Wrzesień 1939 roku na Śląsku
Dawno nie czytałem tak frapującej książki historycznej. Omawiana tu pozycja to lekko zbeletryzowana opowieść o walkach, które toczyły się przez trzy pierwsze dni wrześniowe na Śląsku, a dokładnie na Górnym Śląsku. Za jego obronę była odpowiedzialna Grupa Operacyjna „Śląsk” pod dowództwem gen. Jana Jagmina-Sadowskiego. Czytelnik może oglądać tę skomplikowaną, rozpisaną na wiele pojedynczych potyczek historię oczami generała Sadowskiego. To wspaniały zabieg bardzo ułatwiający przyswojenie wszystkich, niekiedy złożonych zagadnień. Czyta się książkę z przyjemnością, a co niemniej ważne, z dużym zaangażowaniem emocjonalnym. Kilkukrotnie w czasie lektury musiałem wstać, zapalić papierosa, wypić kawę i ochłonąć, bo nie mogłem spokojnie czytać. Jak mawia młodzież – książka „mega wkręca”, ten kolokwializm jest tu zdecydowanie na miejscu.
Dla zainteresowanych historią walk wrześniowych lektura ta jest szczególnie cenna, bowiem połapać się w tym morzu skomplikowanych szczegółowych jest naprawdę trudno. Normalnie w skład Grupy Operacyjnej wchodziły dwie wielkie jednostki, trochę oddziałów pozadywizyjnych, z marginalną rolą batalionów Obrony Narodowej. Na Śląsku wszystko było inaczej. Co prawda rzeczywiście gen. Jagmin Sadowski rozporządzał dwiema dywizjami piechoty, a to 23. katowicką i 55. rezerwową. Ale to tylko mylące nazwy. 55 DP rez. składała się wyłącznie z lokalnych batalionów Obrony Narodowej, które na Górnym Śląsku, inaczej niż w innych rejonach kraju, zostały zmobilizowane do stanu pełnych batalionów rezerwowych. Z kolei pułki 23 DP wystawiały także czwarte bataliony, które po wybuchy wojny weszły w skład Oddziału Warownego. Oprócz tego istniał także batalion forteczny „Mikołów”, który tak naprawdę miał siłę pułku. Na dodatek w stanie na 1 września ugrupowanie bojowe wojsk polskich było niewąsko przemieszane i bataliony jednej dywizji były rozrzucone po całym terenie Śląska. Wszystko to razem decydowało o unikalnym, nietypowym charakterze wojsk broniących Śląska. Dzięki książce Jana Zielińskiego można sobie to wszystko wyobrazić.
Ze Śląskiem wiąże się także poważna kontrowersja, która przez lata miała dzielić głównych uczestników wydarzeń. Chodzi mianowicie o decyzję gen. Szyllinga, dowódcy Armii „Kraków” o wycofaniu się ze Śląska w już w nocy z 2 na 3 września i porzuceniu całkiem rozległych fortyfikacji. Decyzję tę krytykował w swoich późniejszych wspomnieniach gen. Sadowski, podobnie jak wielu komentatorów, na przykład płk Porwit. Właśnie to postanowienie jest emocjonalną osią książki i od razu powiem, że autor rozumie, a nawet uzasadnia i tłumaczy trudną decyzję gen. Szyllinga. Smutek z porzucania skutecznie bronionego Śląska jednak pozostał. W tym kontekście tytuł książki Żołnierz nie odszedł bez walki… staje się zrozumiały.
Gwoli wyjaśnienie wspomnianej kontrowersji dotyczącej ewakuacji całej Armii Kraków, dopowiedzmy tylko, że jej determinantą było zagrożenie podwójnego oskrzydlenia: od północy po rozbiciu 7 DP i utracie kontaktu z Armią „Łódź” i od południa, gdzie 10 BK płk. Maczka wraz z pułkiem KOP powstrzymywała cały niemiecki korpus pancerny.
Do zasadniczych zalet książki należą szkice sytuacyjne wykonane przez gen, Sadowskiego, bardzo ułatwiają orientację i pomagają zlokalizować mniejsze oddziały.
Jest to jedna z najciekawszych książek poświęconych wrześniowi 1939. Mimo zbeletryzowanej formy niesie spory ładunek wiedzy szczegółowej, bo Jan Zieliński należy do najlepszych znawców tej tematyki i jest godny zaufania nawet jeżeli nadał książce formę popularną, 10/10
Jan Zieliński, Żołnierz nie odszedł bez walki…, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1981
Polski karabin przeciwpancerny, czyli o sukcesie słów kilka
Kolejna nota również dotyczy Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia. Tym razem o tomiku poświęconemu polskiemu karabinowi przeciwpancernemu i prototypom innego uzbrojenia strzeleckiego.
Zainspirował mnie do napisania tej notki jeden szczegół związany z projektem polskiego karabinu przeciwpancernego. Jak wiadomo projekt samego karabinu wykonał inż. Józef Maroszek. Był on absolwentem Politechniki Warszawskiej na kierunku uzbrojenie Wydziału Mechanicznego tej uczelni. Stworzenie tego kierunku zostało zainspirowane przez polskie władze wojskowe. Maroszek studia ukończył w 1932 roku pisząc prace dyplomową o uproszczeniu technologicznym karabinka wz. 29 (czyli wersji rozwojowej znanego Mausera). Już w roku 1935, a więc trzy lata od ukończenia studiów inż. Maroszek stworzył doskonały prototyp nowej broni zaakceptowany przez Komitet do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu (znany jako KSUS). Zamknął się w ten sposób cały cykl planowania wojskowego.
Najpierw stworzono nowy kierunek studiów mający wykształcić nowe kadry dla polskiego przemysłu wojennego. Potem kierunek ten kończyli wybitni, jak widać, inżynierowie. Jeszcze później ci inżynierowie przerośli swoich mistrzów i projektowali nowe składniki uzbrojenia. Ten wieloetapowy cykl zamknął się w przeciągu kilkunastu lat odrodzonej Polski, która startowała w niepodległość nie posiadając żadnego przemysłu materiałów wojennych, nieliczne, przypadkowe kadry odziedziczone po zaborcach, żadnego doświadczenia, żadnego zaplecza projektowego. Startując z punktu zero wykształcono młodą kadrę inżynierską, zainspirowano nowe projekty, zbudowano zakłady wytwórcze materiałów wybuchowych, amunicji, karabinów i sporo innych. W kilkanaście lat. A było to jeszcze przed rozpoczęciem prac nad Centralnym Okręgiem Przemysłowym.
Warto w tym miejscu dodać, ze projektu karabinu przeciwpancernego był projektem interdyscyplinarnym. Rdzeń sukcesu tkwił w specjalnie przygotowanej amunicji. Dla amunicji z kolei kluczowy był materiał wybuchowy miotający pocisk. Trzeba było wymyśleć coś zupełnie nowego i to zrobiono. Stworzono cząsteczkę prochu nitrocelulozowego o ziarnach trójkanalikowych. Zwiększało to progresywność prochu, czyli w miarę upływu czasu proch palił się coraz szybciej, dając szybki potężny wybuch, umożliwiający pociskowi osiągniecie ogromnej prędkości początkowej ok. 1300 m/s. W Skarżysku, w Fabryce Amunicji skonstruowano odpowiednia łuskę wytrzymującą ponadstandardowe przeciążenie. Na końcu skonstruowano karabin, efektywny i prosty w obsłudze, o czym powyżej.
Łza się w oku kreci, jak porównać to z dorobkiem aktualnego 25-lecia.
Michał Mackiewicz, Kb ppanc wz. 35, kb sp wz. 38M, pm Mors wz. 39, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939, t. 42 Edipresse Warszawa 2014.
Wspomnienia Kuropieski, oficera sztabu
Wspomnienia Kuropieski, oficera sztabu
Bardzo ciekawa lektura, konieczna dla wszystkich interesujących się przedwojennym wojskiem i kampanią wrześniową. Najciekawsze fragmenty dotyczą studiów w Wyższej Szkole Wojennej, służby w sztabie 22 DP Górskiej dowodzonej w latach trzydziestych przez gen. Borutę Spiechowicza oraz kampanii wrześniowej, podczas której Kuropieska był oficerem sztabu GO „Bielsko” składającej się z 6 DP gen. Bernarda Monda (Kraków), 21 DP Górskiej gen. Józefa Kustronia (Bielsko) i 45 DP rez., która ostatecznie do grupy nigdy nie dotarła.
Cenny w tych wspomnieniach jest opis studiów w WSWoj. Otrzymujemy dość dokładny schemat całych kształcenia oficerów podyplomowych. Także wiele szczegółów związanych z poszczególnymi ich elementami, jak np. podróże polowe, podczas których kursanci mieli do swojej dyspozycji cały pociąg. Do tego dochodzą interesujące portrety wykładowców. Ciekawe, że do najinteligentniejszych zaliczał się płk Mossor, skądinąd bliski współpracownik gen. Kutrzeby. Kiedy jednak przyszło do działań sztabowych imitujących warunki realne, Mossor wypadł dość słabo.
Z czasów służby w sztabie 21 DP Gór. najciekawsze są informacje o szkoleniach, za przygotowywanie których był właśnie odpowiedzialny Kuropieska. Uderza brak szkoleń przeciwpancernych, a te, które się odbywały niejako „na sucho”, bez obecności czołgów, były dość żenujące. Żołnierzy mianowicie instruowano, że sposobem na powstrzymanie czołgu jest strzelanie w jego przezierniki obserwacyjne. Nic dziwnego, że w czasie walk, spotkanie z czołgami, zwłaszcza w pierwszych dniach kampanii, wzbudzało przerażenia i popłoch. Na ćwiczeniach bowiem nigdy z taką sytuacją nie mieli do czynienia.
Druga sytuacja też dotyczyła broni pancernej, tym razem chodziło o ćwiczenie aplikacyjne, polegające na tym, że polska dywizja piechoty jest atakowana przez radziecki korpus zmechanizowany. Ćwiczenie obnażyło słabość polskiej obrony i brak przygotowania dowódców do takiej sytuacji. Ostatecznie skończyło się kontynuowaniem obrony, ale z założeniem wsparcia odwodu przeciwpancernego lub czołgowego z poziomu dowództwa armii. Trzeba tylko dodać, że w tamtym czasie (1937 rok) pułk posiadał 3 działka ppanc. 37 mm i nie istniała dywizyjna kompania ppanc. Co ciekawe, przyczyną tego ćwiczenia było zalecenie MSWoj., aby w roku 1937/1938 przeprowadzić ćwiczenia z założeniem obrony przed uderzeniem pancernym. Dodajmy tylko, że owo zadanie szkoleniowe ujawniło poważną trudność w przemieszczaniu jednostek przeciwpancernych, bynajmniej nie z racji na ich ilość, ale z powodu trakcji konnej wrażliwej na ostrzał przeciwnika.
Opinie Kuropieski na temat organizacji dowodzenia w grupie operacyjnej dają dużo do myślenia. Inaczej niż w innych przypadkach, dowództwo grupy zostało zorganizowane już w kwietniu, nie była to zatem, jak w większości przypadków grupa improwizowana. Cóż z tego skoro dowódca grupy nie miał żadnych uprawnień dowódczych wobec podległych mu jednostek, żadnego budżetu, czyli jak wtedy się mówiło, żadnych „kredytów”, a zadanie miał zarysowane bardzo ogólnikowo. Wbrew jednak „czarnowidztwu” udało się pozycję śląską całkiem nieźle przygotować do wojny.
W ogóle czytając te wspomnieniami miałem nieodparte wrażenie, że ich autor się zwyczajnie „mądrzy” udzielając po fakcie różnych dobrych rad i poddając w wątpliwość wiele ówczesnych decyzji. Tak było w odniesieniu do decyzji wycofania się ze Śląska, którą zdecydowanie krytykował jako przedwczesną, nie podzielając zaniepokojenia dowódcy armii sytuacją pod Pszczyną. Niestety niskie stanowisko w hierarchii dowodzenia i brak zainteresowania studiami nad sytuacją Armii „Kraków” w pierwszych dniach września prowadziła go do błędnych wniosków. Istotnym powodem wycofania się Armii „Kraków” z pozycji śląskiej nie była porażka pod Pszczyną, ale groźba obustronnego okrążenia Armii. Tego nie było widać ze sztabu GO „Bielsko”, nie przeszkadzało to jednak w ferowaniu zdecydowanych sądów. Przedwczesnych.
Stałą manierą Kuropieski jest krytykowanie wszystkich oficerów liniowych, zwłaszcza generałów. Nawet tym których lubi, jak Borutę-Spiechowicza, przypina jakąś łatkę, w przypadku tego ostatniego tym to mniej eleganckie, że Borucie ma dużo do zawdzięczania. Generał bowiem ściągnął go na szefa III Odziału sztabu swojej Grupy Operacyjnej, mimo iż był w dopiero w randze kapitana (oczywiście dyplomowanego). Przedtem był I oficerem sztabu 22 DPG, którą dowodził wtedy też gen. Boruta-Spiechowicz. Boruta dawał mu dużo samodzielności, cenił jego zdanie, często podążał za jego radami.
Być może wpływ na oceny Kuropieski miało jego stanowisko generalskie w LWP, które niejako z urzędu nakazywało krytycyzm wobec przedwojennego wojska. Nakazuje to z ostrożnością podchodzić do jego sądów.
Lekturą poważnie utrudnia brak jakiegokolwiek indeksu.
Józef Kuropieska, Wspomnienia oficera sztabu, 1934-1939, WMON Warszawa 1972
Piechota II RP
Książka czekała na przeczytanie i w końcu się doczekała. Do zasadniczych zalet zaliczam kompleksowość ujęcia wszystkich zagadnień piechoty okresu międzywojennego. Nie obyło się tu niestety bez istotnych opuszczeń.
Struktury organizacyjne w podstawowym zarysie piechota zachowała niezmienne, właściwie przez cały okres. Począwszy od 1921 roku, kiedy zawarto traktat wojskowy polsko-francuski, w którym Polska zobowiązywała się do utrzymania 30 czynnych dywizji piechoty, ta ilość się nie zmieniała. Szkoda, że autor milczy o tym, co się zasadniczo zmieniało, czyli o planie mobilizacji dywizji rezerwowych. Ostatecznie w 1939 roku wystawiliśmy ich 9. Wcześniej jednak planowano zupełnie inne ilości. W planie mobilizacyjnym W2 znajdowało się tylko 6 dywizji rezerwowych, zatem trzy wystawiono poza planem. Były momenty, kiedy planowano nawet 30 dywizji rezerwowych. Warto by było prześledzić proces zmian tych koncepcji.
Precyzyjnie zostało omówione szkolnictwo wojskowe z uwzględnieniem wszystkich zmian w czasie. Od 1922 roku polska armia przeszła na pokojowy system szkolenia oficerów: aby nim zostać kandydat musiał mieć wykształcenie średnie i skończyć 3-letnią szkołę podchorążych (tak nazywano szkoły oficerskie). Zajęcia były zorganizowane w taki sposób, aby w półroczu zimowym zajmować się szkoleniem teoretycznym, a w półroczu letnim praktycznym w jednostkach wojskowych. Początkowo Szkoła Podchorążych Piechoty znajdowała się w Warszawie, w dawnym budynku rosyjskiego Korpusu Kadetów (dziś w tym miejscu funkcjonuje Kancelaria Premiera). Po 1926 roku szkołę przeniesiono do Komorowa k/Ostrowi mazowieckiej, do dużego kompleksu koszarowego z zapleczem poligonowych, którego tak brakowało w Warszawie. Funkcjonowała również w Bydgoszczy Oficerska Szkoła dla Podoficerów o dwuletnim cyklu kształcenia, która oprócz wiedzy wojskowej dostarczała lub wyrównywała wykształcenie ogólne do poziomu szkoły średniej, później jak wszystkie inne szkoły oficerskie przemianowana na Szkołę Podchorążych dla Podoficerów. Kształciła ona oficerów także dla innych niż piechota broni. Warto sobie także uświadomić, jaka była skala tego kształcenia: Szkoła Podchorążych Piechoty wypromowała w czasie II Rzeczpospolitej 5300 oficerów, a ta dla podoficerów wykształciła ponad 1200 oficerów, w tym blisko 800 dla piechoty, po 200 dla kawalerii i artylerii oraz 50 dla lotnictwa. Należy dodać, że dodatkowymi szkoleniami dla oficerów awansujących na wyższe stopnie i dowodzących coraz większymi oddziałami zajmowało się Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie, przez kursy tam organizowane przeszło ponad 6000 oficerów.
Omawiając działalność Centrum Wyszkolenia Piechoty autor podaje, że w 1933 roku prowadzono prace nad motoryzacją batalionu piechoty, które zakończyły się precyzyjnymi wnioskami, łącznie z przydziałem ludzi do samochodów, sposobem transportu uzbrojenia i etatem samochodów na takie potrzeby. Podobnie później przeprowadzono demonstrację załadunku i transportu kompanii piechoty. Szkoda wielka, ze autor nie przedstawił szczegółowych wyników tych badań, byłoby to bardzo ciekawe, zwłaszcza w kontekście późniejszej motoryzacji pułków kawalerii.
Piechota, podobnie jak cała reszta armii, w drugiej połowie lat trzydziestych przeszła program rozbudowy, niesłusznie powszechnie nazywany program modernizacji, przez Jagiełłę zresztą również. Niestety wywody Jagiełły na ten temat są przewrotne. Do tego samego worka wrzucane są koncepcje, wizje przyszłościowe, jak i przyjęte już do realizacji plany rozbudowy. Brak też precyzyjnego podsumowania, co do września 1939 zrobiono. Do tego autor nie ustrzegł się pewnych błędów. Dam przykład oczywisty, nie wiadomo np. skąd Jagiełło wziął pomysł wystawienia dwóch dywizjonów artylerii ciężkiej w dywizji piechoty (s. 71). W rzeczywistości zawsze planowano jeden dywizjon artylerii ciężkiej na dywizję, co prawda w większym składzie (trzy baterie po cztery armaty lub haubice) niż te wystawione w 1939 (dwie bateria po trzy działa i haubice), ale zawsze to był jeden dywizjon. Ponadto autor jednym tchem wymienia plan wystawienia plutonu podsłuchowego i radiowywiadowczego, myślę, ze chodzi o ten sam pluton, a i to planowany dopiero w 1942 roku, a więc w rzeczywistości bardzo odległej i planistycznie niepewnej.
W ogóle Piechota Wojska Polskiego obfituje w ogromna ilość błędów, niejasności czy literówek. Wszystkich nie sposób przytoczyć. Podam kilka z tabel i schematów znajdujących się na początku książki: W Schemacie 13. Organizacja DP w sierpniu 1939 na stopie wojennej, występuje zmotoryzowany batalion przeciwlotniczy. Oj chciałoby się taki mieć. Nawet w prostym zestawieniu, jak w Tabeli 6. Skład i dyslokacja dowództw DP, pojawiają się literówki, dwa razy występuje 2 psp, w rzeczywistości w 21 DP znajdował się 1, 3 i 4 psp, podobnie dwa razy występuje 29 pp, w omyłkowo podanym chodzi o 49 pp w składzie 11 DP (Karpackiej, płk. Prugara-Ketlinga). Z kolei w schematach poświęconych organizacji dywizji, pułku i batalionu piechoty w 1921 roku (Schematy 4., 5., 6.), z dużą swobodą raz pojawia się kompania ckm w batalionie, a raz nie. Zdumiewa, że autor nie zauważa, że dane dotyczące szkolenia na specjalistycznych kursach w CWPiech. które podaje w tekście są zupełnie niekompatybilne z danym na tej samej stronie (109) w Tabeli 14. Trudno nie zauważyć na przykład, że w całym dwudziestoleciu wykształcono tam mniej oficerów kawalerii niż w samych latach trzydziestych. Coś się grubo nie zgadza. Bez dostępu do źródeł archiwalnych nie sposób takich problemów rozstrzygnąć, ale niestety takie sytuacje wiarygodność danych publikowanych w tej książce mocno podważają.
Autor miał także tendencję do powtórzeń, o wydatkach państwa polskiego na wojsko w latach 1918-1939 wynoszących 15 mld zł wobec niemieckich 90 mld marek, co dawało kwotę 200 mld czytałem trzy razy. Podobnie wielokrotnie czytałem o braku granatu ppanc., karabinu samopowtarzalnego i lunet dla strzelców wyborowych. Abstrahując od powtórzeń, to jeżeli tylko takie polska piechota miała braki w uzbrojeniu strzeleckim, to tylko pogratulować jej szefom. Podobnie autor do znudzenia powtarza banalną informację, że pułk piechoty składał się z trzech batalionów, w całej pracy nie nadmienia jednak, że dwa pułki piechoty miały po cztery bataliony. Wracając do wspomnianych braków w uzbrojeniu, karabinu samopowtarzalnego nie wprowadzano do uzbrojenia planowo, podobnie jak nie zwiększano nasycenia oddziałów bronią maszynową, zakładano takie dozbrojenie w momencie, kiedy będziemy w stanie produkować odpowiednią ilość amunicji, czyli w roku 1941, co z kolei wynikało z planu rozbudowy przemysłu zbrojeniowego. Czy więc na pewno był to brak?
Ogólnie biorąc praca jest bardzo przydatna z powodu całościowego ujęcia problematyki. Niestety w wielu miejscach niejasna, z pewną ilością błędów i z małym stopniem sproblematyzowania. Ogólna ocena 6/10
Zdzisław Jagiełło, Piechota Wojska Polskiego 1918-1939, Bellona Warszawa 2007.
Polskie minowce, polskie stocznie
Blog miał być o książkach, a chwilowo zamienił się w blog filmowy. Tym razem o książce, notka lekko spóźniona, ale dobrze oddaje, czym się aktualnie zajmuję. Lada moment zacznie się odrabianie zaległości.
Od długiego czasu zbieram się, aby napisać coś o serii wydawniczej Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939. Przedsięwzięcie zbliża się do końca, ale lepiej późno niż wcale. Oceniam je bardzo wysoko, zebranie wokół tego pomysłu najlepszych autorów dało w efekcie prace znacznie przewyższające swoją wartością to, czego moglibyśmy oczekiwać od kolorowych zeszycików. To rewelacyjne kompendium wiedzy o polskiej armii okresu dwudziestolecia międzywojennego. Uwagi mam jedynie do strony ilustracyjnej. Publikowanie ogromnych zdjęć na cała rozkładówkę wydaje się mało uzasadnione, zwłaszcza gdy robi się z tego świętą zasadę wydawniczą, bo niekiedy nie dysponujemy zdjęciami stosownej jakości do takiego powiększenia. Natomiast kosztem tych zdjęć przydałoby się więcej tekstu, zwłaszcza, że w przypadku wielu elementów uzbrojenia przez wiele najbliższych lat nic się więcej nie napisze ponad to, co znalazło się w Leksykonie. Ale to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu.
W przypadku minowców zafascynował mnie fakt, że były to pierwsze okręty wojenne wybudowane w Polsce. Bez licencji (jak w przypadku działek ppanc. 37 mm), bez współpracy obcych specjalistów, bez kopiowania cudzych wzorów.
Proces produkcyjny zorganizowano tak, aby zminimalizować eksport i jednocześnie poprzez zamówienia na polskim rynku stworzyć podwaliny polskiego zaplecza przemysłowego do budowy kolejnych okrętów lub statków na potrzeby cywilne. Niekiedy przekonywano polskie firmy do podjęcia zamówienia (jak w przypadku mebli stalowych), niekiedy tolerowano braki i modyfikacje już zamontowanego na okrętach sprzętu (jak w przypadku pomp elektrycznych). Przyjęto zasadę, że akceptowane są polskie oferty o ile przekraczają poziom cenowy ofert zagranicznych nie więcej niż o 10%.
Pierwsza partię (4 sztuki) budowano w trzech różnych miejscach, dwa w modlińskiej stoczni rzecznej („Czajka” i „Rybitwa”), po jednym w warsztatach portowych Marynarki Wojennej w Gdyni („Jaskółka”) i w Stoczni Gdyńskiej („Mewa”). Pierwotnie przewidziana do produkcji całego zamówienia stocznia modlińska nie miała wystarczających mocy przerobowych. Od nazw okrętów zwano je pieszczotliwie „ptaszkami”
Pomysł został zrealizowany doskonale. Projekt autorstwa inż. inż. Aleksandra Potyrały i Dominika Małeckiego był bardzo udany, a proces budowy przebiegał bez większych zakłóceń. Okręty okazały się bardzo eleganckimi, dzielnymi na morzu jednostkami, weszły do służby w końcu 1935 roku. Uzbrojone w armatę 75 mm Schneidera wz. 28, dwa ckm przeciwlotnicze 7,92 mm Maxima.
Nic dziwnego, że podjęto decyzję o wybudowaniu kolejnych dwóch jednostek („Czapla” i „Żuraw”). Tutaj jednak zaczęły się schody, bo zwodowane jednostki okazały się awaryjne. Kłopoty wystąpiły zwłaszcza z silnikami budowanymi przez PZInż. na licencji szwedzkiej. W efekcie w czasie kampanii wrześniowej były prawie nieprzydatne. Nasuwa się refleksja, że być może wysiłek włożony w uruchomienie polskiego przemysłu stoczniowego był chybiony. Od zwodowania okrętów do ich wcielenia do Marynarki Wojennej upłynął rok, strawiony na walkę z awariami silników i maszynki sterowej. Choć trzeba przyznać, że proces budowy był szybszy niż pierwszej serii. Na dodatek silniki PZInż. dostarczył z opóźnieniem. Tak jakby nie opanował produkcji, a nawet zapomniał, czego się nauczył przy produkcji pierwszych dwóch silników dla wcześniejszej partii minowców (dwa silniki dostarczyli Szwedzi w ramach umowy na zakup licencji).
W zeszycie po macoszemu potraktowano kwestię uzbrojenia. Wiadomo na przykład, że drugiej partii minowców przewidziano armatę 75 mm, autor nie zamieścił informacji, że chodziło o model Canona Mle 1928, który nie został na czas dostarczony i w efekcie zamontowano stare działo 75 mm wz. 97 (dlaczego określane jako „uniwersalne”?) na podstawie morskiej, prawdopodobnie ze starych zapasów artylerii wojsk lądowych. Ale czy w tym przypadku Wikipedii można wierzyć? Niestety autor skazał nas na domysły nie zamieszczając stosownych informacji. Co do uzbrojenia przeciwlotniczego napisał „przewidziano” zdwojone nkm 13,2 mm Hotchkissa, a jakie zamontowano i czy w ogóle? Sprawa niebanalna z racji na udział minowców w bitwie powietrzno-morskiej 1 września 1939 roku. Ponadto uwaga do redakcji: warto ujednolicić pisownię nazw okrętów – z cudzysłowem, czy bez, w różnych zeszytach jest rożnie.
Doskonale został opisany udział minowców w walkach na polskim wybrzeżu. To wielki plus.
Drobne braki nie przesłaniają bardzo pozytywnej oceny całości. Dla mnie 9/10 za owo nieszczęsne uzbrojenie i śladowe informacje o drugiej serii minowców.
Marcin Wawrzynkowski, Minowce typu Jaskółka, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939 t. 20, Edipresse Warszawa 2013.
Samochody pancerne II Rzeczypospolitej
Powstało dużo publikacji na ten temat. Jedne lepsze, drugie gorsze. Warto chyba parę słów o nich napisać.
Część niniejszej nota powstała tylko z obowiązku recenzenckiego. O słabych książkach pisać nie warto, tym mniej warto tracić czas na ich czytanie. Problem jednak w tym, że militaria Polski przedwojennej cieszą się ogromnym zainteresowaniem, na którym żerują wydawcy i pospieszni autorzy. W efekcie za wysokie ceny otrzymujemy wątpliwej jakości produkty.
Pierwsza książka (na zdjęciu obok), jest kompletna pomyłką. Przypadkowe informacje nie dają żadnego obrazu sposobu i zakresu użycia samochodów pancernych w Wojsku Polskim. Na dodatek kwestie najciekawsze, dla mnie te z dwudziestolecia międzywojennego, zostały zupełnie pominięte. Ledwie kilka zdań poświecono samochodom pancernym polskiej produkcji czyli samochodom wz. 29 zbudowanym na podwoziu Ursusa. Niewiele więcej informacji znalazło się o samochodzie pancernym wz. 34, który był podstawowym wyposażeniem szwadronów samochodów pancernych wchodzących w skład dywizjonów pancernych przydzielonych w 1939 roku do każdej brygady kawalerii. Z tych zamieszczonych najciekawsze, to cytaty z pracy Janusza Magnuskiego. Zatem można posumować, że lepiej odwoływać się do książek pisanych przez specjalistów, niż mieć do czynienia z danymi z drugiej ręki. Do ciężkich braków należy zaliczyć brak jakichkolwiek informacji o walkach toczonych przez przedstawione samochody w czasie kampanii wrześniowej, co oznacza, że najciekawszych informacji i tak książka nie zawiera. O poziomie refleksji zawartych w książce niech świadczy fakt, że autorzy uznali cenę polskich samochodów pancernych za bardzo wysoką, jeżeli była ona porównywalna z cena luksusowego samochodu osobowego (CWS) lub równowartością dwóch ciężarówek Ursusa. Nawet na potrzeby popularyzacji książka się nie nadaje. 0/10
Książka Janusz Ledwocha to inna klasa. Oparta o samodzielne badania, dobrze prezentuje problematykę. Sporo uwagi autor poświęcił historii powstania konstrukcji danego pojazdu, są tez informacje o jednostkach samochodów pancernych, ich strukturze i planach mobilizacji. Na końcu krótkie metryki wszystkich szwadronów samochodów pancernych działających w ramach dywizjonów pancernych przydzielonych do każdej brygady kawalerii.
W książce bardzo dużo zdjęć i rysunków, mniej tekstu. Wykład w wielu miejscach chaotyczny, pisany w pośpiechu. Dobra publikacji dla szukających podstawowych informacji o tym rodzaju broni przedwojennego wojska polskiego, nie należy jednak za dużo od niej oczekiwać. Powierzchowna, unikająca poważniejszych problemów, ale mimo wszystko dająca obraz zagadnienia. Dla małowymagających.
Do najciekawszych jednak zaliczam publikacje mniejsze, w założeniu ciekawostkowe dla pasjonatów spraw technicznych uzbrojenia polskich oddziałów. W efekcie jednak otrzymujemy bardzo kompetentne teksty, pisane przez najlepszych specjalistów. Zwłaszcza ambitnym przedsięwzięciem jest Wielki Leksykom Uzbrojenia Wrzesień 1939. Formuła niewielkich objętościowo zeszytów jest zdecydowanie myląca. To bardzo, bardzo ciekawe teksty, dużo mówiące o genezie i fazie projektowej danych konstrukcyjnych, organizacji jednostek używających opisywanego uzbrojenia, użycia w 1939 i wreszcie późniejszych losów. O wszystkim kompetentnie, przedstawiając najnowszy stan wiedzy.
Z mniejszym rozmachem jest tworzona seria TBiU (Technika, Broń i Uzbrojenie). Mniej zeszytów, większy rozrzut tematyczny. Jednak jakość każdego z osobna zeszytu jest wzorowa. Przy okazji tematu samochodów pancernych warto przedstawić zeszyt omawianej serii przygotowany przez mistrza w dziedzinie polskich wojsk pancernych Rzeczypospolitej Rajmunda Szubańskiego. Bardzo ciekawe, wiarygodne, informacje pewne. Podobnie warte polecenia. W porównaniu z WLU warto tylko zwrócić uwagę, że tutaj zeszyt jest poświęcony tylko jednemu z samochodów pancernych, na dodatek dość rzadkiemu, bowiem tylko jeden szwadron samochodów pancernych był w niego wyposażony. Oznacza to większą dokładność i dużą precyzję w opisie udziału w kampanii wrześniowej.
Andrzej Antoni Kamiński, Tomasz Szczerbicki, Samochody pancerne i transportery opancerzone Wojska Polskiego 1918-1950, Almapress Warszawa 2010.
Janusz Ledwoch, Samochody Pancerne Wojska Polskiego 1918-1939, Wydawnictwo Militaria, Warszawa 2013.
Jacek Haber, Samochody pancerne wz. 28, wz. 29, wz. 34, WLU t. 16, Edipresse 2013.
Rajmund Szubański, Samochód pancerny wz. 29 Ursus, TBiU t. 6, ZP Grupa 2013.
Biografia Eduarda Dietla
Dietl był bardzo ciekawym generałem. Do pamięci potomnych przeszedł jako dowódca niemieckiej 3 Dywizji Górskiej, która zapewniła Niemcom zwycięstwo w, wydawałoby się przegranej, bitwie o Narwik. Umyka natomiast powszechnej świadomości, że Dietl był również dowódcą Korpusu „Norwegia”, który w ramach Planu Barbarossa miał zdobyć Murmańsk. Daleka Północ była bodaj jedynym miejscem, gdzie Niemcy w 1941 nie tylko nie odnieśli żadnego sukcesu, ale wręcz doznali porażki, jeśli wziąć pod uwagę straty sięgające jednej trzeciej stanu bojowego (nie notowane w takiej skali w żadnym innym miejscu!). Nie przeszkodziło mu to w dalszych awansach, został dowódcą 20 Armii Górskiej (Armia „Laponia”), która grupowała wszystkie niemieckie dywizje walczące na Dalekiej Północy.
Powodem stałych awansów Dietla była jego przynależność do ruchu narodowo-socjalistycznego sięgająca samych początków ruchu. Tutaj mała ciekawostka, Dietl do NSDAP należał od 1919 roku, zatem trafił do tej partii jeszcze przed pojawieniem się w niej Hitlera. W biografii pióra Kalteneggera Dietl jawi się, jako bardzo sympatyczny, zaangażowany w szkolenie i wsparcie swoich żołnierzy oficer. Wyraźnie liniowiec nie sztabowiec, zaprzeczenie teoretyka, myśliciela, stratega. Bardzo dobry, dzielny dowódca liniowy. Awans na generała pułkownika (najwyższy stopień generalski w Wehrmachcie) i dowódcę armii był chyba nadmiarowy, jego dowodzenie na tym szczeblu nie zostało zweryfikowane, bowiem od 1942 na froncie północnym zapanowała stagnacja i wojna pozycyjna trwała tam aż do 1945 roku.
Jednym z powodów sięgnięcia do biografii Dietla był fakt, że w 1939 roku dowodził 3 DGór., [1] która walczyła w Beskidzie Niskim przeciwko polskiej 10 BK Maczka. Sądząc z danych strony polskiej wiele się w tych walkach nie zasłużyła, ale skoro jest możliwość, warto by skonfrontować to z odbiorem strony niemieckiej. I tutaj gigantyczny zawód, kampanii wrześniowej poświecono zaledwie kilka stron składających się wyłącznie z ogólników, brak danych o walkach, o szlaku bojowym, o stratach, o sukcesach, o trudnościach. Jedyna ciekawostka, to informacja, że jednostkę wycofano z frontu polskiego zanim jeszcze osiągnęła Lwów, który był celem jej działania, i pospiesznie przeniesiono ją do osłony granicy zachodniej. Z tego powodu Maczek pod Lwowem spotkał się z oddziałami 1 DGór. nacierającej ze wschodniej Słowacji.
Takie samo rozczarowanie jak w odniesieniu do kampanii wrześniowej przeżyłem również w odniesieniu do walk na Dalekiej Północy. Ta sama beztreściowa powierzchowność. Mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że jest to książka, której przetłumaczenie na język polski było pomyłką. Bardzo niska wartość faktograficzna połączona z tendencją do ogólnikowości, języka często patetycznego, właściwie dyskwalifikuje książkę, jako biografię, której celem winno być dostarczenie pewnej ilości informacji na temat swojego bohatera. Książka jest typowym dziełem, emocjonalnie zaangażowanego amatora, który ogólnikowymi rozważaniami i patetycznymi zwrotami pokrywa elementarne braki warsztatowe.
Do obiektywnie niskiej wartości książki oryginalnej dostosowali się tłumacz i redaktor. Uporczywie przy nazwiskach szlacheckich zamieszczają tytuł „Rycerz” (z niem. „Ritter”). W niemieckim ta tytułomania trąci myszką, ale jest akceptowalna. Po polsku jest tylko żenująca i przez wszystkich w tłumaczeniu pomijana. Nie wiadomo kto napisał wprowadzenie do polskiego wydania (kolejny kwiatek), ale wiadomo, że ciężko się pomylił przy podsumowaniu sił niemieckich przeznaczonych do desantu na
Norwegię, Niemcy nie mogli przeznaczyć do transportu 20 samolotów Ju-90, bo wyprodukowali ich tylko 18! Nie chcę się dalej znęcać,[2] ubolewam jedynie, że Bellona, wydawnictwo z tak długimi tradycjami, wydaje książki na poziomie merytorycznym i redakcyjnym, jak przypadkowa firma z Psiej Wólki.Podsumowując: rzadki przypadek, kiedy książki nikomu nie polecam do przeczytania. Mała zawartość informacyjna, wątpliwe tłumaczenie, informacje bez przypisów i źródeł; 2/10.
Roland Kaltenegger, Generaloberst Eduard Dietl, dowódca spod Narwiku, Bellona Warszawa 2001
[1] Dietl od początków swojej kariery w Reichswehrze był związany z jednostkami górskimi, które do pewnego stopnia współtworzył. Rok 1933 zastał go w stopniu majora na stanowisku dowódcy batalionu piechoty górskiej. Wcześniej był dowódcą kompanii i batalionu w różnych jednostkach w Kempten i Füssen. Był bardzo lubianym dowódcą nie tylko przez żołnierzy, ale także przez okoliczną ludność. Jako uzupełnienie szkolenia wojsk alpejskich wspierał cywilne szkolenie jazdy na nartach czy wspinaczki i turystyki wysokogórskiej.
[2] Jedną rzecz muszę jednak zasygnalizować, bo pokazuje, z jakim poziomem mamy do czynienia: na stronie 349 w przypisie tekstowym wyjaśnione jest znaczenie terminu Reichsführer SS, jakby nie było to oczywiste, problem w tym, że słowo, do którego odnosi się przypis, zapisane jest w tekście jako „feichsführer”. Co tu komentować?
Polska armata przeciwlotnicza ze Starachowic
W kategorii monografii uzbrojenia książka jest prawie idealna. Oprócz wnikliwej kwerendy źródłowej, także bogaty materiał ikonograficzny, w znacznym stopniu wytworzony w oparciu o zachowany lub odnaleziony sprzęt. Nie chodzi tylko o zbiory muzealne, ale także o eksponaty znajdujące się w rękach prywatnych kolekcjonerów. Biorąc pod uwagę poprzednie publikacje tej pary autorów, można stwierdzić, że ich ustalenia są ostatnim głosem nauki w zakresie danego zagadnienia. Dane z ich książek są nie tylko wiarygodne, ale również kompletne. Mam poczucie, że monografia armaty przeciwlotniczej 75 mm daje wiedzę na ten moment ostateczną – jeżeli autorzy piszą, iż czegoś nie wiadomo, to nie wiadomo, jak podają dane liczbowe, na pewno są one najbardziej wiarygodne z możliwych.
Panowie Słupczyńscy przedstawili dość długą historię powstawania tej armaty. Zaczęło się jeszcze w latach dwudziestych, ale powstały wówczas prototyp nie odpowiadał oczekiwaniom artylerzystów. Powrócono do sprawy w latach trzydziestych, prace projektowe i testy toczyły się niespiesznie. Konstrukcję traktowano jako rozwiązanie zapasowe wobec spodziewanego zakupu za granicą partii armat wraz z licencją na ich wytwarzanie. Najpierw stawiano na konstrukcję amerykańskiej firmy L.L. Driggs, później z kredytu Rambouillet starano się sfinansować transakcję ze Schneiderem, Francuzi odmówili jakichkolwiek dostaw tego rodzaju sprzętu. Po zmitrężeniu sporej ilości czasu stanęło na konieczności powrotu do rodzimej konstrukcji, która zresztą w testach porównawczych miała parametry podobne do francuskiej konkurencji. Pierwszą serię 16 sztuk armat na mobilnej platformie zamówiono w 1936, a dostawę zrealizowano w roku następnym.
Jak zawsze w książkach duetu Słupczyńskich jest bardzo dokładny opis techniczny sprzętu. Najbardziej ciekawe było omówienie sposobu działania aparatu centralnego, czyli ówczesnych centrum sterowania ogniem. Oprócz tego są podane ilości wyprodukowanych armat. Wiemy na pewno, że wyprodukowano 16 sztuk (+2 prototypy) armat 75 mm wz. 36, czyli wersji mobilnej oraz bliżej nieokreśloną ilość wz. 37, czyli wersji półstałej. O tych ostatnich można wnioskować tylko z ilości znajdujących się w zmobilizowanych we wrześniu baterii półstałych OPL Kraju, a w nich było ok 30 armat 75 mm wz. 37.[1]
Miłym zaskoczeniem są opisy ciągników wykorzystywanych do holowania omawianych dział. Zwykle używano C4P, miały one jednak za małą moc i za małą nośność. Zamierzano wykorzystać do zamówionej dłuższej serii armat mobilnych nowo zaprojektowany ciągnik PZInż. 342, całkowicie oryginalnej, bardzo nowoczesnej konstrukcji. Owa konstrukcja też została precyzyjnie opisana, bodaj nawet dokładniej niż w książkach Tarczyńskiego, Jońcy i spółki.
Osobny rozdział poświęcono armacie plot. 90 mm, na której wytwarzanie nabyto licencję od Schneidera.
Na zakończenie otrzymaliśmy historię użycia przedstawionych dział w kampanii wrześniowej, rozpisany na losy poszczególnych baterii, których stanowiły wyposażenie. Armaty wz. 36 stanowiły wyposażenie 101 dywizjonu (3 baterie po 4 działa) i 9 samodzielnej bateria plot. (4 działa); 101 dywizjon był zmobilizowany przez 1 paplot. z Warszawy, a 9 bateria przez 9 daplot. z Brześcia.
Przeznaczeniem 101 dywizjonu była ochrona siedziby Naczelnego Dowództwa, zatem najpierw znalazł się w Warszawie, a później w ślad za sztabem generalnym został przemieszczony na wschód i południe. Mimo wyposażenia w ciągniki C4P, które nie spełniały wymogów technicznych przeszły cały szlak bojowy zakończony na Węgrzech. Po drodze stracono tylko 2 ciągniki C4P (z posiadanych 32), zatem nie był to sprzęt tak nieprzystosowany do zadań, jak przed wojną się artylerzystom wydawało. Większość baterii (z wyjątkiem jednej) była wyposażona w aparat centralny, czyli skomplikowany i proporcjonalnie drogi przyrząd do sterowania ogniem. Armaty 101 dywizjonu strąciły 16 samolotów nieprzyjacielskich, zużywając 3800 pocisków. Daje to średnią zestrzeleń 1 1/3 samolotu na jedno działo i ok. 235 pocisków na zestrzelony samolot. To całkiem dobry wynik, biorąc pod uwagę, że sporo czasu dywizjonowi zajęło przemieszczanie się.
Dłuższy szlak bojowy miała 9 samodzielna baplot., zaczęła go na Śląsku, potem Dęblin, Brześć, Lwów i granica węgierska. Bateria zestrzeliła 11 samolotów, zużywając 1600 pocisków, co daje prawie 3 samoloty na działo i 145 pocisków na samolot. W dużej skuteczności armat 75 mm miały swój udział dobrze używane aparaty centralne.
Niestety przy podawaniu ilości zestrzeleń trzeba dodać, że autorzy nie weryfikowali deklarowanej ilości zestrzeleń z danymi niemieckimi, zaprezentowanymi w książkach Emmerlinga.
Jako ciekawostkę można podać, że powstał jeszcze samorzutny pluton armat 75 mm wz. 38, czyli zmodernizowany wz. 36. Dwie armaty wzięto z bieżącej produkcji w Starachowicach, a obsadę skompletowano z przeszkolonych załóg fabrycznych. Brały one udział w obronie mostów na Wiśle, a później zostały włączone do dywizjonu rozpoznawczego WBPM.
Losy baterii półstałych były mniej ciekawe. Wybuch wojny zastał je w Warszawie (6 baterii) skąd zostały ewakuowane transportem kolejowym na południowy-wschód. Nie posiadały ciągników, a ciężarówki w śladowej ilości niewystarczającej nawet do przewozu całej przydzielonej amunicji, zatem ich ewakuacji była decyzją, delikatnie mówiąc, pozbawioną sensu. Tylko jedna z nich, 103 baplot pozostała w Warszawie stanowiąc jedyna jednostkę (4 działa!) ciężkiej artylerii przeciwlotniczej broniącej stolicy.
Książkę zamyka kolorowa wkładka, poświęcona jedynemu zachowanemu egzemplarzowi działa 75 mm znajdującemu się w muzeum w Petersburgu. Jak zawsze wiele zbliżeń, wyeksponowanych detali, pokazanych i omówionych sposobów sygnowania sprzętu i amunicji.
Na zakończenie, po całej serii pochwal i zachwytów, wypada dodać słowo krytyki za niewykorzystanie prac Emmrlinga do weryfikacji ilości zestrzeleń deklarowanych przez polskich artylerzystów. Poza tym jedna uwaga małym druczkiem: skład sugeruje zlecać ludziom, którzy się na tym znają i panują nad typografią i choćby podstawową poprawnością techniczną.
Wiesław Słupczyński, Piotr Słupczyński, Armata przeciwlotnicza 75 mm wz. 36 i wz. 37, nakładem autorów, Siedlce 2013.
[1] Słupczyńscy podają, że było tych armat 34 sztuki, ale zidentyfikowanych przez nich w jednostkach było 30 sztuk. No i czytelniku musisz się sam pogłowić nad tą sprzecznością. Chyba, że te 4 brakujące sztuki, to armaty ośrodka zapasowego 1 paplot w Warszawie. Pozbawione przyrządów pomiarowych, ciągników, ciężarówek i amunicji, nie wzięły udziału w walce i po chaotycznej ewakuacji z użyciem zarekwirowanych samochodów, zostały przez Niemców przejęte pod Hrubieszowem.
Dywizjon Rozpoznawczy 10 Brygady Kawalerii
W miarę czytania tej książki, byłem pod coraz większym wrażeniem. Autor bowiem odtworzył wszystkie możliwe detale związane z tą niewielką przecież jednostką, bo dywizjon to mniej więcej równowartość batalionu. Szkopuł jednak w tym, że jego struktura była bardzo złożona. W pewnym sensie można powiedzieć, że to organizacja całej brygady zmotoryzowanej w pigułce. Składał się ów dywizjon bowiem z następujących pododdziałów: szwadronu strzeleckiego, szwadronu czołgów rozpoznawczych (TK 3 w wersji TKF), plutonu ppanc., plutonu motocyklistów, plutonu CKM, plutonu łączności, plutonu gosp. i drużyny pionierów.
Autor w swoim opracowaniu posunął się do takiego poziomu szczegółowości, że rozrysował cały skład dywizjonu z dokładnością do jednego człowieka, a każdego z nich przyporządkował do konkretnego środka transportu. Zadanie to jest niebłahe, bo dywizjon składał się z 413 ludzi, a na składzie miał 19 różnego rodzaju samochodów, motocykli i tankietek. Nie znam opracowania jakiejkolwiek jednostki bojowej w września 1939 roku o takim poziomie szczegółowości, a po przeczytaniu monografii Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK marzę, aby inne oddziały miały równie precyzyjne monografie. Jedyne porównanie, jakie przychodzi mi do głowy to strona poświęcona strukturom wojska polskiego w 1939.
Oprócz tego, że dzięki takiemu poziomowi ustalonych detali wiemy wszystko o organizacji Dywizjonu, to autor rozwiązał kilka bardzo ważnych problemów, na przykład ustalił, że trzy plutony szwadrony strzeleckiego jeździły na samochodach Praga RV, każdy pluton na jednym samochodzie. W efekcie dawało to na jeden samochód 22 żołnierzy (z dowódcą plutonu i kierowcą) razem z trzema rkm. Precyzyjny ogląd zdjęć potwierdził, że było to możliwe. Żołnierze byli upchnięci jak sardynki, ale się dało. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w planistyce dotyczącej motoryzacji przewidywano 16 żołnierzy na ciężarówkę, czyli o jedną ławkę z siedzeniami na pace mniej.[1]
Drugą ciekawostką jest użycie w plutonie przeciwpancernym samobieżnych armatek 37 mm, czyli TKS-D. Był to ciągnik gąsienicowy C2P, na którym zamontowano działko 37 mm Boforsa. Odstąpiono od masowej produkcji takiego sprzętu, bowiem podczas prób terenowych okazało się, że niesymetrycznie rozłożony ciężar powodował uszkodzenia układu jezdnego. Dwa prototypy przekazano do 10 BK, a w jej ramach trafiły właśnie do Dywizjonu Rozpoznawczego. W czasie działań bojowych zastrzeżenia, co do awaryjności, nie potwierdziły się i był to sprzęt pełnowartościowy. Szkoda, że tego rozwiązania nie dopracowano i nie wdrożono do produkcji byłby to bowiem pierwszy niszczyciel czołgów w Europie, podobnie jak pierwsze działo samobieżne w Europie.
Oczywiście bardzo dokładnie opisany jest szlak bojowy Dywizjonu. Fakt, że Brygada prowadziła wyłącznie działania obronne, spowodował, że Dywizjon był używany nie całkiem zgodnie z przeznaczeniem, bo żadnych działań rozpoznawczych nie prowadzono. Wykorzystywany był jak normalna jednostka liniowa, tyle że najczęściej do osłony głównych rubieży obronnych. Specyfika walk Brygady polegająca na stałym zagrożeniu skrzydeł i tyłów powodowała, że Dywizjon poniósł w czasie walk ogromne straty, a w związku z tym pewna ciekawostka: gen. Maczek wspominał, ze 12 września mocno osłabiony Dywizjon Rozpoznawczy został rozparcelowany pomiędzy 10 psk i 24 p.uł.,[2] Eugeniusz Nowak, nic o tym nie pisze i w jego narracji Dywizjon pozostał samodzielna jednostka aż do końca walk i przejścia granicy węgierskiej. Kto ma rację? Chyba autor monografii, być może Maczek pisał tylko o zamiarze, a nie jego realizacji.
Książkę uzupełniają nadzwyczaj ważne dodatki, na które składa się wspomniany schemat organizacyjny (z dokładnością do jednego żołnierza), zestawienia sprzętu i uzbrojenia oraz kluczowe dla historii Dywizjonu dokumenty. Do pełnego szczęścia brakuje tylko indeksu nazwisk, a stan euforii byłby osiągnięty po stworzeniu indeksu rzeczowego.
Więcej, więcej takich książek. A może autorowi udałoby się stworzyć podobne monografie innych jednostek 10 BK lub WBP-M.
Eugeniusz Piotr Nowak, Dywizjon Rozpoznawczy 10 Brygady Kawalerii 1938-1939, Towarzystwo Przyjaciół Historii, Kraków 1999
Wspomnienia żołnierzy gen. Maczka
Te dwie publikacje wspomnieniowe uzupełniają obraz 10 BK, jaki powstaje po przeczytaniu pamiętników gen. gen. Maczka i Skibińskiego.
Ze szczególna ciekawością czekałem na lekturę wspomnień sapera, ppor. Borchólskiego. Trochę się rozczarowałem, kampanii wrześniowej, która interesuje mnie najbardziej, auto poświecił tylko ok. 20 stron. Proporcjonalnie do szczupłości tekstu, mało jest informacji, ale nawet ledwie kilka przedstawionych zadań saperskich daje pogląd, czym się oni u Maczka zajmowali. Daje do myślenia, że autor pisze głównie o zadaniach, których nie wykonał (z powodów od siebie niezależnych). Taki los żołnierzy przegrywanej kampanii. Do bardzo ciekawych zaliczam informację, że do batalionu saperów przyłączali się żołnierze z innych jednostek, w tym np. ppor. kawalerii, który z marszu objął dowództwo jednego z plutonów. Być może stanowi to klucz do zrozumienia sukcesu 10 BK – była to jednostka, w której każdy chciał walczyć. W związku z tym nie było problemu z uzupełnieniami pokrywającymi bieżące straty bojowe.
Zupełnie inaczej jest ze wspomnieniami rtm. Ferensteina. Na własne żądanie został przeniesiony z pułku kawalerii do sztabu 10 BK. Jego wspomnienia są jednak zupełnie inne od wspomnień Skibińskiego, który tak naprawdę dublował stanowisko dowódcy brygady. Co zaskakujące, we wspomnieniach Skibińskiego najmniej jest typowej pracy sztabowej, a najwięcej regularnych działań dowódczych. W jego wspomnieniach nie ma nawet jednego zdania o uzupełnieniach stanów brygady, nic o sprzęcie, o zapleczu kwatermistrzowskim (z wyjątkiem jednego przypadku zaopatrzenia w paliwo). Dyskretnie pominięte są podstawowe problemy (strata szwadronu przez 10 psk pod Myślenicami) lub ich waga została wyraźnie pomniejszona (jak np. zgubienie kompanii Vickersów).[1]
Pamiętniki Ferensteina są nieco inne i stanowią cenne uzupełnienie wcześniej opublikowanych wspomnień dowódców 10 BK. Ferenstein, często delegowany z rozkazami do jednostek liniowych, widzi ich w akcji, pamięta o wielu szczegółach, jak np. wcielenie jeszcze w czasie walk w Beskidzie Wysokim ochotników z batalionu obrony narodowej. Stawia przed oczami czytelników trudności z odwrotem otaczanych oddziałów, nie przemilcza utraty 3 szwadronu 10 psk. Do bardziej przejmujących obrazów należy ewakuacja porzuconej baterii artylerii z KOP w pierwszej fazie walk w Beskidzie Wyspowym. Warto zauważyć, że jedno działo (zapewne 75 mm) na pasach ostatecznie pociągnął „łazik”, natomiast przypadkowy zatrzymany PF 518 pociągnął dwa działa jednocześnie. Taka pouczająca ciekawostka.
Pamiętniki rotmistrza Ferensteina oceniam bardzo wysoko, jako ważne dla poznania wrześniowych losów 10 BK. Dla zainteresowanych tym tematem lektura konieczna, bo stanowiąca cenne uzupełnienie wspomnień Maczka i Skibińskiego.
Mieczysław Borchólski, Z saperami generała Maczka, WMON, Warszawa 1990;
Ludwik Ferenstein, Czarny naramiennik, WMON, Warszawa 1984
[1] Na marginesie tej ostatniej sprawy, przyszła mi do głowy smutna refleksja. Maczek w swoich wspomnieniach bardzo ubolewa, że zamiast obiecanego batalionu 7TP,dostał kompanie wysłużonych Vickersów. Jednak wiele z nią nie powalczył i odłączyła się ona od 10 BK w czasie jej walk odwrotowych. A jak zamiast niej byłby batalion czołgów, czy byłoby inaczej. Z drugiej strony wykorzystanie obu samodzielnych batalionów pancernych w ramach armii „Prusy” i „Łódź” było nierewelacyjne, a chyba gorsze niż losy wspomnianej kompanii Vickersów wspomagającej odziały Armii „Kraków” w ich walkach odwrotowych.