• Militaria

    Maczkowo – polskie miasto w okupowanych Niemczech

    Andreas Lembeck, Wyzwoleni, ale nie wolni. Polskie miasto w okupowanych Niemczech, Warszawa 2007.

    Można by powiedzieć, że jest praca dla specjalistów historyków, bo porusza wąski temat wywiezionych Polaków, którzy znaleźli się w północnych Niemczech po Drugiej Wojnie. Na dodatek jest to rzetelna naukowo książka, ale przez to może mniej ciekawa dla przeciętnych czytelników. Tak jednak nie jest i to nie tylko z powodu Maczkowa, polskiego miasteczka, które stworzyli żołnierze Dywizji Pancernej gen. Maczka dla swoich rodaków bez dachu nad głową.

    Książkę napisał autor niemiecki i zachował się przyzwoicie wobec poruszanej problematyki. W świadomości niemieckiej, zwłaszcza tej regionalnej, panuje mnóstwo stereotypów, na przykład taki, że oswobodzeni polscy więźniowie dopuszczali się kradzieży i różnych gwałtów na ludności niemieckiej.  Lembeck skutecznie ten mit obala, pokazuje różne manipulacje zarówno administracji niemieckiej jak i alianckich władz okupacyjnych, co powoduje, że książkę czyta się z przyjemnością. Kolejna pozycja podwarzająca steretypy tworzące dookoła Polaków aurę przestępców, brudasów i antysemitów.

    Miejscowość Maczków powstała na miejscu miasteczka Haren, którego ludność została wysiedlona, aby stworzyć możliwość zakwaterowania oswobodzonych z obozów Polaków. Do dziś ludność niemiecka tamtego okręgu kwaśno komentuje to wydarzenie i zadaje pytanie „dlaczego to właśnie my zostaliśmy wysiedleni?”, a Lembeck nie przemilcza tego problemu. Chce się odpowiedzieć: a dlaczego to więźniowie mieli nadal pozostawać w barakach obozowych, jak ich oprawcy mieszkali w willach? Dobrze, że znajdują się Niemcy (jak Lembeck), którzy ten problem rozumieją.

    Z czystym sumieniem klasyfikuję tę książkę do nurtu „siły sensu” (w opozycji do „poprawność i stereotyp”)

  • Militaria

    Wywiad Korpusu Ochrony Pogranicza

    Marek Jabłonowski, Jerzy Prochwicz, Wywiad Korpusu Ochrony Pogranicza 1924-1939, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Warszawa 2003/2004 

    Książka bez istotnej wartości poznawczej. Jedyną jej wartością są załączniki źródłowe i cytaty dokumentów w tekście.

    Autorzy nie podążali za problemami badawczymi, streścili jedynie dane źródłowe, na które natrafili w archiwaliach. A w archiwaliach najczęściej pozostają dane dotyczące struktur organizacyjnych, statystyki i zestawienia. Zatem dowiadujemy się o strukturach i statystykach, ale nie o realnej działalności i znaczeniu opisywanej formacji. Zerowy stopień sproblematyzowania. Szkoda więcej pisać o działalności pozornie naukowej. Nie polecam.

  • Książki

    Orłoś opowiadania

    okładkaKazimierz Orłoś, Bez ciebie nie mogę żyć, Wydawnictwo Literackie 2010 

    Nie miałem ostatnio szczęścia do lektur fascynujących, a zarazem dających do myślenia. Najlepsze książki (jeśli nie liczyć Le Carrego) trafiały się z działu non fiction. I oto trend się przełamał za sprawą wyboru opowiadań Kazimierza Orłosia. Z każdej strony sama przyjemność.

    Wszystkie opowiadania składające się na ten zbiór dotyczą ludzi żyjących wiele kilometrów w bok „od szosy głównej”. To tak zwani prości, biedni ludzie, a ich historię opowiedziane są też po prostu, bez fajerwerków, ale przez to są chyba jeszcze bardziej wzruszające. Orłoś ma szacunek do tych ludzi, nawet jeżeli robią rzeczy głupie. Obdarza ich sympatią i zrozumieniem.

     Nastrój obecny w całej książce wprowadza już pierwsze opowiadanie. Jego bohater jest umysłowo spóźniony, a może tylko niedostosowany do oczekiwań świata zewnętrznego. Żyje na uboczu, mieszka w piwnicy przy szkole, żyje z dorywczych prac, chodzi w niedbałym przyodziewku. Nad rzeką, na łące, pod niebieskim niebem poznaje Zenię, bliźniaczą duszą, też z głową nie bardzo, z widocznym kalectwem, tak jak Józek życzliwą ludziom. Wybucha miłość radośnie skonsumowana. Mimo łatwych do wyobrażenia trudności dochodzi do małżeństwa. Niestety to nie koniec odpowiadania. Zenia spada z drabiny tak nieszczęśliwie, że umiera. Życie Józka wraca do starych kolein, tylko że gorszych, bez nadziei i oczekiwań.

    W tym opowiadaniu można się zakochać i wszystkie pozostałe czytać już w stanie lekkiego zauroczenia. Co mi się właśnie zdarzyło. U Orłosia czuć empatię do swoich bohaterów-nieszczęśników, czuć solidarność z tymi, którym się nie udaje, choć niczym przecież nie zawinili. Ot taki ślepy los. W jego opowiadaniach nie ma zwykle puenty, przedstawiają fragment życia z zawieszonym zakończeniem. Zmuszają do zadumy, ale wniosków na tacy nie dają.

    Chyba dlatego lubię Orłosia, że jest on z jednej strony życzliwy dla opisywanych ludzi, ale jednocześnie nie nachalny wobec czytelników. Wprowadza nas w życie swoich bohaterów, ale później zostawia nas tam samych. I rozumiej z tego co chcesz (lub – jak myślę – na ile cię stać).

    Język tych opowiadań jest powściągliwy, skupiony, chciało by się rzec prosty. Ale jaka piękna i wzruszająca to prostota. Dla mnie 10/10

    Bez ciebie nie mogę żyć, to podsumowanie całej drogi literackiej Kazimierza Orłosia. Są tu opowiadania ze wszystkich etapów jego twórczości, także te najnowsze; publikowane w oficjalnym obiegu w latach gomułkowskich i w podziemiu dwadzieścia lat później. Uruchomiły one dawnych wspomnień czar, bo jedno z nich przypomniało mi pierwsze spotkanie z tym autorem na łamach podziemnego „Zapisu”. Przypomniały mi też Cudowną melinę, która przede wszystkim jest cudowną książką. Gdzie te książki tak dobrze przylegające do rzeczywistości, gdzie te czasy czytelniczych zachłyśnięć?

  • Zwiedzamy

    Zamki krzyżackie – najlepsza książka

    okładkaMałgorzata Jackiewicz-Garniec, Mirosław Garniec, Zamki państwa krzyżackiego w dawnych Prusach. 

    Zamki cieszą kolosalnym powodzeniem zarówno wśród zwiedzających jak i wsród piszących – powstało mnóstwo opracowań przeglądowych i sporo stron internetowych. Co oczywiste są one jakości dość zróżnicowanej, zatem może nie od rzeczy byłoby podzielić się swoimi doświadczeniami, tym bardziej, że sezon turystyczny się zbliża, a niektórzy (jak niżej podpisany) już go rozpoczęli. W moim rankingu niekwestionowanym liderem jest opracowanie państwa Garniec poświęcone zamkom państwa krzyżackiego.

    Teksty w tej książce są na tyle wyczerpujące, że stanowią minimonografie dotyczące poszczególnych obiektów. Kompletne, szczegółowe, kompetentne i co ważne – aktualne. Zaimponował mi tutaj artykuł poświęcony Morągowi. Wykopaliska ledwo co się zakończyły, ale już mamy wyczerpujący tekst uwzględniający ich wyniki. Szacunek. Poza tym opisy dotyczą wszystkich zamków, także tych w ruinie i nie są z tego powodu krótsze, co oznacza, że zawsze znajdziemy informacje na temat obiektu, który właśnie odwiedziliśmy.

    Do jakości tekstów dostroiły się fotografie, łączące poziom artystyczny z walorami prezentacyjnymi, czyli widzimy na zdjęciach wszystko to, co zobaczenia warte i pokazane w sposób apetyczny. Materiał ilustracyjny uzupełniają liczne rysunki, przekroje i stare ryciny. Dobrze, że wydawcy nie oszczędzali na mapach, które kolosalnie ułatwiają orientację. Autorzy zadbali również o elegancką i jednocześnie użyteczną szatę graficzną.

    Jako materiały wstępne zamieszczono historię zakonu krzyżackiego oraz podsumowania dotyczące cech architektonicznych zamków krzyżackich wraz z ich typologią. Teksty te należą do najlepszych, jakie na ten temat czytałem.

    W swojej kategorii książka zasługuje na ocenę 10/10. Gratulacje. Mimo, iż nie należy do najtańszych, to jest warta wydanych pieniędzy. Polecam wszystkim wybierającym się na Warmię, Mazury i Pomorze. Szersza wersja recenzji na Historyczne Miscelanea.

  • Zwiedzamy

    Warmia i Mazury 2010

    Kolejny wypad zwiedzaniowy, tym razem na Warmię i Mazury. Start z bazy w Ostródzie, podziękowania dla Sióstr Terezjanek.

    Ratusz w MorąguCzwartek, Boże Ciało.
    Morąg. Oryginalny gotycki ratusz z 1444, zniszczony w pożarach, poddany renowacji i przywrócony do użytkowania. Dość wierny stan architektoniczny. W tak czystej postaci gotyk rzadko występuje w architekturze ratuszy spotykanych w Polsce.
    Gotycki kościół św. Piotra i Pawła, budowa zakończona w 1331, stan oryginalny.
    Ruiny, fundamenty i piwnice zamku krzyżackiego z XIV w., odkryte podczas wykopalisk. Jedyny pozamkowy budynek jest w rękach prywatnych, osoby, która wykazuje niemało determinacji, aby zamek uczynić obiektem nadającym się do zwiedzania. To godne uwagi.
    Pałac Dohnów, barokowy, ale bez wyraźnych cech stylowych. W środku muzeum, zamknięte w długi weekend. Tak na marginesie: wszystko w Morągu, z wyjątkiem zamku, było zamknięte, co dyskwalifikuje tę miejscowość jako godny polecenia obiekt turystyczny.

    Pasłęk. Zamek krzyżacki, wielokrotnie niszczony, odbudowany bez zachowania cech stylowych, z dobudowanymi dwoma skrzydłami w stylu socjalistycznym (czyli w bezstylu).
    Kościół gotycki p.w. św. Bartłomieja, przebudowywany, wnętrze neogotyckie, barokowy ołtarz główny.
    Ratusz gotycki, lekko przebudowany w epoce renesansu, zniszczony w 1945, dość wiernie odbudowany.
    Bardzo ciekawe mury miejskie, zachowane/odbudowane na prawie całej długości z dwiema bramami wiernie zrekonstruowanymi. Mury te są najciekawszym obiektem w Pasłęku, ponieważ, co rzadkie, występują w prawie kompletnej rozciągłości wyznaczając średniowieczne założenie urbanistyczne.

    Ogólny widok sanktuarium w KrośnieKrosno. Pielgrzymkowy kościół barokowy. Ogólne założenie podobne do świętej Lipki (też Warmia!), niszczejące polichromie we wnętrzu. Piękny ołtarz główny. Zapomniana perełka na uboczu głównych szlaków turystycznych. Po wejściu Sowietów w 1945 zniknęła cudowna figurka Matki Boskiej, została pieczołowicie odtworzona, ale „cudowność” miejsca pielgrzymkowego mocno straciła na atrakcyjności i kościół w ciszy podupada. Szkoda.

    Pólnocna ściana kolegiaty w OrnecieOrneta. Najciekawszy jest tu kościół z XIV wieku, przebudowany w XVI wieku, ale z zachowaniem założeń architektonicznych. Duże wrażenie robią zwłaszcza szczyty gotyckie nad bocznymi kaplicami, które wyznaczyły standard elegancji gotyckiej architektury dla całego obszaru w sąsiedztwie, do kilkudziesięciu kilometrów. We wnętrzu cudowne sklepienia sieciowe i bardzo interesujące polichromie z XIV i XV wieku. Ołtarz główny: monumentalny barok, z elementami manierystycznymi. Koniecznie odwiedzić, bez kościoła w Ornecie nie sposób rozumieć gotyckiej architektury sakralnej na Warmii.
    Ratusz gotycki, niestety obudowany dość ohydnymi domkami, przez co mocno traci na elegancji. Pozostaje do obejrzenia tylko fasada.

    Piątek
    Mingajny, kościół gotycki, zewnętrzne dekoracje pod wpływem Ornety.

    Pieniężno. Ciekawa historia dotyczy nazwy tego miasteczka. Przez wieki pod niemieckim panowaniem nazywało się Mehlsack, po 1945 nazwę przetłumaczono jako Mąkowór, a ostatecznie na cześć  rodziny Pieniężnych (w ogóle z tym miastem nie związanych) nadano mu nazwę jak powyżej.
     Zamek w Pieniężnie przynależał do kapituły warmińskiej i był centrum rozległego klucza dóbr kapitulnych. Rezydował tu wójt, a później już tylko burgrabia nadzorujący okoliczne wsie, bowiem centrum administracyjne dóbr kapitulnych przeniosło się do Olsztyna, gdzie zresztą administratorem był przez kilka lat Mikołaj Kopernik. Wielokrotnie był niszczony i odbudowywany, do dzisiaj przetrwał tylko główny budynek zamku, znajduje się w ruinie, niedostępny do zwiedzania.
    Gotycki ratusz w trakcie odbudowy.

    Braniewo. Gotycki kościół wiernie odbudowany dopiero w latach dziewięćdziesiątych.
    Budynek szkolny Akademii Hosianum z XVIII wieku (bez wyraźnych cech stylowych).
    Z oryginalnego gotyku braniewskiego pozostały tylko 2 wieże z murów obronnych.
    Na przedmieściach Braniewa barokowy kościół jezuicki, aktualnie redemptorystów. Jedyny znany mi ceglany kościół barokowy. Ciekawe.

    Wnętrze katedry fromborskiej z ołtarzami kanonikówFrombork. Wzgórze katedralne to jakość sama dla siebie. Przepiękna gotycka katedra z nietypowo zdobioną fasadą; we wnętrzu grób Kopernika, zaskakująco zróżnicowane boczne ołtarze poszczególnych kanoników i gotycki drewniany ołtarz szafkowy, do tego barokowe ogromne stalle. Na wzgórzu ponadto dwa domy kanoników, odbudowany pałac biskupi i wieża Radziejowskiego (dzwonnica), na którą można się wspiąć i z góry obejrzeć całe wzgórze i panoramę Fromborka. Odwiedziliśmy także średniowieczny (choć później przebudowywany) szpital św. Ducha z muzeum medycyny, ogrodem pełnym ziół i odkopanym piecem hypokaustycznym, czyli średniowiecznym centralnym ogrzewaniem.

    Sobota
    Ostróda, malowniczo położona nad jeziorem Drwęckim. Odbudowany komturski zamek krzyżacki z ciekawym piwnicami, masywnie sklepionymi, z szerokimi gurtami spływającymi na trzy filary, jak w zamku brodnickim.
    Gotycki kościół św. Dominika Savio, niedawno odbudowany po zniszczeniach z 1945 roku. Kilka secesyjnych kamieniczek, ale trzeba przyznać, że secesja to nie był styl kwitnący w niemieckich Prusach.

    Rychnowo. Drewniany kościółek z początku XVIII wieku, z oryginalnymi malowidłami, w tym dość frywolnym (jak na protestancką genezę) przedstawieniem Adama i Ewy w sufitowym plafonie. Wizerunek Lutra znajduje się z tyłu za ołtarzem, ale przypuszczam, że pierwotnie, w świątyni protestanckiej, znajdował się w centrum przestrzeni liturgicznej. To ładnie, że katolicy malowidła nie zniszczyli (jak zawsze niestety robili wcześniej protestanci) tylko zastawili ołtarzem głównym.

    Wieczorem powrót w rodzinne strony.

    Wyjazd niezwykle udany, a na koniec dwie uwagi natury ogólnej. Cały obszar Prus Wschodnich został z premedytacją zrujnowany przez Rosjan w 1945 roku – pamiętajmy, że były to pierwsze rdzennie niemieckie obszary zajmowane przez Sowietów, którzy tutaj dokonywali aktów zemsty na niemieckiej ludności, ale też na wszelkich przejawach kultury materialnej. Wiele miast zostało zniszczonych w 90% (porównanie tylko z Warszawą), tyle tylko, że ludność albo uciekła, albo została wysiedlona i zastąpiona polskimi przesiedleńcami z terenów wschodnich i Ukraińcami wysiedlonymi w ramach Akcji „Wisła”, a więc ludnością, która miała najczęściej wrogi stosunek do niemieckiej przeszłości tych ziem i nie była zainteresowana w odbudowie niemieckich zabytków. W efekcie miasta zatraciły swój historyczny, zabytkowy charakter. Pieniężno wygląda zupełnie inaczej niż pruski Mehlsack, Braniewo to chaotycznie zabudowane współczesne miasteczko, z pachnącym świeżością niby gotyckim kościołem, ale już bez nawet namiastki ratusza, w Ostródzie rynek został zabudowany socjalistycznymi domkami bez wyrazu, a jedna pierzeja wolno stojącymi blokami (zgroza). Gdzieniegdzie ostały się oryginalne perełki – gotycki kościół w Ornecie, barokowy kościół w Krośnie, katedra we Fromborku (ale nie wszystkie zabudowania wzgórza katedralnego…). Strasznie poharatane były zamki krzyżackie. To swoisty chichot dziejów, że właśnie Polacy je odbudowują, a niejednokrotnie zrujnowane były jeszcze w czasach pruskich (w końcu XVIII i XIX wieku).

    Druga uwaga dotyczy kompletnie niezrozumiałego dla turystów podziały na Warmię i Mazury. Wynika on z porozumienia potwierdzonego bullą papieską, które stanowiło, że 1/3 podbitych ziem pruskich, zostanie przekazana jako uposażenie lokalnym biskupom i będą oni samodzielnie administrowali tymi terenami. Krzyżacy wywiązali się z tego zobowiązania i stosowne obszary przekazali stosownym biskupom. Biskupi: pomezański, chełmiński i sambijski byli blisko związani z krzyżakami (aż do II pokoju toruńskiego w 1466, kiedy diecezja chełmińska wróciła do Korony). Natomiast biskup warmiński pielęgnował swoją odrębność, być może dlatego, że dysponował największymi dobrami, znacznie większymi od części komturstw krzyżackich, a jego dobra nazywane były Warmią. Z kolej biskup 1/3 otrzymanych terenów przekazywał, jako uposażenie, kapitułom. Ostatecznie zatem, tereny krzyżackie postrzegane jako jednolite państwo, bynajmniej takim nie były, a w rzeczy samej składały się z trzech zupełnie różnych organizmów administrowanych przez: krzyżaków, biskupów, kapituły. Stąd ten mętlik w oczach turystów, jak widzą zamek krzyżacki, ale dowiadują się, że to zamek kapituły pomezańskiej (w Kwidzyniu). Co to jest kapituła, czy to krzyżacy i jaka pomezańska, że co? Na dodatek ilość przekłamań, a czasem pospolitych błędów, występujących w internecie jest w tej materii przeogromna i stanowi namacalny dowód, jak mało wiarygodne są materiały zamieszczone w sieci. Najpewniej na blogu historycznym coś więcej na ten temat napiszę, bo sam uległem poirytowaniu, a w pewnym stopni także dezinformacji (bulle, wystawcy i daty mylone są systematycznie).

  • Teatr

    Lew na ulicy w łódzkim Teatrze im. Jaracza

    Ciemność. Biała, drobna postać dziewczynki w zwiewnych fatałaszkach. Właśnie zabił ją Lew. Z zaświatów Isobel wyrusza w podróż po naszym ziemskim padole. Nie przygląda się biernie ludzkim sytuacjom, ale stara się w nich uczestniczyć, czasem pomóc odnaleźć siebie, czasem przestrzec przed czającym się Lwem, czasem dać szanse na bezinteresowne ofiarowanie ciepła. Lew to zło upostaciowione, a może tylko symboliczne, a może to tylko takie coś, co siedzi w każdym z nas. Wtedy też trzeba przed tym czymś się chronić i Isobel przybiega, przytula, współodczuwa, czasem płacze, czasem tylko patrzy.

    Lew na ulicyW efekcie otrzymujemy przegląd wielu ludzkich trudnych sytuacji, pokiereszowanych związków, splątanych losów i chorych relacji. Mała Isobel spotyka ludzi nieszczęśliwych, zagubionych, dotkniętych przez życie. Mimo to, jak trafnie zauważył Mariusz Grzegorzek:

    To zdumiewające, ale to przepełnione cierpieniem i mrokiem przedstawienie emanuje ukrytym wewnętrznym światłem, które każdemu daje jego własną nadzieję.

    Może dlatego tak się dzieje, że Isobel wprowadza wszędzie atmosferę dobra i miłości, a może i dlatego, że w ostatniej scenie przebacza swojemu dręczycielowi, co zresztą my, widzowie, też mamy ochotę uczynić, po poznaniu dzieciństwa owego mordercy. Judith Thompson nie daje łatwych odpowiedzi, pozostawia najczęściej widza sam na sam z przedstawionym dramatem i mówi mu: myśl co chcesz. Na pewno jednak nie pozostawia go obojętnym. Dużego plusa przyznaję pani Thompson, za odwagę. Nie boi się wygłaszanych ze sceny kwestii mogących być uznane za moralizatorskie. Rzeczywiście w jej sztukach tak one nie brzmią, zapewne ze względu na dążność do przedstawiania różnych racji, różnych dróg życiowych swoich bohaterów, również w taki sposób, że widz utrzymywany jest w atmosferze słusznego oburzenia na jakiegoś zdemoralizowanego łobuza, ale minuta po minucie, zdanie po zdaniu zaczyna wycofywać się z tak prostej oceny danego człowieka. Jedno jest pewne Lew na ulicy daje do myślenia i działa ożywiająco na umysł (na duszę chyba zresztą też).

    Mariusz Grzegorzek (do tej pory nie znany mi z teatru) znalazł dobry sposób na wystawienie tak wielowątkowej i treściowo nie prostej sztuki. Nie popadł ani w banał, ani w uproszczenie, ani w eksperymenty zacierające istotne sensy. Szkoda jedynie, że nie wszystkie wątki były wystarczająco czytelne, ale chcę wierzyć, że inni byli domyślniejsi. Z aktorów Grzegorzek wydobył maksimum możliwości, musieli oni w przeciągu sekund przedzierzgnąć się w zupełnie inne postacie i udawało się im to wzorowo. Klasą samą dla siebie była jednak Marietta Żukowska, odtwórczyni głównej roli Isobel. Młodziutka, ale doświadczona, zwiewna i krucha, ale stanowcza. Nazwisko warte zapamiętania.

    Kostiumy były zdumiewająco ciekawe. Ich autorka, Violetta Jeżewska zdecydowała się na ryzykowny eksperyment, mianowicie na obcisłych kombinezonach namalowała ubrania, od dresów po garnitury z krawatem. Sam pomysł pachnie z daleka tandetą, ale wykonanie było na tyle dobre, że doskonale obroniło całą koncepcję. Wpisało się też doskonale w generalny zamysł inscenizacyjny, bo umożliwiło częste i szybkie zmiany kostiumów, przy jednoczesnej równowadze między różnorodnością niezbędną do poszczególnych scen a jednorodnością stylistyczną całości. Za kostiumy też brawa.

    Zobaczyć koniecznie, nawet tylko dla tej sztuki warto wybrać się do Łodzi. Ogólna ocena 9/10.

  • Zwiedzamy

    Łódź w wielu odsłonach

    Właśnie udało się to, co lubię najbardziej – krótki, intensywny wypad do jakiegoś interesującego miejsca i to wypad obfitujący w zróżnicowane przygody i podniety. Niektóre punkty zrealizowanego programu pewnie zostaną rozbudowane do osobnych notek, a tymczasem krótki przegląd wydarzeń, który daje pojęcie, o co chodzi przy takich eskapadach. A zatem: 

    8.30. Wyjazd. W samochodzie sporo książek na temat planowanych do odwiedzenia miejsc, ale też kanapki i termos z kawą, aby nie tracić czasu na jedzenie po drodze.

    Salon Państwa Krusze10.15. Muzeum w Zgierzu, z najważniejszą wystawą „Kruszówka”, czyli oryginalne wyposażenie z końca XIX wieku domu zgierskich fabrykantów. Mamy pewność, że ok. 90% eksponatów pochodzi z konkretnego domu państwa Krusze. To rodzina powstała po ślubie Małgorzaty Borst, pochodzącej z familii zgierskich fabrykantów z Julianem Krusze z rodziny przemysłowców pabianickich. To rzadki zbiór XIX-wiecznego wyposażenia jednej, konkretnej rezydencji. W Łodzi zachowały się pałace, ale ich wystrój w większości się nie zachował. Tu jest odwrotnie. Ekspozycja jest podzielona na kilka pomieszczeń: jadalnię, kuchnie, salon, sypialnię. W kuchni możemy oglądać m.in. oryginalny piec, kredens, komplet garnków, rondli i patelni oraz przyrządy używane przez służbę. W sypialni znajduje podróżna walizeczka z pełnym zestawem męskich kosmetyków i przyborów do higieny osobistej używanych podczas wojaży.  W muzeum jeszcze rzut oka na wystawę o dziejach Kościoła pod rządami totalitaryzmów i jedziemy dalej.

    11.00. Z daleka (ciągle jest tam jednostka wojskowa) udaje się zobaczyć koszary 10 batalionu pancernego. Batalion utworzono pod koniec lat trzydziestych i specjalnie dla niego wybudowano w Zgierzu koszary, według tego samego projektu, co koszary na Westerplatte. Ciekawy symbol modernizacji polskiej armii.

    12.00. Biała fabryka Geyera w Łodzi, a w niej muzeum włókiennictwa. W końcu zrozumiałem, na czym polegał wynalazek „fruwającej Jenny” czyli maszyny przędzalniczej, która zrewolucjonizowała włókiennictwo w końcu XVIII wieku. Sama fabryka powstała w 1839 roku, jako pierwsza w Łodzi wykorzystująca napęd parowy do maszyn włókienniczych. Sporo różnych ciekawostek + wystawa „Moda przez XX wiek” + skansen łódzkiego budownictwa drewnianego.

    Biała Fabryka Geyera widok od strony stawu13.30. Księży Młyn, czyli kompleks fabryczno-mieszkalny Scheiblerów. Największe budynki fabryczne właśnie zostały przebudowane na lofty. Inwestycja miała potężne spóźnienie, ale chyba dobiega końca.  Wygląda nieźle. Dawniej w skład kompleksu wchodziły także domy mieszkalne dla pracowników, szkoła, szpital, straż pożarna i budynek zwany „bielnik Kopischa” najstarsza istniejąca budowla przemysłowa w Łodzi.

    Pałac Herbstów od strony ogrodu14.00. Pałac Herbstów. Wybudowany ok. 1875 dla Edwarda Herbsta i Zofii Matyldy Scheibler. W rękach rodziny Herbstów pozostał do 1941 r., kiedy to ostatni z Herbstów wyjechał do Wiednia zabierając ze sobą całe wyposażenie. Później pałac ulegał postępującej dewastacji. Odbudowany w latach osiemdziesiątych. Wygląda prześwietnie, konsekwentny neobarok z elementami secesyjnymi. Zrekonstruowany wzorowo. Jest na co popatrzeć.

    15.00. Wystawa Modernizacje 1918-1939 w Muzeum Sztuki przy Manufakturze. Finisaż wystawy, z oprowadzeniem i odautorskimi komentarzami p. Andrzeja Szczerskiego, jej kuratora. Wystawa skonstruowana została, jako przegląd przez kraje Europy Środkowo-Wschodniej i to jest w niej najciekawsze, ten rozmach, szerokość perspektywy. Z jednej strony węgierska rewolucja, z drugiej budowa Gdyni, z jednej projekt gospodarczo-społeczno-architektoniczny Tomasza Baty (tego od obuwia), z drugiej architektura modernistyczna krajów nadbałtyckich. Wystawie towarzyszy książka Andrzeja Szczerskiego, Modernizacje. Sztuka i architektura w nowych państwach Europy Środkowo-Wschodniej 1918-1939. Rzecz wymaga osobnego komentarza.

    scena ze sztuki 18.00. Taetr im. Jaracza i sztuka Lew na ulicy, Judith Thompson w reż Mariusza Grzegorzka. Bardzo ciekawa, poruszająca, nie dająca gotowych odpowiedzi, ale jednocześnie przejmująca, zaangażowana, czyli to, co lubimy w teatrze najbardziej. I udało się już napisać notkę o tej sztuce.

    23.30. Z powrotem w domu.

  • Teatr

    Ucho, gardło, nóż i Verdana Rudan

    Mimo kilku lat na scenie monodram Krystyny Jandy ciągle robi wrażenie. Jest to dwugodzinny słowotok znerwicowanej Tonki z domu Babić. Mówi o wszystkim: o małżeństwie, o nerwicy, o wojnie, o bezsenności. Nie może spać i ogląda telewizję z wyłączonym głosem, komentując naiwność i pozorność pokazywanych programów. Nad wszystkim ciąży jednak wojna, która dla Tonki zaczęła się tym, że zaoferowała swoje ciało jakiemuś urzędnikowi, aby wyreklamować męża z wojska, a poza tym dowiedziała się, że jest Serbką (po ojcu), co postawiło ją natychmiast poza nawiasem społeczeństwa.

    Krystyna Janda w roli Tonki BabićMonolog Tonki jest chaotyczny, strukturalnie popękany, ale przez to jakiś autentyczny. Obfituje w wulgaryzmy, bo Tonka nie potrafi inaczej zapanować nad swoimi nerwami, ale ostatecznie nie są one rażące. Krystyna Janda stworzyła kolejną wielką kreację i pokazała, że w monodramach czuje się, jak ryba w wodzie. Nad widzami panuje niepodzielnie od samego wstępu, kiedy mówi „Gdybyście byli normalną publicznością już byście stąd wyszli. Ale to mój teatr i nikt nie wyjdzie, bo zamknęłam drzwi.” Umiejętnie dozuje elementy komiczne i dramatyczne, często je zresztą przeplatając.

    W moim osobistym odbiorze, bardzo przeszkadzał wybuchający na widowni śmiech, a prawdę powiedziawszy rechot, nie zawsze w odpowiednich momentach. Odnoszę wrażenie, że do teatru coraz więcej osób chodzi dla prostej rozrywki, jak na nieco inteligentniejszą dyskotekę. „Płacę za bilet, mam prawo się rozerwać i będę się zarykiwał, ile dusza zapragnie, bo przyszedłem, aby oderwać się od codzienności i mam prawo robić, co chcę.” Zresztą Vedrana Rudan w wywiadzie zauważyła, że w Polsce ludzie się śmieją na tej sztuce, a w Chorwacji i Serbii panuje grobowe milczenie. Warte refleksji.

    W tym miejscu recenzja powinna się zakończyć, bo po co dłużej pisać o sztuce, która jest na afiszu od kilku lat. Ale mnie podkusiło, żeby temat pogłębić, przeczytać wywiady z autorką i sięgnąć do jej książek. Moja ukochana biblioteka w Podkowie Leśnej książki ściągnęła, ja rzuciłem się jak głupi na ser i…  przeżyłem szok poznawczy. Ucho, gardło, nóż jest powieścią kompletnie poplątaną, w wielu miejscach bezsensowną, wulgarną nie tylko w warstwie językowej, nieprzekonywującą jeżeli chodzi o traumy wojenne, a raczej wskazującą na ciężką psychozę autorki i to sięgającą daleko dalej wstecz niż doświadczenia wojny domowej. Krystyna Janda okazała się nie tylko genialną aktorką, ale przede wszystkim należy jej się Oscar „za scenariusz adaptowany”. Z trajkotania szokującego rynsztokowością i jeszcze na dodatek kompletnie neurotycznego w strukturze sensów, Janda zrobiła przejmujący spektakl, który nie tylko nie irytuje bełkotem, ale przykuwa uwagę widzów przez bite dwie godziny i, w przeciwieństwie do książkowego pierwowzoru, budzi sympatię dla bohaterki.

    okładkaDruga książka Vedrany Rudan Miłość od ostatniego wejrzenia okazała się jeszcze większą porażką. Autorka postanowiła kontynuować passę i zbudować rozpoznawalność przez stałe szokowanie czytelników (a raczej myślę, czytelniczek) już nie tylko wulgarnością, ale wręcz obscenicznością, o której pisać trudno (np. wielokrotnie wraca do śmierdzących narządów płciowych). Oprócz empatii dla kobiety systematycznie bitej i poniżanej najpierw przez ojca, a później przez męża, żadnych innych pozytywnych uczuć ta powieść nie wywołuje. Natomiast negatywnych emocji rodzi wiele, a wśród nich dominuje wściekłość z powodu bezsensownie straconego czasu.

  • Książki

    Single & Single

    Sporą przyjemność sprawia mi czytanie Le Carrego, zatem pomyślałem, aby właśnie jemu poświęcić gros uwagi nakierowanej na literaturę sensacyjną. A szczerze powiedziawszy postanowiłem podjąć prywatne wyzwanie i przeczytać wszystkie jego książki o tematyce szpiegowskiej, bo ostatnie jego utwory o tematyce śledczo-ekologicznej są już znacznie słabsze. I oto pierwszy skutek tego wyzwania.

    niestety okładka wydania amerykańskiegoTytułowy Mr Single to właściciel banku inwestycyjnego, który głównie zajmuje się praniem brudnych pieniędzy we współpracy z rosyjską mafią. Problem jednak w tym, że jego syn, Single junior, ma nieco inne poglądy na temat uczciwości w prowadzenia biznesu. Całkiem odwrotna sytuacja niż w ojcu chrzestnym, gdzie Michael Corleone zaczyna jako przyzwoity student, a kończy jako charyzmatyczny szef mafii. Tutaj junior startuje w niezbyt czystym rodzinnym biznesie, ale kończy w zupełnie innym miejscu. Na te wybory nakłada się jednak lojalność wobec ojca, zwłaszcza wtedy, gdy dopadają go kłopoty. Które uczucie zwycięży, jaki model życia zostanie wybrany, które wartości okażą ważniejsze? To właśnie jest przedmiotem dociekań Le Carrego. Jedno jest pewne: czego by nie wybrał, to będzie to zgniły kompromis. Wyjść całkiem czystych i świetliście jednoznacznych nie ma. I za to właśnie cenię Le Carrego.

     

    Le CarreW jego opowieściach zawsze krzyżują się różne motywacje, najczęściej niemożliwe do pogodzenia. We współczesnych dekoracjach, w aurze gry różnych tajnych służb rozgrywa się tak naprawdę dramat klasyczny. Nie ma dobrego wyjścia, a coś jednak trzeba wybrać, nie da się zatrzymać biegu wydarzeń i schować głowę w piasek. A chodzi najczęściej o ludzkie życie. Za swoje wybory, bohaterowie powieści płacą głową swoją lub narażają cudzą. Tertium non datur.

    W Single & Single nie pada nawet jedno słowo na temat wartości, ale to o nie właśnie chodzi, to one są stale obecne w tle. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z literaturą psychologiczną sięgającą podstaw humanizmu. Na dodatek wszystko odbywa się w spokojnej (do czasu) angielskiej atmosferze, mnóstwo szczegółów jest dopiętych na ostatni guzik i wydarzenia wyglądają tak prawdopodobnie, że ma się nieodparte wrażenie, że wydarzyły się naprawdę i czytamy fabularyzowany reportaż. Zresztą, kto wie, może to wrażenie jest prawdziwe. W każdym razie stary mistrz, potwierdza po raz kolejny doskonałą formę. Bez wahania 9/10.

    John Le Carré, Single & Single, Amber 1999