• Teatr

    Merlin w Laboratorium Dramatu

    Merlin – inna historia, reż. Ondrej Spišák, Laboratorium Dramatu

    Merlin, syn Szatana oddany w służbę Bogu, postanawia stworzyć w Brytanii królestwo doskonałe. Władcą zostaje Artur, który powołuje Zakon Okrągłego Stołu – na znak równości wszystkich rycerzy, którzy przy nim zasiądą. Warunkiem powstania królestwa idealnego jest jednak znalezienie świętego Graala. Siedmiu rycerzy wyrusza w świat, pokonuje bestie i uwalnia „panny nagie i bezbronne” ale Świętego Graala nie znajdują. Wracają do zamku Camelot i kierują kopie przeciw sobie. Brytania spływa krwią. Dlaczego idea Okrągłego Stołu musiała lec w gruzach? Czy los Brytanii to los każdego „państwa idealnego”?

    Merlin – inna historia Tadeusza Słobodzianka jest przypowieścią o zdradzonym przymierzu i upadku wiary w powszechną szczęśliwość. Można w tym spektaklu zobaczyć refleksję nad zasadami absolutnymi, można alegorię do polskiego snu o wolności, który tak pięknie rozpoczął się w 1989 roku i tak niepięknie kończy się na naszych oczach.

    Przede wszystkim jest to jednak sporo dobrego teatru, zajmującego, oryginalnego, zadziwiającego formą – z jednej strony nowoczesną, a z drugiej jak najbardziej tradycyjną. Okazuje się to możliwe. Jak w przedstawieniach ludowych czy baśniach dla dzieci, frazy się powtarzają, a zmienia się tylko rycerz, którego opowieść dotyczy. Dla niektórych widzów może to jednak być nużące. Podobnie nie każdemu muszą się podobać gesty aktorów imitujące zachowania seksualne.

    Reżyser nie szokuje gigantycznymi instalacjami czy prowokacyjną scenografią, to aktorzy stwarzają ten mityczny świat i aktorstwo właśnie jest jedną z najmocniejszych stron tego przedstawienia.

    Bardzo polecam zainteresowanym tą tematyką i oryginalną dramaturgią. W mojej opinii 7/10.

  • Książki

    „Cesarz” Kapuścińskiego

    Upojna lektura. Po biografii Domosławskiego wiemy wystarczająco dużo o brakach faktograficznych prac Kapuścińskiego. A jednak książka napisana w zupełnie innej epoce broni się bardzo dobrze, tyle tylko, że nie jako reportaż, ale literatura oparta na faktach, choć ciągle literatura. Krótko mówiąc faction, jak zręcznie wymyślili Anglicy na określenie twórczości lokującej się pomiędzy fiction a non fiction.

    Książka ma postać rozmów z byłymi dworzanami (dworakami) cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Powstaje z nich całokształt obyczajów sprawowania władzy w tym afrykańskim kraju. A rozmówcy byli doprawdy interesujący, na przykład „poduszkowy”, czyli służący odpowiedzialny za podawanie cesarzowi poduszki, na której władca opierał nogi podczas zasiadania na tronie („nasz pan niewielkiego był wzrostu”). Widzimy panoramę walk pałacowych koterii, wzlotów i upadków urzędników, korupcji, reform, buntów, ale przede wszystkim zdumiewającego mechanizmu sprawowania władzy; wydaje się, że władzy samej dla siebie, gdzie jedynym celem, było jej utrzymanie i sprawowanie po wieki wieków. Skąd my to znamy?

    Przy okazji mnóstwo wspomnień z pierwszej lektury jeszcze w czasach zapyziałego socjalizmu, kiedy wszyscy odbierali Cesarza, jako alegorię do stylu dworskiego późnego Gierka. Poza tym wróciło przed oczy fenomenalne przedstawienie w Teatrze Powszechnym, przerywane hucznymi brawami, kiedy tylko publiczność odczytywała aktualną aluzję polityczną. Dzisiaj wiemy na pewno, że żadne odniesienia polityczne do polskiej sytuacji nie były zamysłem Kapuścińskiego. Jego dzieło żyło jednak własnym życiem, a obyczaje realnego socjalizmu, jako żywo przypominały dworskie rytuały i ceremoniał piastowania rządów w Etiopii.

    Minęły epoki, skończył się jedynie słuszny ustrój, zmarł Kapuściński, jego twórczość poddano krytycznej analizie, a „Cesarz” jest ciągle żywotny i fascynuje kolejne pokolenia. To właśnie jest najlepsze posumowanie jego wielkości. Klasykę trudno oceniać, ale niech stanie się zadość tradycji – 9/10.

    Ryszard Kapuściński, Cesarz, Czytelnik 2009, Wydanie XXII

  • Książki

    „Cesarz” Kapuścińskiego

    Upojna lektura. Po biografii Domosławskiego wiemy wystarczająco dużo o brakach faktograficznych prac Kapuścińskiego. A jednak książka napisana w zupełnie innej epoce broni się bardzo dobrze, tyle tylko, że nie jako reportaż, ale literatura oparta na faktach, choć ciągle literatura. Krótko mówiąc faction, jak zręcznie wymyślili Anglicy na określenie twórczości lokującej się pomiędzy fiction a non fiction.

    Książka ma postać rozmów z byłymi dworzanami (dworakami) cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Powstaje z nich całokształt obyczajów sprawowania władzy w tym afrykańskim kraju. A rozmówcy byli doprawdy interesujący, na przykład „poduszkowy”, czyli służący odpowiedzialny za podawanie cesarzowi poduszki, na której władca opierał nogi podczas zasiadania na tronie („nasz pan niewielkiego był wzrostu”). Widzimy panoramę walk pałacowych koterii, wzlotów i upadków urzędników, korupcji, reform, buntów, ale przede wszystkim zdumiewającego mechanizmu sprawowania władzy; wydaje się, że władzy samej dla siebie, gdzie jedynym celem, było jej utrzymanie i sprawowanie po wieki wieków. Skąd my to znamy?

    Przy okazji mnóstwo wspomnień z pierwszej lektury jeszcze w czasach zapyziałego socjalizmu, kiedy wszyscy odbierali Cesarza, jako alegorię do stylu dworskiego późnego Gierka. Poza tym wróciło przed oczy fenomenalne przedstawienie w Teatrze Powszechnym, przerywane hucznymi brawami, kiedy tylko publiczność odczytywała aktualną aluzję polityczną. Dzisiaj wiemy na pewno, że żadne odniesienia polityczne do polskiej sytuacji nie były zamysłem Kapuścińskiego. Jego dzieło żyło jednak własnym życiem, a obyczaje realnego socjalizmu, jako żywo przypominały dworskie rytuały i ceremoniał piastowania rządów w Etiopii.

    Minęły epoki, skończył się jedynie słuszny ustrój, zmarł Kapuściński, jego twórczość poddano krytycznej analizie, a „Cesarz” jest ciągle żywotny i fascynuje kolejne pokolenia. To właśnie jest najlepsze posumowanie jego wielkości. Klasykę trudno oceniać, ale niech stanie się zadość tradycji – 9/10.

    Ryszard Kapuściński, Cesarz, Czytelnik 2009, Wydanie XXII

  • Militaria

    Technika wojsk łączności w II RP

    Zbigniew Wiśniewski, Szkolnictwo, nauka i technika wojsk łączności w latach 1921-1939, OW Ajaks, Pruszków 2000 (t. 3 historii wojsk łączności w okresie międzywojennym) 

    Praca solidna, informacyjnie bez zastrzeżeń. Wątpliwości budzi tylko nikły stopień sproblematyzowania poruszanych zagadnień. Ograniczając się do techniki łącznościowej – nie wystarczy opisać sprzętu, jakim posługiwało się wojsko polskie w 1939 roku, rutynowo utyskując, że był względnie nowoczesny, ale było go za mało, trzeba do tego dołożyć, czy był on wystarczający do strategii i planów użycia łączności w zbliżającej się wojnie. Czy był sens angażować duże środki w nowe radiostacje dalekiego zasięgu, w sytuacji, gdy Wódz Naczelny był przeciwnikiem komunikowania się drogą radiową, ze względu na możliwość ujawnienia informacji tajnych (ale to wiemy z innych źródeł), czy w związku z tym przygotowano stosowne procedury szyfrowe?

    Kampania wrześniowa nie jest tematem tej książki, ale chociaż bez skrótowego komentarza jak sprzęt sprawdził się w warunkach bojowych, nie sposób go ocenić; podobnie nie wiadomo, czy zasady szkolenia kadr łączności sprawdziły się w podczas wojny, czy nie. Takich informacji nie można pomijać.

    Żenujący jest poziom redakcyjny książki. Od różnych błędów aż się w niej roi. Poprzestanę na jednym z bardziej kompromitujących wydawcę: podpis pod jednym ze zdjęć lokalizuje postać na nim występującą, jako pułkownika Heliodora Kopę, podczas gdy wiadomo, że chodzi o dowódcę wojsk łączności płk. Heliodora Cepę, którego wszyscy znają i kojarzą, co najmniej z racji na oryginalnie brzmienie imienia i nazwiska, o funkcji kluczowej dla książki nawet nie wspomnę.

    Wskazane cechy tej książki powodują, że jest ona adresowana do wąskiego kręgu naukowców i dobrze zorientowanych pasjonatów, inni powinni trzymać się od niej z daleka, bo i tak poza szczegółami niczego się z niej nie dowiedzą.

  • Książki

    Krwawy południk

    Czyste zło. Czy coś takiego istnieje? Cormac McCarthy zapewnia nas, że istnieje, a na dowód przedstawia jego opis. To chyba najlepsze podsumowanie jego książki.

    Grupa typów spod ciemnej gwiazdy pustoszy gdzieś w połowie XIX wieku pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Początkowo działa na zlecenie lokalnej administracji meksykańskiej. Jako łowcy skalpów, walczący z równie przerażającymi barbarzyńskimi Indianami; szybko jednak zostają wyjęci spod prawa i sami stają się przedmiotem polowania. Ilość zła, jakie wyrządzają, jest przeogromna. Nie mają żadnych oporów moralnych, zabijają wszystko, co się rusza, grabią i palą, a na koniec zabijają się nawzajem. Zapiera dech w piersiach, kiedy widzimy, jak łatwo przychodzi im wymordować całą wieś – ludzkie życie nic tu znaczy, kobiety, dzieci, oseski giną tak samo jak walczący mężczyźni. Widzimy świat kompletnie pozbawiony etyki, w którym nie istnieją żadne wartości. Normalnego człowieka ta rzeczywistość musi przerażać.

    McCarthy odniósł kolosalny sukces, bo udało mu się stworzyć świat jednocześnie bardzo realistyczny, jak w opowieści historycznej, a z drugiej czysto kreacyjny, bo przedstawił zachowania ludzkie w czystym modelu, bez kompromisu z realiami i uwarunkowaniami. Myślę, że stało się tak dlatego, że cały kontekst wydarzeń, tło społeczne, krajobraz a nawet botanikę, autor opisał z pieczołowitą dokładnością. Wyobrażam sobie, ile czasu musiał poświęcić na studia historyczne (i nie tylko), aby w efekcie napisać książkę tak obfitującą we wszelkie szczegóły. Główne postacie są bardzo dobrze zakorzenione w tym tle, każda z nich ma swoją wiarygodną historię, zachowane zostało prawdopodobieństwo psychologiczne postaci. Jednocześnie całość jest jakby odrealniona, bo czujemy, że taki świat nie mógłby zaistnieć. A może się mylimy, może wszystko jest możliwe i myli nas tylko nasze poznanie zakorzenione przecież w doświadczeniu, które wyklucza takie przypadki. Na tym polega czar McCarthy’ego, że nie do końca wiemy, co o tym myśleć, ale jedno jest pewne, pozostajemy przejęci trwogą, a to jest przecież jednym z sensów literatury.

    W stanie niepewności pozostajemy jeszcze z jednego powodu. Otóż autor ogranicza się do opisu wydarzeń, faktów, ale tylko faktów. Nie mamy wglądu w to, co owi ludzie sobie myśleli, jakie mieli intencje, oczekiwania; to literatura czysto behawioralna, bez żadnej psychologii. Widzimy toczące wydarzenia, często przerażające, ale nie czujemy żadnego uzasadnienia, mamy ograniczoną empatię. W pewnym sensie przynależymy do ofiar… tego typu literatury. Oglądamy, ze wszelkimi szczegółami rzeczywistość, której nie mamy szansy zrozumieć ani uzasadnić, co powoduje, że przytłacza nas ona w dwójnasób.

    Banda Glantona rzeczywiście istniała. Właśnie zakończyła się wojna amerykańsko-meksykańska zakończona przyłączeniem Teksasu do USA, ale też spustoszeniem owego spornego terytorium. Obszary pogranicza były kompletnie dzikie, poza cywilizacją, strukturami administracyjnymi i sądowymi. Ciągnęli tam zarówno osadnicy w poszukiwaniu lepszego życia, jak wszelkiej maści wyrzutki społeczne wyślizgujące się od jakiejkolwiek jurysdykcji prawnej, a wszyscy oni byli wystawieni na łup dzikich i okrutnych Apaczy. Ale czy to coś tłumaczy, czy wyjaśnia powstanie tej kumulacji zła, czy potwierdza, że to wszystko było „naprawdę”, że było możliwe? W książce przywódcą tej hałastry, ponad Glantonem, był sędzia Holden. Olbrzym o demonicznym usposobieniu, sadysta, ale jednocześnie badacz flory, znawca minerałów, filozof upatrujący szczególną wartość w wojnie i powszechnym zniszczeniu. Motor napędowy toczącego się walca unicestwiającego wszystko na swojej drodze. Nie może być wątpliwości, to diabeł wcielony, upostaciowione zło. Tacy też normalnie chodzą między nami? A może to tylko jedna wielka przenośnia? I w to właśnie chcę wierzyć. 

    Cormac McCarthy, Krwawy południk, WL Kraków 2010

  • Film

    Pożegnania

    Bardzo głęboki film, dający do myślenia. Wiolonczelista Daigo Kobayashi grający w tokijskiej orkiestrze, dowiaduje się o rozwiązaniu swojego zespołu. Nagłe bezrobocie powoduje podjęcie decyzji o powrocie, wraz z żoną, do rodzinnej miejscowości. Po przeprowadzce Daigo rozgląda się za nowym zatrudnieniem. Odpowiada na anons o pracę, jak mu się wydaje, w agencji turystycznej, okazuje się jednak, iż chodzi o posadę w zakładzie pogrzebowym. Znalezione w ogłoszeniu słowo „okuribito” oznacza bowiem zarówno osobę odprowadzającą kogoś na pociąg, jak i na tamten świat. Z braku innych możliwości, Kobayashi przyjmuję ofertę. Od tego momentu staje się osobą składającą zwłoki do trumny. Obcując na co dzień ze śmiercią były wiolonczelista na nowo odkrywa piękno życia.

    Rytuał pogrzebowy w Japonii zakłada, że to w obecności rodziny przygotowuje się zmarłych na ostatnia drogę. Jest to rzecz specyficznie japońska, taki szczególny sposób obchodzenia się z ciałem zmarłego, z szacunkiem, uprzejmie, z taką łagodnością i szczególną uwagą na każdy drobny szczegół tej ceremonii – mówił reżyser w wywiadzie udzielonym portalowi stopklatka.pl.

    Kobayashi odnajduje głębszy sens w tej pielęgnacji ciał zmarłych. Po jego zabiegach są oni ładniejsi, a przez to może i wydają się lepsi, niż byli za życia. Ich rodziny uczestniczące w ceremonii widzą w nich dobro i piękno. Łatwiej w takich okolicznościach przebaczać minione grzechy i żegnać się ze zmarłymi w atmosferze pojednania. Łzy, wzruszenie i wdzięczność rodzin utwierdzają Kobayashiego w przekonaniu, że słusznie czyni wykonując ten właśnie zawód i wykonując go w sposób jak najbardziej elegancki, delikatny, troskliwy. A przecież jest to zawód objęty, tak jak w Polsce, powszechna dezaprobatą, żeby nie powiedzieć pogardą. Kto ceni grabarza czy pracownika prosektorium na co dzień obcującego z trupami? Otoczenie daje Kobayashiemu odczuć swoją niechęć, ba, jego żona grozi odejściem, jeżeli nie zmieni zawodu. A jednak, mimo rozterek, decyduje się on pozostać w zakładzie pogrzebowym, chyba odkrywając w sobie szczególne powołanie. Przede wszystkim widzi, razem z nami, widzami, jak krzywdzące i stereotypowe są opinie jego bliskich.

    Na marginesie dodam, ze jego determinacja kojarzy mi się z historią Matki Teresy, która rozpoczęła swoją drogę, od zapewnienia godnej śmierci umierającym na ulicy nędzarzom. Daigo zapewniał im godność po śmierci. Ułatwiał rodzinom pożegnanie zmarłego i pozostawienie go w życzliwej pamięci, jako osoby pięknej i godnej szacunku (jak to dalekie od „handlu skórami”).

    Odnalezienie sensu życia, powrót do swojego prawdziwego Ja, to drugie dno tego filmu. Okazuje się, że wierność swoim przekonaniom, swojemu powołaniu daje bardzo dobre skutki, bo dopiero teraz Daigo może wybaczyć i pogodzić się ze swoim ojcem. Dlaczego? Bo jak ktoś nie pojednany sam ze sobą może naprawdę pojednać się z kimś innym? Także żona widząc jego determinację, przygląda się z bliska jego pracy i ona też ostatecznie dostrzega, że tkwi w niej głębszy sens. W relacjach z innymi ludźmi rodzą się przyjaźnie i zrozumienie. A w tle tych wszystkich dobrych wydarzeń znajduje się w gruncie rzeczy zdolność do szukania wartości tam, gdzie inni ich nie widzą oraz niezłomność w obronie tych wartości przed niszczącym wpływem kierującego się uprzedzeniami otoczenia.

    Bardzo głęboki film, który powinien skłaniać – paradoksalnie – bardziej do namysłu nad życiem niż śmiercią. Do tego wspaniała muzyka. Spokojnie 10/10 i nie dziwię się, że film dostał Oskara dla najlepszego filmu zagranicznego.

    Pożegnania, reż. Yojiro Takita, Japonia 2008, w Polsce od stycznia 2010.

  • Książki

    Podejrzenia pana Whichera

    Miałem duże nadzieje. Kryminał oparty na historii realnego śledztwa. Można było się spodziewać, że bez zagrywek rodem z Hollywood. Zawiodłem się jednak srodze.

    Autorka wpadła na ciekawy pomysł, aby narrację dotyczącą morderstwa i śledztwa inkrustować informacjami o zasadach pracy detektywów z połowy XIX wieku, odnośnikami do ówczesnej literatury kryminalnej i do poglądów kryminologicznych panujących w tamtej epoce. W realizacji ów pomysł okazał się kompletnym fiaskiem . Chaos konstrukcyjny i intelektualny jest w tej książce bezbrzeżny. Opis wydarzeń jest przetykany długimi wywodami, a to kiedy i dlaczego powołano stanowisko detektywa, a to kim był prywatnie tytułowy śledczy pan Whicher. Najczęściej jednak jesteśmy raczeni przez autorkę jej luźnymi skojarzeniami z dziełami literatury sensacyjnej owej epoki. Czasami autorka uderza w tony poważne i tłumaczy coś przez odwołanie się do Psychoanalizy Freuda, nic to, że pięćdziesiąt lat późniejszej. Dobiły mnie ostatecznie wszechstronne wynurzenia na temat przeczuć, jakimi kierowali się ówcześni policjanci; pretensjonalne i tylko pozornie związane z przedstawianymi wydarzeniami. Tu lekturę przerwałem (co rzadko mi się zdarza) i niniejszą notkę przerywam również, bo myślę, że szkoda poświęcać więcej czasu gniotowi.

    Książka to dla nikogo – ani dla historyków, ani dla amatorów powieści kryminalnych. Może dla doktorantów z literatury angielskiej XIX wieku. Żal straconych dobrych emocji, ale i bezpowrotnie wydanych 50 złotych. 4/10, a i to tylko za ciekawy pomysł.

    Kate Summerscale, Podejrzenia pana Whichera, W.A.B. Warszawa 2010

  • Książki

    Czekiści

    Czekiści. Organy bezpieczeństwa w europejskich krajach bloku sowieckiego 1944-1989, pod red. Krzysztofa Persaka i Łukasza Kamińskiego, IPN Warszawa 2010.

    Udało się. Trudno w to uwierzyć, ale się udało przygotować całościową i kompletną (!!!) publikację na temat struktur organów bezpieczeństwa we wszystkich krajach socjalistycznych ze Związkiem Sowieckim na czele. Książka zawiera szczegółowe omówienie genezy i wszelkich przekształceń organizacyjnych struktur aparatu bezpieczeństwa w poszczególnych państwach socjalistycznych. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że komuniści wprowadzali w nich ciągłe zmiany organizacyjne, wprost proporcjonalnie do tego, jaką wagę przydawali tajnym służbom. W Związku Sowieckim na przykład stałe dzielenie i łączenie kompetencji pomiędzy NKWD/KGB a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (MWD) powodowało, że naprawdę trudno było zorientować się komu i w jakim zakresie podlegały dane struktury w poszczególnych przekrojach czasowych.

    Oczywiście przy wszystkich komórkach organizacyjnych omówione zostały zadania, jakie im przydzielano, ale także – dodano komentarz co do ustalania priorytetów tych zadań. Do tego dołączone są dane o obsadzie personalnej poszczególnych komórek, w tym, co ciekawe, zbiorcze dane statystyczne o zasobach kadrowych służb. We wszystkich artykułach osobną uwagę poświęcono zasobom agenturalnym. Rozległość działań służb w tej materii robi wrażenie i daje do myślenia.

    Powstała książka, a raczej księga, ogromna, ponad 600 stron, a w nich około 100 tabel i 20 diagramów. Żeby dać pojęcie o szczegółowości tej pracy, przytoczę tytuły kilku (spośród 22) tabel z artykułu o KGB: Oddziały zbrojne i jednostki specjalne KGB, Członkowie kolegium KGB, Kadry KGB, Wykształcenie kadr, Skład etniczny kadr, Więźniowie łagrów i kolonii karnych, Przyczyny skazań, Wyroki śmierci. I tak dalej kraj po kraju. Taka rozległość tematyczna była możliwa do osiągnięcia tylko dzięki międzynarodowemu zespołowi 15 autorów. Wielkie uznanie należy się redaktorom tomu za zapewnienie spójności i porównywalności danych pomiędzy wszystkimi artykułami, a IPN za podjęcie trudu przygotowania tak monumentalnego dzieła, dodajmy prekursorskiego w skali światowej.

    Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zatem na koniec kilka słów o postulatach na przyszłość. Przydałby się taki tom w odniesieniu do służb wojskowych, zapewne będzie trudniej, ale każda tego typu publikacja będzie ogromnym sukcesem. Warto by było coś napisać o działalności, konkretnych akcjach i grach operacyjnych obu tych służb. Cenną rzeczy były by także przekrojowe ujęcia bardziej szczegółowych tematów, takich jak: agentura i infiltracja społeczeństwa, więźniowie polityczni czy akcje dezinformacyjne.

    Ocena w przypadku tej książki jest formalnością: 10/10.

  • Książki

    Przewodniki i inne pomoce

    Podróżując po Półwyspie Iberyjskim naczytaliśmy się różnych przewodników i naoglądaliśmy wiele albumów, stąd na blogu kulturalnym powinno się chyba znaleźć jakieś podsumowanie tych czytelniczych peregrynacji.

    okładkaPalma pierwszeństwa wśród przewodników należy się serii Podróże z pasję firmowanej przez Global PWN i Rough Guides. Jest to klasyczny przewodnik tekstowy, z małą liczba ilustracji kolorowych, a w zamian za to z planami miast i szczegółowymi planami ważniejszych obiektów. Idealna pomoc dla tych wszystkich, którzy cenią przede wszystkim informacje, dane historyczne, z dziedziny historii sztuki, ale także kultury współczesnej. Blisko tysiąc stron poświeconych Hiszpanii daje w efekcie wyczerpujące kompendium wiedzy o tym kraju. Poza tym przewodnik Global PWN jest przejrzyście skonstruowany, a zatem łatwy w użytkowaniu, poręczny i wygodny. Przy moich potrzebach jest to propozycja bliska ideału, 10/10.

    A tak na marginesie, to marzy się przewodnik artystyczno-architektoniczno-historyczny, w którym nie będę zanudzany zestawieniami hoteli i dróg dojazdowych do dworca kolejowego. W czasach Internetu i Googlemaps to kompletnie zbędny przeżytek. Za to wnosiłbym o rozbudowanie kontekstu tłumaczącego powstanie konkretnego zabytku, a z zakresu informacji współczesnych – o omówienie teatrów w danych mieście (zamiast bazarów). Może kiedyś się doczekam.

    okładkaZdecydowanie słabsza jest seria srebrnych przewodników Pascala. Tom poświęcony Portugalii napisali Polacy. Za podjęcie trudu stworzenia polskiej serii przewodników należy się niewątpliwie uznanie, które będzie miarkowało moją krytykę. W ogóle nie lubię przewodników albumowo-fotograficznych (w odróżnieniu od tekstowo-treściowych), gdzie treść pisana stanowi ledwie 20-30% objętości. Przewodnika używam nie do pooglądania obiektów, kiedy siedzę w fotelu przy kominku, ale przede wszystkim do pobrania z niego kompetentnej i w miarę wyczerpującej informacji o zabytku, przed którym stoję lub stanąć planuję. Ale sądząc z tego, co widuję na półkach Empiku, to razem z moimi potrzebami jestem w mniejszości ledwie tolerowanej. Przy takiej typologii pascalowski przewodnik lokuje się w mainstreamie. Pozostaje tylko zadumać się nad potrzebami moich bliźnich. Nie odmówię sobie jednak przyjemności do wyrażenia opinii o treści tego przewodnika.

    Autorzy mieli ambicję, aby od czasu do czasu umaić informacje jakimś celnym komentarzem. Czasem było to trafne, jak w przypadku Alcobaçy, gdzie w XVIII wieku zakonnicy tak byli rozpasani w nieróbstwie, obżarstwie i uciechach seksualnych, że nie pozostawało nic innego, jak zakon rozwiązać. Niekiedy były to jednak żenujące wynurzenia. Na przykład, skąd autorzy wzięli pomysł, że ogromna skala obiektów była charakterystyczna dla kościołów jezuickich (Coimbra)? Poza tym, nawet w ramach skromnych, ledwie kilkuzdaniowych informacji, zostały kompletnie zaburzone proporcje ważności. Zabytkom, które stanowią najbardziej rozpoznawalny symbol Portugalii (jak Batalha) nie można poświęcać tyle samo miejsca, co drugorzędnym obiektom. Dla mnie tylko 5/10.

    W zakresie malarstwa postanowiłem przyjrzeć się Velazquezowi, jako symbolowi sztuki hiszpańskiej (Goyę, jeszcze bardziej „symbolicznego” dość dobrze poznałem na ogromnej wystawie w Berlinie lat temu kilka). Przeczytałem zatem tomik o Velazquezie, który można było niedawno nabyć z Rzeczpospolitą. Daje on pojęcie jedynie ogólne o mistrzostwie don Diega, co stawia pod znakiem zapytania sam pomysł serii Klasycy sztuki. Pod reprodukcjami obrazów umieszcza się jednozdaniowe podpisy, które laikowi nie bardzo pomogą, a czytelnika bardziej zorientowanego – rozczarują.

    okładkaZ innych pomocy naukowo-turystycznych warto wspomnieć tom serii Wielkie muzea poświęcony Muzeum Prado w Madrycie. Chodząc po nim miałem w ręku te książkę i spisała się znakomicie. Notki o poszczególnych obrazach dawały wystarczającą orientację, aby łatwiej zrozumieć na co patrzę, a jednocześnie były na tyle krótkie, aby bez kłopotu czytać je w muzeum. Velazquez był jednym z wielu omawianych malarzy, ale to tu autorka słusznie spostrzegła, że był on odległym prekursorem impresjonizmu, co można wnosić z tendencji do malowania niekiedy jednym tyko pociągnięciem pędzla, czy pozostawiania detali jakby w szkicu tylko. W tej klasie książek 9/10, polecam.

     

    Hiszpania. Seria Podróże z pasję firmowana przez Global PWN i Rough Guides.
    Sławomir Adamczak, Katarzyna Firlej, Portugalia, Pascal Polska (seria srebrna)
    Lucia Mannini, Muzeum Prado, Wielkie muzea, seria sygnowana przez Rzeczpospolitą.
    Rosa Giorgi, Velazquez. Klasycy sztuki, seria sygnowana przez Rzeczpospolitą.

  • Książki

    Gaudi

    okładkaGaudi zawsze kojarzył mi się z kimś super oryginalnym i dlatego moja wyobraźnia umieszczała go wśród artystycznej bohemy. Okazało się, że nic bardziej błędnego. Był spokojnym, skromnym człowiekiem, a najlepiej świadczą o tym okoliczności jego śmierci.

    Tego dnia, jak zwykle, Gaudi późnym popołudniem udał się na przechadzkę do kościoła św. Filipa Nereusza, aby się tam, też zgodnie ze swym zwyczajem, pomodlić. W drodze potrącił go tramwaj. Stracił przytomność i upadł zalany krwią. Nikt nie rozpoznał w skromnie odzianej postaci sławnego architekta, którego nazwisko było ówcześnie już bardzo dobrze znane i szanowane, ale tylko bardzo nieliczni znali go osobiście. Taksówkarze odmówili odwiezienia do szpitala biednie odzianej osoby upatrując w nim niewypłacalnego nędzarza, zostali za to później surowo ukarani, ale to zupełnie inna historia. W końcu zdjęci litością przechodnie zajęli się ciężko rannym. Osobliwy to koniec życia, jak na jednego z najsławniejszych, o ile nie najsławniejszego, hiszpańskiego architekta. Na pogrzebie towarzyszył mu już tłumy mieszkańców Barcelony.

    Wnętrze Casa BatlóFasada Casa BatlóGaudi zaprojektował sporo budynków mieszkalnych i to jest mniej znana dziedzina jego twórczości, a równie interesująca, jak Sagrada Familia. W pewnym sensie nawet ciekawsza, bo są to dzieła skończone, a Gaudi tworzył projekty integralne, gdzie kluczową wagę miała nie tylko fasada, ale również wnętrza, stolarka, detale. Wszystko to było to było przemyślane i podporządkowane wyraźnej myśli przewodniej. Nie sposób w jednej notce przedstawić całego dorobku Gaudiego, któremu poświęcony jest solidnej wielkości album. Proponuję zobaczyć – w moim mniemaniu najciekawszą – realizację Gaudiego, czyli Casa Batló, a po polsku dom państwa Batló.

    sterczyny przykrywające szyby wentylacyjneFenomenalna fasada (powyżej) pokazuje całe bogactwo wyobraźni Gaudiego. Fasadzie towarzyszą równie oryginalne wnętrza, nie wiem czy w sumie nie ciekawsze niż sama architektura widoczna na zewnątrz. Mnie nieustannie zdumiewa kompleksowość zamysłów Gaudiego. Nie poprzestał na bardzo oryginalnej fasadzie, dołożył do tego (dodajmy niemałym kosztem) bardzo ciekawe sterczyny na dachu i jeszcze uzupełnił o bardzo konsekwentnie, ale też i pięknie zaprojektowaną całą(!) przestrzeń wewnątrz budynku, tak jakby był projektantem wnętrz czy twórcą mebli. Zadbał o wszystkie szczegóły, a przecież nie pracowała dla niego cała pracownia projektowa. Wybitna realizacji pod względem koncepcji i tytaniczna, gdy chodzi o nakład pracy.

    Fasada zachodnia, figura św. Tomasza apostołaNajbardziej rozpoznawalnym dziełem Gaudiego pozostaje kościół Sagrada Familia. Nie jest to katedra, jak często się nim pisze, katedra w Barcelonie to urokliwy stary gotyk. Podobnie nie wszyscy wiedzą, że Sagrada Familia jest ciągle w budowie i do niedawna była to tylko fasada wschodnia i dolny kościół. Zdjęcia wschodniej fasady znają ludzie na całym świecie i to ona zapewne jest odpowiedzialna za wszechświatowe zainteresowanie Gaudim. Długo trwała (i trwa nadal) dyskusja, czy jest sens kontynuować budowę bez mistrza, który nadał jej dotychczasowy styl, czy będzie możliwe udźwignięcie odpowiedzialności za kontynuację tego stylu. Fasada zachodnia miała być bardziej surowa, bo przedstawia tajemnice bolesne (wschodnia prezentowała radosne, stąd ciepła tonacja). Najdelikatniej mówiąc, obejrzenie fasady zachodniej wskazuje, że pytania były zasadne. Moim zdaniem odchodzi ona od dekoracyjnego, finezyjnego stylu Gaudiego. To, że miała być w wyrazie chłodna, a nawet surowa, nie oznacza, że może być brzydka. Bieg wydarzeń wydaje się potwierdzać, że spuścizna Gaudiego jest niemożliwa do uniesienia i kontynuacja zamienia się w wysilone koncepcyjnie, ale w istocie zaprzeczenie istoty jego twórczości. Zamiast finezji – ubóstwo, zamiast wyobraźni – naśladownictwo, zamiast dekoracyjności – surowość. Wydaje mi się, że lepiej było pozostawić niedokończone dzieło Mistrza, niż kontynuować je bez polotu.

    Książka Zerbsta jest doskonała, merytorycznie wyczerpująca, dobrze skonstruowana, bo autorowi udało połączyć się ciągłość narracji dotyczącej biografii i rozwoju twórczość z monograficznym ujęciem poszczególnych realizacji. Dużym plusem są doskonałe fotografie. Jedynym minusem jest brak zdjęć zachodniej fasady, która powstała już po wydaniu książki (powyżej umieściłem własne foto powstałe podczas wizyty w Barcelonie). Z czystym sercem ocena ogólna 9/10.

    Rainer Zerbst, Antoni Gaudi 1852-1926, Taschen 2004.