Zugzwang, czyli rosyjsko-żydowsko-polska partia szachów
Upojny kryminał historyczny. Akcja dzieje się w Petersburgu w roku 1914. Psychoanalityk, dr Spethmann, zresztą Żyd polskiego pochodzenia, wplątuje się poprzez swoich pacjentów, w aferę terrorystyczną dużej skali. W tle mamy wątek miłosny, tyleż interesujący i romantyczny, co brutalnie przerwany przez nadciągającą historię, a przypominam, że akcja dzieje się w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Zza kotary wydarzeń, wychyla się niesympatyczna twarz Ochrany (carskiej policji politycznej), ale też bolszewicy i czarna sotnia. Na dodatek nadciąga wielki turniej szachowy, którego faworytem jest nieznany geniusz, poddany carski Rosenthal, także pacjent dr. Spethmana, a grają tam Capablanka, Lasker, Nimzowistch – emocje udzielają się całemu Petersburgowi. W niezrównoważonym geniuszu, bez trudu rozpoznajemy Akibę Rubinsteina, polskiego Żyda, który rzeczywiście miał kłopoty natury psychiatrycznej. Szachy towarzyszą też czytelnikom, w postaci dokładnie przedstawionej partii, którą rozgrywa nasz sympatyczny psychoanalityk, z jednym ze swoich przyjaciół. W czasie akcji książki, niepostrzeżenia rośnie waga rozstrzygnięcia owej partii.
Jak widać, mamy wszystko, aby stworzyć interesujący, wielowątkowy kryminał. Autor, Irlandczyk mieszkający w Londynie, stworzył ciekawą fabułę, dobrze ją opowiedział, zadbał o nieoczekiwane zakończenie i kilka zwrotów akcji „w trakcie”. Nie jest to literatura psychologiczna, bez pogłębionych rozterek bohaterów, ale stanowczo powyżej poziomu czytadeł historyczno-kryminalnych. Kontekst wydarzeń jest ciekawie zarysowany, co więcej, ma cechy prawdopodobieństwa. Polecam amatorom tego gatunku.
Jest jeszcze kilka drobiażdżków, podwyższających ogólną ocenę. Czy tytuł książki determinuje jej odbiór. Dla mnie zdecydowanie tak. Tytuł Zugzwang brzmi naprawdę dobrze, dużo lepiej niż np. polski odpowiednik z terminologii szachowej Przymus. Ponadto tocząca się partia szachów, wprowadza w miły nastrój pobudzenia intelektualnego. Wreszcie, mimo iż autor jest Irlandczykiem, to naprawdę dobrze uchwycił koloryt pogranicza polsko-żydowsko-rosyjskiego i fajnie jest popatrzeć na nasze sprawy oczyma Irlandczyka.
Na koniec naszła mnie refleksja z polskiego podwórka. Czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. Czego im (polskim autorom) i sobie szczerze życzę. Ocena 7/10
Ronan Bennett, Zugzwang, Wydawnictwo Literackie 2009
Pianistka
Elfriede Jelinek, Pianistka, W.A.B. 2010 (wyd. 2), Pianistka, reż. Michael Haneke, 2001
Pianistka jest literacką biografią Elfriede Jelinek, do bólu szczerą, odsłaniającą tak intymne i wstydliwe szczegóły, jak w żadnej innej tego typu autobiografii. To kolosalna zaleta tej książki. Fantasmagorie i przejaskrawiony obraz świata, które tak rażą w innych książkach Jelinek (zob. notkę dotyczącą Amatorek), w Pianistce stanowią o jej wartości. Zaglądamy do bardzo osobistego świata autorki, czujemy empatię, nawet wtedy, kiedy coś nas drażni.
Nad całym jej życiem, zaważyła maksymalnie toksyczna rodzina wyjściowa, zwłaszcza nadopiekuńcza matka, wpływająca na wszystkie aspekty życia swojej córki. Kontrolująca, kiedy przychodzi, gdzie wychodzi, z kim się spotyka, co kupuje i w co się ubiera. W każdym z tych obszarów wymuszająca posłuszeństwo, likwidująca jej samodzielność i wypaczająca wszystkie obszary życia psychicznego swojej córki. Matka, co dla opowieści kluczowe, ogranicza do zera kontakty swojej córki z mężczyznami, uważając, że powinna ona poświęcić się tylko muzyce. Ma to ten fatalny skutek, że córka ma kompletnie zaburzony świat relacji kobieta-mężczyzna i, co tu dużo mówić, popada w wiele zboczeń, ale przede wszystkim nie potrafi wyrazić w normalnych kontaktach swoich emocji, uczuć, pragnień… Szczerość Jelinek w tej materii jest wręcz porażająca i stawia czytelnika przed koniecznością wędrowania wraz z autorką po – najdelikatniej mówiąc – bardzo różnych doświadczeniach. Czy to się będzie komuś podobać, czy nie, zależy w znacznym stopniu od nastawienia odbiorcy, który jednak powinien mieć świadomość, co go w tej książce spotka. Mnie to nie raziło, jak każda zresztą uczciwie przedstawiona prawda.
Osią Pianistki jest nieudany, niespełniony związek z młodym studentem, uczniem Eriki Kohut (literackiej odpowiedniczki Jelinek). Ów młodzieniec nie rozumie, nie dorasta, a nawet nie chce dorosnąć do dziwnych oczekiwań swojej pani profesor. Deklaruje miłość, ale co to za miłość, w której nie ma krztyny zrozumienia dla swojej partnerki. Erika pozostaje sama, skazana znów tylko na matkę, ale przede wszystkim odrzucona, poniżona, sponiewierana.
Pianistka jest swojego rodzaju rozliczeniem Elfridy Jelinek ze swoim życiem. Tylko przez twórczość literacką potrafi ona porozumiewać się ze światem. Ale jest też krzykiem, wołaniem o zrozumienie i empatię! Sądząc po filmie, krzykiem usłyszanym i zrozumianym.
Jelinek nic nie przemilcza, nie kryguje się w żadne piórka, przyznaje się do bardzo brzydkich zachowań, np. do poczucia wyższości wobec całego otoczenia, zazdrości wobec koleżanek, a nawet uczennic, złośliwości wobec przypadkowo spotkanych w tramwaju ludzi i tak dalej, i tak dalej. Może to oburzać, a może wywoływać empatię, można to źle oceniać, albo widzieć się w tym ludzkie, także nasze, przywary.
Do oryginalnej treści Jelinek dostosowała też formę. Dominują krótkie zdania, o uproszczonej treści, która przez swoje skondensowanie jest niekiedy uderzająca, niekiedy drażniąca trywializacją lub wulgaryzacją. Nie ma tu zbędnych ozdobników, ale można się dopatrywać – czasem irytujących – zabiegów perswazyjnych. Tak czy inaczej, Jelinek wali młotkiem po głowie, choć Pianistka jest łagodniejsza formalnie niż inne powieści tej autorki.
Na podstawie takiej książki Michael Haneke zrobił film, który wiernie podąża za swoim literackim pierwowzorem. Mnie osobiście w tym filmie ujęło zrozumienie dla bohaterki, reżyserska empatia. Haneke stara się zrozumieć, nie ocenić, co wcale nie oznacza przemilczeć lub usprawiedliwić. Ta czynność lojalnie została pozostawiona widzom.
Haneke ograniczył się do sfilmowania książki i odniósł sukces. Nic tu nie jest przeinterpretowane ani „twórczo przetworzone”. Film jest tak samo przejmujący, lub według innych bulwersujący, jak literatura Jelinek. Materia filmowa jest jednak z natury swojej łatwiej przyswajalna stąd obraz ogląda się gładziej niż czyta książkę. Poza tym, w przeciwieństwie do Jelinek, Haneke nie próbował żadnych eksperymentów formalnych, po prostu opowiedział historię trochę wzruszającą, trochę wstrząsającą, trochę bulwersującą. Ale nie ma tu przemilczeń, zaokrągleń ani wygładzeń. Pianistka na ekranie daje dobre pojęcie, co się znajduje na papierze. Do filmu nie ma żadnego innego klucza interpretacyjnego niż do powieści.
Finalna ocena: Pianistka książka 8/10, Pianistka film 9/10, oczywiście pod warunkiem wzięcia pod uwagę zastrzeżenia, że nie jest to lektura dla każdego.
Rewers, Generał Nil, Dzieci Sedlerowej i Persepolis, czyli filmowe remanenty
Nie czuję determinacji, aby tym filmom poświęcić osobne recenzje, ale warto chyba kilka słów napisać, tym bardziej, że często będą one szły pod prąd powszechnej opinii.
Zacznijmy od Rewersu. Odebrałem ten film, jako lekką opowiastkę, ale mówiącą o najmroczniejszym okresie w naszych dziejach. Dla mnie był to poważny dysonans poznawczy. Tytuł wydaje się sugerować, że przedstawia, jakąś inną stronę stalinizmu w Polsce, problem w tym, że jest to optyka fałszywa i – mówiąc wprost – bełtająca ludziom w głowach. Sam pomysł fabularny jest kompletnie nieprawdopodobny. Zamordowanie ubeka, spowodowałoby rozległe śledztwo i zamkniecie całej rodziny na długie lata do więzienia, niezależnie od tego czy byłyby dowody, czy też nie. I w rzeczywistości nie byłaby to żadna lekka historyjka, tylko dramat pełną gębą. Nagroda w Gdyni i kandydowanie do Oscara, wydaje mi się w tym kontekście pomyłką, tym bardziej irytującą, że w tym samym roku powstał Dom zły, film o wiele lepszy i gatunkowo poważniejszy. Coś dobrego trzeba powiedzieć o aktorkach: Agata Buzek doskonała (cenię ją po tej roli jeszcze bardziej), a uzupełniające ją w drugim planie Krystyna Janda i Anna Polony też stworzyły postacie warte zapamiętania. I tyle tylko dobrego. 6/10
Generał Nil i Dzieci Sendlerowej w jednym domu stali. Oba poruszają bardzo ważne tematy dla historii Polski, oba ogląda się z przyjemnością, po obu nic w pamięć nie zapada, bo oba nakręcone zostały bez lepszego, głębszego pomysłu dramaturgicznego. Bohaterowie tych filmów są jacyś papierowi, nieprzekonujący, odarci z osobistego dramatyzmu, a przecież podejmowali decyzje, za które płaci się głową (i gen. „Nil” Fieldorf głową zapłacił), które musiały wzbudzać wątpliwości, niepewność, strach… Widzimy natomiast osoby pomnikowe bez wad i skaz, którym wahania i niepewność obce są. Choć z drugiej strony trzeba powiedzieć, że obie postacie rzeczywiście były bardzo wyraziste w swoich wyborach i trudno o nich nakręcić film w modnej dziś konwencji wielowymiarowej, gdzie nic nie jest jednoznaczne.
Na minus Dzieci Sendlerowej zaliczam, że choć akcja dzieje się Warszawie, to kręcone one były w Rydze (6/10). Na plus Generałowi Nilowi zapiszmy, że rzeczywistość w tym filmie nie jest przypudrowana i tyle dobrego, że wprowadza on widza w dość prawdziwy kontekst wydarzeń, w tej materii dodatkowy plus za genialną rozmowę sowieckich doradców z płk. UB Różańskim. Poza tym uważam, że niezależnie od trochę lepszej czy gorszej jakości artystycznej, takie filmy powinny powstawać. Wolę jednowymiarowy film o Nilu (7/10) niż wodewil obyczajowo-polityczny typu Rewers.
Na koniec Persepolis, jeden ze słabszych i bardziej irytujących filmów, jakie obejrzałem. Animacja prymitywna, jak z lat sześćdziesiątych, typu Bolek i Lolek, ale ostatecznie „co kto lubi”. Przede wszystkim jednak drażni, że film kłamliwie przedstawia historię Iraku. Za obaleniem szacha Rezy Pahlaviego stali islamscy fundamentaliści, a komuniści tylko ich wpierali. Natomiast komuniści z partii Tudeh, bynajmniej nie byli piewcami wolności i dobrotliwymi profesorami z uniwersytetu, ale sterowaną z Moskwy jaczejką, która chciała wprowadzić tam sowiecki socjalizm, a przy ich pomysłach szach jawił się jako gołąbek pokoju. W Iranie był to bodaj jedyny przypadek, gdzie to ich po przewrocie od władzy wyautowano. Z jakiego powodu film przedstawia to wszystko inaczej i jeszcze na dodatek manipuluje emocjami widzów? Jak widać Francuzi ciągle są pod wpływem sympatii prokomunistycznych, proarabskich i antyizraelskich, i taka postawa znajduje poklask na różnych festiwalach społecznie zaangażowanych. Co tu jest antyizraelskiego? A to mianowicie, że szach Reza Pahlavi był zwolennikiem pokojowego ułożenia stosunków z Izraelem, co było kamieniem obrazy tak dla islamskich fundamentalistów jak i lewaków all over the world, biegających w arafatkach i wspierających, co najmniej ideowo, słuszną walkę wszelkiego rodzaju terrorystów. I z tego kręgu kulturowego wywodzi się ten film. Autobiografia, jaką mieni się być Persepolis, powinna korespondować z faktami, a to nie jest żadna biografia, tylko klasyczna propaganda sprzedana pod płaszczykiem „widziane oczami dziecka”. Być może wzruszające, ale kompletnie nieprawdziwe. A pod ciężarem tych zastrzeżeń, ginie ciekawy wątek dorastającej młodej dziewczyny. Szkoda. 2/10, a i to tylko z powodu sympatii do buntowniczej nastolatki.
Walc z Baszirem
Walc z Baszirem był jednym z większych rozczarowań – zdobył mnóstwo wyróżnień: Złoty Glob oraz nominacje do Oscara (za film nieanglojęzyczny) i kwalifikację do głownego konkursu Festiwalu w Cannes. Mi się nie podobał i to z wielu powodów. Po pierwsze warstwa graficzna to klasyczna kolorystyka komiksowa, niebiesko-szaro-bura. W tym kontekście senne marzenie o pięknej kobiecie przedstawionej w kolorze turkusowo-szarym, to jednak pomyłka, chyba, że ktoś wychował się na komiksach i to jest jego właściwy kontekst graficzny.
Ponadto temat traumy wojennej jest dość naciągany. Główny bohater nie ma żadnych wspomnień z interwencji w Libanie i dość na siłę je w sobie wywołuje poprzez rozmowy z innymi uczestnikami tej operacji, a my mamy uwierzyć, że za tym wysilonym konceptem stoi tak głęboka, że niedostrzegalna życiowa trauma. Dużo bardziej przekonywujący w zakresie psychicznych skutków wojennych przeżyć jest Łowca jeleni czy Taksówkarz.
Film kompletnie pomija kontekst interwencji w Libanie, a to było dość ważne, bo był to już wtedy kraj zwasalizowany przez Syrię, której wojska zajęły Dolinę Bekaa zaburzając równowagę polityczną w tym kraju, poprzez całkowite odsunięcie od władzy mniejszości chrześcijańskiej.
Wreszcie trauma po masakrze w obozach Szabra i Szatila jest dość sztuczna, bo znakomita większość żołnierzy w ogóle nic o tym nie wiedziała, a ci nieliczni, którzy się domyślali, nie mieli najmniejszego wpływu na to, co się tam stało (działała tam milicja chrześcijańska).
Trzeba jednak przyznać, że jeżeli pominąć wszystkie wskazane powyżej konteksty (lub ich brak) to stanowiący rdzeń filmu wątek pamięci, życia przeszłością, swoistej skazy w świadomości jest naprawdę interesujący i poruszający. W moich oczach film broniłby się dużo lepiej, jeśli zostałby umieszczony w abstrakcyjnej rzeczywistości, w jakiejś nibylandii, bo wtedy jedynym istotnym elementem tego filmu byłyby skutki wojny jako takiej w świadomości żołnierzy, szczególnie młodych chłopców, czyli w rzeczywistości żołnierzyków. A wiemy skądinąd, że niektórzy z nich znoszą takie doświadczenia fatalnie.
Od filmu o ambicjach dokumentalnych oczekiwałbym jednak trochę szerszej perspektywy. Większość żołnierzy izraelskich w działaniach zbrojnych zabezpieczających elementarny byt swojej ojczyzny bierze udział z głębokim przekonaniem i na koniec ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo wie, że walczy w obronie swoich żon i matek narażonych na śmierć w zamach terrorystycznych lub – jak w przypadku Libanu – śmierć od ostrzału rakietowego. I ma takie przekonanie niezależnie od tego, jak dojmującym doświadczeniem jest służba w armii. Dziwnym trafem takich relacji w tym filmie nie ma. Nie ma nawet pytania, co my w tym Libanie robiliśmy i po co tam weszliśmy. Zabiegiem manipulacyjnym jest takie poprowadzenie akcji filmu, aby wytworzyć w widzach przekonanie, że Iraelczycy weszli tam tylko po to, aby dokonać masakry w obozach palestyńskich. Biorąc powyższe pod uwagę, można zaryzykować twierdzenie, że jest to film antysemicki, a dokładniej antyizraelski. A fakt, że powstał w Izraelu, a Folman nie został tam wyklęty świadczy o tym, że jest to bardzo, bardzo demokratyczny i tolerancyjny kraj.
Odnoszę wrażenie, że jest to film klasycznie zrobiony „pod odbiorcę”. Opinia publiczna oczekuje filmu antywojennego, krytycznego wobec agresywnej polityki Izraela, wreszcie rozliczającego się z ludobójstwem. I co publiczność chce, to dostaje, a że niewiele ma to wspólnego z prawdą – trudno, c’est la vie. Ale dla mnie to tylko 1/10
Aktywa sowieckiego wywiadu
Polski wywiad wojskowy 1918-1945, Wydawnictwo Adam Marszałek 2007
W zasadzie jest to praca zbiorowa na takim poziomie, jak materiały konferencyjne: mnóstwo przyczynków i przyczynków do przyczynków, nie wartych zawracanie głowy czytelnikom mojego bloga. Jednak jeden artykuł zasługuje zdecydowanie na przedstawienia bardziej publiczne, a mianowicie Uwagi o działalności agentury sowieckiej na odcinku polskim po roku 1921 śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza.
Treść artykułu sprowadza się do naukowej analizy wiedzy na temat sowieckiej agentury w II Rzeczypospolitej i podczas wojny. Co z niej wynika? Najcenniejszym agentem był ppłk Tadeusz Kobylański, pomocnik attaché wojskowego w Moskwie (gdzie został zwerbowany), później w służbie dyplomatycznej jako radca ambasady polskiej w Bukareszcie i wreszcie – o ironio – naczelnik Wydziału Wschodniego w Departamencie Politycznym MSZ, na dodatek blisko spokrewniony z prezydentem Ignacym Mościckim, u którego regularnie bywał na rodzinnych obiadach. Dla swoich mocodawców był bezcenny jako źródło wiedzy o polskich aktywach wywiadowczych w Związku Sowieckim, o polskiej polityce zagranicznej, a na ostatnim stanowisku jako agent wpływu, stymulujący polską politykę wobec wschodniego sąsiada. W czasie wojny wyemigrował do Brazylii, gdzie został zamordowany w tajemniczych okolicznościach w roku 1967.
O zgrozo, wszędzie Sowieci mogli weryfikować przekazywane przez niego informacje poprzez innych swoich agentów: w moskiewskim attachacie przez przewerbowanego rezydenta polskiego wywiadu Kowalskiego, w Bukareszcie taką rolę spełniała żona ambasadora Mirosława Arciszewskiego, skądinąd „biała” Rosjanka, rozpracowana przez polskie służby. Arciszewski został odwołany do Warszawy, solennie zapewnił o rozstaniu się z żoną, został nieformalnym podsekretarzem stanu w MSZ, ale mimo to z żoną żył nadal. W MSZ byli też agentami inni urzędnicy niższego szczebla, wśród nich Stefan Litauer, naonczas pracownik Wydziału Prasowego, ale w czasie wojny już szef Polskiej Agencji Telegraficznej.
W strukturach wojskowych służby kontrwywiadowcze II Rzeczypospolitej namierzyły 12 agentów, wśród nich był tylko jeden wyższego szczebla, ppłk Ludwik Lepiarz szef sztabu Dowództwa Okręgu we Lwowie.
Infiltracja polskiego Państwa podziemnego była znikoma, czego nie można powiedzieć o rządzie emigracyjnym w Londynie. I tu jest tajemnica czekająca na rozwiązanie, bowiem wiemy, że Sowieci mieli dwóch agentów, ministrów tego rządu, znamy ich pseudonimy „Giendrich” i „Sadownik”, ale nie potrafimy jednoznacznie zidentyfikować ich nazwisk.
Na koniec: okazało się, że sowiecka siatka działała wśród Polonii amerykańskiej, a najbardziej znaną postacią był tu Oskar Lange. Pierwsze informacje na ten temat wzbudziły protesty ze strony historyków i ekonomistów broniących zacnego (jak naiwnym się wydawało) profesora. Niestety, a raczej stety, ujawnione dane z operacji „Venona” (dekryptaż sowieckich depesz dyplomatycznych i wywiadowczych) potwierdziły te podejrzenia i tak pewni siebie obrońcy wyszli na durniów. Te informacje wyjaśniają duże zaangażowanie Stalina w forowaniu Oskara Lange na stanowiska w rządzie „lubelskim” po 1945 roku.
Omawiany artykuł warto przeczytać, książka jest ciągle dostępna w sprzedaży, a śp. prof. Wieczorkiewicz potwierdził, że był jednym z nielicznych jednocześnie kompetentnych (przegląd przez całe piśmiennictwo rosyjskie) i odważnych historyków.
Vicky Crisitna Barcelona
Bardzo nie lubię tego typu filmów. Z kolosalną swobodą Woody Allen przedstawia wakacyjne przygody pary amerykanek. Obie wskakują do łóżka hiszpańskiego malarza, jedna się w nim zakochuje, mimo iż ma narzeczonego, druga lekko akceptuje współżycie we troje wraz z jego byłą/aktualną żoną. Jest to normalne, ciekawe, pociągające, a stałe związki to przeżytek przynależny kulturze drobnomieszczańskich pozorów. Na dodatek wszystko to przedstawione jest jako coś zwykłego, standardowego, występującego jako powietrze dookoła nas. Cudowna architektura Barcelony dodaje tylko piękna tym jakże twórczym relacjom międzyludzkim. Problem tylko w tym, że w życiu realnym czujemy zupełnie inaczej i potrzebujemy miłości, stałości i zaufania. Na ekranie zaś widzimy fascynującą przepływność między łóżkami stwarzającą pozór, że o tym właśnie marzymy, a kobiety to wprost za tym szaleją, tylko małżeńskie przesądy je ograniczają. Co tu więcej pisać. Szkoda tylko wspaniałych aktorek zaprzęgniętych do kreowania zupełnie fałszywej wizji świata. Chyba że ktoś podziela pogląd Allena, że seks we dwoje jest ciekawy, a w piątkę fascynujący.
Różyczka i Ghostwriter, podbieństwa i różnice
Różyczka, reż. Jan Kidawa-Błoński, Polska 2010, Autor widmo (Ghostwriter), reż. Roman Polański, USA 2010.
Czekałem na ten film z utęsknieniem, bowiem – dzięki Obławie Joanny Siedleckiej – dość dobrze znałem dzieje inwigilacji Pawła Jasienicy przez jego żonę Nenę O’Bretenny. Film, jak się okazało, jedynie odlegle inspirowany był tą historią. Przede wszystkim finał był zupełnie inny w rzeczywistości, podły, a inny w filmie, względnie dobry. Tym bardziej dziwi, dlaczego różne szczegóły z biografii Pawła Jasienicy zostały do Różyczki włączone. Generalnie uznaję prawo do reżyserskiej licentia poetica, ale gdy zbyt dużo detali odnosi się do prawdziwych postaci, w sposób uzasadniony oczekuje się realnej pointy.
Film jest życzliwy w oglądaniu i w fotelu przed ekranem czas spędzimy na pewno z przyjemnością. Mocną jego stroną jest aktorstwo: Magdalena Boczarska, tytułowa Różyczka (wcześniej mi nie znana) i Andrzej Seweryn, jako pisarz Warczewski (znany bardzo dobrze) stworzyli tandem uzupełniający się i posiadający niemałą klasę. Na dodatek Boczarska jest piękną kobietą i wykorzystuje na ekranie swoje atuty, co uprzyjemnia niewątpliwie czas spędzony z tym filmem.
W warstwie wydarzeń Różyczka porusza tematy ważne, a nawet przejmujące: partnerka wybitnego pisarza zostaje zwerbowana przez Służbę Bezpieczeństwa i systematycznie na niego donosi, rodzi się myśl o małżeństwie, a donosy płyną nadal, kończą się jednak wraz z zawarciem małżeństwa. Trudno sobie wyobrazić bliski związek podszyty systematycznym szpiclowaniem. Jak można z tym żyć? Tu miłość, tu łóżko, tu donos i wszystko na przemian. Dylematy TW Różyczki nie budzą jednak współczucia. Wydaje się, że reżyser i jednocześnie scenarzysta, Jan Kidawa-Błoński, popełnił kilka kardynalnych błędów już na etapie scenariusza. Po pierwsze, zatarł granice pomiędzy główną osią filmu, a wątkami pobocznymi. Równie ważny jest motyw donosicielski, motyw romansu z oficerem SB, a na koniec – tło marcowej nagonki antysemickiej. Gdy wszystko jest równie ważne, to nic nie jest najważniejsze, a jak nie jest najważniejsze, to czym się przejąć? Po wtóre, rzeczywistość wyglądała dużo dramatyczniej niż film. Nena O’Bretenny donosiła na Jasienicę przed ślubem i później. Nie przeszkadzało jej, w karierze agentki, zawarcie małżeństwa z obiektem jej donosów. Jasienica umarł, a ona donosiła nadal obsmarowując środowisko literackie. Jaka musiała być psychika tej osoby, jej motywacje, jak głęboki immoralizm. Według tej osi zrobiony film, gdzie inne wydarzenia byłyby tylko tłem dla filmu psychologicznego, byłby dużo ciekawszy i przejmujący.
Raziło mnie też nieprawdopodobieństwo wielu sytuacji. Różyczka była jedną z najcenniejszych dla komunistów agentek i nie było możliwe, aby jej oficer prowadzący nachodził ją, molestował, a na końcu zdekonspirował. Nad operacjami tego typy czuwał sztab oficerów i każdy szczegół kontaktów z agentem był szczegółowo analizowany. Choć trzeba przyznać, że w pewnym momencie SB straciła zaufanie do jakości pracy swojej donosicielki, to do takich wydarzeń, jak w filmie, nigdy by nie doszło. Samobójstwo Warczewskiego w wyniku „nagonki” też jest mało prawdopodobne – ktoś kto decydował się na współpracę z „wrogimi ośrodkami” na Zachodzie, musiał brać pod uwagę ryzyko wieloletniego więzienia, wobec czego trochę słownych połajanek wydaje się jednak „bułką z masłem”. [Po celnym komentarzu poniżej, myślę, że reżyser sugeruje, że to nie było samobójstwo, ale nieznani sprawcy. Jest tu pewne pole do indywidualnych interpretacji.]
Podsumowując: ciekawy film, na ciekawy temat, nie najlepiej pomyślany, ale mimo to ogląda się go dobrze. Finalna ocena 7/10.
Ghostwriter jest filmem – paradoksalnie – mającym wiele wspólnego z Różyczką. W obu przypadkach, żony głównych bohaterów odgrywają kluczową rolę w ich życiu, w obu przypadkach są zwerbowane przez służby. Poza tym w punkcie startu Polański miał poczytną książkę, a Kidawa-Błoński realną historię. Pierwszy jej zaufał i wygrał, drugi kombinował ze scenariuszem i przegrał. Film Polańskiego jest lepszy, ma wartką, spójną akcję, zaskakujące zakończenie i trzyma w napięciu, co w przypadku thrillera jest wartością decydującą. Kidawa-Błoński za to wykorzystał wdzięki Boczarskiej, a kobiety u Polańskiego są bardzo nie pociągające.
Najbardziej irytuje u Ghostwriterze retoryka alterglobalistyczna, pacyfistyczna, umiejscawiająca wszelkie zło w CIA. To dość prymitywny zabieg i, co gorsza, robiony zdecydowanie „pod publiczkę”, ale w moich oczach wartość filmu zmniejsza. Ostateczna ocena 8/10.
Elfriede Jelinek, Amatorki
Jedno jest pewne – lektura tej książki nikogo nie pozostawi obojętnym.
W warstwie fabularnej jest to równolegle, porównawczo prowadzona historia dwóch młodych i prostych kobiet, Brigitte i Pauli, których losy stykają się w fabryce biustonoszy, gdzie obie są szwaczkami, obie zakochują się w facetach, obie wychodzą za mąż, jedna z sukcesem, druga kończy klęską.
Ale to nie fabuła jest u Jelinek najważniejsza. Czytelnika wali między oczy jej wizja świata, a w przypadku Amatorek, wizja stosunków damsko-męskich. Mężczyźni to u niej prymitywne buhaje, damscy bokserzy, używający przemocy zwłaszcza w odniesieniu do swoich żon, które traktują jak niewolnice. A poza tym, to pijacy żyjący w świecie piwa i w ogóle – prymitywy. Co do kobiet, to ich ocena nie jest jednoznaczna. Na pewno są ofiarami samczej agresji, ale podskórnie czujemy, że ma do nich pretensje, bo mają to, na co zasługują, bo same pragną miłości, podszytej przecież pewnym podporządkowaniem, same rezygnują z własnych autonomicznych aspiracji na rzecz poświęcenia się dla rodziny i tego odrażającego męża. Chcą być kurami domowymi.., to są. Brigitte odnosi w swoim mniemaniu sukces, ale jaki to sukces? Tyra na rzecz męża, rodzi dzieci, znajduje radość w drobnomieszczańskiej, małej stabilizacji. Wydaje się, że kiedy Jelinek mówi, że Brigitte odniosła sukces, w istocie ironizuje: osiągnęła to, co sobie założyła i ma to, co chciała, ale przecież, jakie to jest życie, z czego tu być zadowolonym? I odwrotnie Paula odniosła porażkę, ale w którymś momencie zawalczyła o swoją samodzielność finansowo-życiową próbując osiągnąć ją poprzez prostytucję (bo co innego mogła zrobić). Została złamana, skrzydła jej podcięto, ale chociaż walczyła.
Tu dochodzimy do kluczowego pytania: czy Elfriede Jelinek przedstawia uniwersalną diagnozę społeczną, szuka prawidłowości, uogólnia doświadczenie austriackich kobiet, czy też opisuje patologię, zaburzenie powszechnych norm i kompletne osobowościowe wypłycenie, którego nośnikami są bohaterowie Amatorek. Od odpowiedzi na to pytanie zależy, czy potraktujemy Jelinek, jako narwaną psychopatkę, bo przecież każdy normalny człowiek rozumie, że jej diagnoza jest drastycznie jednostronna i kompletnie nie zrównoważona; czy też zobaczymy w niej, być może nadwrażliwą, ale przenikliwą obserwatorkę ludzkiej rzeczywistości przestrzegającą przed niszczącymi ją patologiami, bo w istocie słowa patologia zawiera się przecież jej wyjątkowość w opozycji do stanu normalnego.
Mam poważną obawę, że prawdziwa jest pierwsza odpowiedź. Zresztą sama Jelinek nie kryje, że literatura odzwierciedla jej stany depresyjne i lękowe, a pisarstwo pozwala jej odreagować emocje, z którymi inaczej sobie nie radzi. Rozumiemy zatem, że jej pisarstwu daleko do zrównoważenia i jakiegokolwiek namysłu.
Mimo wszystko, jednak, to literatura dużego formatu, zapewne nieobiektywna i w dziwny sposób pokręcona, ale – być może dlatego, że pisana „z trzewi” – na swój depresyjny sposób prawdziwa, nie pozostawiająca obojętnym. Na pewno nie można dać się Jelinek uwodzić, „wchodzić w jej buty”, patrzeć na świat jej oczyma, bo po prostu są to oczy chore (co sama w wywiadach przyznaje).
Na pewno warto Amatorki czytać, aby rozumieć ten specyficzny ogląd świata, zrozumieć, jak działa ten wykoślawiający obiektyw. W tej przesadzie płynącej z nadwrażliwości jest jednak Jelinek prawdziwa. To ważne. Biorąc powyższe pod uwagę, zdumiewa mnie, że znane i szanowane przeze mnie blogi literackie tworzone przez kobiety Jelinek najczęściej pomijają. Dlaczego? Jej pisarstwo warte jest dyskusji i warte skonfrontowania się z nim.
Specjalne podziękowania dla Biblioteki Publicznej w Podkowie Leśnej, która na wyrażoną chęć przeczytania kilku książek Jelinek, zakupiła ich cały komplet, umożliwiając swobodne z nich korzystanie i stworzyła warunki do rozległej przygody z pisarstwem Ellfriedy Jelinek. Dzięki i szacunek
Droga
Cormac McCarthy, Droga, Wydawnictwo Literackie (wyd. II) 2010
To książka bardzo oryginalna. Nigdy wcześniej nic takiego nie czytałem i nie przypuszczam, żebym szybko przeczytał. Sceneria narracji, to obraz świata po jakiejś bliżej nie określonej katastrofie, na pewno nie jądrowej, bo nie ma efektów popromiennych… To wizja świata, w którym zamarło jakiekolwiek życie, nawet roślinne. Wizja opustoszałych, splądrowanych miast, dróg pokrytych warstwą pyłu i wałęsających się po nich band, nie stroniących od ludożerstwa. Ludzie są skażeni złem, nie mają żadnych zdolności ani chęci do współpracy. Są w stanie przetrwać tylko dzięki rabunkowi tego, co zostało wytworzone w poprzednie epoce. To apokalipsa zmierzająca do nieuchronnego końca cywilizacji ludzi. W takim krajobrazie wędruje ojciec i syn. Ich wędrówka nie ma początku ani końca. Co prawda, chcą iść na południe i do morza, ale dlaczego właśnie tam i …co dalej? Nie wiedzą sami. Nie są w stanie określić swojego celu ostatecznego. Po prostu trwają w drodze. Ku czemu?
Ojciec mówi do syna, że musi przetrwać, aby dalej „nieść światło”, czyli dobro. Syn, a raczej synek, jest personifikacją wartości podstawowych, to on zachęca do podzielenia się swoimi skromnymi zapasami z innymi nędzarzami, to on naciska na deklarację, że nigdy nie posuną się do kanibalizmu, to on przekonuje, żeby nie zabijać napastników. Światło jest w nim i dlatego musi iść dalej i przetrwać. Wydaje mi się, że jest to jedyne przesłanie tej książki. Warto żyć nawet w ekstremalnie niekorzystnych warunkach, nie stwarzających żadnych perspektyw, aby dalej „nieść światło”. Zresztą ta refleksja jest obecna w książce tylko dzięki kilku jednozdaniowym wstawkom. Czy uzasadnia ona stworzenie dużej powieści bez początku i bez końca, z ograniczoną fabułą? Szczerze powiem – nie wiem.
Napisana jest Droga po mistrzowsku. Jej klimat udziela od razu i wciąga odbiorców z rękami i nogami. Ale czy brnięcie czytelników przez tę posępną rzeczywistość do czegoś prowadzi, czy mają oni szansę gdzieś z autorem zabrnąć? Chyba nie, ale czuję, że moja odpowiedź nie ma charakteru ostatecznego i pewnego.
Udzielający się klimat wciągnął i mnie, ale mam nieodparte przeczucie, że obiecuje ona więcej niż daje. Nie przepadam za pozornie głębokimi dialogami w stylu „musimy iść” „ale po co?” „Nie wiem, ale musimy”. Jako żywo przypomina to skądinąd lubianego przeze mnie Andrzeja Sapkowskiego, który niektóre opowiadania kończy tak: „Spojrzał jej głęboko w oczy i wiedział już wszystko”, ale co wiedźmin wiedział, nie wie ani autor, ani nawet nie domyślają się czytelnicy. Mnie taka udawana głębia raczej irytuje, ale być może komuś się podoba. W wielu recenzjach z tej książki padało stwierdzenie, że stawia ona pytania podstawowe, ale nikt nigdzie nie napisał jakie to są pytania, zatem o odpowiedziach nawet mowy być mogło.
Ogólna ocena 5/6 z glossą, że polecana dla tych, którzy głównie cenią sobie wywoływany w czytelniku nastrój, odradzana tym, którzy oczekują czegoś więcej niż tylko ogólnej atmosfery.
PS Podnoszę ocenę do 6/6. Parę dni upłyneło i ciagle Droga do mnie wraca.
Zakonnica, ale jaka!
Siostra Emmanuelle, Wyznania zakonnicy, Znak 2009
W zupenie innym nastroju zaczynałem czytać tę książkę, na co innego zwracałem uwagę, a w zupełnie innym nastroju kończyłem. Po smoleńskiej katastrofie zwracałem uwagę, na poświęcenie siostry Emmanuelle w służbie dla ubogich, na jej determinację, ale i prostotę. Zwłaszcza na chęć niesienia pomocy niezależnie od wszystkich zewnętrznych uwarunkowań. Mam takie poczucie, że i nas wszystkich to czeka. Pozostały rodziny bez ojców lub matek. Na początku będzie dużo hałasu, niemało będzie pewnie gestów solidarności i pomocy, ale co będzie za pół roku, za rok, za dwa? Czy starczy nam chęci i zdolności do poświęcenia, jak siostrze Emmanuelle?
Była to osoba zupełnie nieprawdopodobna. Czterdzieści lat temu, po latach starań, dopięła swego i przekonała swoje władze zakonne, aby pozwoliły jej zamieszkać poza klasztorem, wśród najuboższych, właściwie na śmieciowisku. Złamała wszystkie schematy dotyczące życia zakonnego. Mieszkała sama, w dzielnicy, (jaka to dzielnica? raczej obszar), gdzie nawet policja bała się zapuszczać. Udało jej się zorganizować szkołę dla nędzarzy, którzy początkowo nawet nie chcieli wysyłać do niej swoich dzieci, a po pewnym czasie okazało się, że jest to szkoła najlepsza w dystrykcie. Zbudowała tam klinikę położniczą, przytułek dla starców, a nawet fabrykę kompostu. Mało tego, kiedy stała się osobą znaną poproszono ją o pomoc:
otrzymałam list od przyjaciół z Sudanu. „Każdego dnia przyjeżdżają tu tysiące uchodźców którzy masowo umierają. Ratunku!” Przyznam, że się zawahałam. W jaki sposób mogłam skutecznie pomóc ludziom w tym nieznanym kraju? Działania zmierzające do poprawy bytu śmieciarzy szły pełną parą. Czy miałam trwonić siły, jeżdżąc po całym świecie? Dostałam kolejny list – był w nim bilet powrotny do Chartumu. Obracałam go w palcach. Bóg mówi poprzez wydarzenia. Odwagi, Emmanuelle!
Poleciała, zbudowała tam sieć szkół dla dzieci ulicy, ośrodki dożywiania, zadbała o boisko piłkarskie i ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży. Do pomocy zaprzęgła Bernarda Kouchnera, ówcześnie przewodniczącego Akcji Humanitarnej i znanego francuskiego polityka. Udało się. Pojawiły się prośby z trawionego wojną wewnętrzną Libanu, a potem z Filipin… Stworzyła ogromną grupę ludzi pomagającą potrzebującym w sytuacjach krytycznych. Przewijają się w niej zakonnice z różnych zgromadzeń, świeccy, biskupi, wysocy rangą politycy i bankierzy, katolicy, koptowie, muzułmanie i niewierzący. Jej pasja zarażała wielu innych.
[Na marginesie: myślę sobie o zaprzyjaźnionej zakonnicy. Czy w swoim Zgromadzeniu i szerzej, w polskim Kościele ma szanse na takie zrozumienie i wsparcie, jak siostra Emmanuelle? Czas pokaże, ale na razie chyba nie jest jej łatwo.]
Wracając do książki – czy jest to wyłącznie bogobojny obrazek? W żadnym przypadku. Siostra Emmanuelle jest szczera do bólu. Przyznaje się, że był czas, kiedy nałogowo się masturbowała. Nie ukrywa, że już jako dojrzała zakonnica przechodziła „noc ognia”, kiedy wspominała mężczyznę, w którym była zakochana przed wstąpieniem do klasztoru
Wstałam, ale czułam, że moje ciało rozpada się na kawałki, a w głowie wciąż żarzy się ogień. W kaplicy nie mogłam się modlić, mężczyzna ze snu ciągle był blisko. Poszłam szukać schronienia u starszej siostry. (…) Powiedziała – Pomóż sobie Emmanuelle, a i niebo ci pomoże. Teraz widzisz tylko swój problem, to normalne. Interesuj się jednak problemami innych ludzi, a twój własny problem straci monopol. Otwórz swoje serce na cierpienia innych, a twoja rana się zabliźni. – I dodała żartobliwie: – Czasem bywamy trochę nieroztropne, prawda?
Prawdziwe, szczere, poważne. Cóż tu dodać.
Zaliczam do sił sensu, ze względu na determinację w przełamywaniu schematów życia zakonnego, barier społecznych i podziałów religijnych. Czytelniczo – 5/6