• Film

    Funny Games U.S.

    Funny Games U.S.O takim eksperymencie filmowym dotąd nie słyszałem. Michael Haneke najpierw zrealizował niemiecki film Funny Games, a potem w Stanach Zjednoczonych zrealizował dość wierną, amerykanską kopię swojego wcześniejszego filmu. Co najbardziej zdumiewające, eksperyment był udany.

    Nie lubię oglądać filmów grozy, ani epatujących przemocą lub mających za cel przestraszyć widza. Obejrzałem ten film ze względu na reżysera po doskonałej Pianistce oraz Białej wstążce i nie żałuję.

    Do letniego domu małżeństwa, które właśnie przyjechało na urlop przychodzi dwóch dobrze ułożonych młodzieńców (na zdjęciu obok) prosząc o drobną sąsiedzką przysługę. Nie chcą wyjść, nie można ich wyrzucić, sytuacja robi się coraz nieprzyjemniejsza, a przechodzi w dramatyczną, kiedy proponują swoim ofiarom zakład: czy przeżyją do godziny dziewiątej rano następnego dnia. Dalej jest coraz gorzej, widzimy piekło tortur fizycznych i psychicznych, którym ostrości dodaje fakt, że wraz z rodzicami jest im poddawany ich 10-letni syn.

    Fabuła nie rozwija się jednak liniowo i przewidywalnie. W pewnym momencie kobieta wyrwała napastnikom broń i jednego z nich zastrzeliła. Drugi z nich wziął pilot i cofnął dziejący się właśnie film, a w powtórce nie dopuścił już do tego wydarzenia. O co chodziło w tej oryginalnej grze z widzami? Może o to, że przewidując koniec właściwy dla thrillera podświadomie chcemy takiego zakończenia i reżyser nam to umożliwia, cofając fakty już się zdarzyły. A może chodziło o pokazanie, że wszystkie te okropności dzieją się tylko po to, by wypełnić zamówienie medialne publiczności. Na taka interpretacje wskazywałoby również zwracanie się młodocianych dręczycieli bezpośrednio do kamery, do widzów, co sugeruje przekazanie informacji „robimy to wszystko dla show”, czyli dla was.

    Michael HanekeJak zawsze u Hanekego w filmie zawarta jest pewna diagnoza społeczna. Zło w czystej postaci tak się zbanalizowało, tak upowszechniło, że oprawcami mogą zostać dobrze wychowani młodzi ludzie, którzy robią to dla zabawy, bo żadnego innego motywu dopatrzeć się nie możemy.

    Film potwierdza klasę Haneke. To fascynujący reżyser, który równie dobrze spełnia się w różnych gatunkach filmowych i co ważne jest w nich coraz lepszy, na co wskazuje Biała wstążka.

     

  • Książki

    Głowa Minotaura

    okładkaMarek Krajewski jest ciekawym fenomenem polskiej literatury kryminalnej. Cykl książek o komisarzu Eberhardzie Mocku odniósł tak duży sukces, że uruchomił lawinę retro kryminałów, których akcja osadzona była chyba we wszystkich większych miastach Polski. Nic w tym dziwnego, bo Eberhard Mock to udane połączenie Brudnego Harry’ego z Arsenem Lupin. Od pierwszego wziął determinację w walce z kryminalistami, posuniętą aż do używania przemocy i samosądów, od drugiego zaś nienaganne maniery i elegancki wygląd. Na dodatek wszystko jest przyprawione pociągiem do alkoholu i pięknych kobiet, co potęguje powszechną sympatię polskich czytelników do niemieckiego komisarza.

    Poza tym opowieści o przypadkach komisarza Mocka umieszczone są w przedwojennym Wrocławiu, mieście ówcześnie niemieckim, czyli w Breslau. Obyczajowość tego miasta odtworzona została tyleż pieczołowicie, co uwodzicielsko. Na tyle uwodzicielsko, że bodaj wszystkie powieści Krajewskiego przeczytałem. Zostały one również przetłumaczone na wiele języków europejskich. Tak więc mamy do czynienia z poziomem europejskim zarówno w przenośni jak i dosłownie.

    Pojawiały się co prawda też i pewne wątpliwości – kolejne odcinki przygód Eberharda Mocka były coraz bardziej do siebie podobne: morderstwo musiało być okrutne, ale i na swój sposób oryginalne, związane ze sferą seksualną, komisarz musiał w ramach śledztwa szwendać się po burdelach, chlać do oporu, walczyć z kacem i szukać ukojenia u panien podejrzanego autoramentu, a w decydującej chwili użyć przemocy brutalnie, ale przerażająco skutecznie. Sam zresztą sobie rąk mokrą robotą nie brudził, mając do dyspozycji twardych pomocników z kryminalnego podziemia, którym ongi puścił w niepamięć to i owo.

    W najnowszej odsłonie przygód komisarza Mocka schemat został utrzymany: morderstwa są przerażające, ale i oryginalne – ofiary maja wygryzioną twarz, mają też podtekst seksualny – ofiary są zgwałconymi dziewicami. W trakcie dochodzenia policjanci oczywiście docierają do środowisk płatnego seksu, handlu ludźmi  i perwersji różnojakich. Podobnie jak w próbach wcześniejszych, jedynym sposobem poradzenia sobie z przeciwnościami, jest droga „na skróty”, czy jak mówi Mock, użycie imadła, czyli zastosowanie fizycznego wymuszenia, ale użytego w dobrej sprawie. Na dodatek wiele z tych wątków jest wyraźnie przeszarżowanych i doprowadzonych do ostatecznej ostateczności. Robią wrażenie. Ale niestety dają też poczucie powtarzalności, przewidywalności, ciągłego deja vu. Stanowczo dobra lektura dla tych, którzy cenią sobie przewidywalność, z góry lubią wiedzieć, co będą czytać, element zaskoczenia zostawiając tylko dla fabularnych szczegółów wydarzeń. Jeśli opisy wszystkich rytuałów są na poziomie, rzeczywiście może to być ciekawe.

    Szkoda, że najzdolniejszy, a w każdym razie najbardziej popularny autor kryminałów osiadł na laurach. Wymyślił bardzo dobry schemat, dostąpił uznania czytelników, został twórcą rozpoznawalnym , a teraz tylko powiela sprawdzony szablon zmieniając tylko osoby sprawców. W tym kontekście drugorzędną sprawą jest w Głowie Minotaura współpraca Mocka z polskim komisarzem Popielskim  i przeniesienie połowy akcji do Lwowa, bo Popielski to taki drugi Mock, a Lwów to drugi Wrocław, bowiem i polski Lwów, i niemiecki Wrocław to kulturowe Atlantydy, po których poruszamy jak poszukiwacze-eksploratorzy tyle, że podszyci sentymentem.

    Ponieważ wyżej zasygnalizowany schemat jest powabny, a dzięki wprowadzeniu postaci Popielskiego otrzymaliśmy tego potwierdzenie, książkę czyta się dobrze i warto ją polecać. Autorowi natomiast warto dać radę, aby schemat pozostawił, skoro czytelnicy tego oczekują, ale zamiast coraz bardziej pretensjonalnego szarżowania raczej spróbował pogłębić psychologię postaci, może trochę mniej jednoznaczności, a trochę więcej trudnych wyborów, gdzie nie ma prostego rozgraniczenie na białe i czarne.

  • Książki

    Chata

    William P. Young, Chata, Nowa Proza, Warszawa 2009.

    Chata okładka recenzjaNarrator spotyka Trójcę Św. pod postacią trzech różnych osób. Już sam ten pomysł jest wystarczająco oryginalny, żeby po książkę sięgnąć. Tym bardziej, że autor nie ułatwił sobie życia i nie schował się za cukierkowymi formułkami. Bóg Ojciec pojawia się jako gruba murzynka, do której narrator zwraca się per Tata, tak jak wcześniej myślał o Bogu.

    Gruba murzynka o imieniu Tata, na pierwszy rzut oka to szokujące, ale tak naprawdę fundamentalnie zgodne z teologią katolicką. Bóg bowiem, nie ma płci, a dokładniej ma pełnię cech kobiecych-macierzyńskich i męskich-ojcowskich. Zatem przedstawianie go jako nobliwego starca z brodą ma długą tradycję, ale w istocie rzeczy jest mniej uzasadnione, jak nadanie mu postaci murzyńskiej Mammy. Dlaczego? Bo Bóg jest tak samo ojcem jak matką, ale na pewno nie jest dziadkiem. I czy to się tradycjonalistom podoba, czy nie, to św. Tomasz, ojciec teologii, poparł by mnie bez dwóch zdań. Ta wizja jest zresztą tak sugestywna, że odtąd o Bogu będę myślał jak o pełnej ciepłej kobiecie niż jak o surowym starcu.

    Chrystus jest przedstawiony jako młody mężczyzna (bo jakże by inaczej), natomiast Duch św. to Sarayu:

    była drobna i wyglądała na Chinkę z północy, Nepalkę lub Mongołkę. (…) Była ubrana w proste dżinsy z ozdobnymi wzorami u dołu i kolorową jasną bluzkę w żółte, czerwone i niebieskie plamy. Kobieta wciąż migotała w jego polu widzenia. Czasami wydawało mu się, że mógłby przejrzeć ją na wskroś.

    Oczywiście istotą książki nie jest to, pod jakimi postaciami objawia się Trójca św. Jak wspomniałem autor postawił sobie ambitne zadanie i jego bohater to człowiek zbuntowany. Stracił właśnie swoją małą córeczkę, która została brutalnie zamordowana przez psychopatę i zdecydowanie ma to Bogu za złe. Nie może pogodzić się z faktem, że Bóg do takich rzeczy dopuszcza, a może nawet je zaplanował. Dlaczego? No właśnie, dlaczego?

    Jest to odwieczny problem jak pogodzić miłosiernego, dobrego Boga ze złem istniejącym na świecie, który przecież sam stworzył, a stwarzając wiedział już, co się później wydarzy. Autor poradził sobie z tym wyzwaniem dość zręcznie, ale nie będę zdradzał jak, żeby pobudzić ciekawość ewentualnych czytelników.

    Większość rozmów z osobami boskimi ma za cel przekonać narratora o miłości Bożej i o tym, że najważniejsze jest znaleźć się w relacji miłości z Bogiem, a wszystko inne „będzie wam dodane”. Słychać w tym echo sentencji św. Augustyna „dilige et fac qoud vis” (kochaj i czyń, co chcesz). Problem tylko w tym, że św. Augustyn obok tego powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy formułując podstawy światopoglądu chrześcijańskiego, a Young tylko do tego się ograniczył. Pachnie to trochę New Agem, który ucieka od konkretnych wyzwań współczesności w kierunku ładnie brzmiących formuł, często zresztą ogólnie słusznych.

    Na przykład powszechne robi się wywodzące się z buddyzmu przekonanie, że szczyt jest jeden, a drogi do niego różne. Ogólnie jest to prawdziwe, ale w szczegółach rodzi mnóstwo wątpliwości. Wspomniany już buddyzm wielkim szacunkiem obdarza wszelkie życie, ale bez problemu dopuszcza aborcję, a muzułmanie ciągle żyją w przekonaniu o „świętej wojnie”, co uzasadnia mnóstwo różnych niegodziwości z terroryzmem na czele. No to sobie myślę, że chyba podążamy na różne szczyty i żadne pięknie brzmiące sentencje tego nie zmienią, nawet jak będą się powoływały na miłość we wszelkich odmianach.

    Wracając ad rem. Książka jest naprawdę interesująca, nie pozostawia czytelnika obojętnym, a wręcz często zmusza do autorefleksji. Warto czytać, warto przemyśleć samemu.

  • Film

    Templariusze. Miłość i krew

    Arn w JerozolimiePiękny historyczny fresk w reżyseri Petera Flintha. Arn Manusson, biegle władający mieczem i dobrze wykształcony młodzian wraca ze szkoły klasztornej w rodzinne strony, gdzie zastaje rywalizujące miedzy sobą klany. Po tym, jak zabija podłego, ale związanego z królem rycerza, zostaje wygnany, tym bardziej, że jednocześnie uwodzi piękną niewiastę przeznaczoną niestety komu innemu. Ona trafia przymusowo do klasztoru, on na wygnaniu składa śluby czasowe, przyłącza się do Templariuszy i bierze udział w walkach w Ziemi Świętej.

    Tu zaczyna się najpiękniejsza część filmu, bo Arn wiele lat spędza walcząc na pustyni. Widzimy upojne krajobrazy, podejrzanie szlachetnego Saladyna, którego Arn ratuje w czasie napadu zbójców, a także walki krzyżowców z niewiernymi. Sceny batalistyczne są najmocniejszą stroną filmu, bowiem realia historyczne, a zwłaszcza taktyka bitew średniowiecznych, przedstawione są z dużą pieczołowitością. Pozytywny wizerunek Saladyna (przywódcy niewiernych), przyzwoitszego od chrześcijan, z którymi walczy, nie jest wytworem ogólnej poprawności ekumenicznej, ale dobrze koresponduje z realnymi wydarzeniami, co potwierdziłem w Wyprawach krzyżowych Stevena Runcimana (t.1-3, Warszawa 1987, 2009).

    Film bezwzględnie warto zobaczyć, przede wszystkim jako fresk historyczny. Surowe klimaty Skandynawii, w których toczy się walka klanów o tron królewski, przeplatają się z palącym słońcem pustyni, gdzie krzyżowcy ze zmiennym szczęściem potykają się a armią mahometan. Oba konteksty odtworzone zostały – do poziomu szczegółów – zgodnie z prawdą historyczną, co powoduje, że film jest ciekawy, można się czegoś dowiedzieć go oglądając.

    Fabuła jest co prawda przewidywalna, ale nie pozostawia widza obojętnym. Trzeba przyznać, że to raczej film dla ciekawych przeszłości, w tym fascynujących wypraw krzyżowych i dziejów templariuszy, niż dla miłośników oryginalnych opowieści obyczajowych.

    Ocena: fabuła 4/6, zdjęcia, realizm historyczny i sceny batalistyczne 6/6

  • Książki

    Mistrz

    W Szpiegu doskonałym Le Carré opisuje losy oficera angielskich tajnych służb Magnusa Pyma, który zdradził i przez wiele lat był podwójnym agentem. Dostrzegamy tu odległą inspirację Kimem Philbym. Natomiast na pewno pierwowzorem ojca Magnusa, Ricka Pyma był z kolei ojciec Le Carrego, Ronnie, cwaniak, biznesman-bakrut i oszust. Smaku całej tej grze z czytelnikami dodaje także i to, że Magnus do współpracy z Sowietami został zwerbowany w Wiedniu, a tam właśnie karierę w brytyjskim wywiadzie rozpoczynał David Cornwell, czyli John Le Carré.

    W tej książce mamy znacznie więcej psychologii i analizy uwarunkowań rodzinnych niż klasycznej szpiegowskiej roboty. Zwłaszcza całokształt relacji z ojcem, regularnym oszustem i mitomanem, rzutował na całą późniejszą drogę Pyma, zwłaszcza na jego swoisty immoralizm i perfekcyjną zdolność do przybierania takiej postawy, jakiej oczekuje od niego środowisko, w którym aktualnie się znajduje. Czy ludzie o takim model charakterologicznym powinni lądować w wywiadzie. Zdecydowanie nie, ale niestety wszyscy dowiedzieli się o tym po czasie.

    Mistrz Le CarreLe Carré potwierdził tą książką, że jest najlepszym autorem powieści sensacyjnych, co już wcześniej napisałem w notce poświęconej Małej Doboszce. Teraz przy okazji refleksji o Szpiegu doskonałym dodam, że w ogóle w dziedzinie litery powojennej Le Carré należy do grona pisarzy najlepszych i szufladkowanie go tylko do sensacji robi mu krzywdę. Jest wnikliwym obserwatorem, jego postacie mają głęboko przemyślany, spójny model osobowości. Często zwraca uwagę w swoich książkach na koszty wyborów, których dokonujemy. Jego bohaterowie często chcą dobrze, ale czynią źle. Wyrządzają krzywdę innym ludziom, mimo iż bardzo chcieliby tego uniknąć. Jeszcze częściej płacą wysoką cenę za swoje wybory. A przecież tego typu refleksje są rdzeniem dobrej literatury od czasów starożytnych. Uderzam w wysokie tony, ale myślę, że uzasadnione, bowiem Le Carre został zaklasyfikowany do literatury sensacyjnej, a w rzeczy samej jest to po prostu literatura przez duże „L”.

     

  • Książki

    11 lat w klasztorze

    Veronika Peters, Co się mieści w dwóch walizkach. 11 lat w klasztorze, Warszawa 2009

    Czy można trafić do klasztoru benedyktynek będąc osobą właściwie nie wierzącą? Czy można wytrwać w klasztorze 11 lat nie prowadząc życia duchowego? Czy można kilka razy dziennie modlić się wraz z innymi siostrami zwracając jedynie uwagę na piękno śpiewu i nastrojowe brzmienie łaciny? Można! Co więcej autorka książki, bo niej tu mowa, jest w tym wszystkim autentyczna, jej zachowania nie cechuje hipokryzja. To tylko płytkość wewnętrzna – chciałoby się powiedzieć – charakterystyczna dla naszych czasów.

    Swoje życie w klasztorze Veronika Peters postrzega przez pryzmat relacji z innymi siostrami: kto ją akceptował, a kto nie, kto był życzliwy, a kto sztywny lub opryskliwy, która siostra co powiedziała, a która jak zaśpiewała. To była jej cała refleksja. Nie dziwi zatem, że ostatecznie klasztor opuściła, dziwi natomiast, jak wytrzymała w nim 11 lat! Musiała to być chyba wspólnota aniołów w ludzkiej skórze.

    Podsumowując, książka nie wnosi nic nowego ani nawet ciekawego. Strata czasu, tym bardziej, że do poziomu autorki dostosowała się redaktorka książki. Wspomnę tylko, że przed Soborem Watykańskim II, społeczność sióstr nie dzieliła się na dwie klasy, ale na dwa chóry: profesek i konwersek, a Ojciec Kościoła Bazyliusz, to po polsku św. Bazyli.

    Znacznie ciekawsze na ten temat to szokujące szczerością Wyznania zakonnicy Emmanuelle Soeur, zbuntowanej siostry zakonnej, która ostatecznie zamieszkała w slumsach na przedmieściu Kairu, gdzie załozyła klinikę położniczą, przytułek dla starców a nawet fabrykę kompostu. Z polskiego podwórka życzliwie wspominam wywiad rzekę z s. Małgorzatą Chmielewską.

  • Książki

    Abschaffel

    Wilhelm Genezino, Abschaffel, PIW, Warszawa 2009

    Minimalizm, jako styl artystyczny, mamy w filmie, ale okazało się, że mamy go i w prozie.

    Książka Genaziono jest zapisem życia człowieka o nazwisku Abschaffel. Fakt, że nie znamy jego imienia i nie jest ono używane przez jego znajomych wskazuje na pokrewieństwo z Józefem K., który nie miał nazwiska.

    Gennazino Abschafel recenzja okładkaMożna by powiedzieć, że Abschaffel to człowiek bez właściwości i w sporej liczbie recenzji tak o nim napisano, ale to nieprawda. To powieść o nim jest bez właściwości. Genazino celowo tak skonstruował powieść, że opisuje tylko wydarzenia codzienne, banalne. Uwypukla pustkę. Cechy bohatera są tylko pochodną tego pomysłu – w jego życiu nic się nie dzieje, a książka jest zapisem tego „nie dziania się”. Bohater nie jest żadnym everymanem (jak sugeruje pełna bzdur notka na  4. stronie okładki). Ma nadprzeciętne powodzenie u kobiet, wręcz same do niego lgną, ale nie potrafi tworzyć związku, uczucia takie jak miłość są mu mentalnie nie dostępne. Jest częstym bywalcem domów publicznych, uważa to za normalne, w przeciwieństwie do większości mężczyzn, którzy – jak zwierza się Abschaffelowi  jedna z panienek – ze wstydu odwiedzają burdele głównie podczas delegacji w obcych miastach.

    Innych ludzi Abschaffel traktuje z góry, ma ich za głupich, jest zażenowany ich niezręcznymi zachowaniami, często unika nawet rozmowy z nimi. Jest pełen negatywnych ocen wobec nich, ale przede wszystkim z nikim nie znajduje się w relacji przyjaźni ani nawet życzliwej znajomości. Sam wypełnia swój świat z nadmiarem, czuje się zagrożony, jeśli ktoś inny próbuje się do niego dostać. Myślę, że tu właśnie tkwi klucz interpretacyjny do tej powieści, a nie w everymanie, człowieku beż właściwości czy Józefie K.  Abschaffel jest sam do kwadratu, bez przyjaciół, kolegów, stałych partnerek – łatwo przychodzi mu się z nimi przespać, ale jest to początek i koniec związku.

    Strona po stronie towarzyszymy w jego banalnym życiu, pełnym przyziemnych śmiesznostek i głębokich refleksji typu „co zjem dzisiaj na obiad”, „na którym krześle usiądę” lub „gdzie pójdę na spacer i dlaczego poszedłem gdzie indziej, niż chciałem”. Paradoksalnie ponad 500 stron tekstu z takimi tematami czyta się bez znużenia, bo ciągle jesteśmy zainteresowani, jakie kolejne zdarzenie może się pojawić, jak daleko sięga perfekcja autora w kontynuowaniu tego scenariusza. Co jeszcze może się wydarzyć, kiedy nic się dzieje?

    Warto dopowiedzieć, że istnieją pola przez autora nie wyeksploatowane. Psychologowie twierdzą, że podstawowe  ludzkie aktywności dotyczą seksu, pieniędzy i elementarnych potrzeb biologicznych (jedzenie, sen). Seks w książce występuje nieincydentalnie i bez przemilczeń, podobnie jedzenie wraz z zakupami, odpoczynek, nuda itd. Natomiast Abschaffel – co dziwne – nie interesuje się pieniędzmi, a można domniemywać, że w rzeczywistości poświęcał by dużo czasu rozważaniom, czy kupić ciastko za 1,50 czy zaoszczędzić i wydać na inne tylko 1,40.

    Powieść warta przeczytania dla tych wszystkich, którzy potrafią zwolnić przy czytaniu, chłonąć na spokojnie, bez pośpiechu, znajdujących przyjemność w smakowaniu, a nie obżarstwie.

  • Książki

    „Wytrąceni z milczenia”, a inni na milczenie skazani

    Zainteresowałem się książką Grochowskiej z powodu ludzi teatru w niej opisanych. Po bliższej lekturze spotkało mnie jednak rozczarowanie. Teksty dość płytkie i chaotyczne, w praktyce tylko artykuł o Konradzie Swinarskim był naprawdę interesujący. Najbardziej jednak irytujący był dobór postaci przedstawianych w książce. Niepokorni, niezależni, ważni dla kultury polskiej, ale wszyscy z kanonu lewicowo-liberalnego. Cenię ludzi „Tygodnika Powszechnego”, ale czy tylko oni zasługują na zainteresowanie z całego świata dziennikarskiego i czy kryterium wspólnego środowiska musi przeważać nad kryteriami merytorycznymi. Ostatecznie dobiło mnie jednak coś innego.  

    Jak wspomniałem w książce dominują biogramy ludzi teatru, rzuciłem okiem na okładkę zobaczyłem nazwisko Szaniawski, zatem byłem pewien, że chodzi o Jerzego Szaniawskiego, ale pomyliłem się, był to Klemens Szaniawski. Jak w gronie 9 osób teatru można było pominąć Jerzego Szaniawskiego, jedną nielicznych postaci europejskiego formatu, który Dwoma teatrami powiedział coś zupełnie nowego, żeby nie powiedzieć wyznaczył nowy kierunek. Miał jednak tę przypadłość, że komunistów rządzących w Polsce uważał za pospolite chamstwo, był kompletnie nie podatny na ukąszenie heglowskie, co spowodowało, że czerwoni kompletnie wycięli go z życia kulturalnego, skazali nie tylko na zapomnienie, ale na nędzę i poniżenie przez lokalnych kacyków. Jeżeli pisać o niepokornych, to przede wszystkim o nim, a nie o członku Komitetu Centralnego PZPR, Łomnickim. Aż boję się myśleć, że środowisko „GW” (jej redaktorką jest Grochowska) dzisiaj Szaniawskiego skazuje na zapomnienie z tego samego powodu, co komuniści, za niezłomność, na tle której inni bohaterowie książki wyglądaliby dość blado.

    Magdalena Grochowska, Wytrąceni z milczenia, Świat Książki 2005 

  • Film,  Książki,  Teatr

    Podsumowanie roku 2009

    Rok się skończył, wszyscy piszą jakieś podsumowania, zatem pomyślałem, że i ja coś napiszę. Zacząłem pisać tę notkę w styczniu kończę pod koniec lutego, trudno. Blog piszę od niedawna, ale ważniejsze spotkania z dziełami kultury z poprzedniego roku trafiły do Fotela przy kominku lub są w trakcie trafiania. Najciekawszy był Teatr, mnóstwo doskonałych przedstawień, mam kłopot ze wskazaniem najlepszych. Do pierwszej trójki wskazuję (A)polonię Warlikowskiego, Szczęśliwe dni Becketa w reż. Cieplaka (Teatr Polonia) oraz Napis w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym.  Tuż za nimi są jeszcze Trzy siostry (Teatr Polonia), Porucznik z Inishmore i To idzie młodość (oba Teatr Współczesny).

    Napis i Szczęśliwe dni na blogu już zagościły, Porucznika z Inishmore odwiedziłem z opóźnieniem, mimo że przed wypadem zwiedzaniowym do Irlandii koniecznie chciałem go zobaczyć; sztuka doskonała, ale też dobrze opisana przez innych recenzentów, podobnie jak To idzie młodość. Od dawna na wpis czeka (A)polonia, ale materia stawia opór. Trzy siostry i Czechow w ogóle, to inny świat, na inną rozmowę, właśnie TVP Kultura powtórzyła wszystkie podstawowe inscenizacje jego sztuk, w tym absolutnie upojny Wiśniowy sad (w reżyserii Andrzeja Domalika z doskonałą Jandą) i Iwanowa (Jana Englerta) oraz zupełnie żenujący sowiecki Utwór na pianolę , powiem tylko, że u Czechowa występują ziemianie, a u Michałkowa kołchoźnicy (na marginesie: do diabła skąd ta miłość do wszelkiego barachła z czasów sowieckich, kto tam układa program).

    Z kinem sytuacja była prosta. Najlepszy, zachłystujący był Gran Torino. Odkryłem Hanekego po obejrzeniu Pianistki, na pewno ten reżyser będzie obserwowany, tym bardziej, że Biała wstążka już kandyduje do miana mojego najlepszego filmu roku 2010. Pod prąd powszechnej opinii idzie moja niska ocena Bękartów wojny (zob. notkę).

    Świat książek niczym nie porwał. Mistrzów czytałem niedużo, adepci niczym nie zaskoczyli. Po długim namyśle w kategorii prozy palmę pierwszeństwa przyznaję Eustachemu Rylskiemu, ale głównie za stare utwory, choć dopiero teraz przeze mnie przeczytane Stankiewicz i Powrót a z nowych Warunek. Próby krytycznoliterackie w postaci Po śniadaniu mistrzowskie nie były, choć eseje poświecone Camusowi i Turgieniewowi, uzasadniały nabycie zbiorku.

    Klasę potwierdził Le Carre, Mała doboszka czytana w zeszłym roku to po prostu arcydzieło, że o innych jego dziełach nie wspomnę.

    W stan kompletnego pomieszania umysłowego wprowadził mnie Jonathan Littell książką Łaskawe. Z jednej strony wspaniała epicka panorama niemieckiego faszyzmu, perfekcyjnie zgodna z realnymi wydarzeniami historycznymi. Z drugiej strony obsceniczny modernizm. Z trzeciej strony czyta się z przyjemnością mimo gigantycznych rozmiarów, z czwartej strony budzi wątpliwości wieloma sformułowaniami trącącymi rewizjonizmem historiograficznym. Na koniec sam nie wiem, co o tej książce sądzić. Jak opinię miałbym wyrazić w jednym zdaniu, to nie potrafię. Chyba pierwszy raz coś takiego mi się przytrafiło.

  • Film

    Mamut Lukasa Modyssona

    Mamut/Mammoth, reż. Lukas Modysson, Szwecja/Niemcy/Dania, 2009

    Leo i Ellen to para nowojorczyków, „ludzi sukcesu”. Leo stworzył świetnie prosperującą stronę internetową i wszedł do świata pieniędzy i wielkich decyzji. Ellen całkowicie poświęca się swojej pracy chirurga. Ich ośmioletnia córka, Jackie, większość czasu spędza z filipińską nianią, Glorią, która przyjechała do USA, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, a swoich dwóch synów zostawiła na Filipinach.

    Podróż Leo do Tajlandii rozpoczyna serię zdarzeń, które będą miały istotne konsekwencje. Nudzi się on podczas negocjacji biznesowych i do czasu ich zakończenia wyjeżdża nad morze, gdzie poznaje lokalną damę do towarzystwa (hostessę, prostytutkę). Odmawia zaproponowanych usług seksualnych, ale spędza nią czas, widząc w niej życzliwą partnerkę i przewodnika po lokalnych obyczajach. Wspólne wypady na plażę owocują jednak bliższym kontaktem nie tylko dusz, ale i ciał. Leo traktuję te wpadkę, bardzo poważnie, jako grube naruszenie reguł gry. Natychmiast wyjeżdża, skraca negocjacje i wraca do domu. I to podoba mi się najbardziej. W końcu ktoś zauważa, że takie przygody wakacyjne są bardzo nie w porządku. W końcu bohater filmu ma zbudowaną tożsamość na przyzwoitości i wierności (w czym widzi wartość), a nie rozrywkowej przygodowości.

    Drugi równoległy wątek filmu to tragiczne wydarzenia dotykające dzieci filipińskiej służącej, które zostałe zostawione w rodzinnym domu pod opieką babci. W finale filmu matka decyduje się na porzucenie pracy w Stanach i niezależnie od trudności finansowych poświęcenie swojego czasu dzieciom.

    Leo i Ellen, Gael Garcija Bernal i Michelle WilliamsW obu wątkach reżyser opowiedział za tradycyjnymi wartościami, widząc w rodzinie najważniejsze miejsce dla życia człowieka. Nie jest to w jego przypadku banalna konstatacja, bo w poprzednich bardzo ostrych filmach (Lila4ever, Tylko razem, Fucking Amal) pokazuje wiele patologii dotykających współczesnego człowieka. Widzę w jego rozwoju pewną konsekwencję – zdiagnozował najpierw nieszczęście w dość radykalnych (również formalnie) produkcjach, a teraz, w sposób dużo spokojniejszy pokazuje pewne remedium. To rodzina, w której na pierwszym miejscu stawiamy relacje i drugiego człowieka, a nie pieniądze, pracę i zaliczanie przypadkowych panienek, jest miejscem, gdzie możemy wzrastać.

    Kiedyś Modysson powiedział: „wspólnym tematem są zagrożone dzieci. To jest wspólne dla wszystkich moich filmów.” Cieszę się, że w Mamucie trafnie zdiagnozował, czego tym dzieciom na prawdę potrzeba.

    Pozostaje mieć nadzieję, że film wejdzie na polskie ekrany.