Eksport polskiego uzbrojenia w II Rzeczypospolitej
Długo nic nie pisałem na blogu. Sprawy zawodowe przydusiły inne aktywności. W tym czasie odrabiałem czytelnicze zaległości w odniesieniu do jednego z najbardziej mnie interesujących tematów, czyli do historii polskiej armii w okresie II Rzeczypospolitej. Skutkiem oddania się tej pasji jest poniższa nota, być może trochę za długa i za bardzo szczegółowa. Zamieszczam ją tutaj, na blogu ogólnokulturalnym, bo dobrze dokumentuje, czym się ostatnio czytelniczo fascynuję i z jakimi mniej więcej efektami.
Dawno nie czytałem książki naukowej z takim zainteresowaniem.[1] Pod wieloma względami jest to publikacja wzorowa. Oparta została o dogłębną kwerendę źródłową archiwaliów krajowych, w tym zwłaszcza wnikliwe przekopanie zasobów Centralnego Archiwum Wojskowego. Orientacja autorów w literaturze przedmiotu jest imponująca, a warto nadmienić, że armia II Rzeczypospolitej i kampania wrześniowa cieszą się dużym zainteresowaniem i ilość publikacji na te tematy jest ogromna. Poza tym autorzy starają się zachować obiektywizm w swoich badaniach, a ustaleniom nadać charakter czysto rzeczowy. Oba zamierzenia udało im się zrealizować, co godne jest najwyższego uznania. Z góry informuję, że książkę oceniam 10/10 i marzę, aby więcej tego typu książek pojawiało się na rynku wydawniczym, bo niby różnych publikacji zatrzęsienie, ale rzetelnych, dogłębnych opracowań niestety niewiele.
Eksport polskiego uzbrojenia jest tematem kontrowersyjnym, wzbudzającym niejednokrotnie skrajne emocje. Jak to się bowiem mianowicie stało, że armia cierpiąca na poważny brak nowoczesnego uzbrojenia, do ostatniej chwili pokoju właśnie takie uzbrojenie eksportowała?
Aby zrozumieć fenomen polskiego eksportu uzbrojenia, trzeba kilka kwestii wyjaśnić. Po wojnie dwudziestego roku w magazynach polskiej armii pozostało mnóstwo zróżnicowanego uzbrojenia, rosyjskiego, niemieckiego, austriackiego, francuskiego, włoskiego, a nawet japońskiego. Ze względu na konieczność unifikacji, część z tych zasobów trzeba było sprzedać, część udało się wymienić z innymi krajami. Do obsługi polskiego eksportu uzbrojenia, zarówno tego z magazynów, jak z bieżącej produkcji powołano spółkę SEPEWE, która jest głównym bohaterem omawianej książki.
W tym samym czasie rodził się polski przemysł produkujący uzbrojenie. Był on tak zaprojektowany, aby na wypadek wojny mógł w jak największym stopniu zapewnić dostawy dla polskiego wojska. Oczywiście w czasie pokoju zapotrzebowanie na uzbrojenie jest znacznie mniejsze (zwłaszcza w zakresie amunicji), ale fabryki ktoś musi utrzymywać. Bieżące zamówienia polskiej armii były ograniczone ze względów finansowych, ale także z powodu obiektywnych potrzeb. Najłatwiej było zapewnić utrzymanie mocy produkcyjnych w zakładach zbrojeniowych poprzez eksport ich produktów. Wreszcie za eksportem przemawiał tez wzgląd dewizowy. Gospodarka dwudziestolecia nie funkcjonowała w trybie wolnej wymiany walut. Ilość dewiz dostępnych dla potencjalnych importerów, także wojskowych np. w dziedzinie niezbędnych do produkcji materiałów, była ograniczona do limitu dewiz pozyskanych z eksportu. Zatem, co do zasady, za eksportem przemawiało wiele czynników.
Nie wszyscy jednak rozumieli te dość chyba oczywiste argumenty. Pierwsze zastrzeżenia do polskiego eksportu w 1939 roku pojawiły się tuż po zakończeniu kampanii wrześniowej. Były one ochoczo podchwytywane i sztucznie rozdymane przez Sikorszczyków, którzy byli zainteresowani w wykazaniu niekompetencji władz przedwrześniowych. Politykę rozgrywek personalnych prowadzili metodami brutalnymi i w wielu przypadkach przepustką do przydziału w nowej armii było złożenie donosu na poprzedników. Stąd wiarygodność relacji z tamtego kresu jest dość ograniczona.
W każdym razie, jak totalna krytyka rozpoczęła się już wtedy, tak trwa do dzisiaj. W opinii piszącego niniejsze słowa, im mniejsza wiedza na temat tego zagadnienia, tym krytyka intensywniejsza.
Autorzy Na krawędzi unikają pochopnych sądów, relacje i zawarte w nich argumenty konfrontują ze źródłami archiwalnymi. Zachowują powściągliwość, ale różne, najczęściej cząstkowe, opinie przecież wyrażają, a niektóre z nich pobudzają do polemiki. W dodatku pewną trudność stanowi fakt, że jakkolwiek eksportowi uzbrojenia w 1939 roku poświęcają osobny rozdział, to brak w nim jasno wyrażonego stanowiska autorów, które rozmywa się w masie szczegółowych dyskusji, argumentów i kontrargumentów. Problem w tym, że najczęściej wskazują błędy, zaniechania, nieporozumienia, czy pospolite mataczenie po fakcie. Krytycyzm nie jest wyrażony wprost, ale między wierszami jest widoczny.[2] W tym kontekście dziwi tytuł Na krawędzi ryzyka, bo jak rozumiem, w opinii autorów, ta krawędź została przekroczona.
Autorzy właściwie słusznie ograniczają ten budzący kontrowersje wątek do kilku kluczowych transakcji: dział przeciwlotniczych 40 mm dla Anglii i Holandii, armat przeciwpancernych 37 mm także dla Anglii i dla Rumunii oraz dostawy dla Bułgarii 42 samolotów liniowych PZL 43, czyli zmodyfikowanych „Karasi”. Rzeczywiście, te kontrakty budzą największe wątpliwości, ale wypreparowanie ich z całego kontekstu relacji wojskowych z tymi krajami i długoterminowych kontaktów dotyczących sprzedaży polskiego uzbrojenia, niestety nie ułatwia zrozumienia ich istoty. Każda z tych dostaw ma swoją historię i nie sposób wszystkich okoliczności tu omówić, ale chociaż niektóre chyba warto.
Zacznijmy od dostaw armat Boforsa dla Anglii. Był to pierwszy kontrakt, w którym to my sprzedawaliśmy uzbrojenie dla ówczesnego światowego mocarstwa, powszechnie postrzeganego jako potęga nr 1 na świecie. Wejście na taki rynek, to nie żart. Kontrakt był realizowany w cieniu podpisywanego wojskowego sojuszu z Anglią, który dla Polski miał znaczenie zasadnicze. Po drugie, w czasie, kiedy nasze fabryki produkowały armatki dla Anglii, my negocjowaliśmy kredyt na zakup uzbrojenia angielskiego dla polskiej armii, a później dostawę konkretnych jego elementów. Dodajmy, że my za zakupiony sprzęt płaciliśmy angielskim kredytem, ale sami prawdopodobnie dostawaliśmy zapłatę w ciepłych dewizach. Jako trzeci element kontekstu wspomnę tylko o oczywistym i powszechnie znanym fakcie, że we wrześniu płynęła już do portu w Konstancy eskadra Hurricanów. Czy można sobie wyobrazić, aby biorąc wszystko to pod uwagę, wstrzymać wysyłkę armat dla Wielkiej Brytanii? W pracy Deszczyńskiego i Mazura część z podniesionych przeze mnie czynników została przedstawiona, ale finalne wnioski i tak ich nie uwzględniały.
Poświęćmy także kilka zdań Rumunii. Prawie w ostatniej chwili (VII 1939) zdecydowaliśmy się na realizacje dostaw armatek przeciwpancernych 37 mm dla Rumunii i to w niebagatelnej ilości 250 sztuk. Warto przypomnieć, ze Rumunia była naszym kluczowym sojusznikiem w obronie przed ewentualną agresją ze wschodu. W 1939 Rumunii czuli już sowiecką presję, a jak pokazała aneksja Besarabii, poczucie zagrożenia było w pełni uzasadnione. Czy troska o morale sojusznika (o czym autorzy wspominają) i bodaj istotniejsza jeszcze troska o życzliwość państwa, przez które wiodła najważniejsza droga tranzytowa w obliczu spodziewanej wojny była wystarczającym uzasadnieniem dla realizacji tego kontraktu? A czy dość dobry los polskich żołnierzy internowanych po 1939 roku był wystarczającym potwierdzeniem słuszności o kilka miesięcy wcześniejszego wyboru? Szkoda, że ostatniego z tych argumentów autorzy nie zauważyli.
W czasie kiedy wspomniane kontrakty były zawierane, albo nikt wybuchu wojny nie przewidywał („Karasie” dla Bułgarii, 1938), albo wojna była prawdopodobna, ale nie była pewna. Dzisiejsze oceny pachną całkowicie ahistorycznym myśleniem. My wiemy, ze wojna wybuchła, mamy przekonanie, że była nieunikniona, ale nikt z ówczesnych decydentów takiej pewności nie miał. Zrywanie kontaktów w takiej sytuacji byłoby zwykłym awanturnictwem. Z powodu wydarzeń przyszłych niepewnych, tworzenie faktów dokonanych o rozległych konsekwencjach byłoby zachowaniem, delikatnie mówiąc, niepoważnym, a o polskich generałach można różne rzeczy powiedzieć, ale na pewno byli to ludzie bardzo serio traktujący swoje obowiązki i niewątpliwie nie byli awanturnikami.
Drugim poważnym argumentem przemawiającym za utrzymaniem tempa polskiego eksportu wojskowego był stan obciążenia polskiego przemysłu. Większość polskich fabryk zbrojeniowych nie pracowała w 1939 roku na pełnych obrotach. Dlaczego? Bo mimo gigantycznego wysiłku finansowego polskiego państwa, nie było go stać, na złożenie zamówień wysycających możliwości produkcyjne polskiego przemysłu. Eksport poprawiał (!!!) sytuację finansową sektora zbrojeniowego i dawał możliwości zwiększenia zamówień w przyszłości, a nie je ograniczał. Trzeba przyznać że w zakresie armat 37 mm i przeciwlotniczych 40 mm możliwości zwiększenia produkcji były już wyczerpane. Zwróćmy jednak uwagę, że dostawy eksportowe nie zaburzały w żadnym stopniu dostaw tego samego sprzętu dla polskiej armii. Zamówienia były realizowane, harmonogramy przestrzegane. Niewielkie odstępstwa były z góry uzgadniane ze Sztabem Generalnym i przez niego akceptowane.[3] Jeżeli ówcześni decydenci zechcieliby wydawać więcej niż mieli w budżecie, to mogli zamówić cała gamę innego również brakującego uzbrojenia artyleryjskiego, od moździerza 81 mm począwszy a na dalekonośnych armatach 105 mm skończywszy. W tym mogliby zwiększyć zamówienia na dobrą (i proporcjonalnie drogą) armatę przeciwlotnicza 75 mm produkowana w Starachowicach. Dodajmy, że armatek 40 mm mieliśmy kilkaset sztuk,[4] a dramatycznie brakowało właśnie sprzętu o większej donośności zabezpieczającego przed bombardowaniem z większej wysokości. Nie trzeba było zrywać kontraktów ani nic rekwirować, wystarczało złożyć zamówienie. Nie robiono tego nie dlatego, że ktoś był głupi lub mało przewidujący, ale dlatego, że nie było za co, tak samo jak nie byłoby czym zapłacić za zarekwirowane armatki z kontraktów dla zagranicy.[5] Tworzenie z tego zarzutu jest niepoważne. Ekonomia wojenna zaczyna obowiązywać dopiero w czasie wojny (a dokładniej od czasu mobilizacji), przed jej wybuchem wszyscy się kierują normalnymi zasadami budżetowymi, będąc przy zdrowych zmysłach nie można z tego powodu generować oskarżeń.
Autorom Na krawędzi mam tylko za złe, że w swojej argumentacji zauważyli wiele kwestii szczegółowych (co bardzo cenię), ale pominęli wiele aspektów ogólnych, które dla ówcześnie zapadających decyzji były przesądzające. Nawet jak je dostrzegli, to nie wyciągnęli właściwych, rozstrzygających wniosków. W przeciwieństwie do nich – pozwolę sobie na osobisty wtręt – ja, mimo upływu lat, jestem dumny z ówczesnych decydentów wojskowych, że potrafili od zera zbudować w ubogim kraju przemysł zbrojeniowy, który mógł konkurować z potęgami ówczesnego świata, że potrafili sprzedawać jego produkty, że byli solidnymi, obliczalnymi partnerami biznesowymi i odpowiedzialnymi sojusznikami. W całości się z ich decyzjami solidaryzuję.[6]
W jednym aspekcie podzielam krytyczne stanowisko duetu Deszczyński-Mazur. Chodzi mianowicie o to, co działo się w ostatnich dniach sierpnia. Po wprowadzeniu życie mobilizacji kartkowej, czyli od 24 sierpnia, powinna zacząć obowiązywać prawo wojenne, jeżeli nie de iure to na pewno de facto. Od tego momentu, nie tylko wywóz uzbrojenia powinien być wstrzymany (co nastąpiło), ale sprzęt powinien zostać natychmiast zadysponowany do właściwych jednostek, końcowa produkcja powinna ulec przyspieszeniu, odbiory uproszczeniu. W rzeczywistości jakby zapomniano o gotowym sprzęcie. „Karasie” wybuch wojny zastał w PZL lub na lotnisku przyfabrycznym, gdzie uległ uszkodzeniu podczas bombardowań 4 września. Przykre pytanie brzmi: a co on tam robił cztery dni po wybuchu wojny? Działa przeciwlotnicze przygotowane do ekspedycji marynarze z Lądowej Obrony Wybrzeża przypadkowo znaleźli w magazynach w Gdyni i byli w stanie je wykorzystać. Żołnierze Armii Pomorze, którzy znaleźli pod Toruniem w skrzyniach armatki przeciwlotnicze takich możliwości zapewne nie mieli.[7] Losów armatek przeciwpancernych nie znam, ale przypuszczam, że były podobne. To smutne przeoczenie i warto je wskazać. O tym sprzęcie w gorączce mobilizacyjnej po prostu zapomniano, tak jak o gotowych do odbioru czołgach 7TP w PZInż. czy „Łosiach” w nowozbudowanej wytwórni mieleckiej.[8] Zatem to nie był tylko problem sprzętu produkowanego na eksport, choć ten powinien być pod szczególnym nadzorem.
Na koniec jeszcze jedna polemika, ważna dla głównego wątku „eksportowego”, a dla rozumienia sytuacji polskiego dowództwa w 1939 roku wręcz fundamentalna. Chodzi tu mianowicie o stwierdzenie, że wyobrażenia polskich elit wojskowych o przyszłej wojnie wywodziło się „sprzed z górą dwudziestu lat” i było absolutnie błędne. Przesłanką do tego stwierdzenia miała być decyzja, że dostawy eksportowe zamierzano przerwać dopiero z chwilą ogłoszenia mobilizacji oraz spodziewane uruchomienie wojennej produkcji zamierzano przeprowadzić dopiero po tym momencie. Zatem „całość swych rezerw [przemysł] uruchomić miał nie wcześniej, niż w przededniu zbrojnej konfrontacji.” (s. 352) Na boku proponuję zostawić dyskusję z przekonaniem autorów o anachroniczności wyobrażeń polskich generałów o przyszłej wojnie, bowiem rozjaśnienie tej sprawy wymagałoby osobnego szkicu. Przyjmijmy, że nawet tak było. Nie sposób zgodzić się jednak z przekonaniem, że uzasadnieniem dla owej „anachroniczności” miały być decyzje o wstrzymaniu eksport dopiero z chwila mobilizacji, bowiem ten pogląd, jako dość oczywisty, w całości podzielam, podobnie jak każdy, kto się nad nim zastanowi. Ponadto, nie wyobrażam sobie, jak decyzje o przestawieniu produkcji na „tor wojenny” można by podjąć w jakimkolwiek wcześniejszym momencie. Kto bowiem zapłaci, za zwiększenie zatrudnienia do trybu wielozmianowego, za zużycie wszystkie zapasów i komponentów do produkcji „na maxa” niezależnie od wcześniejszych zamówień, kto ostatecznie zapłaci za wszystkie wytworzone produkty? Jak celnie zauważył marszałek Rydz Śmigły, przedwczesne ogłoszenie mobilizacji, czyli zanim będziemy posiadali pewność, że wojna wybuchnie, oznacza kompletną ruinę finansową państwa, ekonomiczny collapse. Mobilizacja przemysłu zbrojeniowego zanim wojna wybuchnie, nie będzie miała takiego pola rażenia, ale co najmniej budżet wojskowy przewróci, jeżeli nie rozpoczną się działania wojenne. Poza tym kto weźmie na siebie odpowiedzialność za panikę i tony sprzętu, które mogą okazać się zbędne i trafią wprost do magazynu. Zatem wojskowi decydenci nie mieli innego wyboru, niż czekać do ostatniej chwili, a ich wyobrażenia o przyszłym konflikcie, nie miały tu absolutnie nic do rzeczy.
Najbardziej jednak zaskakuje inny błąd intelektualny w przedstawionej wyżej konstrukcji. Jeżeliby ówcześni wojskowi mieli wyobrażenie, jak będzie przebiegała kampania wrześniowa, to ostatnia rzeczą, jaką zaprzątaliby sobie głowę byłaby sprawa eksportu. Znacznie bardziej fundamentalnym pytaniem, byłoby, czy w ogóle się bić w wojnie z góry przegranej i to przegranej w dramatycznym czasie kilkunastu dni. Czy warto zgodzić się na gigantyczne zniszczenia w Warszawie, na dziesiątki/setki tysięcy zabitych, po to tylko, aby w kilkanaście, góra trzydzieści dni ponieść sromotną porażkę, która raczej hańbi żołnierzy niż przydaje im honoru. Bardzo wątpię, aby posiadając taką wiedzę, zdecydowali się na walkę do ostatniego naboju. Po co w takim przypadku, mieliby zatrzymywać eksport narażając układy sojusznicze (Anglia, Rumunia), jak i tak dobrze by wiedzieli, że tych sto kilkadziesiąt armat nawet o kilka dni nie przedłuży polskiego oporu, a jeżeli nawet, to w najlepszym razie spowoduje tylko większe straty.
Do kampanii wrześniowej, w taki kształcie jaki znamy, doszło dlatego, że polskie dowództwo widziało szansę zwycięstwa dzięki wcześniejszej lub późniejszej, ale jednak ofensywie naszych zachodnich sojuszników. Na pewno było to przekonanie naiwne, może także za bardzo wierzono w odporność polskiego żołnierza i przetrwanie nawałnicy pierwszych dni. Ale to właśnie przekonanie dawało siłę całej elicie rządzącej, całemu społeczeństwu, do nadzwyczajnego wprost wysiłku włożonego w budowę przemysłu zbrojeniowego i utrzymanie ogromnej armii. Wszyscy byli gotowi do poniesienia wyrzeczeń, aby posiadać wojsko, które zapewni nam niepodległość. Z polskiego wojska wszyscy byli dumni, podobnie jak z uzbrojenia polskiej produkcji. Czy jest słuszne przekonanie, że za tymi wszystkimi wartościami stała tylko naiwność i anachroniczność wyobrażeń o przyszłej wojnie?
Może nieco przesadzam w komentarzu do mimochodem rzuconej uwagi, ale przyznaję, że bardzo mnie irytuje protekcjonalny stosunek dzisiejszych historyków w odniesieniu do ówczesnych decydentów wojskowych. Ta atmosfera pouczania post factum, poklepywania po plecach z przekonaniem, że teraz wiemy lepiej, a oni po prosu błądzili w swoich dziwnych i przedpotopowych wyobrażeniach o przyszłej wojnie. Zwykle stoi za tym zwykła ignorancja i niewiedza na temat rozlicznych uwarunkowań, którym oni podlegali, a także brak chęci do zrozumienia oczywistych ograniczeń, które krępowały ich decyzje. Podkreślam, że nie jest to przypadek Deszczyńskiego i Mazura, ci autorzy dysponują głęboką wiedzą i właściwymi kompetencjami analitycznymi, czyta się ich wywody z przyjemnością, nawet jeśli nie zawsze wzbudzają akceptację. Od czasu do czasu jednak nie wyciągają oni wystarczających wniosków syntetycznych; w morzu szczegółów, drobiazgowych przypisów i piętrowych analiz gubią uwarunkowania systemowe, nieredukowalne ograniczenia, a przez to tracą z pola widzenia oczywiste sukcesy, słuszność, a co najmniej konieczność, kluczowych wyborów i decyzji. Wykorzystywanie wiedzy o przyszłych wydarzeniach do oceny ówczesnych elit wojskowych, które z powodów oczywistych tej wiedzy mieć nie mogły, jest z pogranicza poprawności metodologicznej. Oceniać można aktorów przeszłych wydarzeń tylko na podstawie tego, co wiedzieli lub wiedzieć mogli, a nie w oparciu o to, co historycy wiedzą dzisiaj. Z tego powodu ów protekcjonalny ton występujący w wielu dzisiejszych pracach historycznych, jest dla mnie tak drażniący.
Koniec polemik i dyskusji. Podkreślam, że nie zmieniają one generalnie bardzo wysokiej oceny książki, która już weszła do kanonu lektur niezbędnych, jeżeli chce się poznać historię wojska II Rzeczypospolitej. Polemiki z zasady zabierają więcej miejsca, uruchamiają emocje i wyostrzają stanowiska. Tym bardziej jeśli dotyczą kontrowersji zaprzątających umysły od dobrych kilkudziesięciu lat i które, jak przypuszczam, nigdy nie zostaną ostatecznie zakończone. Zwracam jednak uwagę, że w przypadku Na krawędzi…, dotyczą one zdecydowanej mniejszości wniosków i ocen autorów, nawet jak zabierają większość miejsca w recenzji. Polemiki w tych sprawach są i będą nieuniknione. Z tym, że aby polemiki chociaż zbliżały się do rzeczowości potrzebna jest dobra faktografia, a tę książka Deszczyńskiego i Mazura dostarcza w obfitości i na bardzo rzetelnym poziomie. Ogromną zaletą książki są tabele (17 szt.) wydrukowane w postaci załącznika, które m.in. wyszczególniają wszystkie transakcje eksportowe, wyniki SEPEWE, obsadę personalną tej spółki, strukturę eksportu, kraje docelowe. To ogromna wartość sama w sobie, bo daje zobiektywizowana podstawę do różnych samodzielnych dociekań. Za dokładność i szczegółowość ustaleń autorzy mają mój głęboki szacunek.
Jedyne uwagi w tej materii rodzą się z niezaspokojonej potrzeby jeszcze większej ilości informacji. Na przykład chciałoby się wiedzieć, czy eksport nowego uzbrojenia był finansowo opłacalny. Sprawa nie jest prosta, bo inaczej to będzie wyglądało z poziomu fabryki, inaczej z poziomu władz wojskowych, a jeszcze inaczej z poziomu polityki dewizowej państwa. Co więcej analiza nie może być prosta, bo ceny nie są i nie mogą być porównywalne. Na zarządzaniu finansami znam się bodaj lepiej, niż na sprawach wojskowych, stąd wiem, o czym mówię, a czytelników nie chce zasypywać zbędnymi tu szczegółami. Podobnie sprawa ma się z poszczególnymi składnikami uzbrojenia. Autorzy słusznie skoncentrowali się na analizie terytorialnej eksportu, czyli jak wyglądały negocjacje i następujące po nich kontrakty realizowane dla poszczególnych państw (tu szczególnie ciekawa Hiszpania w okresie wojny domowej). Chciałoby się mieć taka analizę według zakresu rzeczowego, czyli analizę jak eksport wpływał na poszczególne składniki uzbrojenia, na jego rozwój (w lotnictwie na pewno), na opłacalność produkcji, na ceny jednostkowe, na kontrakty krajowe, na stan zapasów magazynowych. W tym ostatnim przypadku jest to szczególnie ciekawe. Autorzy na przykład mimochodem rzucają uwagę, że masowy eksport do Hiszpanii zredukował do zera stoki magazynowe. Czy na pewno? Na przykład niektóre bataliony obrony narodowej były wyposażone w karabiny Berthier i Lebel, podczas gdy obowiązującym standardem w polskiej armii były Mausery. Berthiery, a Lebele na pewno, należały zatem do klasycznych zapasów stokowych. A jak było w odniesieniu do innych rodzajów sprzętu, np. artyleryjskiego. Oj chciałoby się wiedzieć.
Oczywiście nie są to zastrzeżenia do książki, a jedynie postulaty badawcze. Jest zrozumiale, że każda książka ma jakiś określony zakres i nie można go w nieskończoność rozszerzać. Ból polega na tym, że autorzy osiągnęli w materii eksportu polskiego uzbrojenia niespotykany poziom kompetencji i jeżeli oni jeszcze czegoś nie napiszą, to w najbliższych latach nie zrobi tego już nikt, bo nie wyobrażam sobie, aby ktoś powtórzył wykonaną przez nich kwerendę archiwalną. Może mimo upływu lat i pewnie innych zainteresowań badawczych uda się jeszcze cos napisać. Lud jest złakniony wiedzy, bierzcie to szanowni autorzy pod uwagę.
Finalnie: szacunek i uznanie za rozległość badań, imponującą szczegółowość i dogłębność informacji. Kontrowersję były, są i będą, dobrze tylko dyskutować je na pewnym poziomie merytorycznym, a ten spółka autorska Deszczyński-Mazur zapewnia w stopniu rewelacyjnym. Ocena 10/10 jest dla mnie oczywista.
Marek Piotr Deszczyński, Wojciech Mazur, Na krawędzi ryzyka. Eksport polskiego sprzętu wojskowego w okresie międzywojennym, Neriton, Warszawa 2004
[1] Porównywalna, co do poziomu zainteresowania może być w ostatnich czasach i w podobnej materii tylko książka Tymoteusza Pawłowskiego Armia Marszałka Śmigłego. Jak czas pozwoli, to i o niej coś napiszę.
[2] Przy okazji: autorzy używają języka perswazji. Np. piszą o „upartym” realizowaniu kontraktów eksportowych, bynajmniej nie tłumacząc, na czym owa upartość miałaby polegać. Zanim się użyje słowa emocjonalnie nacechowanego, dobrze jest uzasadnić celowość takiego użycia. Ze swojej strony dodam tylko, że w przekonaniu zwykłego człowieka wywiązywanie się z podpisanych umów jest rzeczą normalną, uczciwą, nie „upartą”. Jeżeli już, to upartość cechuje tych, którzy tę zasadę uporczywie podważają.
Skoro jesteśmy przy zasadach – trudno mi wybaczyć autorom sflekowanie płk. Wiatra za brak zainteresowania zakupionym przez lewicowych Hiszpanów wyposażeniem wojskowym, które nie zostało wyekspediowane i zalegało w magazynie wolnocłowym w Gdyni. Autorom zwracam uwagę, że owo wyposażenie było cudzą własnością. Położenie na nim ręki komuniści nazywają „nacjonalizacją”, ale normalni ludzie – kradzieżą. Przed wojną oficerów obowiązywały reguły honorowe, dziwię się, że tak wybitni znawcy przedwojennego wojska tego nie rozumieją, a z tego „nierozumienia” wyciągają daleko idące wnioski ogólne.
[3] W tym kontekście najbardziej niepokojąca jest informacja, że realizacja kontraktu eksportowego „Karasi” dla Bułgarii zaburzała cykl produkcyjny „Łosi” dla polskiego lotnictwa. Jeżeli tak było, to wydaje mi się, że nastąpił jakiś brak we współpracy wojskowych z PZL. Nie widzę istotnej przeszkody aby priorytet produkcyjny nadać „Łosiom”, tym bardziej, że w produkcji samolotów występowały często opóźnienia niezawinione przez producenta, a związane przesuwaniem terminu dostaw przez kooperantów, zwykle tych zagranicznych. Warto przy tym podkreślić, że Sztab Generalny zwykle wyrażał zgodę na kontrakty eksportowe pod warunkiem, że nie będą one miału wpływu na terminowość dostaw dla polskiej armii. Biorąc to pod uwagę, wydaje się, że PZL wykroczyły poza posiadane zgody, jeżeli rzeczywiście opóźniły produkcję „Łosi” z powodu kontraktu eksportowego.
Na marginesie tej sprawy jedna uwaga do autorów Na krawędzi. W innym miejscu piszą oni, że być może niepotrzebnie rozbudowywano przemysł wojskowy, zamiast środki przekierować na sfinansowanie bieżącej produkcji uzbrojenia. Zwracam uwagę, że te dwa spostrzeżenia są wzajemnie sprzeczne. Jeżeli bowiem PZL Okęcie (WP1) nie mogła sobie poradzić z realizacją zamówień na jednoczesną produkcję relatywnie krótkich serii obu tych samolotów, to oznacza to, że inwestycja w PZL WP2 była niezbędna. Podobnie jak niezbędna była inwestycja w zakłady Cegielskiego w Rzeszowie (ppanc 37 mm i plot 40 mm), zakłady w Stalowej Woli i w zakłady produkujące amunicję do masowo produkowanego sprzętu artyleryjskiego.
[4] Trudno ustalić, ile dokładnie ich mieliśmy we wrześniu 1939 roku. Najczęściej padają liczby 286, 306 lub 358, szczegółowa dyskusja tych liczb: Na krawędzi…, s. 357, przyp. 27.
[5] Finansowanie zamówień przedstawiam oczywiści w pewnym uproszczeniu. Rzeczywistość w 1939 roku była bardziej złożona, mam tego świadomość. Modelowo jednak argumenty są dość bezwzględne.
[6] Dla porównania warto sobie uświadomić, w jakiej sytuacji dziś jest polski przemysł zbrojeniowy. Nie jesteśmy w stanie wyprodukować nawet samolotu szkolnego, zatem o eksporcie nawet mowy być nie może. Ówcześnie sami produkowaliśmy cała gamę sprzętu lotniczego i eksportowaliśmy go do wielu krajów. Sprzedawaliśmy licencje na polskie konstrukcje, wspieraliśmy uruchomienie produkcji w innych krajach. Czy dziś bylibyśmy w stanie coś takiego zrobić? Zanim zacznie się krytykować ówczesne polskie sukcesy, warto sobie porównawczo uświadomić gorzką prawdę o dzisiejszych możliwościach Polski.
[7] Nic nie wiemy o losach znalezionych w transporcie armat. Wątpliwe jednak, aby w ówczesnej sytuacji frontowej dałoby się je zmontować i wykorzystać.
[8] Z „Łosiami” sprawa jest bardziej złożona, ale niepokoi sytuacja, że prawie gotowe samoloty, stały w fabryce i dostały się w ręce Niemców. W atmosferze mobilizacji chyba trzeba było podejmować decyzje, o skierowaniu do linii nawet nie w pełni wyposażonych samolotów, jeżeli spełniały minimum wymagań użytkowych no i oczywiście bezwzględnie przyspieszyć produkcję i czynności odbiorowe.
Biografia Göringa Davida Irvinga
David Irving jest bardzo kontrowersyjną postacią. Wśród szerokiej publiczności znany jest głównie z głośnego procesu w Austrii, gdzie został aresztowany (w 2005) i osądzony za „kłamstwo oświęcimskie”. Cała sprawa była dość wątpliwa, bo zarzut nie dotyczył tego, co Irving napisał, ale tego, co rzekomo powiedział podczas wykładu wygłoszonego 16 lat wcześniej. W więzieniu spędził 400 dni, a w tym czasie uległa rozproszeniu jego kolekcja unikalnych źródeł do dziejów III Rzeszy.[1] Wśród historyków z kolei największa wrzawa wybuchła po opublikowaniu książki Wojna Hitlera, w której postawił tezę, że Hitler nie wiedział o Holocauście i nie podejmował w tej sprawie żadnych decyzji, a sprawcami tej potwornej zbrodni byli, na własną odpowiedzialność, Himmler i Goebbels. Nawet ustanowił nagrodę, dla tego, kto przedstawi dokument potwierdzający wiedzę Hitlera w tej sprawie – do tej pory nikt takiego dokumentu nie znalazł i nagrody nie odebrał. Jednocześnie trzeba przyznać, że Irving jest kryptofaszystą, z wieloma posunięciami wodzów Trzeciej Rzeszy wprost się zgadza, przywódców (a Hitlera zwłaszcza) wybiela i przedstawia jako wybitnych mężów stanu. Zdarza mu się również przyjmować za swoje – tezy lansowane przez propagandę Goebelsa.
Wojnę Göringa czytałem z mieszanymi uczuciami. Najpierw o pozytywach. Autor zgromadził całą dokumentację dotyczącą życia Göringa, jego zapiski, pamiątki, dzienniki innych osób, wspomnienia, dokumenty archiwalne. Jego życie prywatne zostało otworzone z pieczołowitością godną uznania. Zauważmy, że dzięki temu poruszone zostały takie aspekty jego działalności, które zupełnie nieoczekiwanie powinny być interesujące dla badaczy z innych dziedzin niż historia, jak np. dla historyków sztuki, z racji na jego pasje kolekcjonerskie przepoczwarzone w czasie wojny w pasje rabunkowe. (Okazuje się, że rzeczywistość, jak dokładnie się jej przyjrzeć, nie była taka prosta, jak się wydaje. Za niektóre dzieła Göring płacił, a i tak po wojnie wróciły do pierwotnych właścicieli, ot sprawiedliwość zwycięzców.)
W ramach biografii marszałka Rzeszy ciekawy szczególnie, bo mało znany, jest okres sprzed 1933 roku. Tu np. tkwiły korzenie jego narkomanii, bowiem morfiną był szpikowany po postrzeleniu go w czasie puczu w 1923 r. Bardzo dokładnie zostały odtworzone losy jego szalonej i odwzajemnionej miłości do Szwedki Carin von Fock, podobnie jak losy jego nieudanej misji we Włoszech, która miała na celu uzyskanie wsparcia Mussoliniego dla wegetującej wtedy NSDAP.
Mimo swoich kryptofaszystowskich sympatii Irving uczciwie przedstawia wszystkie wady swojego bohatera: bezdenną próżność (stroje i odznaczenia), zachłanność, lekceważenia obowiązków dowódczych, narkomanię, maniakalne gromadzenie dzieł sztuki, w tym również z wykorzystaniem grabieży. Mam jednak podejrzenie, że Irving za negatywne cechy uważa te, które były negatywne u wzorowego przywódcy faszystowskiego. Mało jednak mówi o jego udziale w ludobójstwie, o zbrodniczych decyzjach dotyczących użycia Luftwaffe, a w tych kwestiach udział Göringa był zasadniczy.
Do minusów zaliczam marginalne potraktowanie historii dowodzonej przez niego Luftwaffe. Mało dowiadujemy się, jaki był udział Göringa w tych wzlotach (lata trzydzieste) i upadkach niemieckiego lotnictwa. Wiemy tylko tyle, że wyręczał się w tym zastępcami, samemu poświęcając na dowodzenie niewielką ilość czasu i energii. Konkretnie jednak, jakie decyzje podejmował i jakie były ich skutki, Irving już nie napisał.
Do grubych nadużyć zaliczam kilkukrotne przedstawianie niemieckich lotników jako przepełnionych duchem rycerskości.[2] Niestety w rzeczywistości byli oni barbarzyńcami naruszającymi wszystkie reguły gry: strzelali do skaczących na spadochronach (to rzadka podłość), samoloty myśliwskie urządzały polowania na ludność cywilną, otworzyli już w 1939 roku nowy rozdział w wojnach powietrznych bombardując z premedytacja obiekty cywilne, mając na celu jedynie terror i sianie paniki.
Podobnie rażące jest przedstawianie spraw polskich, a zwłaszcza stosunków polsko-niemieckich przed wybuchem wojny w sposób lansowany przez ówczesną propagandę niemiecką.
Podsumowując: książka jest bardzo ciekawa, wiele wnosi do biografii Göringa i wiedzy o mechanizmach rządzenia w Trzeciej Rzeszy. Bajeczna kompetencja źródłowa autora daje w efekcie wydobycie na światło dzienne wielu niedostrzeganych szczegółów. Na przykład pokazuje kulisy zatrzymania ataku jednostek pancernych na ewakuujące się wojska brytyjskie pod Dunkierką. To Göring przekonał Hitlera, że Luftwaffe zniszczy te siły bez większych problemów. Warunki pogodowe jednak uniemożliwiły loty i alianci zdołali uciec. Ile dziwacznych analiz przeczytałem w swoim życiu na ten temat! A powód był prosty, Göring chciał odnieść sukces.
Równocześnie jednak książka ma niezaprzeczalne minusy, podważające zaufanie do obiektywizmu i wiarygodności autora. Lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się problematyka hitlerowską, ale nie polecam amatorom, którym brak własnej wiedzy umożliwia zweryfikowanie różnych kontrowersyjnych tez autora.
David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, Wydawnictwo Wingert, Kraków 2011 (stron 764).
[1] Historię tego naciąganego procesu Irving opisał książce Banged Up. Survival as Political Prisoner In 21st Century Europe (2008). Mam nadzieję, że w końcu zostanie ona przetłumaczona na polski, tym bardziej, że w naszym kraju toczy się debata na temat poprawności politycznej i ograniczania wolności słowa. Byłby to ciekawy przyczynek to dyskusji.
[2] Oto cytat: „Göring nakazywał swojej Luftwaffe, by walczyła bardziej po rycersku niż jej przeciwnicy. W kampanii polskiej działania taktyczne niemieckiego lotnictwa prowadzone były w sposób umiarkowany.” (s. 362). Na szczęście polski wydawca opatrzył te wynurzenia stosownym komentarzem.
Udział Słowacji w agresji na Polskę w 1939 roku
W literaturze dotyczącej wojny obronnej w 1939 roku niejednokrotnie można się natknąć na informację o starciach z armią słowacką lub o zajęciu jakiś terytoriów przez jej oddziały. Nawet w bardzo dobrych syntezach (np. Moczulskiego czy Jurgi) nie było jednak kompletnego wyjaśnienia roli Słowacji w tej wojnie. Zatem jak tylko zobaczyłem opracowanie Baki rzuciłem się na nie bez zawahania.
Słowacki historyk stworzył bardzo rzetelne, kompletne dzieło. Przedstawił uwarunkowania polityczne konfliktu, w tym stosunki słowacko-polskie i słowacko-niemieckie, przygotowania armii słowackiej, mobilizację, przebieg działań, straty oraz skutki włączenia się do wojny naszego południowego sąsiada, w tym położenie ludności polskiej pod okupacja słowacką. Od razu dodajmy, że praca napisana jest bez żadnych uprzedzeń i nawet drażliwe kwestie autor przedstawia bez szczególnego, słowackiego „punku widzenia”. To rzadkie i godne podkreślenia.
Armia słowacka do wojny nie była przygotowana, co wynikało z niemałego zamieszania, jakie powstało po podziale Czechosłowacji w 1938 roku. Ostatecznie Słowakom udało się zmobilizować trzy dywizje piechoty, z czego dwie wzięły udział w działaniach przeciwko Polsce. W większości przypadków Słowacy jedynie posuwali się za armia niemiecką, biorąc udział tylko w nielicznych potyczkach. Tak było na Podhalu, gdzie słowacka 1 Dywizja posuwała się w kierunku na Nowy Targ jako cień niemieckiej 14 Armii. Bardziej samodzielne działania prowadziła 3 Dywizja na odcinku bieszczadzkim w kierunku na Sanok, ale także tutaj dochodziło do starć na niewielką skalę, ponieważ z bardziej śmiałym posuwaniem się do przodu jednostki słowackie czekały na wycofanie się wojsk polskich. Mniejsze incydenty miały miejsce w rejonie Muszyna-Tylicz i na Przełęczy Dukielskiej.
Osobny rozdział został poświęcony działaniom lotniczym. Mimo posiadania przez armię słowacką dwóch eskadr myśliwców (Avia B 534) polskie samoloty rozpoznawcze Armii Karpaty latały, gdzie chciały. Słowakom udało się strącić jeden nasz samolot nad terytorium Polski.
O ewentualnej zaciętości walk mogą świadczyć straty. Po stronie słowackiej wyniosły one 20 zabitych (w tym kilku w wypadkach), co jak na zaangażowanie kilkunastu tysięcy żołnierzy prowadzących „atak” wskazuje, że działania miału charakter pozorny, prowadzone były bez większego zaangażowania i nastawione były raczej na manifestację poparcia dla Niemców niż na cokolwiek innego. Owe poparcie było Słowakom niezbędnego z dwóch powodów: po pierwsze chodziło o aneksję/odzyskanie terytoriów od Państwa Polskiego i po wtóre Niemcy mogły być jedynym gwarantem wątłej niepodległości i integralności terytorialnej Słowacji zagrożonej przecież roszczeniami ze strony Węgier.
Współdziałanie armii słowackiej z niemiecką miało charakter całkowitej podległości, żeby nie powiedzieć serwilizmu, posuniętego aż do poziomu wstrzymywania przemieszczania własnych jednostek, aby na żądanie Niemców zostawić im wolne ciągi komunikacyjne niezbędnego do szybkiej translokacji ich oddziałów.
W efekcie działań wojennych Słowacy odzyskali wszystkie terytoria utracone w 1938 roku na rzecz Polski. Generalnie były to skrawki z jedną ciekawostką, Polska wtedy zaanektowała część Tatr (granica na Gerlachu i Łomnicy) z Jaworzyną na słowackim Podtatrzu. Oprócz tego Słowacy zagarnęli (choć mieli przekonanie, że tylko „odzyskali” obszary zagrabione przez Polskę w 1920 i 1924 r.) duży teren na Orawie (z Zubrzycą, Lipnicą i Orawką) oraz na Spiszu – na południe od Dunajca (z Niedzicą, Łapszami i Trybszem) aż po Białkę Tatrzańską na zachodzie.
Na przyłączonych obszarach władze rozpoczęły twardą politykę resłowakizacji, przy chyba tylko biernym oporze ze strony ludności polskiej. Niemiłą role odegrały tutaj słowackie władze kościelne rugując polskich duchownych i aktywnie włączając się w działania antypolskie (z nasyłaniem policji na opornych księży włącznie).
Podsumowując: bardzo rzetelna i wyczerpująca książka, a jej lektura jest konieczna dla wszystkich zainteresowanych wojną w 1939 roku. Tekst uzupełniają zdjęcia i mapy obrazujące szlak bojowy oddziałów słowackich i zmiany terytorialne po 1939 r. Jak w wielu innych książkach tłumaczenie terminologii wojskowej na poziomie żenującym. Tłumaczka kompletnie nie rozumiała, co tłumaczy. Ocena 9/10.
Igor Baka, Udział Słowacji w agresji na Polskę w 1939 roku, PISM 2010 (tłumaczenie z jęz. słowackiego).
Technika wojsk łączności w II RP
Zbigniew Wiśniewski, Szkolnictwo, nauka i technika wojsk łączności w latach 1921-1939, OW Ajaks, Pruszków 2000 (t. 3 historii wojsk łączności w okresie międzywojennym)
Praca solidna, informacyjnie bez zastrzeżeń. Wątpliwości budzi tylko nikły stopień sproblematyzowania poruszanych zagadnień. Ograniczając się do techniki łącznościowej – nie wystarczy opisać sprzętu, jakim posługiwało się wojsko polskie w 1939 roku, rutynowo utyskując, że był względnie nowoczesny, ale było go za mało, trzeba do tego dołożyć, czy był on wystarczający do strategii i planów użycia łączności w zbliżającej się wojnie. Czy był sens angażować duże środki w nowe radiostacje dalekiego zasięgu, w sytuacji, gdy Wódz Naczelny był przeciwnikiem komunikowania się drogą radiową, ze względu na możliwość ujawnienia informacji tajnych (ale to wiemy z innych źródeł), czy w związku z tym przygotowano stosowne procedury szyfrowe?
Kampania wrześniowa nie jest tematem tej książki, ale chociaż bez skrótowego komentarza jak sprzęt sprawdził się w warunkach bojowych, nie sposób go ocenić; podobnie nie wiadomo, czy zasady szkolenia kadr łączności sprawdziły się w podczas wojny, czy nie. Takich informacji nie można pomijać.
Żenujący jest poziom redakcyjny książki. Od różnych błędów aż się w niej roi. Poprzestanę na jednym z bardziej kompromitujących wydawcę: podpis pod jednym ze zdjęć lokalizuje postać na nim występującą, jako pułkownika Heliodora Kopę, podczas gdy wiadomo, że chodzi o dowódcę wojsk łączności płk. Heliodora Cepę, którego wszyscy znają i kojarzą, co najmniej z racji na oryginalnie brzmienie imienia i nazwiska, o funkcji kluczowej dla książki nawet nie wspomnę.
Wskazane cechy tej książki powodują, że jest ona adresowana do wąskiego kręgu naukowców i dobrze zorientowanych pasjonatów, inni powinni trzymać się od niej z daleka, bo i tak poza szczegółami niczego się z niej nie dowiedzą.
Generał Bołtuć
Bohdan Królikowski, Generał Mikołaj Bołtuć, Bellona, Warszawa 2009.
Biografia generała to sama radość. Kupiłem, jak tylko zobaczyłem w księgarni i przeczytałem natychmiast, jak tylko kupiłem. Generał Bołtuć znany jest głównie z tego, że należał do grupy kilku generałów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas wojny obronnej 1939 roku. W mojej pamięci pozostanie jako bohater, ale z zupełnie innego powodu, ale o tym później.
Bołtuć wywodził się z armii rosyjskiej, służbę w jej szeregach zakończył jako sztabskapitan, czy w polskiej armii major. W wojnie 1920 roku wsławił się obroną Zamościa przed Budionnym. W pełnym okrążeniu, mając do dyspozycji siły wzmocnionego pułku, przetrwał nawałę całej konarmii. Zachował zdolność do kontrataku i pościgu za wycofującym się wrogiem. W warunkach walk z Budionnym było to wybitne osiągnięcie, zapewniające młodemu oficerowi dobrą rozpoznawalność wśród licznych przecież dowódców pułków.
W wolnej Rzeczypospolitej zakwalifikowany został na pierwszy kurs Wyższej Szkoły Wojennej, co wróżyło szybka karierę. Przewrót majowy tej kariery nie przyspieszył, jak bowiem pamiętamy, nie z Legionów się on wywodził… Szkoda, że ten wątek w ogóle przez autora został pominięty. Ostatecznie generałem został mianowany dopiero w marcu 1939 roku, czyli domyślam się wtedy, kiedy zapadła decyzja o powierzeniu mu dowództwa Grupy Operacyjnej „Wschód” w składzie Armii Pomorze. Dla mniej zorientowanych wyjaśnienie, że pod terminem Grupa Operacyjna kryła się struktura zbliżona do korpusu w innych armiach, tyle że organizowana ad hoc.
Na tym stanowisku rozpoczął wojnę w 1939 roku. Jego Grupa Operacyjna była dowodem, że na tych odcinkach, gdzie armia niemiecka liczebnie była porównywalna z polską, tam, niezależnie od przewagi technicznej w uzbrojeniu, toczono walki dość równorzędne. Odwrót był wymuszony niekorzystną sytuacją na skrzydłach. Jedną z przyczyn lokalnych sukcesów Grupy Operacyjnej „Wschód” była sprężystość dowodzenia. Generał Bołtuć wykazał się tu nieprawdopodobnym hartem ducha. Nad sobą miał generała Bortnowskiego, który po szybkiej klęsce Armii Pomorze w „korytarzu” załamał się i stracił zdolność efektywnego dowodzenia i w dalszym biegu kampanii zdecydowanie bardziej przeszkadzał niż pomagał. Nie lepiej było wśród podwładnych. Dowódca 16 DP płk Stanislaw Świtalski, od pierwszych godzin wojny przeżył załamanie i utratę wiary w sens prowadzenia walki. Został natychmiast (!) odwołany, a jego następca płk Szyszko-Bohusz (późniejszy dowódca Brygady Karpackiej) nie przeżywał już takich wątpliwości. Podobnie było w 4 DP, tylko że sytuacja była tu dużo trudniejsza, bowiem to jej dowódcą był gen. Bołtuć aż do chwili awansu na stanowisko dowódcy GO „Wschód”. Dywizję przejął jego zastępca, płk Lubicz-Niezabitowski , ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei i został zmieniony przez dowódcę piechoty dywizyjnej płk Rawicza-Mysłowskiego i jak w poprzednim przypadku zmiana zaowocowała przywróceniem zdecydowania w dowodzeniu. Moim zdaniem odwaga w podejmowaniu tak radykalnych decyzji personalnych (a pamiętajmy, że płk Świtalski należał do legionowej elity) połączona z zapewnieniem Grupie Operacyjnej sprawnego dowództwa należała do największych zasług gen. Bołtucia. Być może zresztą decyzja gen. Bołtucia pomogła zachować honor płk. Świtalskiemu, bowiem kiepsko zaczął on kampanię wrześniową, ale przyzwoicie skończył, bowiem poległ jako dowódca oddziału wydzielonego w czasie bitwy nad Bzurą.[i]
Warto dodać również, że zachowała się relacja przywołująca zdanie generała, że największym jego błędem w czasie kampanii wrześniowej było to, że Bortnowskiemu „nie strzelił w łeb”. Wskazuje to na trzeźwy i samodzielny osąd sytuacji, co w warunkach bardzo szybko prowadzonej wojny jest cechą szczególnie wartościową. Wydaje mi się także, że od generałów oczekuje się przede wszystkim tego rodzaju bohaterstwa. Od biegania z karabinem są setki tysięcy żołnierzy (i chwała im za bohaterstwo), ale od podejmowania trudnych decyzji są generałowie i nikt ich nie zastąpi w tej funkcji.
Bardzo ciekawą kwestią, jest decyzja o przebijaniu się do Warszawy okrążonej już przecież przez wojska niemieckie. Ze wspomnień gen. Wiktora Thomeé wiemy, że zaproponował on gen. Bołtuciowi objęcie dowództwa obrony Palmir (wraz z gigantycznymi magazynami materiałów wojskowych) w ramach szerokiej koncepcji obrony twierdzy Modlin.[ii] Bołtuć pierwotnie miał się zgodzić, ale ostatecznie postanowił przebijać się do Warszawy. Nawet przy jego ówczesnej wiedzy nie była to najtrafniejsza decyzja, bowiem sforsowanie zamkniętego już niemieckiego pierścienia było skazane na porażkę (bez rozpoznania i wsparcia artylerii), a Warszawie zasilenie pokiereszowanymi jednostkami i tak niewiele by pomogło. Wcześniej udało się to tylko kilku jednostkom, w tym 14 Pułkowi Ułanów Jazłowieckich, a to dzięki szarży pod Wólką Węglową. Kosztem jednak była szarża pod ogniem broni maszynowej, przy ogromnych stratach.[iii] Przy przebiciu do Warszawy poległ także gen. Wład.
Modlin został bez skutecznej obrony od strony Palmir, obrona Warszawy niewiele zyskała na próbie przebicia się resztek oddziałów Armii Poznań i Pomorze. Potwierdza to tylko tezę, że od wysokich rangą dowódców oczekuje się bohaterstwa w trudnych decyzjach, a nie koniecznie walki z bronią w ręku. Mimo, że tak romantycznie to wygląda.
Podsumowując: książka Bohdana Królikowskiego jest cenna, bowiem przybliża postać nieco zapomnianego generała Bołtucia. Łatwa w odbiorze i przyjemna w czytaniu. Do minusów zaliczam jej popularny charakter (bez aparatu naukowego) i płytkość źródłową, ponieważ autor właściwie nie korzystał z zasobów archiwalnych. W efekcie daje to biografię mało pogłębioną i bez zarysowanych głównych problemów w ocenie działań i decyzji generała.
[i] Tadeusz Jurga, Obrona Polski 1939, Warszawa 1990, s. 828
[ii] Wiktor Thomeé, Ze wspomnień dowódcy obrony Modlina, W: Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach, Warszawa 1989
[iii] Cezary Leżeński, Zostały tylko ślady podków…, Warszawa 1978, s. 32-33