Teatr

Szczęśliwe dni Becketta, moje zresztą również

Szczęśliwe dni, Samuel Beckett, reż. Piotr Cieplak, Teatr Polonia, wyk.: Krystyna Janda i Jerzy Trela

Krystyna Janda jako WinnieNigdy nie przypuszczałem, że wyjdę zafascynowany ze sztuki Becketta, ale Piotrowi Cieplakowi i Krystynie Jandzie udało się to sprawić.

Klasyczne wystawienie Szczęśliwych dni polega na tym, że Winnie jest zagrzebana w kopcu piasku i prowadzi monolog na mało istotne tematy.  Jej mąż Willie milczy tak sam konsekwentnie, jak Winnie paple. Dwie godziny tej paplaniny prowadzi do uświadomienia sobie całkowitego absurdu życia, więcej, bezsensu egzystencji jako takiej. Didaskalia Becketta jasno wskazują na konieczność umieszczenia Winnie w kopcu, na tle wydm, co wyrywa ją z jakiegokolwiek kontekstu życiowego i czyni ją abstrakcyjnym, uniwersalnym  symbolem ludzkiej egzystencji, a jest to egzystencja bezdennie pusta.

Cieplak w Teatrze Polonia zaproponował inne odczytanie Becketta. Janda siedzi w fotelu umiejscowionym w scenografii pustego domu. Jest przykuta do swojego fotela, jak do wózka inwalidzkiego. Wyraźnie mamy tu do czynienia z życiem realnym, a nie z symbolem egzystencjalnym. Willie człapie w szlafroku i kalesonach, nic nie mówi (co zresztą dla Jerzego Treli jest stanem naturalnym) podkreślając „domowy” kontekst tej inscenizacji.

Winnie w wykonaniu Jandy nieustannie mówi do swojego męża, jej monolog zamienia się w dialog, cóż z tego, że jednostronny. Widzimy parę starszych ludzi, którzy starają się nadać swojej egzystencji jakiś sens, a tak właściwie, to potwierdzają, że ten sens jest immanentnie wpisany w ich egzystencję. „Otworzyłam oczy, poruszyłam ręką. Jaki szczęśliwy to jest dzień”.  W ustach Jandy nie brzmi to ironicznie, nie jest żałosną próbą wtórnej racjonalizacji sensu w jej życiu, którego przecież i tak nie ma. Widzimy przecież, że jest inaczej. Nawet przykuta do fotela, w swoim dialogu samotna, bo pozbawiona odpowiedzi, zaświadcza, że jej życie to nie puste nic. Na swój sposób jest w nim szczęśliwa. Willie schowany jest w swoim milczeniu, ale przecież jest obecny, swoim zachowaniem upewnia nas, że ich związek naprawdę istnieje, coś ich łączy, razem, choć każde w innym stylu, pokonują końcówkę życia. Słowo „pokonują” w swojej dwuznaczności jest tu jak najbardziej na swoim miejscu. Znaczy nie tylko, że przechodzą przez swoje ostatnie dni, ale też przezwyciężają śmierć. W ostatniej scenie Willie żwawo porusza się w czarnym garniturze, kręci się wokół swojej żony, która podaje mu usta do pocałunku. Potem Winnie wychodzi do ukłonów w czarnej sukni. Nawet śmierć przeszli razem nadając jej sens, a w widzów tchnąc optymizmem graniczącym z euforią (co widać po oklaskach).

Takie rozumienie sprawy jest mi bliskie. Inscenizacja Cieplaka otwiera nową linię interpretacyjną Becketta. Do tej pory mieliśmy do czynienia z przedstawieniami klasycznymi, kanonicznymi. Cieplak przełamuje trend. Czy jego odczytanie Becketta jest zgodne z jego zamysłem? Zapewne nie do końca, ale jest jak najbardziej uprawnione. Idzie głębiej w rozumieniu ludzkiej egzystencji nie wypaczając jednak generalnej koncepcji autora. W latach pięćdziesiątych Beckett był oryginalny, przełamywał schemat teatru mieszczańskiego, stawiał nowe pytania o sens życia i to stawiał je w całkowicie nowatorskiej formie. Dzisiaj jest to zupełnie niewystarczające,  nudne i nieciekawe. Cóż fascynującego w stwierdzeniu, że nasz los pozbawiony jest sensu, coś takiego jak prawdziwy związek nie istnieje, a wszystko zmierza ku nicości. Nie musimy się zgadzać w tym zakresie z Beckettem. Życie Winnie i Williego w warstwie wydarzeniowej widzimy tak samo jak on, dlatego jesteśmy wobec jego dramatu fair. Wnioski jednak wyciągamy inne i mamy do tego słuszne prawo. W paplaninie Jandy widzimy nie tylko mruczenie do samej siebie, ale specyficzny dialog ze swoim mężem. W jej drobnych przyjemnościach, w odkładaniu momentu wyciagnięcia szminki z torebki, aby za szybko nie skonsumować tej malutkiej radości, widzimy coś sympatycznego, budzącego empatię. Co poradzić, że Beckett widział w tym jedynie zagłuszanie pustki, czepianie się pozorów. My (Cieplak, Janda i widzowie) mamy inne oczy i inną wrażliwość.

Równolegle możemy zobaczyć Szczęśliwe dni w inscenizacji Antoniego Libery z Mają Komorowską w roli głównej. Wszystko jest tu zgodne z kanonem interpretacyjnym, rola Mai Komorowskiej jest wybitna, ale co z tego, jak całość jest tylko poprawna, nie twórcza i nieustannie miałem w czasie spektaklu poczucie deja vu.

Szczęśliwe dni w Teatrze Polonia (podobnie jak Trzy siostry) powodują we mnie refleksję, jak takie przedstawienia są możliwe w prywatnym teatrze, jak to się dzieje, że widownia jest pełna, mimo nie najtańszych biletów? Wydaje mi się, że publiczność z szacunkiem podchodzi do teatru poważnego, ale życzliwego wobec widza, twórczego, oryginalnego, czasem szokującego, ale mającego coś ważnego do powiedzenia. Ubolewam, że inne teatry prywatne ubrdały sobie, że interesy robi się na „goło i wesoło” (ja na pewno tam się nie pojawię), albo ściągając do obsady prezentera znanego ze świntuszenia i płaskich dowcipów do zarykiwania się (też nie pójdę).

Pani Krystynie Jandzie wyrażam wdzięczność, za tak pomyślany Teatr.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

17 − 7 =