• Książki

    Niewybaczalne sentymenty Tomasza Burka

    Niewybaczalne sentymenty, Tomasz Burek, recenzja, okładkaTomasza Burka pamiętam jeszcze z bardzo starych czasów, kiedy był znamienitym krytykiem literackim publikującym w drugim, podziemnym obiegu. Jak przez mgłę przypominam sobie jego fenomenalne szkice publikowane w „Pulsie”, które naonczas wyznaczały kierunki refleksji, a ich autor był dość powszechnie uznawanym autorytetem. Później, po odzyskaniu niepodległości, był coraz bardziej niezależny i coraz mniej widoczny. Nie tylko wykluczył się z salonu, ale nawet parę lat temu został „wzięty pod obcasy” przez GW, która wykorzystała do tego Janusza A. (nazwisko nie zasługuje na przytoczenie). Tak na marginesie: jest rzeczą wstrząsającą, że wystarczy, aby wybitny intelektualista miał poglądy niezależne i nie chciał zaciągnąć się do batalionu funkcjonariuszy frontu ideologicznego głoszącego jedynie słuszne idee, aby został zmarginalizowany i sflekowany.

    Jeśli miałbym określić, jakie są główne cechy charakteryzujące twórczość Burka, to wskazałbym przede wszystkim osobność w poglądach, pamięć i poszukiwanie w literaturze kwestii zasadniczych.

    Osobność. Oceny Burka chodzą swoimi własnymi drogami. O wielu autorach, którym Burek poświecił osobne, bardzo pozytywne recenzje mało kto słyszał; ograniczając się tyko do prozy chodzi tu o takie nazwiska jak: Kazimierz Kummer, Stanisław Czycz, Dawid Bieńkowski, Władysław Zambrzycki. Z drugiej strony o wielu literackich celebrytach Burek nie pisze nic.

    Tomasz Burek, recenzjaPamięć. Książkę otwiera doskonały esej 1863 w 1905 poświęcony przełamywaniu się w polskiej literaturze traumy, która stała się udziałem polskiego społeczeństwa po Powstaniu Styczniowym. Głównie jednak w tej kategorii chodzi o to, że Burek nie zapomina o fatalnym doświadczeniu PRL, które milionom ludzi zrujnowało życie, połamało kręgosłupy, stłamsiło ambicje. Symbolem tej pamięci niech będzie dowartościowanie Janusza Krasińskiego, autora cyklu powieściowego przedstawiającego losy pisarza w okresie real socjalizmu, rozpoczynające się od dłuższego uwięzienia pod absurdalnymi zarzutami. Krasiński to pisarz mało znany, przez literackich luminarzy celowo pomijany zgodnie z filozofią grubej kreski i objęciu milczeniem nie tylko ran, ale i ofiar PRL. Tym bardziej warte podkreślenia, że zwróciła na niego uwagę książkowiec> w blogu Dom z papieru.

    Kwestie zasadnicze. Burek pisze językiem pięknym i precyzyjnym. Z tego powodu streszczanie jego poglądów może oznaczać ich dewaluację i wykrzywienie, lepsza będzie osobista wypowiedź.

    Sam dawniej skłonny do pochopnych generalizacji i nadinterpretacji, zmieniłem dzisiaj front całkowicie. Stać się tak musiało wobec rozpowszechnionego (o)błędu moich współczesnych, przedkładających grę koncepcjami teoretycznymi i samym językiem ponad obcowania z substancjalną zawartością dzieł literackich. Tedy pociąga mnie czytanie empiryczne, mikroskopowe, dokładne, nacelowane na mnogość tropów oraz sygnałów sensu (…).[1]

    I dodaje w recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy

    Wraz z nadejściem lat 90. Rządy nad kulturą objął duch empiryzmu. Objawił się, jak wiadomo, nobilitacją rzeczowości, skupieniem uwagi na konkrecie, obniżeniem zainteresowań, przyziemnością, żeby nie rzec, świniowatością ideału, obojętnością aksjologiczną, zastąpieniem tragicznego poczucia życia poczuciem cynicznym, ludycznym banalistycznym. Wszystko to stanowiło zrozumiałą, acz przesadna reakcję na styl, ton i gest dekady poprzedniej, z jej etycyzmem, heroizmem, perswazyjnością i mentorstwem, odrywającym się stopniowo od realiów, przeradzającym się w ogólnikowość. (…) W reakcji na chichotliwy postmodernizm Pilcha, Gretkowskiej i tylu innych, w odpowiedzi na krytykę bez zasad, anarchiczną i dekonstrukcjonistyczną, i tę, która stawała się segmentem wszechobecnego rynku reklamy – igraszka komercyjnego dowcipu, Urbanowski występował z żądaniem powrotu do zasadniczości.[2]

    A w laudacji książki Karłowicza Koniec snu Konstantyna pisze tak:

    Nie zdołał odstraszyć Karłowicza nieprzychylny martyrologii, kultowi bohaterów i samemu pojęciu ofiary życia klimat liberalnego społeczeństwa, indywidualistyczny, hedonistyczny, kosmopolityczny. Ten filozof poszedł na wspak antymartyrologicznej modzie i ogólnemu stylowi kultury niepamięci wspomagającej, nolens volens, wczorajszych oprawców w ich dziele fałszowania i ukrywania wiedzy o „stuleciu wielkich prześladowań”, jak Karłowicz nazywa XX wiek. Poszedł pod prąd tak zwanej politycznej poprawności tym śmielej, że przyświecała mu nauka Jana Pawła II.[3]

    Jak można zorientować się z powyższych cytatów Burkowi zawsze o coś chodzi: odkrywa ukryte sensy, przywraca pamięci zaniechane znaczenia, przypomina skazanych na zapomnienie autorów. Na dodatek pisze ładnym, ale oryginalnym, esencjonalnym językiem. Oceniam 9/10.

    Tomasz Burek, Niewybaczalne sentymenty, Iskry 2011.



    [1] W eseju o Dżumie Camusa (s. 245-246)

    [2] W recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy. Szkice o literaturze polskiej 1991-2006, Krytyka literatury a sprawa polska (s. 286, 287)

    [3] O książce Karłowicza Koniec snu Konstantyna. Szkice z życia codziennego idei (s. 301)

    

  • Film

    Bitwa warszawska, czyli o krytyce filmowej

    Szedłem na ten filmy z obawami i to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, zarówno recenzje jak i opinie moich znajomych były niepochlebne, po wtóre, troszeczkę znam losy wojny polsko-bolszewickiej 1920 i spodziewałem się, jak to w filmach, co najmniej uproszczeń i przekłamań.

    Bitwa warszawska, recenzjaZaskoczenie było pełne. Realia historyczne oddane zostały bardzo dobrze, z dokładnością do szczegółów umundurowania (drobiazgi typu pojawiające się samochody pancerne wz. 1930, pomijam, bo skąd niby filmowcy mieliby wziąć oryginały, chyba musieliby zrekonstruować je od zera). Piłsudski przedstawiony bardzo realistycznie, uwarunkowania jego decyzji o wyprawie na Kijów i kontrataku znad Wieprza nie budzą najmniejszych zastrzeżeń. Kontekst OK. Nawet Hoffman uwzględnił stosunkowo świeżej daty ustalenia dotyczące polskiego radiowywiadu, który przechwytywał sowieckie depesze i łamał kolejne szyfry w nich używane. Po kilkudziesięciu latach milczenia szacunek został oddany por. Kowalewskiemu, twórcy sukcesów w tej dziedzinie. Szacunek. Pewnie warto byłoby powiedzieć jeszcze o kilku szczegółach, ale rozumiem, że wtedy powstałby kilkugodzinny dokument, a nie zwarty film fabularny.

    Zupełnie nie rozumiem zarzutu mało finezyjnej opowieści o rodzącym się na ekranie związku. Po pierwsze nie był wcale tak źle opowiedziany, ale nawet jakby… Hoffman zrobił doskonały fresk historyczny, jak ktoś chce obejrzeć film o miłości to ma kolosalny wybór od Bergmana po Przeminęło z wiatrem. Zarzut, że tygrys nie umie śpiewać jak kanarek, jest zupełnie bez sensu.

    Bitwa warszawska, recenzja

    Myślę, że w tym przypadku ukazuje się typowa cecha polskiej krytyki filmowej. Pozując na światowość wybrzydza się bezbrzeżnie nad polską produkcją filmową, a zwłaszcza tą poruszającą tematy historyczne. A to że zaścianek, a to że bogoojczyźniane, a to że poziom artystyczny żenujący. Przypominam, jak schlastano Katyń Wajdy. Doprawdy zawstydzające, że film lepiej był przyjęty poza granicami, niż w kraju. Tymczasem we wszystkich znaczących kinematografiach (ze skrajnie skomercjalizowanym Hollywood na czele) robi się filmy historyczne o dużej dawce patriotycznej i od nich nikt nie oczekuje nowatorstwa artystycznego, tylko sprawnej akcji, dobrych kostiumów, rzetelnie odtworzonych realiów historycznych, wciągającej fabuły. Czy ktoś z polskich krytyków wcześniej wspomniane zarzuty stawiał Szeregowcowi Ryanowi, O jeden most za daleko albo Cienkiej czerwonej linii? Czy ktoś stawiał Elżbiecie zarzut angielskiej wersji bogoojczyźnianości (a było by o czym porozmawiać)? I kto tu naprawdę tkwi w polskim zakompleksionym zaścianku?

    Amerykanie, Anglicy, nawet Niemcy, robią filmy o swoich chłopcach ginących za ojczyznę i to polskim krytykom nie przeszkadza, ale z jakiegoś tajemniczego powodu ukształtowała się opinia, że Polacy takich filmów nie powinni robić, bo to obciach. Nie pamiętam, kiedy powstał ostatni film o AK czy Państwie Podziemnym.[1] Uchodzi kręcić filmy o Holocauście (zgodnie z poprawnościowym mainstreamem), ale o Powstaniu Warszawskim już nie. I wcale się nie dziwię reżyserom, że nie chcą się narażać na pewny zarzut „zaściankowego patriotyzmu podlanego dydaktycznym sosem”.

    Na szczęście powstało trochę spektakli teatralnych (bodaj Sceny faktu). Wildsten błyskawicznie uruchomił ich produkcję, słusznie przewidując, że czasu ma mało. Inaczej od Anglików dowiadywalibyśmy się o rotmistrzu Pileckim. Pośpiech i ograniczone budżety nie pozostały bez wpływu na jakość, ale i tak dobrze, że zrobiono cokolwiek, bo za prezesury Brauna już nic takiego na pewno się nie wytworzy.

    Wracając do Bitwy warszawskiej, trzeba wspomnieć o doskonałym pomyśle zdjęć robionych w 3D. Sceny batalistyczne wyglądają w tej technice bardzo realistycznie i naprawdę są przejmujące i wkręcające. Moja żona długo po wyjściu z kina była ciągle ich uczestnikiem.

    Bitwa warszawska, recenzja

    Hoffmanowi udało się także udanie przejść przez pułapki kontrowersji historycznych, a dokładniej historiograficznych związanych z autorstwem planu kontrataku znad Wieprza i „cudu” w obronie Warszawy. Swoje miejsce ma ks. Skorupka, swoje miejsce ma Piłsudski, a swoje inni generałowie. Dobrze przestawiono panikę, jaka ogarnęła polską klasę polityczną spodziewającą się ostatecznej klęski. Miałbym tylko jedną uwagę, że co prawda na krótko, ale Piłsudski też tej panice uległ. I nie dowodził wtedy armią znad stawianych pasjansów. Poza tym wszystko zostało pokazane zgodnie z realiami.

    Zupełnie poza głównym nurtem: z zazdrością patrzyłem, jakie luksusowe restauracje, z jakim poziom artystycznym miała Warszawa w 1920 roku. Łza się w oku kręci, a mówią, że niby cywilizacja się rozwija…

    Bitwa warszawska, recenzja

    Bardzo zachęcam do obejrzenia. Film robi wrażenie, nie pozostawia obojętnym. Moja ocena 9/10.



    [1] Po napisaniu notki przypomniałem sobie Generała Nila, a co poza tym. Film o Powstaniu Warszawskim planowany jest od lat, ale jak nie było, tak nie ma.

    

  • Książki

    Miasto Śniących Książek Waltera Moersa

    Walter Moers Miasto Śniących Książek okładkaNajwiększą zaletą powieści Moersa jest stworzenie całej cywilizacji, której życie koncentruje się wokół książek. Główne zawody to pisarz, wydawca, księgarz, antykwariusz. Jakże przyjemnie współczesnym pochłaniaczom słowa pisanego czytać o takim świecie. Prawdziwa nauka to nie biologia ani fizyka tylko studia nad literaturą we wszystkich odmianach. A najlepsza ścieżka edukacyjna to opieka „ojca literackiego” nad młodym adeptem sztuki pisarskiej.

    Moers wyobraźnię ma nieograniczoną, wykreował nowe kierunki literackie. Ponieważ książka to także rzecz, wymyślił żywe książki (w sensie jak najbardziej dosłownym) czy niebezpieczne książki: toksyczne (impregnowane trucizną), pułapki lub terrorystyczne, stworzone przez sektę radykalnych analfabetów zwalczających słowo pisane, po których otworzeniu następował wybuch, a w miejscu antykwariatu pozostawał lej po bombie.

    Powieść Moersa to właściwie szczególna odmiana literatury fantasy. Tytułowe Miasto książek, zasiedlają przedstawiciele wszelkich znanych i nieznanych gatunków: smoki, robakiny, przeraźnice, mgławce, buchlingi itd. Główna część akcji toczy się w podziemiach zaludnianych przez najdziwniejsze stwory. Autora jednak nie niepokoiło, że jego smoki są wielkości robaków, golemy z papieru skaczą przez ogień itp.

    To, co jest najsilniejsza stroną Moersa jest jednocześnie jego stroną najsłabszą. W wielu miejscach miałem wrażenie, że jego bujna wyobraźnia prowadzi wprost do wyraźnego przeszarżowania. Akcja, jak w kalejdoskopie, przenosi nieustannie z jednego miejsca w coraz dziwniejsze miejsce następne. Z niezliczonych opresji bohater niezmiennie wychodzi cało, jak smocza odmiana Jamesa Bonda. Przez pewien czas myślałem nawet, że czytam sprytnie wymyślony pastisz literatury fantasy, dla szczególnego smaku umieszczony w kontekście cywilizacji zorganizowanej wokół książek.[1] Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia ze swoistym żartem literackim, skonstruowanym pod gusta czytelników: wszystko się kręci wokół tak przez nich uwielbianej literatury, a na dodatek w bardzo popularnym stylu fantasy, doprowadzonym do granic swojej pojemności.

    Ostatecznie dotarło do mnie, że autor bynajmniej sobie ze mnie nie dworuje i swój zamysł traktuje nadzwyczaj serio. Miałem nieodparte wrażenie, że w sposób niezamierzony autor wytworzył jednak pastisz literatury popularnej doprowadzając podstawowe jej trendy w pobliże granic akceptowalności, a może nawet i śmieszności. Oceniam w pobliżu 6/10. Polecam tym, którzy cenią sobie przede wszystkim bujną wyobraźnię, szaloną akcję, kreowanie nowych światów. Książki stanowią u Moersa niestety tylko tło dla tych rozbuchanych pomysłów.

    Walter Moers, Miasto Śniących Książek, Wydawnictwo Dolnośląskie 2006.



    [1] W tym przekonaniu utwierdziło mnie Ostrzeżenie rozpoczynające powieść zawierające m.in. takie zdanie „Tylko ci, którzy dla lektury tej książki naprawdę gotowi są na tego rodzaju niebezpieczeństwa; ci, którzy chcą zaryzykować własne życie, aby stać się częścią mojej opowieści, powinni towarzyszyć mi do następnego akapitu. (…) Cokolwiek miałoby się wydarzyć – nie traćcie odwagi.” Czy może być to czymś innym, niż tylko żartem, zabawą z czytelnikiem?

  • Książki

    Egzekutor. Wspomnienia Stefana Dąmbskiego

    Najbardziej dziwi wrzawa wokół tej książki. Wszyscy są zaskoczeni, oburzeni, poruszeni, niektórzy do żywego dotknięci. Dlaczego?

    Stefan Dąmbski Egzekutor recenzjaAutor jako nastolatek był członkiem zespołu likwidacyjnego rzeszowskiego okręgu AK. Po wykonaniu kolejnych wyroków śmierci okazało się, że stał się zawodowcem od zabijania i przychodziło mu ono coraz łatwiej. Bez przemilczeń opisuje zarówno wykonywanie kolejnych wyroków śmierci jak i swój stan ducha towarzyszący tym akcjom, dodajmy dość lekko traktując życie ludzkie.

    Rwetes wokół tej książki świadczy o kompletnej utracie jakiegokolwiek związku psychologicznego i kulturowego z realiami okupacji. A im ten związek mniejszy, tym mitologia wkradająca się na jego miejsce większa. Dla mnie demoralizacja związana z wykonywaniem wyroków Państwa Podziemnego jest oczywista, tak samo jak była oczywista dla ówczesnych dowódców AK. W Warszawie kierowane tą świadomością dowództwo AK do akcji likwidacyjnych i bieżącej dywersji starało się wykorzystywać harcerzy z Szarych Szeregów słusznie domniemując, że ich podatność na wykrzywienia psychologiczne związane z tą robotą będzie najmniejsza. Świadomi tych zagrożeń byli również dowódcy zgrupowań partyzanckich, którzy bezwzględnie zwalczali akty samowoli w likwidacji prawdziwych czy domniemanych zdrajców i wszelkie inne przejawy zachowań o charakterze kryminalnym.

    Stefan Dąmbski, Egzekutor, fot. powojennaDla dokonania pełnej oceny książki dodajmy też, że różne wynurzenia Dąmbskiego nie zawsze są wiarygodne – wynika to z zamieszczonych w książce polemicznych uwag świadków wydarzeń, wskazujących na wyraźne nadeksponowanie roli autora w różnych akcjach. Dokładna lektura tych wspomnień również pozwala dostrzec zrozumiałe zjawisko psychologiczne – tak byłem zimny drań, bo takie miałem życie; dzisiaj jest mi z tego powodu przykro, ale byłem w swojej robocie najlepszy. Różne opisy zostały z tego powodu wyostrzone. Cóż można bowiem sądzić o takim cytacie: Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją. Lubiłem patrzeć na krew tryskająca z rozwalonej głowy.

    Dobrze, że te wspomnienia się ukazały, bo pokazują, że wojna, obok czynów bohaterskich, niesie za sobą również wykoślawienie charakterów i to na skalę dużo powszechniejszą, niż się to nie –  historykom zwykle wydaje. I nie była to żadna polska specyfika – ci wszyscy którzy doświadczyli ciemnych stron okupacji, partyzantki, ale też i bezwzględnej walki na froncie (zwłaszcza wschodnim) nie wychodzili z tego doświadczenia nieskalani. Życie ludzkie ważyło po wojnie znacznie mniej niż w normalnych czasach, łatwość użycia broni też robiła swoje, zwłaszcza, że łatwo było do tego dorobić jakąś ideologię. Celowali w tym zwłaszcza komuniści i ich poputczycy, co widać wyraźnie na przykładzie prawdziwej historii rabunkowej stanowiącej podstawę Popiołu i diamentu.[1]

    Powyższe uwagi poddaję pod rozwagę protagonistom Grossa, bo nie tylko Żydzi ponosili skutki tej demoralizacji i nie tylko żydowskie prochy były przedmiotem grabieży. Ludność wiejska była systematycznie łupiona przez bandy podszywające się pod zbrojne podziemie, a spory sąsiedzkie były często rozstrzygane przy pomocy obżyna, który każdy trzymał „w razie co”.

    Wspomnienia Dąmbskiego są lekturą bardzo cenną i pouczającą. Pokazują walkę Państwa Podziemnego od mniej chwalebnej strony, ale chyba prawdziwszej niż utarte stereotypy. Dobrze by jednak było, żeby nie stały się przyczynkiem do odbrązawiania historii, ale do uświadomienia sobie, że w życiu za wszystko płacimy jakąś cenę…

    Stefan Dąmbski, Egzekutor, Ośrodek Karta 2010.



    [1] Krzysztof Kąkolewski, Diament odnaleziony w popiele, Warszawa 2007.

    

  • Książki

    Przywracam blog do życia

    Mój blog zamarł, nie ma nowych wpisów, nie ma komentarzy. Na biurku piętrzy się stos 14 przeczytanych książek, o czym informuję, aby wiernych czytelników bloga upewnić, że jakkolwiek wpisów nowych nie ma, to przynajmniej książki są czytane. Póki co aktywność czytelnicza pozostaje bez skutków recenzyjnych, ale niedługo to się zmieni. Wakacje do tej pory pochłonął mi duży projekt, którym zarządzam (16 godzin na dobę), ale za chwilę stan równowagi w przyrodzie zostanie przywrócony.

    Na pierwszy ogień pójdzie bardzo ciekawy kryminał historyczny Którędy droga Iaina Pearsa oraz wstrząsająca książka Romana Graczyka SB wobec Tygodnika Powszechnego. Na pewno też coś napiszę o Mieście Śniących Książek Waltera Moersa, lekturze raczej rozczarowującej, jeśli wziąć pod uwagę bardzo życzliwe opinie kilku blogerów. A od dłuższego czasu czeka na swoją kolej recenzja Oczyszczenia Sofii Oksanen, jednej z lepszych książek, jakie czytałem i Wasilija Grossmana Życie i los – a tu opinia będzie bardziej zniuansowana.

    W każdym razie wkrótce będzie się działo.

  • Książki

    Doczekaj nowiu, Archiwista z Łubianki i Na grobli

    Piotr Wojciechowski, Doczekaj nowiu, recenzjaHistorical fiction. Amerykańskie i polskie służby specjalne przygotowują scenariusz objęcia władzy w Rosji przez spadkobiercę praw dynastycznych Romanowów, Wielkiego księcia Dymitra. Jego żoną ma zostać Ludmiła Sobieska, która nazwisko ma po matce, ale jej ojcem był potomek książęcego rodu Godunowych. Ją właśnie przygotowują do nowej roli polskie służby. Przywrócenie w Rosji caratu ma wprowadzić w tym kraju stabilizację i obliczalność tak pożądaną przez kraje Zachodu. Przygotowania idą pełną parą, Ludmiła już teraz Godunow jest oficjalną narzeczoną Dymitra.

    Pomysł fabularny doskonały, przeprowadzony z troską o szczegóły. Uwikłanie człowieka w rozległy plan służb specjalnych, oplecenie go pajęczyną zależności zostało ukazane w sposób godny Le Carrego. Na nieszczęście autor wprowadził jeszcze drugi, równoległy wątek, też – w bliżej nieokreślony sposób – służący realizacji planu przywrócenia caratu. Jakiś żaglowiec naszpikowany elektroniką płynie na Daleką Północ, bada anomalie magnetyczne, zimuje na Czukotce, ale nie wiadomo po co, sensy gdzieś się pogubiły. Na dodatek owa eskapada dzieje się w bliżej nieokreślonym świecie alternatywnym. Piotr Wojciechowski w jednej książce chciał pogodzić dwa różne gatunki: historical fiction i fantastykę. Niestety mu się to nie udało. Wydaje się, że na dobre by wyszło książce, gdyby zostawić tylko część narracji poświęconą Ludmile Godunow i jej przejściom z polskim wywiadem, a resztę usunąć. Powstałaby dużo lepsza całość. A tak tylko 6/10, ale przeczytać warto, zwłaszcza, że Piotr Wojciechowski jest twórcą niedocenionym.

    Piotr Wojciechowski, Doczekaj nowiu, Świat Książki 2007 

    Travis Holland, Archiwista z Łubianki, recenzja, okładkaUsunięty z uczelni wykładowca literatury rosyjskiej został zatrudniony w archiwum więzienia śledczego na Łubiance. Do jego obowiązków należy porządkowanie spuścizny literackiej uwięzionych pisarzy. Podczas swoich rutynowych obowiązków trafia na niepublikowane opowiadania Izaaka Babla. Musi go przesłuchać, aby potwierdzić ich autorstwo. Przede wszystkim jednak, aby uratować te opowiadania, wykrada je z archiwum. Równolegle, w normalnym życiu, terror stalinowski nie daje o sobie zapomnieć. Kolejni znajomi albo są aresztowani, albo aresztowania się spodziewają. Dookoła naszego archiwisty też zaciska się pętla.

    Autorowi udało się oddać duszną atmosferę zagrożenia, niepewności. Opresyjny system nikogo nie pozostawia samego sobie. Rodziny i znajomi aresztowanych czują, że mogą być następni w kolejce na Łubiankę. Każdy rozważa, czy po niego też przyjdą, a jeżeli tak, to jak się wtedy zachowa, co zrobi, aby uchronić swoja rodzinę.

    Archiwista z Łubianki nie jest być może arcydziełem literackim, ale ma niezaprzeczalne zalety, które powodują, że warto po niego sięgnąć, zwłaszcza tym, którzy interesują się literaturą rosyjską. Powieść bowiem w udany sposób przedstawia kontekst, w jakim ta literatura powstawała i pod jaką presją znajdowali się pisarze, zresztą tak jak wszyscy ludzie sowieccy. Być może książce wyszłoby na zdrowie rozbudowanie opowieści o Izaaku Bablu i jego więzienno-obozowym perypetiach, przy jednoczesnym zredukowaniu niektórych wątków pobocznych, które dobrze budują atmosferę, ale jednocześnie rozbijają strukturę i są nieco nużące. Moja ocena 7/10.

    Travis Holand, Archiwista z Łubianki, Muza 2009

    Eustachy Rylski, Na grobli, recenzja, okładkaJest rok 1980, znany i ceniony w kręgach władzy literat, Sewerynowicz, ma otrzymać w Związku Sowieckim nagrodę Fiedina. Z przecieków wiadomo, że ma on szansę zostać laureatem literackiego Nobla. Partyjni aparatczycy podpowiadają, że odrzucenie rosyjskiej nagrody może zwiększyć szansę na otrzymanie dużo ważniejszego wyróżnienia. Sewerynowicz godzi się z tymi sugestiami.

    W postaci Sewerynowicza łatwo rozpoznajemy rysy Jarosława Iwaszkiewicza, a tytułowy dworek Na Grobli żywcem przypomina Stawisko.

    Na grobli ma strukturę polifoniczną. W dwudziestu rozdziałach zawsze słyszymy głos jednej osoby, za każdym razem innej. Raz jest to rozmowa telefoniczna, raz wspomnienie, kiedy indziej pogawędka twarzą w twarz, a na końcu list. Do tej pory powieści Rylskiego miały formę dość konserwatywną, narracja była linearna, bez żadnych udziwnień i sztuczek. Zwolennicy prozy Rylskiego mogą się poczuć zaskoczeni, ale mi się przynajmniej wydaje, że pozytywnie. Za nową formą poszła nowa dla Rylskiego treść. Jego poprzednie książki były wyważone, chłodne, konsekwentne. Tutaj poruszane są tematy znacznie cieplejsze, w niektórych przypadkach całkiem gorące, ale o tym potem.

    Powieść przedstawia uwikłanie pisarza we flirt z władzą, w politykę, w tle grasują służby specjalne i nasyłani przez nie agenci. Literaturze i jej twórcy na dobre to nie wychodzi. Można powiedzieć, że jest on pionkiem w grach politycznych, a na końcu ich ofiarą. To smutne. Mam nadzieję, że te czasy należą już do historii, ale czy na pewno? Gdy patrzę na metody działania salonu i antysalonu to wydaje mi się, że dekoracje się zmieniły, reguły również, ale duch uwikłania gdzieś pozostał.

    Generalnie rzecz biorąc odbieram najnowszą książkę Rylskiego bardzo pozytywnie, inaczej niż instytucjonalni krytycy literaccy. Ciekawy pomysł narracyjny, niebanalna forma, kilka celnych obserwacji. Jedna rzecz jednak zniesmaczyła mnie maksymalnie. Pojawia się bowiem postać córki Sewerynowicza, która została zakonnicą. Pomijam, że z Iwaszkiewiczem realnym nie ma to nic wspólnego i jest to czysta kreacja Rylskiego umieszczona tylko po to, aby zamanifestować jakieś poglądy autora. Postać owa została obdarzona niebudującymi cechami charakteru, posługuje się dziwacznym językiem, jak to niby każda zakonnica tchnąca zamierzchłą przeszłością, ale to pół biedy. Gorsze są takie oto pomysły autora: zwykła zakonnica jest bogatsza od uznanego pisarza (swojego ojca, s. 28), spowiednik nakazał jej, a ona realizuje „cotygodniowe godzinne samobiczowanie” (s. 177), jej przełożoną jest złowroga przeorysza contessa Lubraniecka. Już samo użycie w tym kontekście słowa contessa dużo mówi o poglądach autora, bo w rzeczywistości pozapowieściowej taki termin nigdzie nie występuje. Można powiedzieć, że w tej sprawie opis Rylskiego ma się tak do realiów, jak w swoim czasie konferencje prasowe niezapomnianego Jerzego Urbana – dużo jadu, mało przyzwoitości, żadnego związku z prawdą. Genezę takich poglądów Rylskiego upatruję w jego poparciu dla Janusza Palikota. Smuci mnie, że pisarz, którego dotychczasową postawę można by scharakteryzować tytułem jednego z jego utworów Tylko chłód, daje się ponosić tak niskim emocjom.

    Ogólna ocena, nawet po uwzględnieniu powyższego zastrzeżenia, 7/10.

    Eustachy Rylski, Na grobli, Świat Książki 2010

    Na koniec podsumowanie: we wszystkich trzech recenzowanych książkach występuje wątek rosyjski. Czy to symptom czasów, czy tylko echo moich podświadomych wyborów? Również we wszystkich trzech powieściach istotną rolę odgrywają tajne służby będące często czynnikiem sprawczym w opisywanych wydarzeniach. To na pewno coś mówi o współczesnej literaturze, bo wybierając te książki nic nie wiedziałem o tym aspekcie, zatem to nie moje preferencje czytelnicze odbijają się w tej konstatacji. Wreszcie uświadomiłem sobie, że we wszystkich trzech publikacjach coś bym poprawił… i to zawsze przez usunięcie nietrafionych wątków. Może to reakcja na nadmiar słów, pomysłów, brak selekcji i umiejętności oddzielania przez autorów pomysłów dobrych od tych grafomańskich?

  • Książki

    Jadwigi Staniszkis życie uczuciowe i umysłowe

    Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, recenzja, okładkaJadwiga Staniszkis jest znana szerokiej publiczności głównie ze swojego zaangażowania w ostatnie kampanie wyborcze Jarosława Kaczyńskiego. Mniej osób wie, że jest jednocześnie wybitną socjolożką o nadzwyczajnym darze do syntezy, do tworzenia teorii, publikującą często w renomowanych zachodnich wydawnictwach. Powoduje to, nota bene, że jej prace są dobrze znane w Polsce jedynie wąskiej grupie specjalistów czytających dobrze po angielsku (a nie wszyscy czytają…)

    W Życiu umysłowym i uczuciowym Jadwiga Staniszkis opowiada przede wszystkim o swojej biografii: o rodzinie, o romansach, o środowisku naukowym i o działalności opozycyjnej. Bodaj po raz pierwszy odsłania kulisy swojego życia prywatnego, mówi o rozwodach, aborcjach, o trudnym, burzliwym związku z Ireneuszem Iredyńskim. Trochę jest zaskakujące, że opowiada o tych wszystkich rzeczach bez przemilczeń, ujawnia krępujące szczegóły, o których inni intelektualiści na pewno by nawet nie wspomnieli. W moich oczach wzmacnia to sympatię do osoby, która jest przecież postacią publiczną, dla wielu osób autorytetem, a temu pomaga wiarygodność budowana przez szczerość. Każdy lubi wiedzieć, kim jest osoba, która mówi nam o skomplikowaniu współczesnego świata, o wyzwaniach przed którymi stoi nasz kraj, a niekiedy nawet próbuje suflować naszym politycznym wyborom.

    Rodzina Jadwigi Staniszkis ma korzenie endeckie – dziadek był wybitnym politykiem Stronnictwa Narodowego, ojciec spędził w peerelowskim więzieniu sześć lat za działalność w ruchu narodowym. Ona natomiast, jako natura przekorna, odżegnywała się od sympatii endeckich. I to jej do dziś pozostało. Swoją drogą jest znamienne, że jej rodzina po wojnie postrzegała endeckość jako uczciwość, solidność i odpowiedzialność – w opozycji do socjalistycznej bylejakości. Więzienne doświadczenia ojca bardzo się przydały córce, kiedy sama wylądowała na siedem miesięcy w więzieniu po wydarzeniach marcowych. Codziennie się gimnastykowała, napisała pierwszy rozdział pracy doktorskiej, ale nauczyła się też grypsować i kwieciście przeklinać.

    Jej związek z Ireneuszem Iredyńskim był bardzo burzliwy. Dochodziło do rękoczynów, a Iredyński pozwalał sobie na bicie swojej partnerki smyczą czy kluczami.  Ona był na tyle sterroryzowana, że biegała po melinach, aby kupić flaszkę dla Irka i jego kompanów. Prace naukowe pisała w kuchni. Wspominam o takich pikantnych szczegółach nie dla sensacji, ale dlatego, że najbardziej zaskoczył mnie komentarz Staniszkis do tej sytuacji – spuentowała ją mianowicie, że to były tylko takie gry psychologiczne i to na dodatek wzajemne. Trzeba trochę klasy, aby tak podsumować ten związek. Może dzieje się tak dlatego, że Staniszkis jest przeciwko przedstawianiu się w roli ofiary. Z tego powodu jest przeciwko feminizmowi, który właśnie ustawia kobiety w tej roli, wmawiając, jak są poniżane w rodzinie i niedoceniane w działalności zawodowej.

    Jadwiga StaniszkisJadwiga Staniszkis przedstawia siebie jako inteligentną autystkę, przekomarzając się przy tej okazji z Cezarym Michalskim, który wątpi w tę jej autorefleksję. Ten rodzaj autyzmu polega według autorki na braku emocjonalnej empatii z innymi ludźmi. Dobrze rozumiem prof. Staniszkis, też mam z tym kłopot i z trudnością nadążam za życiem emocjonalnym moich bliźnich.

    Rozumiem również, że różnie można oceniać wsparcie, jakiego w kampaniach wyborczych udzielała prof. Staniszkis Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jedno jest pewne, wymagało to dużej odwagi, bo wiązało się z płynięciem pod prąd mainstreamowej opinii panującej w środowisku intelektualistów. Godziła w się ten sposób na pewną izolację. Być może jej autyzm jej w tym pomagał?

    Książka zawiera też mnóstwo ciekawych przyczynków do kluczowych wydarzeń z najnowszej historii Polski, w których udział brała autorka. Pierwsza to rewolta studentów i młodych intelektualistów w 1968 roku, a zwłaszcza udział Staniszkis w środowisku komandosów, z którymi ówcześnie była blisko związana. Druga to strajk w Stoczni Gdańskiej, gdzie była jednym z doradców. Jej spostrzeżenia i opinie są bardzo ciekawe, wręcz fascynujące, bo Jadwiga Staniszkis jest zaprzeczeniem poprawnościowego postrzegania historii, mówi bez ogródek i zwraca uwagę na szczegóły, o których inni uczestnicy tych wydarzeń milczą. To jedna z zasadniczych wartości tej książki.

    Na koniec należy się skierować zarzut pod adresem Cezarego Michalskiego, że tak mało uwagi poświęcono intelektualnemu dorobkowi rozmówczyni. Po jego tekstach w Europie (dodatku do starego „Dziennika”) można było oczekiwać pysznych polemik, zwischenrufów, kłopotliwych pytań. Niestety nic takiego nie ma tu miejsca i rozmowa kręci się na okrągło wokół spraw życiowych interlokutorki. Ciekawych, to prawda, ale niedosyt pozostaje. Może ktoś poważy się na powtórkę i stworzy intelektualna biografię Staniszkis. Wiele jej poglądów jest fenomenalnie ciekawych, wartych dyskusji, może niekiedy polemiki, ale zawsze przemyślenia. Mimo tego zastrzeżenia ocena 9/10.

    Książkę wydało nowe wydawnictwo Czerwone i czarne, na które zwracam baczną uwagę po takim debiucie, tym bardziej, ze na biurku czeka na recenzję kolejna ich publikacja SB wobec Tygodnika Powszechnego.

    Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, rozmawiał Cezary Michalski, Czerwone i Czarne, Warszawa 2010

  • Książki

    Hiszpańska wojna domowa, czyli z dziejów powszechnie akceptowanego kłamstwa

    Beevor Walka o Hiszpanię okładka recenzjaNie ma chyba w historiografii XX wieku wydarzenia bardziej zafałszowanego niż hiszpańska wojna domowa w latach 1936-1939. Opinia publiczna była manipulowana od samego rozpoczęcia tej wojny i skutki tej akcji trwają do dziś. Od początku wojny ukształtował się obraz gen. Franco, jako brutalnego faszysty, który zgniata jedynie słuszne rządy republikańskie. To on był przedstawiany, jako organizator masowych rozstrzeliwań wrogów politycznych, a o tym że podobny terror miał miejsce również po stronie lewicowej, sympatyzująca z republikanami prasa milczała, do tego stopnia, że o pojawieniu się regularnych kazamatów NKWD, obsługiwanych przez „doradców wojskowych” z tej właśnie służby trudno znaleźć choć jedno zdanie. Powstał front intelektualistów wspierających republikę, który bardzo skutecznie wyłączył z debaty publicznej głosy sympatyzujące z Franco posługując się ostracyzmem środowiskowym i pomówieniami. Jedyną przeciwwagą dla tego chóru były prasa katolicka, której autorzy wielokrotnie zastygali w przerażeniu na wieść o gwałtach zakonnic i morderstwach księży oraz innych osób konsekrowanych. Przesunięcia na ideowej mapie Europy spowodowały jednak, że nawet te informacje uległy zapomnieniu. Pozostały w świadomości jedynie masowe groby ofiar Franco i zbombardowana Guerenica.

    Zapomnieniu uległo wywiezienie przez lewicowy rząd całego złota z Banku Centralnego do Związku Sowieckiego, nie musze chyba dodawać, że ani gram nie powrócił do ogołoconej z rezerw Hiszpanii. Zapomniano też o przeprowadzonej przez lewicowe władze konfiskacie wszelkich kosztowności ludzi zamożnych, przy czym także ani jeden złoty zegarek nie wrócił do właścicieli, natomiast istotna część tego skarbu została zrabowana przez kluczowych polityków lewicowych i posłużyła do finansowania ich pobytu na emigracji. Nikt nie chciał pamiętać o aktach masowych morderstw Frontu Ludowego, o gigantycznych stratach wśród żołnierzy wynikających z niekompetentnego i podporządkowanego celom politycznym dowodzenia.

    Powszechnie przyjęto, że polityka nieinterwencji mocarstw zachodnich oznaczała wystawienie lewicowego rządu na pastwę niemieckich i włoskich faszystów i skazanie go na pomoc sowiecką. W istocie było odwrotnie – Hitler i Mussolini zdecydowali się wesprzeć gen. Franco, gdy w Hiszpanii było już 10 000 żołnierzy w komunistycznych brygadach międzynarodowych i sowieccy doradcy. Ostatecznie pomoc zaangażowanych mocarstw była ilościowo symetryczna, co dało ten efekt, że w istocie decydowała przewaga w siłach wewnątrzhiszpańskich.

    Jeden przykład omówię nieco dokładniej, aby zilustrować skale kłamstwa i manipulacji. Chodzi tu zbombardowanie Guereniki. W powszechnej świadomości (a także w wielu publikacjach naukowych i podręcznikowych) twierdzi się, że Guerenika została zniszczona w terrorystycznym ataku bombowym skierowanym na niebronione miasteczko bez żadnego znaczenia militarnego, a liczba ofiar oscylowała między 1600 a 3000 ludzi.

    Prawda natomiast wyglądała następująco: w Guernice stacjonowało 2 500 żołnierzy (na 5 000 mieszkańców) i znajdowała się tam fabryka broni. Ponadto Guerenika znajdowała się na osi natarcia wojsk frankistowskich, które w chwili bombardowania znajdowały się 5 km od tego miasteczka, co obala mit ataku na obiekty cywilne. Celem bombardowania nie było gęsto zaludnione centrum, ale drogi wylotowe, a zwłaszcza most znajdujący się już poza miastem i tam też został skierowany główny impet ataku lotniczego. Kilkanaście bomb (dokładnie policzono leje) spadło na centrum raczej w wyniku niedokładności bombardowania wynikającego z chmury kurzu i dymu po pierwszym nalocie. Dla zniszczenia Guereniki dużo większe znaczenie miał wiejący wtedy wiatr, który rozprzestrzeniał płomienie i podjęta z dużym opóźnieniem akcja gaśnicza. Główne siły strażackie pojawiły bowiem po wielu godzinach (mimo iż miały do przejechania30 kmze stolicy regionu, Bilbao), a po niemrawej akcji gaśniczej pozostawiły miasteczko w szalejących płomieniach i wróciły do Bilbao. Dodajmy jeszcze, że obowiązywał wtedy wyraźnie sformułowany rozkaz gen. Franco zakazujący lotnictwu bombardowania celów cywilnych, obowiązywał on do końca wojny i z nielicznymi wyjątkami był przestrzegany. Na koniec rzecz najbardziej konkretna, czyli liczby: udało się dokładnie policzyć ofiary i było ich dokładnie 102 osoby (lub 120, bo nie wiadomo, czy niektóre ofiary nie były policzone podwójnie) i ta różnica w ilości ofiar pokazuje ogromny dystans miedzy prawdą, a propagandą.

    Picasso Guerenica

    Do dziś obraz Pablo Picasso Guerenica jest zaliczany do arcydzieł. Czy w tym przypadku prawda i piękno idą w parze?

    W powszechnej świadomości pozostały represje wojsk frankistowskich znaczone masowymi grobami, a za tą świadomością podążały próby represji karnych w latach 80. i 90. Zapomniano równie masowe mordy strony lewicowej, w tym najbardziej obrzydliwe rozstrzeliwania więźniów politycznych bez nawet namiastki sądu. Nikt nie bierze ponadto pod uwagę faktu, że wojska frankistowskie odbijały tereny wcześniej zajęte przez lewicowców i w związku z tym wiele represji było po prostu uzasadnionych, rozstrzeliwano tych, którzy wcześniej mordowali, rabowali i gwałcili. Po stronie republikańskiej zabójstwa i tortury miały wyłącznie charakter odwetu za poglądy polityczne.

    Na koniec jeszcze kwestia uzależnienia stron konfliktu od pomocy zewnętrznej. Lewicowcy zaprzedali się Moskwie bez reszty: wywieźli do Związku Sowieckiego całe złoto, zbiory Muzeum Prado czekały zapakowane w porcie (!) na transport do ZSRS, zgodzili się na bezkarną działalność jaczejek NKWD, dowództwo wojskowe było w całości uzależnione od sowieckich doradców. Franco na starcie był w dużo gorszej sytuacji – nie dysponował twardą walutą, ani rezerwami złota. Uzbrojenie mógł kupować wyłącznie na kredyt, a jego dostawcy musieli uwierzyć, że frankiści zwyciężą i będą chcieli spłacić długi. Za całą pomoc niemiecką i włoską zaciągnął tylko jedno kłopotliwe zobowiązanie – dał Niemcom koncesję na wydobycie niektórych kopalin. Jednostki włoskie i Legion Condor, czy im się to podobało, czy nie, walczyły pod naczelnym dowództwem hiszpańskim i respektowały jego polecenia. Franco nie popadł także w uzależnienie polityczne, czego najlepszym dowodem była jego postawa w czasie II wojny światowej, do której nie dał się wciągnąć. Mimo niemieckiej presji odmówił także aneksji Gibraltaru. Po jego stronie nie działało niemieckie gestapo. A mimo to opinia publiczna uważa, że republikanie byli niezależni, a Franco działał pod presją faszystów. Po raz kolejny okazuje się, że kłamstwo wielokrotnie powtarzane zamienia się w prawdę.

    Zanim zacząłem czytać o hiszpańskiej wojnie domowej najpierw dłuższy czas selekcjonowałem książki na temat, głównie poszukując ujęć charakteryzujących się obiektywnością. Wybrałem Beevora i się nie zawiodłem, rzeczywiście starał się on zachować dystans do opisywanych wydarzeń i równe traktowania stron konfliktu. Jest rozdział poświęcony terrorowi białemu, ale jest i poświęcony czerwonemu. Co prawda przy uważnej lekturze widać, że serce autora bije po stronie lewicowej – o represjach Franco pisze jako o bezmyślnym i niepotrzebnym okrucieństwie, a terror Frontu Ludowego widzi w całokształcie uwarunkowań historycznych, ale mnie więcej wszystko jest w porządku, autor nie przemilczał spraw trudnych, jak np. wszechwładzy sowieckiego NKWD w republikańskich organach bezpieczeństwa, czy politycznie motywowanych represji wobec ochotników w brygadach międzynarodowych, które dotknęły na przykład Orwella, zmieniając mu skutecznie światopogląd, bo nic tak nie uczy człowieka jak doświadczenie na własnej skórze. W sprawie Guereniki jednak powtarzał obiegowe głupstwa, mimo iż znał nowsze prace dotyczące liczby ofiar, ale dziwnie nie wpłynęły one na jego syntetyczne wnioski w tej sprawie.

    Pio Moa, Mity wojny domowej, okładka recenzjaCoś mnie jednak tknęło, żeby na pracy Beevora nie poprzestać (a decyzja to była ważka, bo już przeczytałem blisko 600 stron) i zajrzeć do książki Mity wojny domowej Pio Moi (następne 600 stron także dużego formatu). No i zabawa zaczęła się na nowo. Pio Moa z premedytacją nie pisał książki obiektywnej, ani kompletnej faktograficznie. Skoncentrował się na odkłamywaniu mitów otaczających wojnę domową w Hiszpanii, a przedstawiających generała Franco jako krwawego faszystę i karła reakcji (skąd my Polacy to znamy).

    Wielokrotnie po lekturze kolejnego rozdziału Pio Moi wracałem do Beevora i konfrontowałem fakty, posiłkując się też innymi książkami. Muszę przyznać, że nie wypadały te konfrontacje dla Beevora pozytywnie. Siła stereotypu (jak np. w przypadku Guereniki) jest przepotężna i ulegają jej nawet chłodni w sądach historycy. Niestety utrwalają w ten sposób błędne opinie obiegowe, uwiarygadniając je pieczęcią naukowości. Beevor rzetelnie opisuje historię oddania Sowietom hiszpańskiego złota, ale na przykład już nie wspomina o przygotowanych do wywiezienia w tym samym kierunku zbiorów Muzeum Prado. Na korzyść Beevora trzeba powiedzieć, że jego opisy potyczek militarnych są bardzo kompetentne i nie budzą żadnych uwag.

    Książkę Pio Moi zaliczam do sił sensu za odwagę w płynięciu pod prąd obiegowych sądów.

    Antony Beevor, Walka o Hiszpanię, Znak 2009, Pio Moa, Mity wojny domowej. Hiszpania 1936-1939, Fronda 2007

    PS  Właśnie w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie otworzono wystawę Polowanie na awangardę. Zakazana sztuka w Trzeciej Rzeszy.  W programie Tu Kultura (TVP3, 5.11.2011) reklamowano ją za pomocą pracy Picassa o Guerenice.  I nic to, że Picasso obraz namalował na zlecenie i pobrał za to 200 tys. peset, nic to, że przedstawia kompletnie kłamliwą wizję historii, nic to, że w 1944 wstąpił do Komunistycznej Partii Francji, co pokazuje, gdzie poszukiwał prawdy. Autorzy programu Tu Kultura chcieli błysnąć erudycją, a błysnęli niekompetencją.  Przypomniał mi się stary dowcip, ze ludzie mało czytają, a jak już, to mało rozumieją, a nawet jak zrozumieją, to nie zapamiętają. I tak dzieło Picassa będące w istocie objawem zakłamanej sztuki w służbie ideologii żyje swoim życiem i tony atramentu nie odwrócą jego równie zakłamanej recepcji. Smutne.

  • Film

    Niepokonani Petera Weira

    Czekałem na ten film niecierpliwie i to z wielu powodów. Po pierwsze, filmów na tematy łagrowe praktycznie się nie produkuje. O ile Holocaust jest bardzo dobrze sfilmowany, to ludobójstwo sowieckie było w praktyce poza zainteresowaniem filmowców (zaniechanie nota bene ciekawe, zainteresowanych odsyłam do książki Dariusza Tołczyka Gułag w oczach Zachodu). Po drugie, bardzo lubię książkę Długi marsz Rawicza, która była podstawą dla scenariusza tego filmu i wreszcie po trzecie, pobudziło moją ciekawość zainteresowanie Petera Weira determinacją Polaków w dążeniu ku wolności.

    Film właściwie spełnił pokładane w nim oczekiwania. Nie jest to może arcydzieło, ale zrobiony został całkiem solidnie. Być może na niezbyt entuzjastyczny odbiór tego filmu w Polsce miały wpływ wielkie oczekiwania związane zarówno z tematem filmu jak i osobą bardzo znanego i cenionego reżysera. Gdy spojrzymy na rzecz bez dodatkowych emocji, to trzeba stwierdzić, że Weirowi udało się zrobić bardzo interesujący film i wprowadzić do międzynarodowego obiegu nieznaną tematykę.

    Niepokonani reż. Peter Weir, w baraku, recenzjaDo mocnych stron filmu należy bardzo realistyczne i przejmujące pokazanie rzeczywistości sowieckich łagrów na dalekiej północy. Natomiast słabiej wypadło pokazanie ucieczki. Przed pójściem do kina usiłowałem sobie wyobrazić, jak ja bym pokazał ten nie filmowy, bo przecież monotonny temat. Można było pokazać ten wielki marsz jako ekstremalny survival. To zresztą było najciekawsze w książce: jak przeszli przez Daleką Północ, jak udało im się pokonać pustynię. Skoncentrowanie fabuły na szczegółach umożliwiających przetrwanie na pewno filmowi wyszłoby na dobre.

    Z łatwych do zrozumienia powodów Weier w kilku miejscach odszedł od książkowego oryginału, ale w jednym przypadku stało to się z wyraźną krzywdą dla wiarygodności opowieści. Nie dałoby się uciec z Dalekiej Północy w taki sposób, jak pokazał to Weir. Uciekinierom w rzeczywistości pomogła żona komendanta obozu wyposażając ich w plecaki, siekierę i spory zapas kaszy. Poza tym więźniowie nie mieli w obozie prywatnych ubrań, tylko fufajki i uszanki, które były dość skutecznym zabezpieczeniem przed mrozem, na pewno lepszym niż miejskie jesioneczki, jakie widzimy w filmie. Ponadto uciekinierzy mieli futrzane kaptury, przedłużone w dół tak, aby można je było włożyć pod kołnierze fufajek, to stary sposób walki z zimnem tubylczej ludności Syberii; udało się je uszyć ze skórek zwierząt futerkowych, które były przedmiotem handlu w obozie.

    Niepokonani reż. Peter Weir, Syberia latem, recenzjaMimo drobnych zastrzeżeń jestem szczęśliwy, że taki film powstał i to zrobiony przez człowieka Zachodu, który z mniejszymi emocjami, ale za to bardziej wiarygodnie patrzy na rzeczywistość GUŁAGu. Natomiast bardzo żałuję, że film na ten temat nie został nakręcony w Polsce. Przy okazji okazuje się, że powszechne przekonanie o bogoojczyźnianym stosunku Polaków do swojej historii nie znajduje potwierdzenia w praktyce. Jakiż to normalny, pełnometrażowy film powstał w ostatnich latach opisujący w ten sposób polską historię? Może jeden Katyń Wajdy, a i to dużo lepiej przyjęty za granicą niż w Polsce. Od lat mówi się o potrzebie jakiegoś filmowego spuentowania Powstania Warszawskiego, sporo ludzi dopomina się o film o rotmistrzu Pileckim, o Dywizjonie 303 czy o polską wersję Enigmy. Ale jak nie było, tak nie ma. Anglicy o Bitwie o Anglię czy o D-Day nakręcili mnóstwo filmów, także o przegranej bitwie pod Arnhem, czy swoją wersję Enigmy (nasz udział oczywiście marginalizując), o Amerykanach już nie wspominam. Nawet Niemcy, którzy wydawałoby się, że nie mają powodów do dumy z najnowszej historii znaleźli mnóstwo tematów świadczących o czymś innym. Polacy natomiast są jedynym narodem, który uważa, że opowiadanie o polskiej historii należy do sfery obciachu, albo bogoojczyźnianego ględzenia. Na szczęście od czasu do czasu trafi się Peter Weir.

    Moja ocena 9/10 plus wdzięczność.

    PS Błysneła kancelaria Prezydenta RP, nadając Weirowi wysokie odznaczenie za promowanie w świecie polskiej historii. Szkoda, że z podobnych pobudek Clint Eastwood nie został uhonorowany za odkłamywanie wizerunku Polaka w Gran Torino. Może jeszcze nic straconego?

    Niepokonani, reż. Peter Weir, USA 2011

  • Książki

    Wieszanie Rymkiewicza

    Jarosław Marek Rymkiewicz Wieszanie, recenzja, okładkaW pewnym sensie to typowa popularyzacja historii. Autor próbuje opisać w niej, tak szczegółowo, jak się da, pewien epizod z początków Powstania Kościuszkowskiego, polegający na spontanicznym powieszeniu przez pospólstwo czterech zdrajców, jurgieltników Moskwy. Po ujawnieniu przez powstańców archiwalnych dokumentów z rosyjskiej ambasady, stało się jasne, że wielu wysoko postawionych polityków, biskupów i dowódców wojskowych Rzeczypospolitej było na regularnej carskiej pensji. Tak na marginesie – przeżyłem zdumienie, kiedy się dowiedziałem, za jak relatywnie małe pieniądze sprzedawali się ówcześnie najbogatsi arystokraci Rzeczypospolitej.

    Rymkiewicz precyzyjnie opisuje, gdzie i kiedy stawiano szubienice, jak byli ubrani i jak się zachowywali wieszani zdrajcy, co stało z ich ciałami po egzekucji. Uznanie budzi sumienność autora, który posiłkował się wieloma źródłami z epoki, zapomnianymi opracowaniami, pamiętnikami. Rzecz sama w sobie jest warta uwagi, bo był to epizod znany tyleż powszechnie, co jedynie powierzchownie. Przy okazji Rymkiewicz snuje opowieści o różnych smaczkach ówczesnej Warszawy: a to o katach, o gabinecie osobliwości, a to o systemie wywożenia śmieci, o szczegółach architektury obiektów, które do dziś już nie dotrwały.

    Nic w tym nie byłoby dziwnego ani wykraczającego poza zwykłą popularyzację historii, gdyby nie mały szczegół. Autor na pewno nie potępia wieszania zdrajców przez pospólstwo, a można chyba nawet wnosić, że je akceptuje, żeby nie powiedzieć pochwala. Nie jest to do końca jasne, bo Rymkiewicz jest wybitnym poetą i subtelnie dzieli się z czytelnikami swoimi opiniami, ale wszyscy czytający odnoszą dziwnie to samo wrażenie. Zwłaszcza, że snuje on rozważania nad przyczynami i skutkami zaniechania królobójstwa, a Stanisław August był wprost na utrzymaniu Moskwy i tylko cudem uniknął szubienicy. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w Wieszaniu zdrajców:

    Król za oknem stoi pono,
    nic dziwnego, że się kryje,
    różnie może być z koroną,
    gdy hetmańskie cierpną szyje.

    Skierowanie refleksji na ten epizod Kościuszkowskiej Insurekcji prowadzi nieuchronnie do innych, szerszych rozważań. Czyżby Rymkiewicz sugerował, że po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku przydałyby się w Polsce szubienice? Na pewno zmusza do zastanowienia, jakie skutki spowodował fakt, że bezkrwawo i wręcz delikatnie przeszliśmy przemianę ustrojową. Jaki to miało wpływ na zaniechanie rozliczeń poprzedniego ustroju i ludzi, którzy go tworzyli.

    W Powstaniu Kościuszkowskim plebs uliczny znał jurgieltników Moskwy, bo przejęto i ujawniono zasób archiwalny (mówiąc dzisiejszym językiem) ambasady rosyjskiej w Warszawie. Po 1989 roku nic takie się nie przytrafiło. Dokumenty rosyjskie pozostają tajne, polskie zostały częściowo zniszczone, a to, co pozostało, napotyka poważne bariery utrudniające ujawnienie. Wtedy pospólstwo po paru dniach wiedziało, kto jest kim, a dzisiaj po dwudziestu latach nasza wiedza jest niepełna i bez przerwy słyszymy protesty przeciwko ujawnieniu tej podstawowej prawdy. Rozliczenie z przeszłością jest niemożliwe nawet w warstwie poznawczej, symbolicznej przecież. Nie ma co zatem mówić o jakichkolwiek innych.

    Co mają do tego szubienice z ulic warszawskich postawione ponad dwieście lat temu? Rodzą pytanie, a co by było, gdyby dwadzieścia lat temu też się pojawiły na ulicach Warszawy i czy ostatecznie dobrze się stało, że ich uniknięto. Wydaje się, że mimo wszystko dobrze. Z drugiej jednak strony fatalnie się stało, że nikt nie poniósł odpowiedzialności za ponad czterdzieści lat zniewolenia narodu, dziesiątki tysięcy więźniów politycznych, zepchnięcie kraju do ubogiego i zapóźnionego kąta Europy. A może te dwie wymiary rozrachunków są nierozdzielne i występują albo razem na „tak” albo razem na „nie”. To już pozostawiam moim czytelnikom do własnej refleksji. A Rymkiewiczowi dziękuję, że nas do niej podprowadził, 9/10

    Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Wydawnictwo Sic! 2007