• Militaria

    Festung Posen 1945

     

    Heinrich Lohse był jednym z oficerów V Szkoły Podchorążych Piechoty Wehrmachtu w Poznaniu, a w czasie walk obronnych w 1945 roku dowódcą grupy bojowej składającej się z kadetów tej szkoły.

    Grupa bojowa Uczciwie napisane wspomnienia, bez upiększeń pokazują stan armii niemieckiej w 1945. Z jednej strony brak wiary w ostateczne zwycięstwo, brak ciężkiej broni, chaos w dowodzeniu, z drugiej jednak poczucie obowiązku nakazujące walczyć do końca. Trudno sobie wyobrazić, jak armia w takim stanie była w stanie w ogóle walczyć, tym bardziej, że naprzeciw siebie miała upojone zwycięstwem jednostki mające kolosalną przewagę liczebną, techniczną i taktyczną.

    Książka jest niewielkich rozmiarów (72 strony), ale warta przeczytania; pokazuje jak kluczowe wydarzenia wojenne wyglądają z pozycji obserwacyjnej porucznika, niepozbawionego krytycyzmu wobec siebie i wobec swoich kolegów oficerów. Widać tu wojnę nie z obrazka i akademii „ku czci”, ale przedstawioną w całej czasem banalnej, czasem okrutnej szczerości.

    Przy okazji wydawcy dziękuję za zamieszczenie w książce mapy Poznania, w dużo ambitniejszych książkach nie ma takich pomocy naukowych.

    Na uwagę zasługuje cała seria Festung Posen, która składa się już z kilkunastu tytułów. To ogromny wysiłek edytorski, a dotyczący przecież dość marginalnego wydarzenia w dziejach walk na froncie wschodnim. Ale dla poznaniaków było to wydarzenie zasadnicze i poświęcają mu stosowną uwagę. Piękny przykład lokalnej historiografii. Szacunek.

    Na weekend wybieram się do Poznania, zamierzam zwiedzić cytadelę (a Lhose brał również udział w jej obronie), zatem szybkie przypomnienie wydarzeń z nią związanych sprawiło mi sporo radości i zwiększyło apetyt na zwiedzanie.

    Heinrich Lohse, Grupa bojowa „Lohse”, seria Festung Posen 1945, nr 8, Wydawnictwo Pomost, Poznań 2007.

  • Książki

    Coraz dalej od miłości Schlinka

    Schlink Coraz dalej od miłości okładkaNajciekawsze książki, na jakie ostatnio trafiam, to zbiory opowiadań, choć w istocie wolę pełnometrażowe powieści. Tak było z Orłosiem, teraz tak jest ze Schlinkiem. Jego opowiadania są tematycznie zróżnicowane, dzieją się w różnych miejscach świata, łączą je jednak dwie cechy: mówią o związkach między ludźmi i są oryginalne, to znaczy podejmują takie tematy, o jakich w innych książkach nie czytałem, ale przede wszystkim są zaprzeczeniem gładkich poprawności. Schlink – znany z powieści Lektor – szuka swojej własnej interpretacji, swojego głosu, pokazuje, że życie jest daleko bardziej skomplikowane i niejednoznaczne, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać.

    Pisać o każdym z opowiadań z osobna było by trudno, ale nie mogę się powstrzymać, przed posnuciem o moim ulubionym Obrzezaniu. Rzecz dotyczy związku między młodym Niemcem, Andim, studiującym w New Yorku a amerykańską Żydówką, Sarą. Młodzi się kochają, rzecz mogłaby być sielankowa, ale niestety nie jest. Ona w zachowaniu swojego partnera dopatruje się cech typowo niemieckich, on czuje się w ten sposób szufladkowany i oceniany, a w narastających utarczkach słownych wcześniej czy później pojawia się argument holokaustu, bo przecież Niemcy  to właśnie zrobili i czar pryska. Co dzień dzieli, noc na szczęście łączy, ale osady pozostają. Okazuje się, że uprzedzeń historycznych nie można tak łatwo przełamać i trudno budować związek pomiędzy ludźmi żyjącymi w różnych kulturach, różnych systemach odniesień. Andi chcąc przełamać bariery, a nawet więcej, inkorporować się do świata judaizmu decyduje się na obrzezanie. Jak się rzecz kończy nie powiem, natomiast powiem, że Schlink pisząc to opowiadanie zaimponował mi odwagą i to na wielu polach. Po pierwsze pisać Niemcowi na tak drażliwy temat nie jest łatwo, a już ekstremalnie trudno jest pisać w tym kontekście o żydowskich uprzedzeniach antyniemieckich (zresztą zrozumiałych) zachowując umiar i takt, ale przede wszystkim realizm i zdrowy rozsądek. Po wtóre autor poddaje w wątpliwość dogmat o pięknie związków miedzy ludźmi różnych kultur, no i tu mógłby narazić się na krytykę poprawnościowców, ale jest tak przekonujący w tym, co pisze, tak ludzki, że nie wyobrażam sobie, aby mógł się stać obiektem takiej krytyki. Odwagi i samodzielności w postrzeganiu świata to jednak na pewno wymagało, podobnie zresztą, jak w Lektorze.

    W tagach tego bloga jest określenie „siły sensu” nadawane tym twórcom, którzy cechują się niesztampowością i zdolnością do płynięcia pod prąd powszechnie obowiązujących opinii. Schlink w tej kategorii powinien zostać liderem.

    Inne opowiadania są do tego przedstawionego tematycznie zupełnie nie podobne, ale poruszające tematy gorące społecznie, jak współpraca ze Stasi, czy dość niefrasobliwa działalność obserwatorów w krajach Trzeciego świata lub interesujące egzystencjalnie, jak historia architekta żyjącego równolegle w trzech różnych związkach, czy jak historia męża, który po śmierci swojej żony dowiedział się o jej kochanku i to na dodatku człowieku dość podejrzanego autoramentu, co sprawdził osobiście nawiązując z nim kontakt.

    Proza Schlinka jest formalnie minimalistyczna. Tylko tyle słów, ile jest niezbędnych do opisania danej sytuacji. Króluje u niego powściągliwy realizm i czytelnik jest pozostawiany sam na sam z przedstawionymi wydarzeniami, a refleksje, pointy, wnioski są jego wyłączna domeną, w którą autor programowo nie wkracza. Tym niemniej sytuacje, które przedstawia, są wystarczająco poznawczo podniecające, aby odbiorcę pozostawić w głębokiej zadumie. Muszą przyznać, że w moim przypadku, kilka z tych opowiadań uruchomiło całą lawinę przemyśleń.

    Książkę bardzo polecam, dodam tylko sugestię, aby czytać opowiadania pojedynczo i robić przerwę na refleksję, nie dać się wciągną w lekturę łykając całą książkę w jedną noc. Z czystym sercem 10/10.

    Bernhard Schlink, Coraz dalej od miłości, Muza 2010

  • Książki

    Zuchniewicz i Domosławski o Janie Pawle II, Terlikowski i Górny o Hiszpanii w czasach Zapatero

    okładka książki Wujek Karol, recenzjaKsiążka Zuchniewicza ma wiele cech podróży sentymentalnej przypominającej zarówno dość dobrze znane momenty z życia Karola Wojtyły (jak np. ten o nominacji biskupiej, która zastała go na spływie), jak również zawiera elementy całkowicie nowe, jak historię o pierwszym wypadzie w góry z młodzieżą, gdy  pojechał w Tatry sam ze studentkami, ryzykując, że stanie się to przedmiotem plotek. Od początku miał charyzmę i charakter.

    Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie historia Rudolfa Hössa (komendanta Oświęcimia), który ostatni czas przed egzekucją spędził w wadowickim więzieniu. Poprosił wtedy o posługę księdza mówiącego po niemiecku i wskazał konkretnie na jezuitę, o. Władysława Lohna, którego poznał w nietypowych okolicznościach, mianowicie ów jezuita próbował dostać się podczas okupacji do obozu, aby udzielić pomocy swoim uwięzionym współbraciom. Został złapany i stanął przed komendantem obozu. Być może doskonała znajomość języka niemieckiego sprawiła, że został puszczony wolno. W 1947 roku Höss sobie o tym przypomniał. Wyspowiadał się i chciał przyjąć komunię. Po wymordowaniu kilku milionów ludzi, jak gdyby nigdy nic, i to w Wadowicach, gdzie wraz z wiatrem dochodził słodko-mdły zapach palonych ciał. Teologicznie rzecz jest prosta, po ludzku budzi jednak zastanowienie…

    To tylko próbka materiałów wspomnieniowych, na zachętę. Zuchniewicz jest bardzo dobrym i wyważonym dziennikarzem, umie także pisać zajmująco. Podwyższa to ocenę książki, która spokojnie zasłużyła sobie na 9/10.

    Z dużymi nadziejami sięgnąłem po pracę Artura Domosławskiego opromienionego blaskiem po swoim opus magnum, czyli biografii Kapuścińskiego. Książka jest sprzed paru lat, ale na obrzeżach rynku księgarskiego ciągle jest dostępna, stąd warto coś o niej napisać.

    Nokładka Chrystus bez karabinu, recenzjaa duży plus zaliczam autorowi, ze stworzył dość kompetentne teksty, nakierowane na ciekawe problemy, ale przede wszystkim pozbawione hagiografii. Warto czytać Zuchniewicza z sympatycznymi wspominkami, ale obok tego warto chyba również zapoznać się z analizami pisanymi na chłodno, w których nie unika się na przykład referowania krytycznych opinii na temat nauczania papieskiego zestawionych z tymże nauczaniem, a nawet jego kontekstem społecznym. Dobrze, że Domosławski napisał książkę niezależną, co w kontekście polskiego uwielbienia dla „naszego” Papieża było rzeczą dość trudną. Najłatwiej jest po prostu opowiedzieć się po którejś ze stron i przyłączyć się do batalionów szturmujących wraże pozycje. Oddać się zaś spokojnej analizie i pozostać na pozycjach pojedynczych wymagało pewnej odwagi.

    Książka składa się z trzech części: Jan Paweł II wobec teologii wyzwolenia i sytuacji społecznej w Ameryce południowej (to część najciekawsza), Jan Paweł II wobec głównych kontrowersji teologicznych i wreszcie trzecia podsumowująca pielgrzymki naszego papieża do Polski (ta zupełnie najsłabsza, chyba widzieliśmy różne wizyty JP II).

    Poznawczo najwięcej zawdzięczam rozdziałowi południowoamerykańskiemu, na który składają się opisy pielgrzymek papieskich na ten kontynent, stanowisko Watykanu w sprawie najbardziej istotnych problemów społecznych (bieda, dyktatury, represje, nierówności), w skrócie, ale niestety też w dużym uproszczeniu, przedstawianych jako spór wokół teologii wyzwolenia. Najciekawszy był tutaj opis pielgrzymek apostolskich do poszczególnych krajów, a podczas niektórych z nich (np. w Nikaragui pod rządami sandinistów, czy na Kubie), sprawne zastępy prorządowe przerywały homilie skandując swoje hasła, a place, na których odbywała się msza św. były otoczone lewackimi bilbordami polemicznymi wobec nauczania papieskiego. Poza tym w kilku krajach Kościół był wplątany w rzeczywistości par exellance  polityczne. Ten kontekst sporo wnosi do zrozumienia znaczenia słów wypowiadanych przez Jan Pawła II.

    Sporo wątpliwości budzi natomiast  sposób, w jaki  interpretowane jest przez Domosławskiego samo nauczanie papieskie, a przecież to właśnie jest istota książki. Po pierwsze z bliżej nieznanego powodu autor głównie posiłkuje się opiniami lewicowych komentatorów pontyfikatu Jana Pawła II. Do zupełnych pomyłek zaliczam powoływanie się na Tada Szulca, jako głównego autorytetu w tych sprawach. Z dostępnych w Polsce jego prac, można raczej wnosić, że jego orientacja w sprawach kościelnych jest powierzchowna i bardzo stronnicza. Po wtóre Domosławski tak skoncentrował swoją refleksję na polemice papieskiej z niektórymi aspektami teologii wyzwolenia (a nie z jej całością!), że nie zauważył procesów, które działy się równolegle. Zwłaszcza mam tutaj na myśli głęboką reorientację głównego nurtu teologii watykańskiej w kierunku opcji na rzecz ubogich, która przez dziesięciolecia uchodziła za sztandarowe hasło skrzydła lewicowo-progresywnego w Kościele. Umieszczenie biednych w centrum troski Kościoła, więcej, postrzegania Kościoła, jako zbudowanego wokół ubogich oznaczało fundamentalna zmianę w nauczaniu watykańskim. Głębokość tej zmiany dostrzeżemy, jak popatrzymy wstecz o 50, 80 lat. To nie prawda, że Jan Paweł II zostawił nędzarzy Ameryki Południowej swojemu losowi. Zaproponował jedynie rozwiązanie inne, niż ci teolodzy wyzwolenia, którzy opierali się o marksizm.

    Podsumowując – książka Domosławskiego jest bardzo ciekawa, warta przeczytania, ale wymaga od czytelnika krytycznej lektury. Mimo, iż z wieloma tezami w niej zawartymi się nie zgadzam, to za odwagę i niezależność sądu zaliczam do moich sił sensu i finalnie oceniam na 7/10.

    okladka Terlikowski Bitwa o Madryt, recenzjaKolejna książka to Bitwa o Madryt. Jest to zbiór sześciu rozmów z katolickimi intelektualistami hiszpańskimi, na temat przyczyn, przebiegu i skutków moralnej rewolucji José Louisa Zapatero nadającej Hiszpanii skrajnie libertyński kurs. Jak mogło dojść do takiej sytuacji w kraju, gdzie Kościół wydaje się być istotną siłą sprawującą „rząd dusz”.

    Najbardziej prawdopodobna odpowiedź, to utrata przez Kościół hiszpański zaufania społecznego po okresie sojuszu ołtarza z tronem w epoce dyktatury Franco. Po przejściu kraju do demokracji Kościół, w pewnym zawstydzeniu, wycofał się z aktywności społecznych i wobec Zapatero zabrakło mu możliwości zmobilizowania opinii publicznej przeciwko lansowanym zmianom.

    Bardzo ciekawe są też kulisy wygrania przez José Louisa Zapatero wyborów w roku 2004. Do ostatniej chwili traktowany był jako słabeusz, który prowadzi właśnie lewicę do przegranej i po wyborach będzie musiał oddać ster w partii. Jak pamiętamy zamachy bombowe na pociągi w Madrycie na kilka dni przed głosowaniem odwróciły kartę i Hiszpanie po ich wpływem zdystansowali się od José Marii Aznara. Po pewnym czasie ujrzały światło dokumenty planistyczne Al-Kaidy, w który przewidywali dokładnie taki bieg wydarzeń: zamachy, osłabienie popularności Aznara, zwycięstwo Zapatero, wycofanie się Hiszpanii z koalicji antyterrorystycznej. Okazało się, że naiwnie zakładali, że do realizacji planu będą musieli wykonać całą serię zamachów. Wystarczył jeden i Hiszpania wypadła z gry.

    Książka Górnego i Terlikowskiego jest małych rozmiarów, szybko się ją czyta, a dostarcza porcji bardzo ciekawych informacji na temat współczesnej Hiszpanii i nie stroni od niestandardowych komentarzy, przez co zasługuje na dopisanie do sił sensu – 8/10

    Paweł Zuchniewicz, Wujek Karol. Kapłańskie lata papieża, Prószyński i S-ka 2008; Artur Domosławski, Chrystus bez karabinu. O pontyfikacie Jana Pawła II, Prószyński i S-ka 2005. Grzegorz Górny, Tomasz P. Terlikowski, Bitwa o Madryt, Wydawnictwo Fronda 2010.

  • Książki

    Na granicy McGillowaya i Wichura w Hawanie Padury

    Postać policjanta w powieściach kryminalnych to zwykle samotny, twardy, zdeterminowany facet, z kłopotami małżeńskimi, najczęściej szukający ukojenia w alkoholu pochłanianym hektolitrami, co powoduje, że poranki spędza na leczeniu gigantycznego kaca i do życia przywracają go emocje prowadzonego śledztwa. Irlandzki inspektor Devlin jest całkowitym zaprzeczeniem tego obrazu – ma kochającą żonę i dwójkę dzieci, którym stara się poświęcać jak najwięcej czasu. Troskliwie zajmuje się psem i – co trudne do wyobrażenia – nie pije ani nie zalicza napataczających się panienek. Zapewniam, nie jest przez to mniej interesujący.

    McGilloway Na granicy okładka recenzjaCzytam McGillowaya ze wzrastającą przyjemnością, sięgającą tak daleko, że sam nie rozumiem, co mogło pociągać mnie na przykład w przypadkach komisarza Eberharda Mocka, wykreowanego przez Krajewskiego, który rzadko kiedy trzeźwieje, w gruncie rzeczy torturuje podejrzanych, nie przepuszcza żadnej atrakcyjnej dziewczynie. Devlin po nokautującym uderzeniu w twarz zatrzymywanego właśnie kryminalisty, ma tak daleko posunięte wyrzuty sumienia, że czuje potrzebę spowiedzi. Jak odległe to jest od lansowanych wzorów twardzieli, ale też jak ożywcze dla czytelników, bo zmuszające do zastanowienia, co na prawdę nas fascynuje i dlaczego dajemy się uwodzić takim brutalom. Kompensacja?

    Na dodatek fabuła kryminalna u McGillowaya jest wciągająca. Zaczyna się od dwóch morderstw, pozornie ze sobą niepowiązanych. Rozwiązanie zagadki tkwi w niewyjaśnionym zniknięciu prostytutki sprzed blisko trzydziestu lat. Śledztwo komplikuje dodatkowo fakt, że w morderstwa zaplątany jest któryś z policjantów pracujących w grupie Devlina. Tropy prowadzą jednak do kilku osób. Która z nich reguluje stare porachunki? Nie zdradzę za dużo, jak powiem, że ta najmniej podejrzana.

    Bardzo polecam, ocena 9/10.

    Lenardo Padura, Wichura w Hawanie, okładka recenzjaW sprawie tej książki dałem się zwieść, ale na szczęście nie uwieść. Po kilku dobrych recenzjach ją nabyłem i wziąłem się za lekturę. Co tu dużo mówić, rozczarowanie już od pierwszych stron. Padura prawidłowo zdiagnozował, że czytelnicy oczekują od kryminału czegoś więcej niż tylko ciekawej intrygi, musi to być dobra literatura z interesującymi postaciami. Stworzony przez Padurę inspektor Mario Conde snuje więc rozważania o życiu w ogólności, o swoim w szczególności, o losie swojego sparaliżowanego przyjaciela. Próbuje poderwać atrakcyjną dziewczynę. Inspektor przynależy do typu refleksyjnego samotnika, pije bez przerwy i czuły jest na zmysły niewieście. Problem tylko w tym, że autor realizuje swoje założenia na poziomie żenującym. Brak w jego pisarstwie jakiejkolwiek finezji, oryginalności. Wynurzenia na tematy egzystencjalne są zwyczajnie banalne, nieciekawe i trącą grafomaństwem. Wątek miłosny sprawia wrażenie wciśniętego na siłę, a na dodatek intryga kryminalna jest nie najwyższych lotów. Krótko mówiąc rozczarowanie nie warte dłuższych rozważań. Miało być lekko, łatwo, ciekawie i przyjemnie, a wyszło miałko i nużąco. Ocena 3/10

    Brian McGilloway, Na granicy, Amber 2009; Leonardo Padura, Wichura w Hawanie, Znak 2009

  • Teatr

    Lipiec Gruszki i Wyrypajewa

    Iwan Wyrypajew wyreżyserował w Teatrze na Woli swój własny tekst Lipiec. W głównej roli obsadził swoja żonę, Karolinę Gruszkę, zatem spektakl ma charakter autorski w stopniu rzadko dającym się osiągnąć. I nie trzymajmy czytelników w niepewności – eksperyment zakończył się totalnym sukcesem.

    Karolina Gruszka w Lipcu Wyrypajewa, recenzja

    Rdzeniem sztuki jest monolog 63-letniego mężczyzny, który otwartym tekstem przyznaje się do wielu morderstw i – co najbardziej wstrząsające – do pożerania swych ofiar. Taki rosyjski Hannibal Lecter, tylko że w stylu „ruski mużyk” a nie zachodni intelektualista. Ale to nie sama retrospekcja owego kanibala robi potężne wrażenie, ale przede wszystkim forma, w jaki jest przedstawiona. Monolog prezentuje Karolina Gruszka, młoda dziewczyna, co już samo w sobie jest dość zaskakujące. Ale jak ona to robi! W żadnym przypadku nie wciela w rolę mężczyzny, ona tylko wykonuje tekst, jak pisze autor w didaskaliach – wykonawcą tekstu jest kobieta, która wychodzi na scenę tylko po to, aby wypowiedzieć tekst. Robi to bardzo oszczędnymi środkami – pusta scena, mikrofon, skromna sukienka z marynarką, bez makijażu, w krótkich włosach. Niby nic, a jednak bardzo dużo. Gruszka wykonuje tekst strzelając słowami z prędkością karabinu maszynowego. Na początku podświadomie czekałem, kiedy się zatnie, pomyli, zapomni, ale… nic z tych rzeczy. Maestria aktorki polega na tym, że tymi prostymi środkami kreuje rzeczywistość tak fascynującą, że wszyscy na sali siedzą wpatrzeni w nią jak w żywą ikonę, która urzeczywistnia na scenie coś mistycznego, nadprzyrodzonego. Nadaje tekstowi specyficzny rytm i ton, który jeszcze długo pozostaje w uszach. Po tym przedstawieniu Karolina Gruszka na stałe zajmie miejsce w kategorii „młoda, wybitna, oglądać wszystko, gdzie się pokazuje”.

    Inscenizacja Lipca jest perfekcyjna. Zamysł autora spotkał się z koncepcją reżysera w punkcie wysokim (co nie dziwne), a Karolina Gruszka dała się zamodelować dokładnie tak, jak życzył sobie reżyser i w efekcie powstało dzieło skończone. W pewnym sensie sukces inscenizacyjny jest za wielki, bo widzowie zaczarowani przez Gruszkę, gubią przesłanie niebłahego przecież tekstu. Wszyscy wychodzą zafascynowani aktorką (ja też), wiedzą o czym sztuka mówiła, ale co powiedziała już nie wiedzą, bo pamiętają głównie fenomenalną kreację Gruszki. Mnie to też spotkało, zatem na drugi dzień zajrzałem do internetu i przeczytałem wszystkie recenzje. W żadnym nie ma analitycznego ani krytycznego odniesienia się do tekstu! Nawet w tych szerszych komentarzach znani krytycy nie wychodzą poza podpowiedzianą przez samego Wyrypajewa interpretację, że szukał w swojej sztuce uobecnienia myśl o. Pawła Florenskiego, że „dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką”. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, aby chociaż podsumować, czy w istocie sztuka koresponduje z tym zamysłem. O głębszych interpretacjach nawet mowy nie ma (nawet w recenzji szacownej i nie tabloidalnej „Więzi”).

    Klucz do zrozumienia Lipca tkwi w ostatniej partii tekstu, kiedy ów rosyjski kanibal tkwi po kolejnym morderstwie w zakładzie dla psychicznie chorych przywiązany pasami do łóżka z maską hokejową na tworzy. Przychodzi do niego salowa i dzieje się coś zdumiewającego, zakochuje się w tym szaleńcu, uwalnia go z pasów, dochodzi do zbliżenia. On tak pragnienie z nią jedności, że znajduje dla tego pragnienia wyraz najwyższy – wchłania ja w siebie, czyli mówiąc wprost zjada ją, w jego mniemaniu dochodzi w tym akcie do jakiejś ostatecznej komunii.

    Wyrypajew sugeruje, że jego bohater poprzez te wszystkie tragiczne wydarzenia, a zwłaszcza to ostatnie, odnajduje siebie, a w sobie jeszcze coś. Czy innymi słowami, jak głosi motto do sztuki, „Dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką” – to cytat z Ikonostasu o. Pawła Florenskiego. W tekście sztuki jest wiele wskazówek potwierdzających takie przesłanie. W końcówce przyjeżdżają po ciało trzej synowie i planują zabrać je do Archangielska. „Nasz ojczulek całe życie marzył, by dotrzeć do Archangielska, no to spełni się jego marzenie. Dokąd zamierzał tam trafił”. Cały kontekst wskazuje, że jest to swoiste „wniebowzięcie”, a nazwa miasta nie jest przypadkowa (od archaniołów przecież).

    Moim zdaniem jest to nadużycie i to podwójne. Po pierwsze nie ma nic wspólnego z nawet najbardziej nieortodoksyjnie rozumianą teologia chrześcijańską, a po wtóre jest manipulacją myślą o. Florenskiego. Jak sobie przypominam (a czytałem to wiele lat temu) jego koncepcje należy rozumieć tak, jak bliższy nam kulturowo cytat „kto nie zaznał goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie” (Dziady, cz. III, z pamięci). Ponadto ludziom udręczonym swoją grzesznością, („czarny las”) jest bliżej do Boga niż pozostałym, między innymi dlatego, że widzą swoją małość i całkowite nie zasługiwanie na zbawienie, którego doświadczają, jak darmowej łaski. Wobec Bożego majestatu stają może i z pustymi rękami, ale w pokorze, bez poczucia należnej nagrody i paradoksalnie w ten sposób na ową nagrodę zasługują. Ale przecież to nie jest przypadek bohatera sztuki Wyrypajewa. On przecież nie ma świadomości, że robił coś niewłaściwego, wręcz odwrotnie, kobiecie swojego życia zaoferował miłość i doświadczył z nią „prawdziwego zjednoczenia”. Doświadczył też takiego stanu: „Najadłem się chleba, napiłem wina (…) napełniłem całego siebie bóstwem, i sam stałem się bóstwem. Bóstwo w środku, bóstwo na zewnątrz.” Wydaje mi się, że droga życiowa owego rosyjskiego kanibala nie stoi w żadnej proporcji do tego, o czym pisze Florenski, a powoływanie się na jego koncepcje teologiczne jest w kontekście Lipca nadużyciem. Przekaz tego dramatu jest wystarczająco fascynujący i bez tworzenia wokół niego atmosfery fałszywej mistyki.

    Niezależnie od kontrowersji z Florenskim, zastanawia mnie finał sztuki, w którym bohater trafia do symbolicznie przedstawionego, ale jednak nieba. Czym sobie na to zasłużył? Jak tę drogę zbawiania uzasadnić? Nie znajduję na to prostej odpowiedzi, Wyrypajew jej zresztą też nie podpowiada. Odbieram to jako pozostawienie przez autora szczególnego intelektualnego suspensu, który każdy z widzów musi sam przemyśleć i zmierzyć się z pytaniami o rzeczy ostateczne

    Lipiec to jedna z najlepszych sztuk, jakie widziałem w 2010 – doskonale wyreżyserowana, brawurowo zagrana, a jeszcze na dodatek stawiająca niebanalne pytania egzystencjalne, spokojnie 10/10.

  • Film

    Nic osobistego Urszuli Antoniak

    Kiedyś na blogu napisałem, że czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. No i się prawie doczekałem, bo Polka nakręciła film o Holenderce, ale dziejący się w Irlandii. I samo to spowodowało, że do kina poszedłem, jak ciągnięty przez magnes. Długo czekałem, aż film będzie gdzieś wyświetlany i dawno nie byłem tak ciekawy, jaka to rzeczywistość odsłoni mi się na ekranie.

    Nic osobistego, recenzja, Dwójka bohaterów na tle morza

    No i odsłoniła się rzeczywistość bardzo interesująca. Film to spokojny, niepospieszny, nastawiony na refleksję, przyglądanie się ludziom, zaprzeczenie hollywoodzkiego kultu szybkiej akcji i zaskakujących zwrotów. Jego bohaterka, której imienia nawet nie poznajemy (przez sekundę widzimy je wraz z nazwiskiem na prawie jazdy) przeżyła jakąś tragedię (też nic o niej nie wiemy), uciekła z Holandii i samotnie przemierza bezludne wybrzeże Irlandii, żywi się resztkami pozostawionymi przez turystów, śpi w namiocie, codziennie gdzie indziej. Głód zmusza ją do odwiedzenia stojącej na uboczu farmy i zaproponowania kontraktu: jedzenie za pracę. Dodatkowym warunkiem tego kontraktu jest nieujawnianie przez dziewczynę nawet imienia – to dużo mówi o rodzaju jej kontaktów z innymi ludźmi. Martin, samotny właściciel farmy ofertę przyjmuje, sam zresztą do wylewnych nie należy. Lody między nimi powolutku kruszeją, pojawia się coś na kształt związku. Finał tej opowieści jest jednak zaskakujący i dający do myślenia.

    Można powiedzieć, że jest to film o nieprzezwyciężalnej trudności w nawiązywaniu kontaktów miedzy kobietą i mężczyzną. Ale to tylko wierzchnia warstwa, myślę, że w istocie jest to studium samotności, i to samotności z wyboru, przemyślanej, bez żalu za niedoszłymi związkami, uczuciami. Film stawia pytanie, co takiego musiało zranić tych ludzi tak bardzo, że wybierają samotną drogę przez świat, dlaczego w tym wyborze są tak konsekwentni, że zmierzają w pogranicze zachowań autystycznych, aż do samozagłady. A może to nie tylko ich wybór, może oni inaczej nie umieją, może są skazani na życie, w którym inni ludzie stanowią tylko elementy krajobrazu, ale nie mają dostępu do ich wnętrza, do pozytywnych emocji. A jeżeli kiedyś bariery pękają i ktoś wkracza do świata samotnego „ja”, to stanowi tam zagrożenie i powoduje raczej odruch ucieczki niż akceptacji nowej sytuacji. Bardzo jestem wdzięczny Urszuli Antoniak, że stworzyła dzieło poruszające takie problemy. Odejście od sztampy filmu akcji umożliwiło widzowi spokojny namysł, objęcie empatią bohaterów tych zmagań.

    Ważną rolę w recepcji filmu odgrywają krajobrazy – górzyste, wietrzne, nadmorskie. Są przepiękne, ale puste. Bez ludzi są uosobieniem chłodu, pociągają, ale i zarazem niepokoją. Żyjąc w takim otoczeniu człowiek jest bardziej sam, niż gdziekolwiek indziej. Ta pusta przyroda umożliwia człowiekowi przeżycie, jest bardzo impresyjna, ale też otula go nieuchwytnym, trudnym do pokonania splinem. Dla mnie te krajobrazy mają też walor osobisty, bo przypominają piękną podróż po Irlandii i zadumę, jak trudno było żyć tubylcom w takich warunkach. Zwiedzałem tamte tereny w pogodzie lekko sztormowej, tym bardziej skłaniającej do egzystencjalnych refleksji. Wraz z Nic osobistego to wszystko powróciło…

    Lotte Verbeek

    Dziewczynę wędrującą po irlandzkich pustkowiach gra Lotte Verbeek i robi to doskonale. Po prostu jest sobą, tak jakby nic nie musiała grać, jakby była naturszczykiem obsadzonym w roli samego siebie. Grający Martina Stephen Rea jest w pierwszym odbiorze mniej przekonujący, ale to on zostaje w pamięci na dłużej, jest bardziej charakterystyczny, poza tym jak się zastanowić, to on jest głównym bohaterem opowieści. Aktorstwo jest dużym plusem tego filmu.

    W swojej kategorii film zasługuje na notę 9/10 i polecam go bardzo wszystkim ceniącym spokojną refleksję, a zwłaszcza samotnikom ku zadumie.

    Nic osobistego, reż. Urszula Antoniak, Holandia, Irlandia 2009, polska premiera kwiecień 2010.

  • Książki

    Sándor Márai, Dzienniki i Magia

    Sandor Marai, Dzienniki, recenzja, okładkaO Dziennikach Máraia, po morzu wylanego na ich temat atramentu, trudno napisać w recenzji coś odkrywczego. Skromnie zadaję sobie tylko pytanie, co mnie osobiście w nich zafascynowało, uwiodło? Na pewno nie warstwa literacka, jakby jej nie rozumieć. Nie jest ona nowatorska, a solidnych perfekcjonistów jest dość dużo. Chyba także nie warstwa poznawcza, intelektualna, bo nie było w nich dużo rzeczy, których bym się dopiero dowiedział, ani jakiś zaskakujących rozstrzygnięć. Co zatem spowodowało, że czytałem Dzienniki z przyjemnością pomieszaną z determinacją, bo lektura nie była lekka?

    Po zastanowieniu odpowiadam – na pewno była to chęć obcowania z przyzwoitym człowiekiem. Márai wyzierający ze stron Dzienników jawi się, jako człowiek o stałych, niewzruszonych poglądach, nie dający się uwodzić polityce, ale też nie podążający za modą ani za jakąkolwiek poprawnością. Tworzy własny świat wartości i jest mu wierny. Powściągliwie pisze o swoich osobistych kłopotach, a raczej uczciwie powiedzmy, nie pisze o nich wcale, domyślamy się tylko ich istnienia, jako atrybutu niezamożnego, przymusowego tułactwa.

    Márai tworzy swoje dzieła na przekór okolicznościom, często utrudniającym pracę pisarza. Nigdy się nie skarży, ale i tak czujemy, jakiej niezłomności wymaga wierność swojemu powołaniu literata. Ta niewzruszona stałość wzbudza nie tylko sympatię, nie tylko szacunek, ale i chęć, żeby za pośrednictwem Dzienników pouczestniczyć w intelektualnym życiu pisarza. Przyznaję, była to przygoda na prawdę fascynująca.

    Sandor Marai, Magia, recenzja, okładkaPoszedłem krok dalej i sięgnąłem do innych dzieł Máraia. Wybrałem Magię szukając czegoś, co wprowadzałoby trochę nastroju metafizyki. Wcześniej czytałem Wyznania patrycjusza i przypuszczałem, że wzbogacanie prostej narracji zdecydowanie wyjdzie tej literaturze na zdrowie. Przypuszczenia się sprawdziły i Magia okazała się ciekawsza od poprzedniej lektury. Na książkę składa się trzydzieści kilka opowiadań o prostej fabule, ale kończących się czymś dziwnym, jakąś nietypową pointą, obserwacją pokazującą, że w ludzkiej egzystencji kryją się obszary trudne do zrozumienia i wytłumaczenia, że pod powierzchnią zwykłych pozornie zdarzeń jest jeszcze coś i to coś jest niezauważalne, ale istnieje na pewno. Sporo z tych opowiadań stawia pytania niebanalne i pozostawia człowieka w zadumie. Kilka z nich jest na prawdę klasy światowej. Wybrane utwory były wcześniej czytane przez samego pisarza w cotygodniowej audycji Węgierskiego Radia.

    Odświeżyłem sobie pamięć i powtórnie przeczytałem również Występ gościnny w Bolzano poświęcony epizodowi z życia Giacomo Cassanovy. Wszystko to razem skłania mnie do pewnego podsumowania twórczości Máraia. Z trzech przeczytanych książek najsłabiej wypadają Wyznania patrycjusza i ich lektury nie polecam. To powieść autobiograficzna, ciekawa jako dokument epoki, ale niemiłosiernie rozwleczona. Występ gościnny w Bolzano i Magia prezentują zacznie wyższy poziom. To literatura bardzo solidna, przemyślana i konsekwentna. Z Dzienników wyłania się postać pisarza oddanego swojej twórczości, której wręcz podporządkowuje swoje życie. Książki Máraia potwierdzają takie nastawienie autora (nie krygował się w Dziennikach), czuć w nich sumienność pisarza, który dopracowuje szczegóły, wnikliwie planuje konstrukcję dzieła, panuje nad postaciami. Nic tu nie ma przypadkowego. Podoba mi się i taka literatura, i ten sposób uprawiania zawodu. Ale jednocześnie tej literaturze czegoś brak, nie ma ona tego tajemniczego powabu wciągającego czytelnika, przykuwającego uwagę. Wydaje mi się, a piszę to z ciężkim sercem, że Márai to taki literacki Salieri – bardzo dobrze wie, jak pisać, wkłada w to mnóstwo zaangażowania, ale na końcu jego dziełom brakuje błysku, tego czegoś, co powoduje, że jedne książki uważamy za genialne, a inne za jedynie bardzo solidne. A na koniec przychodzi taki fircyk Mozart i od niechcenia wszystko napisze lepiej.

    Podsumowując: Dzienniki 10/10, Magia 8/10, Występ gościnny w Bolzano 8/10, Wyznania patrycjusza 5/10.

    Sándor Márai, Dzienniki (wyd. V) Czytelnik 2009, Sándor Márai, Magia, Czytelnik 2008

  • Książki

    Krzysztof Varga, Gulasz z turula

    Krzysztof Varga snuje swoją opowieść o istocie madziarskości w sposób zachwycający. Wędruje od miasta do miasta, od knajpki do knajpki, widzi rzeczy, które umykają wzrokowi turystów znad Wisły, ale które też nie są ostro widziane przez samych Węgrów. Krzysztof jest Polakiem a Varga Węgrem, co daje mu szczególna perspektywę w oglądaniu rzeczywistości.

    Książkę połknąłem za jednym podejściem, pod koniec z premedytacją przerywając lekturę, aby starczyło na dłużej. Nieustannie przypominały mi się moje własne peregrynacje po Budzie i Peszcie, po kąpielisku Széchenyi, po łaźniach Gellérta, po katedrze w Esztergom (lub piękniej po polsku, w Ostrzychomiu). Zazdrościłem, że nie poznałem tych winiarni, restauracyjek i niektórych specjałów węgierskiej kuchni. Może kiedyś ruszę szlakiem Vargi?

    W trakcie lektury jednak wielokrotnie zapalały mi się czerwone lampki, nieuchronnie sygnalizujące, że z czymś nie zgadzam, a nawet więcej, że poglądy Vargi mi się nie podobają, wręcz niekiedy irytują.

    Turul to taka madziarska odmiana orła. Czy ktokolwiek z Polaków czułby się zadowolony, jeśli jakiś obcokrajowiec, nawet z polskimi korzeniami, napisałby książkę Bigos z orła białego, a w środku znajdowałyby się rozdziały: Schabowy z Chrobrego, Potrawka z Piłsudskiego i Rosół z Wałęsy. Trzeba przyznać, że to dość szczególna maniera. Ja przynajmniej czułem się zażenowany i zniesmaczony czytając takie tytuły. Różne osoby mają różne poczucie kultury literackiej i każdy musi sam rozstrzygnąć, co o tym koncepcie myśleć.

    Węgry są ogarnięte powszechnie występującą melancholią. Po naddunajskich równinach snuje się splin wciskający się we wszystkie szczeliny i przywodzący do samobójstw, zacznie częściej występujących tu niż gdziekolwiek indziej na świecie. Jakie by nie były jego pierwotne przyczyny, to jedno ze źródeł pochodzi z okresu tuż po pierwszej wojnie światowej, kiedy Korona św. Stefana została dramatycznie okrojona i z wielkiego narodu pozostał tylko państwowy kadłubek, a połowa Madziarów znalazła się poza granicami nowego państwa. Siedmiogród przyłączono do Rumunii, kawałki Vojvodiny do Jugosławii, Górne Węgry do Słowacji. Wielkość została utracona, duma nadszarpnięta, pozostał gigantyczny kac. Traktat w Trianon, który sankcjonował owe podziały jest najczarniejszą kartą w nowożytnej historii Węgier. Ja dobrze rozumiem braci Węgrów, współodczuwam z nimi klęskę, podzielam poczucie, że Wielkie Węgry, to także te poza granicami państwa węgierskiego. Ku mojemu zdumieniu Varga tego nie rozumie i patrzy na odwoływanie się do idei Wielkich Węgier, jak na jakowyś skansen, dziwaczny przeżytek, widzi jego przejawy w kontekście kultury bazarowej, grafomańskiej, być może śmiesznej, gdyby nie żałosnej. Stąd być może ten gulasz z turula. Tym bardziej mnie to zniesmacza.

    Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdybyśmy po drugiej wojnie stracili kresy wschodnie, a nie weszli w posiadanie „ziem odzyskanych”. Wyobraźmy sobie Polskę bez Wilna i Lwowa, ale też bez Opola, Wrocławia, Szczecina, Gdańska i Olsztyna, a być może bez Białegostoku (prawosławni do Białorusi), Przemyśla (toż to przecież ośrodek ukraiński), Cieszyna (oj Czesi by się ucieszyli) i Tatr (mają Słowacy większość, to mogą mieć całość tych gór). Węgrów właśnie to spotkało. I co w tym dziwnego, że swoich pobratymców w krajach ościennych traktują jak Węgrów tworzących ten sam naród? Nikt tu nie mówi o rewizji granic, chodzi tylko o sentyment i o objęcie troską Madziarów żyjących poza ojczyzną. Ja w tym nie widzę nie tylko nic dziwnego, ale się z Węgrami solidaryzuję i rozumiem, skąd dziś bierze się ich narodowy splin. Vardze mam za złe, że traktuje takie poglądy jak dziwaczny, zapyziały przeżytek. Zresztą z tego rodzaju myślenia bierze sie bardzo niechlubne pozostawienie polskiej mniejszości na wschodzie swojemy własnemu losowi, nawet nie stworzylismy przyzwoitych warunków do repatriacji, a to już dość haniebne. Rzumiem, że Varga bardzo by pochwalił taką Realpolitik.

    Sprzeciw budzi także sposób, w jaki w Gulaszu z turula są przedstawione manifestacje, na których żądano odwołania Gyurcsányego, po ujawnieniu jego sławnej mowy na wewnętrznym spotkaniu aktywistów swojej partii („kłamaliśmy rano i wieczorem, w dzień i w nocy”). Varga był chyba jedynym, który widział w tych manifestacjach wyłącznie nacjonalistyczny folklor i prowincjonalną nieporadność. Na dodatek kobiety uczestniczące w tych wydarzeniach uporczywie nazywa podstarzałymi markietankami, co jest po prostu niegrzeczne i budzi przede wszystkim niesmak. Nie podoba mi się również lekceważąco negatywny ton komentarzy odnoszących się do admirała Horthyego – w moich oczach była to postać wzbudzająca sympatię, a w czasie wojny postawiona przed dramatycznymi wyborami, które nie miały dobrych rozstrzygnięć, ale to temat na osobny esej, tutaj tylko sygnalizuję kolejny punkt niezgody.

    Podsumowując: w sympatycznej, czasem nawet pociągającej formie Varga sprzedaje bardzo wątpliwe treści i bardzo przestrzegam przed uwodzicielskim czarem wędrówek po peszteńskich knajpkach i specjałach kuchni węgierskiej, czarem osłabiającym tak w tym przypadku potrzebny krytycyzm wobec poglądów autora.

    Na pewno jednak wzrosła we mnie chęć wypicia tokaju w winiarni z polskojęzycznym menu, poszwędania się wieczorem po wzgórzu zamkowym, czy zanurzenia nóg w Balatonie.

    Krzysztof Varga, Gulasz z turula, Czarne 2008

  • Książki

    Bambino i Ku słońcu Ingi Iwasiów

    Inga Iwasiów, Bambino, Świat Książki, 2008; Ku słońcu, Świat Książki, 2010

    Są ludzie, których lubimy, są ludzie, których cenimy. Najczęściej te uczucia chodzą ze sobą w parze, ale bywa też inaczej. Kogoś lubimy, ale nie cenimy lub na odwrót, cenimy, ale nie lubimy. Wśród moich znajomych łatwo mogę wskazać pojedyncze osoby, które bardzo szanuję, ale nie specjalnie lubię i takie, które bardzo lubię, choć wiem, że wielkich zalet nie mają. Z panią Ingą Iwasiów jest podobnie, a dokładniej z jej książkami. Bardzo je szanuję, ale nie specjalnie lubię.

    Krytycy literaccy narzekają, że nasza literatura współczesna nie daje syntezy ostatnich doświadczeń polskiego społeczeństwa, nie rysuje szerokiej perspektywy, nie ma cech epopei, brak jej chęci do bardziej całościowego podsumowania wydarzeń lat ostatnich. Zamiast tego twórcy szukają ujęć psychologicznych, koncentrują się na losach jednostek, czasem dobrze prześwietlonych i zarazem fascynujących, ale szerokości spojrzenia – brak. Na tym tle Inga Iwasiów wyrasta na wielką damę literatury polskiej. Postacie w jej książkach są psychologicznie pogłębione, przemyślane i oryginalne, ale jednocześnie w pewnym sensie typowe. Czytamy o nich, przejmujemy się ich losami, ale widzimy w nich odbicie całego społeczeństwa, zwłaszcza tej części z Ziem Odzyskanych, gdzie powstał specyficzny mikrokosmos składający się z ludzi z różnych stron, różnych kultur i narodowości. Czy uda im się stworzyć normalne więzi międzyludzkie, zasiedzieć swoje miejsce, odnaleźć swoje własne „ja”, poczuć, że są na właściwym miejscu i to jest ich prawdziwe, docelowe życie? Fenomenalny jest w tym kontekście związek Urszuli i Stefana. Niby wszystko jest w porządku, ale kiedy się okazuje, że ona jest Polką niemieckiego pochodzenia, a on Polakiem, ale o żydowskich korzeniach, to „Historia się o nich upomni” i pomimo, że tak po ludzku nie ma żadnego powodu, aby dopasowani do siebie ludzie musieli się rozstać, to jednak ich związek się rozpada, a żadne z nich własnego szczęścia zbudować już nie potrafi. Walec rozjechał ich życie. Już ten jeden przykład pokazuje, jaką przestrzeń tworzy Iwasiów, jak dużo mówi nam o uwikłaniu w historię, o niemożności oderwania się od korzeni, nawet gdy tak bardzo chciałoby się od nich oderwać. A takich portretów jest w Bambino więcej…

    Drugą cechą, która wzbudza mój szacunek do obu książek Iwasiów jest jej osobność, niezależność od mód. Nie ma tu tych wszystkich wątków, które przelewają się przez literaturę ostatnich lat, tej namolnej poprawności, że jak kobieta – to maltretowana, jak rodzina – to opresyjna, jak homoseksualiści – to łagodni i prześladowani, a najlepiej to wszystko zmieścić w jednej powieści jako danie obowiązkowe i nic to, że czytamy to po raz tysiąc pięćset sześćdziesiąty drugi. W jej powieściach każda osoba ma swoje własne, niepowtarzalne życie, własne troski i porażki, własne niemożności. W jakimś sensie są to ludzie całkiem normalni, ale w jakimś kompletnie specyficzni, inni od innych. Kobiety kochają swoje dzieci, choć nie zawsze umieją, dzieci są dopieszczone, ale często niezrozumiane, mężczyźni to nie tylko brutalni buhaje, choć rzeczywiście mają kłopoty z empatią wobec swoich partnerek. Życie im wszystkim układa się źle, ale nie według powszechnie obowiązującej jedynie słusznej kliszy. To wystarcza, abym zaliczył Ingę Iwasiów do grupy pisarzy najwybitniejszych. Istotą literatury jest jej niezależność, zamiast przyłączania się do tabunu biegnącego w tym samym kierunku.

    W Ku słońcu już tak dobrze nie jest. Jeden wątek łączący się z poprawnością polityczną brzmi fałszywie. Pojawia się w tej książce kilka osób zaangażowanych w badanie historii najnowszej łącznie z występującym w niej aspektem agenturalnym. Nieustannie czytamy przy tej okazji o manii prześladowczej, ferowaniu wyroków, a nawet o tym, że młodzi naukowcy, którzy sami nie dostali się w tryby systemu nie mają prawa do samodzielnych ocen. To już jest absurd ewidentny z poziomu telewizyjnych połajanek polityków. O powstaniu warszawskim mogą się wypowiadać tylko uczestnicy, o łagrach tylko mogą pisać tylko więźniowie, a o współpracy z SB tylko prześladowani, to wydaje się sugerować Iwasiów. To są poglądy niegodne intelektualistki i samodzielnej badaczki, zwłaszcza że wyraźnie w tym przypadku pachnie przyłączeniem się do stada hulającego w masmediach, tyle że ci harcownicy najczęściej mają w tym interes polityczny lub biznesowy. Ale traktuję tę jedną wpadkę jako wyjątek od reguły niezależności w sądach, rozważania racji, a nie szermowania osądami.

    Jak jest tak dobrze, a nawet genialnie, to dlaczego napisałem, że nie bardzo te książki lubię, skoro powinienem? Pani Iwasiów jest pisarką wybitną i wymyśliła sobie, że jako taka musi mieć swój specyficzny styl i oczywiście jej się to udało. Pisze krótkim zdaniami, nie zawsze układającymi się w logiczny ciąg, raczej to odbiorca musi te punktowe, pojedyncze sygnały scalić i zbudować z nich samemu narrację. Nietrudno zrozumieć, że łatwo się tego nie czyta. Na dodatek obie książki bardzo powoli nabierają rozpędu i dopiero w okolicach 150. strony robi się ciekawie i losy bohaterów zaczynają nas przejmować, ale do tego czasu pozostaje trwać w nadziei i czekać aż coś się zacznie w końcu dziać. Kto wykaże się cierpliwością i przebrnie przez wstępy i zawiązanie akcji, ten dostanie nagrodę. Powstaje tylko pytanie, czemu ma służyć ten tor przeszkód.

    Ja osobiście proszę Panią Ingę Iwasiów, aby następne książki były tworzone z myślą o komforcie czytelników, a nie tylko o teoriach literackich. To, co autorka ma do powiedzenia, jest na tyle ciekawe i inspirujące, że warto, aby było opakowane w znacznie lepszą formę. Na pewno pomoże to tym książkom i poszerzy krąg ich odbiorców.

    Ocena nie może być jednoznaczna. Za wizję świata, za diagnozę społeczną, za empatię wobec swoich bohaterów 10/10, za formułę i kształt literacki 7/10, co daje w sumie 9/10.

    Na koniec jednak się przyznam, że książki i autorkę mimo wszystko polubiłem.

  • Książki

    Raspail. Pierścień rybaka i Sire

    Raspail jest fenomenem na scenie literackiej. Płynie pod prąd wszelkich poprawności politycznych i religijnych. Zawołany monarchista, konserwatysta, zwolennik tradycjo- nalistycznego skrzydła w Kościele, myślę, że bp Lefebvre był mu bliski.

    W polskich warunkach to nie jest najlepsza rekomendacja dla twórcy, ale to właśnie on napisał jedną z najlepszych książek, jakie powstały w zasięgu oddziaływania kultury katolickiej, a mianowicie Pierścień rybaka, czyli fascynującą historię alternatywnej linii papieży trwającej od czasów niewoli awiniońskiej aż po czasy współczesne. Przepiękna książka o wierności, pokornej trwałości, zakończona całkiem zaskakującym finałem. Okazuje się, że prawdziwa historia Kościoła jest dużo bardziej frapująca niż wysilone demaskacje, pisane przez ludzi wykorzystujących jedynie komercyjnie ową historię, ale niestety pozbawionych lepszej w niej orientacji (vide Dan Brown). Pierścień rybaka to lektura konieczna dla wszystkich, którzy mają choć trochę smaku do literatury tego kręgu kulturowego, spokojnie przyznaje 10/10. Znam kilka osób, które po przeczytaniu tej książki kupują i czytają wszystko, co Raspail napisał, a wydawcy ochoczo ułatwiają im realizację tej pasji dostarczając kolejne książki w całych kompletach.

    Po dłuższej przerwie i ja zapragnąłem do Raspaila powrócić i zacząłem od książki Sire, która jest opowieścią o współczesnej koronacji nowego króla Francji, co chociaż symbolicznie oznaczało by przywrócenie w tym kraju monarchii. U progu XXI wieku, kiedy nikt już nie traktuje poważnie idei monarchistycznej, pomysł osadzenia na tronie potomka Bourbonów wydaje się równie egzotyczny, co śmieszny. Okazuje się, że jednak nie do końca. Wiele poważnych osobistości sprzyja temu pomysłowi, a tajna policja zlaicyzowanej republiki usiłuje podjąć zdecydowaną kontrakcję. Tej nocy, kiedy osiemnastoletni Filip de Bourbon dociera do katedry w Reims, w której przez wieki koronowano francuskich monarchów nie śpi pogrążony w modlitwie Ojciec Święty, ani kardynał przybyły ze szkockiej wyspy Iona, ani pewien zakonnik z Domu św. Atanazego, siedziby tajnych służb Watykanu, ani francuski minister spraw wewnętrznych, ani fanatyczny komisarz policji, ani jeden z najbogatszych biznesmenów we Francji.

    Trzeba jedna przyznać, że Sire to nie ta sama klasa, co Pierścień rybaka. Spór monarchistyczny jest bardzo odległy od polskich dyskusji nad ideami ustrojowymi, tym niemniej książka jest interesująca, łatwa w odbiorze, jednostronność autora nie przybiera postaci drażniącej, a kilka fragmentów jest naprawdę frapujących – jak ten o historii świętej ampułki z olejem, którym namaszczani byli królowie Francji od Chlodwiga (!) począwszy lub ten o przeniesieniu w rewolucyjnym szale zwłok wszystkich członków domu panującego pochowanych w katedrze w Saint Denis do wspólnej mogiły, czy dokładniej powiedziawszy do anonimowego dołu. Podsumowując: rzecz warta przeczytania, oryginalna, wciągająca, choć sam temat nieco egzotyczny. Zaliczam do sił sensu za determinację w poruszaniu tematów politycznie niepoprawnych, ocena 7/10

    Trzecia przeczytana książka Raspaila to Król zza morza. O niej nic dobrego powiedzieć się nie da – to utrzymane w tonie eseistycznym luźne refleksje nad ideą monarchistyczną, ale niestety namolne i kompletnie chaotyczne. Stanowczo odradzam, doszedłem do połowy i poniechałem wysiłku dalszego zmagania się z tekstem.

    Jean Raspail, Pierścień rybaka, Klub Książki Katolickiej 2005, 2008; Jean Raspail, Sire, Klub Książki Katolickiej 2006; Jean Raspail, Król zza morza, Klub Książki Katolickiej 2008