowa o standardach czy miernikach efektywności).

     To tylko jeden z wielu przypadków opisywanych w książce. Podobnie, w zakresie walki z zakażeniami szpitalnymi, najskuteczniejszą metodą, jest wprowadzenie stałego odruchu kilkuminutowego mycia rąk po każdym kontakcie z pacjentem. Powiedzieć łatwo, wszyscy to wiedzą, ale jak to zrobić, żeby wszyscy zawsze myli ręce? To jest istota tego pytania. Gawande drąży, drąży, aż w końcu udziela odpowiedzi opierając się o doświadczenia najlepszych.

    W ten sam sposób opisuje najskuteczniejsze metody walki z mukowiscydozą, z epidemiami chorób zakaźnych w Indiach, optymalizację ubezpieczeń zdrowotnych.

    Refleksje Gawandę mam za jedne z najciekawszych, jakie ostatnio czytałem, bowiem wiele z nich daje się uogólnić na inne dziedziny życia. Krótko mówiąc daje przesłanki do namysłu, jak w ogóle efektywnie zarządzać różnymi przedsięwzięciami. Smutną refleksję budzi to, jak zarządza się medycyną w USA, a jak żałośnie na tym tle wygląda strategiczne zarządzanie tą dziedziną w Polsce.

    Jedyne miejsce, gdzie z autorem się nie zgadzam, to jego stanowisko dotyczące obecności lekarzy przy wykonywaniu kary śmierci. Amerykańskie Towarzystwo Lekarskie przyjęło uchwałę uznającą takie współdziałanie za nieetyczne. Gawande, mimo rozmów z doktorami uczestniczącymi w egzekucjach, przychyla się do poprawnościowego stanowiska korporacji lekarskiej. Głuchy pozostaje na argumenty, że brak personelu medycznego przy wykonywaniu takich wyroków prowadzi do  często dramatycznego cierpienia więźniów, umierających długo i w męczarniach. Jakie niby dobro miałoby z tego płynąć? A może obecność duchownego jest też zbędna i amoralna? Stoi za tym groźne pięknoduchostwo, przedkładające piękne, choć abstrakcyjne zasady nad doświadczenie przeciwdziałania cierpieniu konkretnych ludzi. To  sprzeczne z chłodnym, racjonalnym spojrzeniem autora na inne problemy.

    Generalnie książka jest super ciekawa i pobudzająca do rozważań znacznie wykraczających poza sferę medycyny. Dla mnie 9/10.

     Atul Gawande, Lepiej. Zapiski chirurga o efektywności medycyny, Znak, Kraków 2011

  • Książki

    János Esterházy, ułaskawiony na śmierć

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, recenzjaKim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.

    Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.

    Maria z Esterházych MycielskaJános Esterházy

    Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.

    Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.

    Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na  polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010

  • Książki

    Wasilij Grossman Życie i los

    Dzieło życia, to taka książka, która stanowi podsumowanie głównych wątków twórczości, syntezę poglądów na kwestie najważniejsze w dorobku danego autora i na dodatek jest formalnie najbardziej dojrzała spośród jego dzieł.

    Wasilij Grossman, Życie i los, okładka, recenzjaSpokojnie można powiedzieć, że Życie i los Wasilija Grossmana to właśnie dzieło jego życia. Książka daje bajecznie rozległą panoramę wydarzeń dziejących się w Związku Sowieckim na przełomie 1942 i 1943 roku. Jesteśmy prowadzeni przez polowe lotnisko, oblężony Stalingrad, gabinety komisarzy politycznych, domy rodzin żyjących na zapleczu frontu, pracownie fizyków teoretycznych, niemiecki obóz koncentracyjny, ale też i GUŁAG. Mamy kompletny obraz społeczeństwa rosyjskiego, izwinitie – sowieckiego, w kluczowym dla niego momencie historycznym.

    Bardzo lubię takie książki, bo przeziera z nich ambicja autora do pokazania pewnego całokształtu, dokonania syntezy i to nie tylko syntezy faktograficznej, ale też psychologicznej czy duchowej. Grossman jest w tym przypadku nieodrodnym synem literatury rosyjskiej, która potrafi być duszoszczypatielna jak żadna inna na świecie. Potrafi wzruszać, ale nie płytkim sentymentalizmem, tylko namysłem nad ludzkim losem, niesprawiedliwością, bólem, śmiercią.

    Jest to także rozliczenie doświadczenia komunizmu z jego dobrymi i złymi stronami. Napisanie takiej książki w epoce chruszczowowskiej wymagało niemałej odwagi i Grossman, jako wtedy jeden z bardzo nielicznych, na nią się zdobył. Zapłacił za to literacką śmiercią. Książki nie wydano, zakazano także druku innych pozycji z jego twórczości. Został skazany na niebyt i dokonał żywota jako pisarz zapomniany.

    Po aktualnym wydaniu książki w Polsce napisano o niej mnóstwo pozytywnych recenzji. Mi najbliższa była jasoxa. Do lawiny pochwał trudno coś oryginalnego dodać.

    A jednak…

    Coś w lekturze tej książki mi przeszkadzało, zgrzytało. Sam do końca nie wiedziałem co. Duże fragmenty książki przeczytałem powtórnie. Zajrzałem dla poszerzenia świadomości spraw do autobiografii Grossmana skonstruowanej z jego listów. Nadal nie do końca wiedziałem, a w każdym razie nie potrafiłem dobrze wyważyć i zwerbalizować moich zastrzeżeń. W efekcie była to książka najdłużej czekająca na recenzję, tak circa ze dwa lata.

    Grossman był niewątpliwie człowiekiem odważnym. Napisał książkę szczerą, naiwnie liczył, że prawda się jakoś obroni i książka zostanie normalnie wydana. Nie miał żadnych dysydenckich ciągot, liczył na oficjalny druk. Te stwierdzenia niby są oczywiste, ale jednak ważne. Grossman był człowiekiem tamtego systemu; to prawda, że uczciwym, szczerym, krytycznym, ale jednak wierzył w socjalizm, wierzył w możliwość usunięcia wypaczeń i tak widział swoją rolę jako literata, a wcześniej korespondenta wojennego. Miał zrozumienie dla pozytywnej roli komisarzy politycznych w jednostkach wojskowych. Krumow, stary, dobry komunista, był tego najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Bolał go nie sam fakt istnienia dość absurdalnej funkcji komisarzy, ale to, że byli niesprawiedliwe oceniani i trafiali się pośród nich klasyczni karierowicze. Uogólniając ten szczegółowy przecież problem można powiedzieć za Grossmanem – socjalizm „tak”, wypaczenia „nie”. Jakże to inna wizja niż np. Sołżenicyna, Wojnowicza czy Władimowa.

    Widział absurdalność systemu, małość ludzi, precyzyjnie to opisał przedstawiając losy wybitnego fizyka Sturma. Na końcu jednak telefon tow. Stalina przywrócił porządek wszechrzeczy i sprawiedliwości stało się zadość. System wypaczany przez małych karierowiczów, został naprawiony i porządek został przywrócony. Taki happy end przyjemnie się czyta, bo odwołuje się on do głęboko w nas tkwiącej potrzeby sensu. Jest jednak jeden feler. Obraz jest kompletnie nierealistyczny i dziesiątki milionów ludzi zasiedlających GUŁAG to potwierdzały. Zalecenia tow. Stalina raczej skazywały ich na niezawinione w żaden sposób cierpienie, a nie ich od niego uwalniały.

    W kilku przypadkach Grossman przedstawia tzw. przyzwoitych komunistów, którzy padli ofiarą represji. Niestety, jestem odporny na wizję świetlanych starych komunistów. Wiedza, co oni robili w czasie rewolucji i umacniania władzy ludowej jest powszechnie dostępna i różne rzeczy można o nich powiedzieć, ale na pewno nie to, że byli przyjemnymi, sprawiedliwymi ideowcami. W rzeczywistości byli najczęściej brutalnym rzeźnikami, nie wahającymi się przed użyciem najhaniebniejszych środków, jak gazów bojowych do tłumienia chłopskich rebelii (w guberni tambowskiej na przykład).[i] Na marginesie: podobną refleksję, mam w odniesieniu do głównego, pozytywnego bohatera Spalonych Słońcem, ale to inny temat.

    Grossman pokazuje niebywały wysiłek i poświęcenie żołnierzy Armii Czerwonej – i tu nie mam żadnych wątpliwości. Akcja książki przenosi się z lotnisk do korpusu pancernego, a później do heroicznych oddziałów broniących Stalingradu. Mamy poczucie, że widzimy wszystko, całe kontinuum frontowego życia, bohaterstwa, poświęcenia, wreszcie śmierci. To dość prawdziwy obraz. Tylko, że niekompletny. Nie widzimy na przykład wszechobecnych oddziałów zaporowych NKWD, których głównym celem było strzelanie w plecy nie dość ochoczo idących do boju żołnierzy Armii Czerwonej.

    Nie chcę mnożyć tego typu zastrzeżeń, bo nie jest moim celem zdyskredytowanie Grossmana, wręcz przeciwnie. Chcę tylko powiedzieć, że na Życie i los chyba wypadałoby patrzeć, jak na literaturę socjalistyczną. Krytyczną, szczerą, przyzwoitą, ale jednak socjalistyczną, powstałą w zamkniętym układzie ideowych odniesień, których autor nie zamierza podważać. I znów porównanie do Sołżenicyna nasuwa się samo.

    Niezależnie od tych rozważań o źródłach przekonań Grossmana trzeba powiedzieć, że jest to jedna z lepszych książek pokazujących egzystencjalne tło życia ludzi zagarniętych przez sowiecki socjalizm. Miłość w tych warunkach ma inny smak, nieustannie zatrąca o wymiary mentalnie niedostępne ludziom żyjącym w „normalnych” społeczeństwach. Grossman jest tu mistrzem. Wierność u niego znaczy coś więcej, i prawda znaczy coś więcej, i przyzwoitość. Jego bohaterowie żyją jakoś pełniej, głębiej. Trudne czasy ich niszczą, często rujnują ich egzystencję, ale jednocześnie zmuszają do fundamentalnych wyborów. Może z tego powodu docierają oni do istoty tego, co nazywamy życiem? Może prawdziwy smak ma to, za co musimy płacić?

    Jeden z wątków poruszył mnie do głębi. Grossman z pochodzenia był Żydem i żywo interesował się Holocaustem, który przetoczył się po ziemiach rosyjskich zajętych przez hitlerowców. Miał do tego stosunek osobisty, bo na tych terenach została jego matka, z którą był bardzo uczuciowo związany. Losom społeczności żydowskiej poświęcił osobny ciąg narracyjny swojej książki. I nie byłoby w tym nic oryginalnego. Swoją opowieść jednak kontynuował aż do przeżyć w czasie transportu do Auschwitz i ostatnich chwil w komorze gazowej. Doskonale wczuł się w tę sytuację. Przejmujące do szpiku kości. Nie znam innej próby literackiej doprowadzonej tak daleko. Szacunek.

    Podsumowując: Grossman nakierowuje uwagę na ludzką egzystencję, pochyla się nad nieszczęściem, które jednak nie załamuje, ale powoduje to charakterystyczne dla Rosjan pogodzenie się z trudnym losem. Ta tendencja powoduje że jest to literatura wzruszająca, chwytająca za serce, jak żadna inna. Można powiedzieć, że Grossman jest w tym wybitnym kontynuatorem najlepszych tradycji literatury rosyjskiej. Książkę zdecydowanie polecam, 9/10.

    Ciekawym uzupełnieniem tej lektury jest biografia Grossmana złożona głównie z jego listów. Pokazują one kontekst rodzinny autora, ciekawy, bo Grossman okazał się być troskliwym ojcem i mężem, ale zaliczył też dodatkowy związek, który o mało nie zniszczył jego rodziny. W czasie wojny był korespondentem frontowym, co jest ważne w kontekście znajomości realiów opisywanych w Życiu i losie. Na końcu jego listy dokumentują uporczywe starania o wydanie dzieła swojego życia i ostateczną porażkę w tym względzie. Ciekawe, pouczające, 7/10.

    Wasilij Grossman, Życie i los, W.A.B. 2009.

    Fiodor Huber, Wasilij Grossman. Pamięć i listy, W.A.B. 2011



    [i]Polecam w tej sprawie np. uwagi o znakomitych postaciach komunizmu z czasów rewolucji Wiktor Suworow, Oczyszczenie, Warszawa 2002

    

  • Film

    Code blue, film Urszuli Antoniak

    Urszulę Antoniak, reżyserkę, bardzo doceniam za jej pierwszy film Nic osobistego. Kolejny film spod jej ręki tę wysoką ocenę potwierdza.

    Bohaterką Code blue jest pielęgniarka Marian. Szczupła, wysoka, samotna. Swoim pacjentom poświęca wiele czasu i czułości. We mnie zbudziło to zazdrość, że w holenderskiej służbie zdrowia zdarzają się takie osoby.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest bardzo dobrą pielęgniarką, chce ulżyć w cierpieniu swoim pacjentom, nic w tym dziwnego. Niepokój zaczyna się później, kiedy okazuje się, że nie tylko chce ulżyć, ale także skrócić cierpienie swoim pacjentom poprzez skrócenie im życia. Dla Holendrów w tym zapewne nie ma nic dziwnego, bo i tak spory procent zabiegów eutanazji odbywa się bez zgody pacjenta, w Polsce jednak to wzbudza niepokój.

    W filmie problem z „pielęgniarką śmierć” zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jeden z pacjentów, mimo iż nieprzytomny, broni się przed zastrzykiem, a później nie chce umrzeć. Dopiero to, zarówno reżyserka, jak i bohaterka traktuje jako coś zmuszającego do zastanowienia, czy na pewno „skracanie cierpienia” bez pytania chorych o zgodę jest na pewno fair. A może jednak ci pacjenci mimo wszystko chcą żyć?

    Drugim, obok refleksji nad eutanazją, motywem przewodnim tego filmu jest studium samotności.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest do bólu samotna i ten stan jej ciąży. Potrzebuje i aktywnie szuka kontaktu, także cielesnego, z mężczyzną. Źle jednak trafia i zamiast apetycznego seksu z miłym facetem napotyka na swej drodze damskiego boksera i brutala o skłonnościach sadystycznych. Inaczej niż bohaterka Niczego osobistego, nie jest samotna z wyboru, tylko z powodu nieumiejętności nawiązania szczęśliwego kontaktu z partnerem. A może po prostu ma pecha i nie może spotkać tego właściwego. Jej próby zaspokojenia seksualnego świadczą o determinacji wypływającej bardziej z braku normalnych kontaktów, niż ze zboczonych skłonności. W filmach o dorastających chłopcach ten wątek był ćwiczony w różnych możliwych odmianach. Tutaj ma posmak oryginalności bo rzecz dotyczy kobiety i to jeszcze dojrzałej.

    W filmie jest scena ze zużytą prezerwatywą, która budzi opory natury estetycznej, ale w gruncie rzeczy pokazuje, że dla Marian każdy ślad po mężczyźnie jest dobry, aby osiągnąć zaspokojenie. Ona nie odrzuca normalnego seksu, on jest dla niej niedostępny z powodu braku partnera, a brak zaspokojenia jest tak dojmujący, że prowadzi do dziwnych prób jego osiągnięcia.

    Wielu recenzentom, a i mnie samemu natychmiast ten film skojarzył się z Pianistką Hanekego. W obu przypadkach mamy do czynienia z nietypowymi zachowaniami erotycznymi dorosłych kobiet. Erika z Pianistki taka po prostu jest, a film dostarcza trochę przesłanek, co doprowadziło ją do takiego stanu. Marianne natomiast jest skazana na dziwne próby autoerotyczne, bo nic innego (samotność!) jej w życiu nie chce spotkać, mimo iż usilnie się stara o nawiązanie normalnych kontaktów. Różnica miedzy filmami jest taka, jak przyczyny zachowań ich bohaterek.

    Film w warstwie wizualnej jest sterylny, chłodny, analityczny. Dostrzegam w tym wartość, bo język narracji został skorelowany z cechami bohaterki. Zewnętrznie Marian jest chuda i wysoka, koścista, co nieuchronnie kojarzy nam się z kostycznością i chłodnym, skandynawskim charakterem i rzeczywiście wewnętrznie Marian taka jest; jej relacje z ludźmi są pozbawione emocji, a przynajmniej ona tych emocji nie okazuje. Urszula Antoniak o niej opowiada podobnie, bez zaangażowania, spokojnie. Pomieszczenia, w których przebywa Marian są duże i puste, tak jak ona sama i jej życie.

    Poza tym odczytuję w zamierzeniu reżyserki chęć, aby nie manipulować nastawieniem widzów. Nie opowiada o swojej bohaterce w sposób wzbudzający sympatię czy antypatię; przedstawia jej życie i pozostawia widza z nim sam na sam. Dla mnie to zaleta, że film nie narzuca pointy.

    Code blue, reż. Urszula Antoniak, Dania, Holandia, 2011 (polska premiera w 2012)

    

  • Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.

    

  • Książki

    Wojny kultur Agnieszki Kołakowskiej

    Po eseistykę koncentrującą się na ogólnych bardzo tematach sięgam rzadko. Nużą mnie mało zdyscyplinowane rozważania. Znacznie bardziej wolę sążniste naukowe testy, w których narracja prowadzona jest w sposób uporządkowany i stoją za nią obiektywne (w każdym razie takie jest oczekiwanie) badania.

    okładka, Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur, recenzjaDla Agnieszki Kołakowskiej zrobiłem wyjątek, po przeczytania w prasie jej artykułu na temat ocieplenia klimatu, który pokazywał całą nieprzyzwoitą, interesowną irracjonalność (lub racjonalność inaczej) całego szumu dookoła tej sprawy. Poczułem w niej niezależność myślenia i niezgodę na otaczającą nas poprawność.

    Książka Wojny kultur składa się z publikowanych wcześniej artykułów. Rozrzut tematyczny jest duży: od spraw politycznych po źródła terroryzmu i od krytyki postmodernizmu po rozważania krytycznoliterackie. Nie ma możliwości, aby te wszystkie wątki omówić. Teksty zamieszczone w książce  łączy przywiązanie do racjonalności myślenia, niezgoda na bezrefleksyjne powtarzanie nawet powszechnie przyjętych poglądów. Bogactwo zainteresowań autorki przerasta moje możliwości krytyczne, zatem posłużę się cytatami najpierw recenzenta, a później Agnieszki Kołakowskiej. Zwłaszcza te ostatnie pozwolą wyrobić sobie własny pogląd na jej twórczość.

    Dobrze ją scharakteryzował Antoni Libera: „Szkice Agnieszki Kołakowskiej, poświęcone są kilku istotnym i wielce niebezpiecznym bolączkom współczesnej cywilizacji Zachodu. Chodzi o wynaturzenia rozmaitych idei lub manipulowanie nimi, o zjawisko groźnych zakłamań, zarówno ideologicznych, jak i pseudo-naukowych, o irracjonalizm i przemoc w przebraniu racjonalizmu i tolerancji, o fetyszyzację języka w ramach walki o władzę lub jej utrzymanie. Autorka z pasją, nadzwyczaj jasno i przekonująco pokazuje, co się dzieje w epoce okrzykniętej jako scjentystyczna, post-ideologiczna czy wręcz post-historyczna (w ślad za osławioną diagnozą Fukuyamy). Oto nauka, miast rozpraszać takie czy inne mity i zabobony, tworzy nowe, tyle że ubrane w kostium teorii. Oto myśl radykalna i totalistyczna, dopiero co, wydawałoby się, skompromitowana i przezwyciężona, odradza się i krzewi w postaci najrozmaitszych prądów i ruchów, którym patronuje polityczna poprawność. Oto postępująca do granic absurdu sekularyzacja i krytyka Kościoła toruje drogę prężnemu (bo o 700 lat młodszemu), wojowniczemu islamowi, szykującemu wielki skok na europejską cywilizację.”

    Głównym przedmiotem jej krytyki jest postmodernizm, który „twierdzi, ze nie ma prawdy obiektywnej («metanarracji») ani historycznej. Wszystkie nasze poglądy i przekonania są historycznie lub społecznie uwarunkowane; nie ma nic, co by było neutralne pod względem wartości lub wolne od założeń. Wszystko – wszystkie teorie i poglądy, wszystkie nauki, również ścisłe (…) wszystkie wartości i przekonania są jedynie «językami». (…) Należy jednak zauważyć, że twierdzenie to (mianowicie, że prawdy nie ma) jest częścią tej samej postmodernistycznej teorii, która głosi, że twierdzenie iż prawdy nie ma, jest twierdzeniem zgodnym z prawdą.” Teoria postmodernistyczna „jest też, warto w nawiasie zauważyć, absurdalnie samoobalająca się w praktyce, na różne – często zabawne – sposoby. Na przykład: postmodernistyczni teoretycy lubią od czasu do czasu propagować swoje tezy w telewizji. Ostatnio jeden z nich – bodajże Bruno Latour – ogłosił we francuskiej telewizji tezę, że wszystko jest jedynie «językiem» i dodał, że zatem między innymi także fizyka jest jedynie językiem. Wystarczy jednak chwila namysłu, by sobie uprzytomnić, że gdyby fizyka była jedynie językiem, Bruno Latour prawdy tej w telewizji by nie ogłaszał, ponieważ telewizja by nie istniała.” (s. 221-223)

    Ten cytat dobrze pokazuje, jakiego rodzaju refleksje uprawia Agnieszka Kołakowska. Wyłapuje sprzeczności i absurdy w modnych ostatnio teoriach, pokazuje też, jakie zagrożenia one ze sobą niosą. Sama odwołuje się klasycznych wartości, do racjonalności myślenia, ale tez i zdrowego rozsądku. Nie ucieka od prób zdefiniowania tak złożonych zjawisk jak wspomniany postmodernizm, ale też np. współczesnych teorii językoznawczych, czy orientalistycznych. Nie ogranicza się jednak tylko do zdefiniowania tych zjawisk, pokazuje także ich intelektualne źródła, ale też często dyskutuje z poglądami w nich wyrażanymi. Zatem: erudycja, konsekwencja w myśleniu, odwaga. Dla mnie same plusy.

    Innym ważnym wątkiem w działalności Agnieszki Kołakowskiej jest zaduma nad stanem cywilizacji europejskiej, a co szczególnie ciekawe, również konkretnych decyzji czy poglądów mających zasadniczy wpływ na owa cywilizację. Daje do myślenia, co pisze w eseju Apologeci terroryzmu „Jeśli wina jest po «naszej stronie», to leży ona właśnie tu: u tych, co terroryzm usprawiedliwiają i za wszystkie nieszczęścia odpowiedzialnością obarczają Zachód. Potrzebna jest dziś moralna jasność; potrzebna jest afirmacja, że prawda i kłamstwo, dobro i zło, istnieją naprawdę i że można je rozróżnić. Modny relatywizm jest tu nie tylko nie na miejscu – jest zagrożeniem.” (s. 218)

    Podsumowując: dawno nie czytałem książki, która sprawiłaby mi tyle przyjemności i intelektualnej frajdy. Kilka kwestii pomogła mi uporządkować w mojej własnej głowie (dzięki odwadze w definiowaniu różnych współczesnych teorii), w innych nieoczekiwanie uruchomiła procesy myślowe. Same plusy. Zaliczam do „sił sensu”, oceniam na 10/10, a Teologii Politycznej dziękuję za wydanie tej książki.

    Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur i inne wojny, Teologia Polityczna 2010.

    

  • Film

    Juliet Binoche w Zakochanej bez pamięci

    Nie oczekiwałem wiele po filmie noszącym tytuł Zakochana bez pamięci i jeszcze z podtytułem „romans, komedia”, ale datująca się z czasów Kieślowskiego miłość do Juliette Binoche zwyciężyła. I szczęśliwie się nie zawiodłem.

    Juliet Binoche, Zakochana bez pamięci, recenzjaBohaterka (Marie – Juliette Binoche) poznaje miłość swojego życia, dostaje bardzo dobrą pracę, przeżywa upojną noc ze swoim ukochanym. Budzi się… i tu pełne zaskoczenie. Nie poznaje siebie w lustrze, bo jest o 15 lat starsza, dowiaduje się, że ma syna i zarządza ogromną firmą, jej były narzeczony jest jej mężem, ale właśnie się z nim rozwodzi. Te 15 lat po prostu uleciały z jej pamięci nie pozostawiając żadnego śladu. Na dodatek wiele wskazuje, że w międzyczasie (tutaj to nadużywane słowo jest, co rzadkie, na miejscu) robiła karierę zimnej bizneswoman, ciężko zaniedbując życie rodzinne. Marie dzielnie wciela się w rolę matki, usiłuje wrócić do dawnej miłości. Czy zaszłości piętnastolecia można odwrócić?

    W istocie film stawia znacznie głębsze kwestie. Powszechnie wydaje się, że skutki wcześniejszych decyzji i uwarunkowania zewnętrzne (rodzina, praca, pieniądze, a zwłaszcza ich brak) ograniczają naszą wolność wyboru. Film pokazuje jednak, że główny problem tkwi w naszych głowach. Jeżeli wykonać w nich totalny reset, tak jak amnezja Marie, i wrócić do stanu świadomości sprzed lat, to wszystko okazuje się możliwe. Męża można pokochać miłością pierwszą, dziecku poświęcić czas, inaczej zarządzać sprawami zawodowymi. Ale czy taki reset, powtórny początek jest możliwy w normalnym życiu, czyli czy możemy przeskoczyć sami siebie? To na pewno trudne, ale chyba jednak możliwe. Może nie po całości, ale przynajmniej w głównych, wybranych liniach mogę to sobie wyobrazić. Jest jednak podstawowy warunek – trzeba umieć wyobrazić siebie, jako kogoś trochę innego, nawet jak ta „inność” oznaczać by miała powrót do swojej własnej osoby sprzed lat.

    Osobna uwaga należy się Juliette Binoche. W końcu trafił się jej film, w którym mogła pokazać swoje możliwości aktorskie. Po długiej przerwie znów kreuje postać klimatyczną, interesującą, wzbudzającą naturalna sympatię, a nawet fascynację. Znów ma własny styl, jest niepodrabialna, zapada w pamięć.

    Sprawiło mi to dużą przyjemność, bo niedawno oglądałem Sponsoring i byłem załamany. Małgośka Szumowska (tak sama się podpisuje pod swoimi filmami) stworzyła z niej postać starzejącej się słodkiej idiotki bez cech stylowych. Zrobienie czegoś takiego z Juliette Binoche wymagało ogromnej konsekwencji reżyserskiej, ale Szumowskiej się udało. Podobnie – pokazanie pojawiającej się w epizodzie Jandy jako grubej mieszczki – też było nie lada sztuką. Za niszczenie wizerunku wybitnych aktorek, odzieranie ich z przymiotów osobowości fascynujących, wspomnianej Małgośce powinno się zakazać robienia filmów.

    Binoche  za rolę w Niebieskim ma moją dozgonną wdzięczność i cieszę się, że trafiła się w końcu reżyserka, które pozwoliła jej znów zabłysnąć. Za to podnoszę ocenę filmu do 9/10.

    Na koniec warto zwrócić uwagę na kompletnie mylący polski tytuł filmu, bez żadnego powodu odbiegający od oryginalnego. W zamierzeniu wieloznaczny (że niby bez pamięci), ale w istocie wprowadzający widzów w błąd i sugerujący filmowy Harlequin. To nie pierwszy taki przypadek, mam wrażenie, że za marketing u polskich dystrybutorów odpowiada ktoś z bazaru.

    Zakochana bez pamięci (La vie d’une autre), reż. Sylvie Testud, Francja 2012

    PS Trwa festiwal Juliette Binoche. Właśnie obejrzałem jej pierwszy film Spotkanie. Film taki sobie, ale młodziutka Binoche przeurocza, ujmująca.

  • Książki

    Łąka umarłych Marcina Pilisa

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, recenzja, okładkaMłody chłopak odziedziczył po ojcu amatorskie obserwatorium astronomiczne znajdujące się w małej, zabitej deskami wiosce. Wieś owa jest co najmniej dziwna. Kompletnie odcięta od świata, poza jakąkolwiek cywilizacją. Na dodatek nikt nie jest zadowolony z przyjazdu młodego przybysza. Wzbudza to w przyjezdnym z jednej strony zainteresowanie, z drugiej jednak strach.

    Od pierwszych chwil widać, że tropy prowadzą do nieodległej przeszłości i mają coś wspólnego z wydarzeniami ostatniej wojny, a jeszcze później okazuje się, że chodzi o zagładę Żydów z tej wsi. W tle głównego wątku akcji znajduje się klasztor, początkowo wyglądający na posępny, na końcu okazuje się oazą sensu i sprawiedliwości

     

     

    Pilis stworzył powieść o interesującej, niebanalnej fabule. Dobrze zapanował nad konstrukcją – różne plany czasowe zazębiają się ze sobą we właściwych miejscach nawzajem się uzupełniając.

    Najbardziej jednak interesujące jest to, że zagmatwane stosunki polsko-żydowskie pokazał w sposób niesztampowy, a udało mu się przy tym uniknąć postmodernistycznego dziwaczenia.

    Na pewno książka warta przeczytania przez wszystkich zainteresowanych tematyką żydowską. Ciekawa, oryginalna fabuła, sporo dobrych pomysłów i jeszcze bardzo dobrze napisana. Finalna ocena 9/10 i zaliczam do sił sensu.

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010.

    PS U mnie mnóstwo pracy, mało (nic) czasu dla siebie. Zatem kolejne notki będą znacznie krótsze niż zazwyczaj, co być może ich czytelnikom na dobre wyjdzie.

    

  • Książki

    Janusz Radziwiłł z Nieborowa

    Bardzo lubię Nieborów. Do tego stopnia cieszą mnie kilkudniowe pobyty w tamtejszych pokojach gościnnych, że pałac wraz ogrodem tajnie adoptowałem, a Radziwiłłów polubiłem. Zatem biografię Janusza Radziwiłła, ostatniego ordynata nieborowskiego przeczytać musiałem.

    Jarosław Durka, Janusz Radziwiłł, okładka, recenzjaKsiążka owa solidną jest (używając języka naszego protagonisty z lat trzydziestych). Wzorowa pod względem faktografii i wykorzystanej dokumentacji. Brak jej niestety polotu, zdolności do syntezy, celnego podsumowania. Poza tym działalność polityczna Janusz Radziwiłła nie należała do szczególnie porywających. W zamian za to był bardzo dobrym gospodarzem swoich dóbr, a był ordynatem nieborowskim, ołyckim i właścicielem ogromnych lasów pod Cumaniem. O tym prawie nic w książce nie ma, podobnie jak o jego stosunkach rodzinnych i towarzyskich z cała bodaj polską arystokracją. Dłuższy passus został poświęcony tylko Michałowi Radziwiłłowi, ordynatowi przygodzickiemu, a bratu Janusza. Ów był znanym skandalistą, bawidamkiem, utracjuszem i postacią podławą. Ani słowa natomiast nie ma o Karolu Mikołaju Radziwille, ordynacie dawidgródeckim, znanym głównie z organizacji ogromnych polowań czy Krzysztofie Radziwille ziemianinie, poecie, po wojnie (w PRL !) dyrektorze Protokołu dyplomatycznego MSZ.

    Wracając do kariery politycznej Janusza Radziwiłła –  był on odpowiedzialny za zorganizowanie pierwocin polskiej dyplomacji w czasie rządów Rady Regencyjnej jako nieformalny minister spraw zagranicznych (formalnie Rada nie mogła prowadzić niezależnej polityki zagranicznej). W kolejnych epokach był związany z ruchem zachowawczym (konserwatywnym) i te zaangażowania są bardzo szczegółowo w książce omówione nieproporcjonalnie do znaczenia tego ruchu. Zabrakło tu natomiast pogłębionej oceny: czy ten ruch był w ogóle potrzebny, czy udało mu się zrealizować jego postulaty ideowe, czy Radziwiłł był jego skutecznym prezesem itp.

    Stronnictwo konserwatywne udzieliło po 1926 poparcia Piłsudskiemu, a Janusz Radziwiłł startował w kolejnych wyborach z list BBWR. Do głównych postulatów konserwatystów w tym okresie zaliczało się ograniczenie zakresu reformy rolnej i tej właśnie sprawy dotyczy pyszna anegdotka. Mianowicie podczas rozmowy przy śniadaniu w pałacu przy Bielańskiej (dzisiaj Muzeum Niepodległości), premier Skrzyński tłumaczył się z poparcia, jakiego udzielił wprowadzeniu w życie wspomnianej reformy rolnej, na koniec argumentując, że takie jest jego przekonanie. A! Jeśli takie jest twoje przekonanie – miał powiedzieć Radziwiłł – to jesteś w porządku. (s. 146).

    W czasie drugiej wojny Janusz Radziwiłł zaangażowany był w działalność Rady Głównej Opiekuńczej, miał nawet zostać jej prezesem, ale ostatecznie nie zgodził się na to Hans Frank, najprawdopodobniej z powodu interwencji Radziwiłła u Hermana Goeringa przeciwko szczególnie dotkliwym przejawom polityki okupacyjnej udało mu się nawet spotkać z nim w Berlinie, ciekawa rozmowa). Tutaj warto dodać, że jego wstawiennictwo przyczyniło się do wypuszczenia części profesorów UJ z obozu koncentracyjnego. Takie jego działania były możliwe, gdyż pochodził z linii Radziwiłłów skoligaconej z Hohenzolernami i mającej liczne związki historyczne z kulturą niemiecką.[i]

    Po wojnie aresztowany przez Sowietów, ale już 1947 roku wypuszczony powrócił do Warszawy, gdzie mieszkał w małym mieszkanku aż do śmierci w 1967 roku. Ani razu nie pojawił się w skonfiskowanym Nieborowie. Pozostał wierny dobrym obyczajom, nie tylko nie dał się skusić na żadną współpracę z reżimem, ale pozostał symbolem niezgody na całe komunistyczne dziadostwo. Przy całej pryncypialności zachował zdrowy rozsądek i zapewne dlatego był nieformalnym doradcą kard. Wyszyńskiego. Dla wielu ludzi pozostał autorytetem. Żadne „ukąszenie heglowskie” go nie dotknęło. Wydaje się, że ten okres, kiedy był już kompletnie zmarginalizowany, pozbawiony możliwości działania, a jednak pozostał autorytetem, pokazał jego prawdziwy format.

    Książkę mimo wszystko polecam, tylko lepiej nie mieć od niej za dużych oczekiwań. Przyzwoita faktografia, 7/10.

    Jarosław Durka, Janusz Radziwiłł 1880-1967. Biografia polityczna, Rytm 2011.



    [i] Tzw. linia pruska Radziwiłłów bierze swój początek od Antoniego Henryka ożenionego w 1796 roku z Fryderyką Luizą bratanicą ówcześnie panującego Fryderyka Wilhelma II. Mieli oni dwóch synów Bogusława i Wilhelma (obaj oficerowie armii pruskiej), co ciekawe obaj ożenili się z siostrami Clary et Aldringen, były to szczęśliwe małżeństwa: Bogusław i Leontyna mieli ośmioro dzieci, a Wilhelm i Matylda dziewięcioro. O rodzaju związków tej linii Radziwiłłów z Prusami (i z polskością jednocześnie) niech świadczy kariera synów Bogusława: jeden (Antoni Wilhelm) był adiutantem trzech kolejnych królów pruskich, a jego syn Stanisław był adiutantem Piłsudskiego (zginął podczas wojny 1920 r.), natomiast drugi (Ferdynand) był przewodniczącym polskiego koła w pruskim parlamencie aż do wybuchu wojny w 1914 r. Jego to synem był właśnie Janusz. Matką Janusza była Pelagia z Sapiehów, która była wstrząśnięta, kiedy po ślubie pojawiła się w rodzinnym domu męża, gdzie jego rodzeństwo mówiło ze sobą wyłącznie po niemiecku (z racji na pochodzenie matek).

    Dla przyjaciół z Ostrowa Wlkp. nadmieniam, że Ferdynand przez 44 lata reprezentował w pruskim parlamencie ten okręg wyborczy, a jego brat Edmund był w latach 1881-1886 administratorem parafii w tym mieście, blisko związanym z uwięzionym tam kard. Ledóchowskim.