O Enigmie ciąg dalszy
David Kahn jest znanym i cenionym autorem książek z dziedziny kryptologii. Zajmował się także historia wywiadu w czasie II wojny światowej. Jego książka Codebreakers (pol. Łamacze kodów. Historia kryptologii) miała znaczenie przełomowe, nie tylko z powodów merytorycznych (bo i wcześniej sporo na ten temat pisano), ale przede wszystkim ze względu na jasność wykładu i przystępność. Do tych najlepszych cech pisarstwa Davida Kahna nawiązuje publikacja poświęcona dziejom złamania morskiej wersji Enigmy, czyli tej, którą zajmował się Turing i której dotyczył film Gra tajemnic (pisałem o nim tu). Powiem od razu, że książka Kahna jest o niebo lepsza od biografii Turinga, która była z kolei pierwowzorem do scenariusza wspomnianego filmu.
Zacznę od tego, że Kahn, jako solidny badacz, który dobrze rozumie historię osobny rozdział poświęcił Polakom i ich wkładowi w rozszyfrowanie Enigmy. Co więcej zrozumiał metody stosowane przez Polaków, przystępnie je opisał i wskazał na ich znaczenie dla dalszych potyczek Anglików z Enigmą. Dostaje za to dużego plusa. Może zachowanie obiektywizmu było w jego przypadku o tyle łatwiejsze, że jest on Amerykaninem, a dotychczasowe kłopoty z polskim wkładem w rozszyfrowanie Enigmy sprawiali Anglicy, którzy bardzo nielojalnie przypisywali sobie wszystkie sukcesy w tej materii.
Swoją książkę Kahn rozpoczął od pierwszej wojny światowej, kiedy to Rosjanie zdobyli na osadzonym na mieliźnie krążowniku „Magdeburg” niemiecki księgi kodowe. Umożliwiło to państwom Ententy przez kilka lat spokojne odszyfrowywanie niemieckich depesz. Paradoksalnie to wydarzenie miało wpływ na wojnę na Atlantyku, bowiem w 1941 roku, mając w pamięci wydarzenie z „Magdeburgiem” dowódca HMS „Bulldog” wstrzymał w ostatniej chwili atak na wynurzony U 110 tylko po to, aby wydobyć z tonącego okrętu książki kodowe. Udało to się zrobić, a kryptoanalitycy z Bletchley Park otrzymali w końcu materiały, które umożliwiły im złamanie morskiej Enigmy i wprowadziły ich we wszystkie zawiłości niemieckiego systemu szyfrowania. Po miesiącu jednak nastąpiła rutynowa zmiana kodów i ustawień niemieckiej maszyny szyfrującej i ponownie Brytyjczycy „ogłuchli”. Kolejne materiały zdobyli, tym razem po zaplanowanej akcji, z zaatakowanego niemieckiego stateczku meteorologicznego. Jak widać w pierwszym okresie wojny największe sukcesu służby dekryptażu odnosiły dzięki przejęciu niemieckich tablic kodowych. Bardzo te akcje ułatwiły prace nad późniejszym łamaniem niemieckich szyfrów. Fakt jednak pozostaje faktem, główne sukcesy odnoszono dzięki działaniom siłowym, a nie w wyniku żmudnych analiz, które zaowocowały sukcesem dopiero w grudniu 1942 roku.
Trzeba jednak dodać, że Anglicy bardzo twórczo rozbudowali polskie osiągnięcia, choć rdzeń pomysłu na bomby kryptologiczne i na tzw. tablice Zygalskiego pozostał w użyciu do końca. Oczywiście osiągniecia Turinga czy Welchmana są niezaprzeczalne i cały system łamania kodów Enigmy został przez nich wprowadzony na zdecydowanie wyższy poziom.
Do zasadniczych zalet książki Kahna należy powiązanie sposobów dekryptażu i powiązanych z nim efektów w postaci rozszyfrowanych depesz z zastosowaniem w praktyce pozyskanej w ten sposób wiedzy. Czytelnicy mogą zobaczyć jak pracowało centrum operacyjne floty w zakresie Bitwy o Atlantyk, jak unikano spotkania z czyhającymi na konwoje wilczymi stadami u-bootów czy jak urządzano polowania na podwodne transportowce zaopatrujące niemieckie okręty podwodne operujące u wybrzeży Stanów Zjednoczonych. To rzadki przypadek, gdzie w jednej książce połączona jest wiedza o całym intelektualnym zapleczu dekryptażu z praktycznym wykorzystaniem jego efektów, a na dodatek wszystko opisane jest w sposób fascynujący. Trudno oderwać się od lektury.
Jednym z najciekawszych wątków książki jest precyzyjne, ale jednocześnie przystępne przedstawienie sposobów w jaki szyfrowano depesze za pomocy Enigmy. Zrozumienie tego procesu nastręcza niemałe trudności bo te procedury naprawdę są bar5dzo zawiłe, a przez to trudne do zrozumienia, a na dodatek wraz z upływem czasu były coraz bardziej komplikowane. Wielką pomocą w tej materii są doskonałe załączniki pokazujące w praktyce sposób używania Enigmy. Dopiero na tym tle pokazane są trudności w łamaniu całego złożonego systemu zabezpieczeń. Oczywiście odtworzona została cała procedura łamania wszystkich elementów składających się na strukturę Enigmy. Kahn bardzo trafnie zauważył, że wprowadzenie maszynowego szyfrowania całkowicie zmieniło sposoby pracy kryptoanalityków. Metody lingwistyczne przestały być przydatne, a coraz większą role odgrywali matematycy i ludzie potrafiący konstruować i wykorzystywać maszyny wspierające proces dekryptażu. Oznaczało to zasadnicza zmianę jakościową, która jako pierwsi dostrzegli Polacy i potrafili wyciągnąć wnioski z nowej sytuacji.
Przy okazji pisania o Enigmie koniecznie muszę zwrócić uwagę na jedną ze starszych, pionierskich prac dotyczących tego zagadnienia. Zwykle książki dotyczące historii najnowszej a wydane w czasach PRL delikatnie mówiąc się zdezaktualizowały. Tym bardziej jeśli były pisane przez wojskowych, a więc partyjnych historyków i wydawane w partyjnym wydawnictwie „Książka i Wiedza”. Mimo to praca Władysława Kozaczuka W kręgu Enigmy ciągle zachowuje wartość poznawczą. Polskie osiągniecia w dekryptażu niemieckich maszyn cyfrowych są naprawdę bardzo dobrze opisane. Co więcej wiele szczegółów jest już trudnych do zweryfikowania, bo zapewne Kozaczuk rozmawiał z głównymi aktorami (na pewno z Marianem Rejewskim, a może i z Zygalskim). Tego już nie da się powtórzyć.
Wartość książki polega na tym, że przedstawia ona, co rzadkie, całościowy obraz wszystkich wysiłków związanych z rozszyfrowaniem Enigmy. Zwłaszcza polski trop przedstawiony jest od samych początków, aż po wojenne losy wszystkich aktorów tego dramatu. W tym przypadku boli, że polscy matematycy, którzy po licznych przygodach dostali się do Anglii (bez Różyckiego, który zginął na Morzu Śródziemnym), zostali skierowani na boczny tor i nawet nie mieli dostępu do Bletchley Park. Ale książka jest nie tylko o Polakach.
Zdumiewa, że w epoce przedinternetowej i w czasie utrudnionych relacji z państwami zachodnimi Kozaczuk miał bardzo dobrą orientację w obcojęzycznej literaturze przedmiotu. Na dodatek czytał ją ze zrozumieniem, co wcale nie jest częste w epoce, kiedy więcej osób pisze książki, niż je czyta. Na szczególna uwagę zasługuje w tym przypadku ciekawe zreferowanie książki Winterbothama The Ultra Secret (London 1974), zwłaszcza w aspekcie sposobów wykorzystania danych pochodzących z odczytanych depesz Enigmy. A trzeba wiedzieć, że poszczególne rodzaje broni w III Rzeszy całkowicie różnie posługiwały się Enigmą. Odrębne systemy miał Wehrmacht, Luftwaffe, Kriegsmarine i SS. Jakkolwiek największym zainteresowaniem cieszy się Enigma morska, to bodaj największe znaczenie dla przebiegu wojny miały depesze Wehrmachtu, w wielu przypadkach dające nieprawdopodobną przewagę alianckim dowódcom, na przykład w Afryce. Możliwość zobaczenia jakie dane ci dowódcy mieli i jak z nich korzystali to bodaj najciekawszy fragment książki. Nie sposób tego tu referować, ograniczę się tylko do podsumowania, które za Winterbothamem przytacza Kozaczuk: najefektywniej informacje z Enigmy wykorzystywali generałowie Patton i Alexander, najgorzej Mark Clark i Montgomery. Nie dziwią te dane ani w odniesieniu do Pattona, ani do coraz gorszych opinii o Montgomerym (pisałem o nim tu). Na jego sukces pod El Alamein warto popatrzeć przez pryzmat kompletnych danych, jakie posiadał na temat sił, ugrupowania i planów operacyjnych wojsk niemieckich.
Warto przedstawić, jak działał system rozprowadzania informacji posiadanych z dekryptażu Enigmy. Przy każdym wyższym dowódcy liniowym istniała tajna komórka łączności, do której przekazywane były dane dotyczące konkretnego frontu. W działalności operacyjnej, można było je wykorzystywać tylko wtedy, kiedy można było wskazać lub uprawdopodobnić zdobycie takiej informacji w sposób innym niż za pomocą łamania szyfrów. Jeżeli mimo to, któryś z generałów chciał wykorzystać tajne informacje, jego rozkazy były odwoływane na wniosek szefa wskazanej komórki łączności. Po takich doświadczeniach, nikt nie próbował naruszać reguł, natomiast podejmowane szczególne wysiłki, aby innymi kanałami zdobyć stosowne informacje. Na przykład wiedziano o dacie wyjścia konwoju zaopatrzeniowego z Włoch do Afryki. Wysyłano więc samolot rozpoznawczy, który ten konwój namierzał, ale jednocześnie dawał się zobaczyć. Po tym spokojnie można było przystąpić do ataku.
Na zakończenie mogę spokojnie książkę Kozaczuka zarekomendować, jako dobre źródło wiedzy o problematyce Enigmy. Na Allegro książka jest dostępna po kilka złotych. Warto. Dużo ciekawsza, niż większość współczesnej produkcji na ten temat.
David Kahn, Enigma. Złamanie kodu u-bootów 1939-1943, Wydawnictwo Magnum Warszawa 2005.
Władysław Kozaczuk, W kręgu Enigmy, Książka i Wiedza, Warszawa 1979.
Gra tajemnic, czyli jeszcze raz o Enigmie
Zainteresowałem się problemem Enigmy i polskiego wkładu w złamanie tego szyfru. Pojawi się w związku z tym kilka not na ten temat.
Zaczynam od filmu Gra tajemnic i książki, na podstawie której ów film nakręcono. Od razu powiedzmy, że film jest znacznie lepszy od książki. Jako historyk muszę jednak uczciwe powiedzieć, że do słabych stron filmu należy precyzja w przedstawianiu realnych wydarzeń, natomiast bardzo dobrze wypada osobista historia Turinga podkreślona doskonałą rolą Benedicta Cumerbatcha. Na marginesie dodam tylko, że to jemu należał się Oskar za pierwszoplanową rolę męską, a zadowolić się musiał tylko nominacją.
Kilka kwestii w filmie budzi jednak sprzeciw. Po pierwsze rola Polaków – wspomniano co prawda, że przyczynili się do złamania Enigmy i jest to niewątpliwy postęp, bo w poprzednim filmie (Enigma) nie tylko nie padło o tym ani jedno słowo, ale jeszcze jedynego Polaka przedstawiono jako zdrajcę, który zaślepiony antysowieckością był gotowy pracować dla Niemców. To było wprost nieprzyzwoite. Tym razem chodzi „tylko” o pominięcie, które byłoby może uzasadnione faktem, że film nie relacjonuje historii złamania niemieckiego szyfru maszynowego, a jest przede wszystkim bardzo osobistą biografią jednego z angielskich matematyków. Problem jednak w tym, że ów matematyk, czyli Alan Turing, blisko współpracował z Polakami. Tu warto wyjaśnić, że do czasu podboju Francji brytyjscy kryptoanalitycy kooperowali z polskimi matematykami mającymi własny ośrodek na terenie wtedy ciągle jeszcze niepodległej Francji. Niemieckie klucze szyfrowe były łamane równolegle w obu ośrodkach, a efektami prac natychmiast się wymieniano. Co więcej, Turing odwiedził polską placówkę, zapewne chcąc się zapoznać z metodami pracy znacznie bardziej od niego doświadczonych Polaków. Czyli krótko mówiąc – przyjechał po korepetycje. Film o tym milczy, ale do pewnego stopnia jego twórców może usprawiedliwiać to, że w biografii Turinga Andrew Hodges też ów fakt pominął, a zrobił tak dlatego, że po prostu o nim nic nie wiedział, bo nie znał polskiej literatury przedmiotu.
Poważniejsze zastrzeżenie historyczne budzi scena kulminacyjna, kiedy to angielscy kryptolodzy decydują, czy właśnie złamane niemieckie depesze dotyczące wojny na Atlantyku ujawniać, czy też zachować dla siebie, aby nie zdradzić w ten sposób faktu złamania niemieckiej Enigmy. Błąd jest w tej scenie potrójny. Kryptolodzy nie odszyfrowywali depesz, to robiła zupełnie inna komórka. Skala odczytywanych komunikatów szła w tysiące sztuk i zaprzęganie do tego najbardziej fachowego personelu byłoby bez sensu. Matematycy łamali jedynie klucze i przekazywali je dalej. Po drugie, analitycy nie mieli żadnego wpływu na sposób dystrybucji i wykorzystania rozszyfrowanych depesz, nie wiedzieli nawet do kogo trafiają, ani jaki użytek z nich jest robiony. Wreszcie po trzecie: Anglicy w okresie, kiedy byli w stanie łamać niemieckie szyfry, podczas zmagań na Atlantyku korzystali z nich bez ograniczeń. Prowadzili wtedy wojnę na śmierć i życie; obawy przed ujawnieniem dekryptażu Enigmy musiały ustąpić na plan dalszy.
Poza tym jaki to był realny użytek? Najczęściej chodziło tylko o zmiany tras konwojów w taki sposób, aby omijały one ustalone przez radiowywiad pozycje u-bootów. Był jednak pewien wyjątek – kilka razy udało się odczytać niemieckie depesze ustalające dokładnie miejsce spotkania u-bootów z podwodnymi transportowcami (zwanymi „mlecznymi krowami”). W tym przypadku wysyłano siły uderzeniowe, głównie lotnicze. Były to bardzo bolesne ciosy, bo zatopienie „mlecznych krów” radykalnie ograniczało możliwości długotrwałego działania u-bootów na odległych akwenach. Był taki moment, kiedy Niemcy stracili wszystkie tego typu transportowce, zatem mieli poważny kłopot ze ściągnięciem do bazy okrętów podwodnych operujących u wybrzeży Stanów Zjednoczonych (puste zbiorniki paliwowe!). Skuteczność aliantów akurat w tym obszarze powinna dać im do myślenia.
Rzeczywiście Niemcy zaczęli coś podejrzewać, ale ich podejrzenia szły w kierunku infiltracji agenturalnej Kriegsmarine, wprowadzili zatem bardziej skomplikowane procedury obchodzenia się z tablicami kodowymi, wirnikami, sposobami ich wymiany itd. Natomiast zdolność konwojów do omijania miejsc wyczekiwania wilczych stad tłumaczyli sobie nadzwyczajną skutecznością brytyjskiej radiogoniometrii. Co naprawdę dziwne, nie podejrzewali złamania szyfru! Wprowadzali co pewien czas kolejne modyfikacje utrudniające, a okresowo uniemożliwiające dekryptaż, ale były to działania, nazwijmy to – rutynowe, wynikające ze słusznej skądinąd teorii szyfrowania, która mówi, że im więcej jednorodnego materiału porównawczego, tym łatwiej szyfr złamać.
Tyle o filmie. Jeżeli zaś chodzi książkę Hodgesa, to przede wszystkim należy powiedzieć, że jest ona stanowczo za długa. Autor upchnął w niej mnóstwo trzeciorzędnych szczegółów biografii Turinga. Naprawdę jest mało istotne z kim spędzał on wakacje w czasach studenckich i jakie wsie wtedy odwiedzał. Zdecydowanie natomiast brakuje szerszego kontekstu prac nad Enigmą, na przykład dotyczących sposobu wykorzystania pozyskanych w ten sposób danych. Jest to wiedza łatwo dostępna, a kilka zdań istotnie rozszerzałoby świadomość czytelników. Jak już wskazałem, brak w książce podstawowych dla sprawy informacji o kooperacji z Polakami. Na plus autorowi trzeba tylko zaliczyć, że we wstępie do polskiego wydania uczciwie przyznaje się do tego braku. Pytanie tylko, czy w kolejnych wydaniach angielskich ów brak został uzupełniony?
Do poważniejszych mankamentów zaliczam również brak informacji o prawdziwych przyczynach rozstania się Turinga z Blechtley Park. Wszystko wskazuje na to, że udzielono mu urlopu zdrowotnego i sfinansowano wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ponieważ Turing po prostu psychicznie zaniemógł, czyli mówiąc kolokwialnie – zwariował. W pracy pojawiał się rzadko i nieregularnie, brudny, nieogolony, wyglądało jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Może z przepracowania, może z napięcia psychicznego i życia wśród milionów cyferek (vide Piękny umysł). Pominięto ten aspekt w książce, nie mógł zatem znaleźć się w filmie. Cienkie aluzje, że mogło chodzić o jego homoseksualizm są nie na miejscu, bo w Bletchley Park pracowało środowisko intelektualistów, które było dość tolerancyjne.
Do mocnych stron książki zaliczam natomiast bardzo ciekawe zarysowanie problemów matematycznych, którymi zajmował się Turing. Autor, sam matematyk, dobrze zrozumiał intelektualne tło jego dociekań. W efekcie otrzymujemy krótką historię kilku teorii matematycznych i przegląd tego, czym żyli ówcześni matematycy. Dla mnie, laika w tej dziedzinie, ten poziom szczegółowości był wystarczający dla poszerzenia horyzontów.
Wracając do tematów filmowych – bardzo ciekawy i rzetelny film dokumentalny o polskim wkładzie w rozszyfrowanie Enigmy nakręciła BBC. Był to jeden z odcinków serii Heroes of war. Poland z polskim tytułem Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej. Bardzo rzetelna robota, nie mam żadnych uwag merytorycznych. Bardzo się cieszę, że Anglicy sami taki film wyprodukowali i brytyjska publiczność mogła go obejrzeć. Wyrażam natomiast zdumienie, że Polacy w tej sprawie pozostają bierni i polska telewizja zamiast różnych głupot nie produkuje tego typu filmów. Tym to dziwniejsze, że zainteresowanie tematem jest bardzo duże: powstają kolejne książki (i sprzedają się na pniu), a szkoły za patronów wybierają polskich kryptoanalityków (zobacz tu i tu). A różni „mędrcy” kręcący się dookoła mediów nadal powtarzają, że mają dość tematów bogoojczyźnianych. Pytanie, jak daleko może się posunąć ich alienacja od prawdziwego społeczeństwa i jak długo ci pseudointelektualiści oderwani od realnych zainteresowań ludzi będą decydowali o kształcie polskich mediów?
Na koniec oceny: film Gra tajemnic 8/10, książka Andrew Hodgesa Alan Turing: Enigma 6/10, dokument BBC Heroes of war. Poland 10/10.
PS Łamaniem szyfrów i kodów zajmują się, zgodnie z przyjętą terminologią kryptoanalitycy, którzy niekoniecznie musza być matematykami. Kryptolodzy zaś zajmują się tworzeniem szyfrów. Z powodów trudności w zastąpieniu słowa „kryptoanalitycy” używałem wymiennie kryptologów, analityków i matematyków. Proszę o zrozumienie.
Gra tajemnic, reż. Morten Tyldum, Wielka Brytania 2014, w roli Turinga Benedict Cumerbatch
Andrew Hodges, Alan Turing: Enigma, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014.
Heroes of war. Poland. Tytuł polski: Polscy bohaterowie drugiej wojny światowej (Witold Pilecki, Złamanie Enigmy, Cichociemni, Żegota, Krystyna Skarbek), produkcja BBC.
Szpieg. Film i książka
To jedna z najlepszych książek Le Carrégo, być może druga w kolejności, tuż za Uciec z zimna. Przynależy do cyklu książek o George’u Smileyu, niepozornym, grubiutkim facecie, który cechuje się nieprawdopodobną inteligencją i zdolnościami analitycznymi. Tym razem okazuje się, że na samej górze centrali angielskiego wywiadu (zwanej Cyrkiem) znajduje się kret. Aby go zidentyfikować, z emerytury zostaje ściągnięty właśnie Smiley. Rozpoczyna żmudne, wielowątkowe śledztwo, prowadzone w tym trudniejszych warunkach, że nikt z Centrali nie może się o nim dowiedzieć. Aż do finałowej sceny, sam Smiley też nie wie, kto jest owym kretem, mimo że rozszyfrował już mechanizm supertajnej akcji wywiadowczej rzekomo prowadzonej przez Cyrk, ale tak na prawdę sterowanej z Moskwy.
Okazuje się, że agentem był B. (nie chcę powiedzieć za dużo), który ma wiele cech Kima Philby’ego, a dobrze wiedzieć, że karierę Le Carrégo w brytyjskich służbach specjalnych zakończył właśnie Philby dekonspirując go przed swoimi moskiewskimi mocodawcami. Taka mała literacka zemsta.
W tworzeniu misternej układanki powiązań, zależności, pozornych drobiazgów Le Carré osiągnął mistrzostwo. Smiley zaskakuje przenikliwością, zdolnością do wiązania ze sobą pozornie kompletnie nie łączących się faktów. Przy tym zachowuje spokój wynikający z pewności, że w końcu uda mu się z drobnych kawałeczków ułożyć obrazek, na którym znajdzie się poszukiwany kret.
Nie jest to jednak książka tylko o szpiegowskiej, a w tym wypadku kontrwywiadowczej analizie. To również opowieść o lojalności, przyjaźni, wierności, zdolności do poświęceń, wreszcie dumie. Ale także o skutkach naruszenia tych wartości, które objawiają się w zgoła zaskakujący sposób. Warto być bystrzakiem, ale też warto być po prostu przyzwoitym. Czasem niestety te dwie opcje stają w sprzeczności…
W przypadku Le Carrégo, pod płaszczem autora przenikliwych, superinteligentnych powieści szpiegowskich ukrywa się wnikliwy obserwator ludzkiej psychologii, moralista pełen zadumy nad kolejami ludzkich losów, zderzeń konieczności i wolnej woli czy konfliktu powinności i dobrych uczuć.
Po przeczytaniu książki, dowiedziałem się, że za chwilę pojawi się w kinach jej ekranizacja. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim napięciem na nią czekałem. Tym bardziej, że oceniałem Szpiega jako jedną z łatwiej filmowalnych powieści Le Carrégo.
Film mnie w zasadzie nie zawiódł. Dobrze oddaje specyficzną atmosferę angielskich służb. Reżyser też nic kombinował z fabułą i podążał dość szczegółowo za książką, zatem klub fanów Le Carrégo (do którego się zaliczam) powinien być usatysfakcjonowany. Niewielkie odstępstwa, na przykład przeniesienie akcji jednego z wątków do kawiarni w Budapeszcie, zamiast na manewry wojskowe w Czechosłowacji, jest uzasadnione potrzebami filmu, który musi żywić się dobrymi wizualnie scenami. Jedyne zastrzeżenie w zakresie wierności pierwowzorowi literackiemu mam do sposobu pokazaniu głównej postaci, Smileya. W filmie jest to nobliwie wyglądający angielski dżentelmen, o nienagannym wyglądzie, dopięty na ostatni guzik. Podczas gdy w pierwowzorze był „mały, pękaty (…) nogi miał krótkie, krok bynajmniej nie sprężysty, strój drogi, ale źle dopasowany, mankiety płaszcza prawie zakrywały palce, bo albo rękawy były za długie, albo ręce za krótkie.” (s. 25) Jego wygląd jest o tyle istotny, że zasadniczo kontrastował z jego możliwościami intelektualnymi i u postronnych wywoływał lekceważenie, przechodzące w miarę upływu czasu w zdumienie, a na końcu w podziw. No i oczywiście to hollywoodzkie zakończenie, którego reżyser mógł sobie darować. Poza tym wszystko jest OK.
Widzowie mają przyjemność uczestniczenia w rozwijającym się śledztwie, napięcie rośnie, mnożą się różne poszlaki, łamigłówka się komplikuje. Oprócz przyjemnych uczuć związanych z wkręcaniem w intrygę szpiegowską mamy też satysfakcję uczestniczenia w swoistym wyzwaniu intelektualnym i nasze IQ zaczyna mieć coś do powiedzenia. Za Smileyem nie jest łatwo nadążać, ale wszyscy się starają i niestety najczęściej udają, że nadążyli. Reżyser bowiem nadmiernie skomplikował i tak już trudny kluczowy moment ujawnienia wywiadowczej intrygi Rosjan. Przyznaję uczciwie, że gdyby nie wcześniejsza znajomość książki, to nie połapałbym się, co się właśnie na ekranie stało i dlaczego. To właśnie obniża moją ocenę dla filmu.
Na koniec słowo o zmianie tytułu książki, znanej jako Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Pod wpływem filmu, który uprościł tytuł do jednego słowa Szpieg (co jest zrozumiałe), polski wydawca zmienił (!) tytuł książki i nowe wydanie wypuścił też pod tytułem Szpieg wywołując chaos poznawczy u wszystkich miłośników Le Carrégo. To chyba pierwszy taki przypadek w historii polskiego edytorstwa, który bardzo źle świadczy o „Świecie Książki”, które równie dobrze mogłoby zmienić nazwę na „Wszystko na sprzedaż”. Bardzo proszę wydawcę, aby następne wydania, powróciły do tytułu pierwotnego, które dokładnie oddaje tytuł angielskiego oryginału.
Podsumowując książka zasługuje bez wątpienia na 10/10, film 8/10 za niejasności w końcówce, pozostałe uchybienia są łatwe do wybaczenia.
John Le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, Świat Książki Warszawa 2010, wydanie w roku 2011 pod tytułem Szpieg.
Szpieg, reż. Tomas Alfredson, 2011.
Rawicza Długi marsz
Doskonała książka, przeczytałem jednym tchem, a ponieważ czytałem w pociągu, to przejechałem stację, na której powinienem wysiąść, co nie zdarzyło mi się od wielu lat. To jedne z bardziej wciągających wspomnień, jakie kiedykolwiek czytałem. Są doskonale napisane, ale też opowieść o brawurowej ucieczce jest bardzo wciągająca i myślę, że nikt z czytelników nie pozostanie obojętny.
Treść jest dobrze znana z wielu recenzji i ograniczę się tylko do przypomnienia, że jest to opowieść o ucieczce z sowieckiego łagru na Syberii. Więźniowie pieszo przeszli z Jakucji do Mongolii, pokonali pustynię Gobi, Tybet, podnóża Himalajów i wylądowali w północno-wschodnich Indiach. Pokonali między 6,5 a 8 tys. kilometrów pieszo.
Równie ciekawe, jak sama ucieczka, są losy tej książki. Zaczęło się od tego, że do Rawicza w latach 50. zgłosił się dziennikarz brytyjski, Ronald Downing, który po rozmowach z nim, jak klasyczny ghostwriter, napisał tę książkę. Opowieść była super ciekawa, dobrze napisana, bo przez zawodowca, zatem odniosła kolosalny sukces wydawniczy (i finansowy pewnie też). Została przetłumaczona na 25 języków i osiągnęła nakład ponad dwudziestu milionów egzemplarzy. Mnóstwo osób na świecie właśnie z niej dowiadywało o GUŁAGu długo przed Archipelagiem Sołżenicyna. Ucieczka Rawicza i przyjaciół stała się wręcz mityczna. Moje zdziwienie – najmniej znana była chyba w Polsce, a i wśród emigracji też niespecjalnie popularna. Mimo iż w swoim czasie interesowałem się tym tematem, to – wstyd przyznać – nawet nie trafiłem na jej ślad. Jak mogło się to stać w przypadku tak fascynującej książki, które na świecie mogła ścigać się z Ludlumem czy Foletem? Myślę, że zadziałało tu po trosze polskie piekiełko, po trosze brak patriotycznych tonów w treści, a być może i podejrzenie o konfabulację, bo komu innemu udało się coś takiego?
Cztery lata temu, już po śmierci Rawicza, historii jego ucieczki przyjrzeli się dziennikarze BBC (m.in. Hugh Levinson) oraz amerykańska historyczka dr Linda Willis i ogłosili wszem i wobec, że mamy do czynienia z totalną mistyfikacją. Rawicz nigdy nie uciekł z obozu, tylko został z niego zwolniony na mocy amnestii po pakcie Sikorski-Majski, a w czasie rzekomej ucieczki, przebywał już spokojnie w armii Andersa. Wydawało się, że mit został obalony. Ale w tym miejscu rozpoczyna się inna opowieść.
Okazało się, że Rawicz ukradł cudzą historię. On sam zapewne nigdzie nie uciekał, ale poznał historię prawdziwej ucieczki Witolda Glińskiego. Dotarł do niego John Dyson, dziennikarz Reader’s Digest, któremu Gliński opowiedział swoją historię. Z wyjątkiem kilku detali, pokrywa się ona z Długim marszem. Rawicz zapewne poznał jej szczegóły z dokładnej relacji, którą na piśmie złożył Gliński w polskiej ambasadzie w Londynie. Później jego relacje zweryfikowali dziennikarze Newsweeka. Ono również potwierdzili wiarygodność opowieści już wówczas 87-letniego Witolda Glińskiego.
Ekipa BBC ponownie ruszyła na poszukiwania, także w posowieckich archiwach, ale tym razem nie udało się znaleźć czegokolwiek, co by podważyło relacje Glińskiego. Odwrotnie, znalazły się pośrednie co prawda dowody ją potwierdzające. Dotarli bowiem do relacji Ruperta Mayne’a – oficera brytyjskiego wywiadu, który w 1942 roku rezydował w Kalkucie. Przypomniał sobie, jak przyprowadzono do niego trzech mężczyzn, których polecono mu przesłuchać. Właśnie od nich usłyszał historię identyczną z tą, którą później przeczytał w Długim marszu. Nie zapamiętał nazwisk tych ludzi, ale był przekonany, że autor tej książki opisał właśnie to, co on usłyszał wtedy w Kalkucie.
Znaleziono również rachunki polskiej ambasady w Indiach, która w tym właśnie czasie pokryła koszty leczenia kilku wycieńczonych mężczyzn w szpitalu w Kalkucie.
Wśród innych ciekawostek wykopanych przy okazji powtórnego zainteresowania opinii publicznej historią Slava Rawicza jest i ta, że pierwotnie wcale nie nazywał się Rawicz, tylko Rościsław Rusiecki, nie był aresztowany przez Sowietów za sfingowane zarzutu szpiegostwa tylko za zamordowanie oficera NKWD (prawdziwe?), ale przede wszystkim, że jego ojcem nie był polski ziemianin i patriota, tylko rosyjski pop prawosławny. Wcześniej przyznawał się tylko do matki Rosjanki. Okazało się, że Rawicz-Rusiecki to bardzo niejednoznaczna postać, której motywy działania są nieznane. Dla książki ma to znaczenie drugoplanowe, ale myślę, że o Rawiczu dowiemy się jeszcze paru zdumiewających rzeczy.
Wydawałby się, że na tym historia dociekań o prawdziwości Długiego marszu się kończy. Ale gdzie tam!
Objawił się mianowicie Rafał Zasuń z Gazety Wyborczej, który twierdzi, że cała ta opowieść to majestatyczne bzdury, bo taka ucieczka nie była w ogóle możliwa, bo nie da się przejść takiego dystansu, w takim czasie, bo w warunkach zimy syberyjskiej nie da się tak po prostu chodzić na Syberii, bo szczegóły etnograficzne z Azji Środkowej się nie zgadzają itd., a wybitna znawczyni GUŁAGu Anne Applebaum, twierdzi, że to tylko powieść przygodowa itd.
Zacznijmy od rzeczy najprostszych: w sprawie Anne Applebaum Zasuń dokonuje po prostu przekłamania. Sądząc z jego wypowiedzi chodziło o ten wywiad i w nim, jeżeli doczytać go do końca, Applebaum mówi coś innego, niż Zasuń cytuje. Podobnie bez sensu jest powoływać się na argumenty dotyczące szczegółów etnograficznych – przecież wiemy, że Rawicza tam nie było, on wie tyle, ile przeczytał z relacji Glińskiego, pisał tekst finalnie jeszcze kto inny i to jest bezsporne, w związku z czym detale mogły się dowolnie pogubić i pomieszać. Istota dyskusji nie dotyczy przecież szczegółów, tylko pytania czy w ogóle taka ucieczka się odbyła.
Najpoważniej wygląda argument, że na dalekiej północy w Jakucji są ogromne mrozy i w takich warunkach nie da się maszerować, bo mróz i odmrożenia, bo śnieg kopny, bo nie ma pożywienia, bo nie ma gdzie się wysuszyć i ukryć przed zimnem, a w ogóle to „gdyby było inaczej, Robert Scott umarłby we własnym łóżku, a nie na antarktycznym pustkowiu”. Brzmi mocno, tyle, że kompletnie bez sensu, bo wydaje się, że Zasuń ogarnięty niechęcią do książki wcale jej nie przeczytał. Bo gdyby przeczytał, to by wiedział, że najtrudniejszy północny odcinek, wszyscy więźniowie pokonali w drodze do obozu na własnych nogach (ok. 1200 km w sześć tygodni), za schronienie przed mrozem i zadymką mieli tylko gałęzie i mur ulepiony ze śniegu. Kto przeżył, ten doszedł. Tyle tylko, że szli w kajdanach, a za okrycie mieli fufajki i uszanki, natomiast w czasie ucieczki byli wolni i posiadali części futrzanego okrycia zrobionego ze skórek zorganizowanych w obozie. Jedyne co było łatwiejsze w drodze do obozu to fakt, że lepsze czy gorsze, ale otrzymywali wyżywienie. Natomiast w czasie ucieczki w tym najtrudniejszym północnym odcinku żywili się tym, co wynieśli z obozu. Pierwsze pożywienie, poza zapasami, to nie była kora, jak sugeruje Zasuń, tylko mięso jelenia zabitego po tym, jak rogami zaplątał się w gałęzie.
Zresztą problem jest ogólniejszej natury, czy możliwe były ucieczki z obozów na dalekiej północy? Zasuń twierdzi, że nie. Oddajmy głos wspomnianej już Anne Applebaum: „Jednym z największych mitów Gułagu jest przekonanie o niemożliwości ucieczki z obozu”[1] i dalej „w 1933 roku z obozów zbiegło 45 755 więźniów. Ujęto 28 370 – mniej niż dwie trzecie.”[2] Applebaum nie podaje danych w rozbiciu na krainy geograficzne, ale można założyć, że znaczna część tych ucieczek przypadała na tereny północne, gdzie znajdowało się najwięcej obozów. Do najtrudniejszych ucieczkowo obozów należała Kołyma (daleko dalej na północ niż obóz 303, z którego uciekł Rawicz/Gliński), a mimo to „w latach trzydziestych wciąż często zdarzały się na Kołymie przypadki zbiorowych ucieczek z łagrów. Ukrywający się po lasach kryminaliści tworzyli zorganizowane bandy, kradli broń i napadali na okolicznych mieszkańców, ekspedycje geologiczne i osady tubylców. Po dwudziestym drugim tego rodzaju incydencie w 1936 władze utworzyły specjalny podobóz dla więźniów uznanych za potencjalnych uciekinierów.”[3] Myślę, że te źródłowe informacje czynią obiekcje Zasunia całkowicie bezprzedmiotowymi.
Pozostaje jeszcze zarzut, że takiego dystansu w ogóle nie da się przejść. Całkiem współcześnie okazuje się, że jednak jest to możliwe, a nawet istnieją biura podróży oferujące usługę turystyki ekstremalnej polegającej na przejściu szlaku wielkiej ucieczki Rawicza. Więcej, czytałem wypowiedź Polaków, którzy całkiem niedawno ten dystans przeszli. Oczywiście mając współczesne wyposażenie i żelazne racje żywnościowe w plecaku. Przez całą drogę zadawali sobie pytanie, czy było możliwe przejście tej trasy bez takich zabezpieczeń, jakie oni mieli. I twierdzą, że było możliwe w przypadku ludzi silnie zmotywowanych walką o życie.
W innych recenzjach Gazety Wyborczej, tym razem z filmu, systematycznie przewija się wątek, że cała ta historia jest niepewna, bo Gliński nie przedstawia żadnych dowodów potwierdzających swoją opowieść. Takie stanowisko wynika albo z zaślepienia, albo z chęci manipulacji. To nie człowiek piszący lub opowiadający swoje wspomnienia ma dowodzić ich prawdziwości, tylko historycy, a w tym przypadku też i dziennikarze, mają dowieść ewentualnej nieprawdy zawartej w tych wspomnieniach. Dokąd tego nie zrobią, powinni przyjąć domniemanie prawdziwości danych wspomnień. Zakładamy, że Irena Krzywicka czy Monika Żeromska nie kłamią w swoich wspomnieniach i czynimy tak aż do czasu, kiedy ewentualnie udowodnimy, że jest inaczej. Dlaczego niektórzy dziennikarze uporczywie tę zasadę łamią? Nie próbuję nawet tego wyjaśniać i czynię to w trosce o ich dobre imię.
Podsumowując: historia jest, biorąc pod uwagę aktualny stan wiedzy, jak najbardziej prawdziwa, niezależnie od tego, co niektórzy twierdzą. Ponadto książka jest doskonale napisana, a opowieść wciągająca. Bez wahań oceniam na 9/10.
PS O filmie nakręconym na podstawie książki będzie innym razem; mam nadzieję, że uda się względnie szybko coś napisać.
PS2 Właśnie obejrzałem film Niepokonani i zrozumiałem, dlaczego Zasuń napisał tyle głupstw. On po prostu nie przeczytał książki i oparł swoje wnioski wyłącznie na filmie, który nie jest wiernym odwzorowaniem książki. W taki sposób, jak pokazano w filmie, rzeczywiście było by trudno uciec z Dalekiej Północy. O poziomie takiego dziennikarstwa nie będę się wypowiadał.
Sławomir Rawicz, Długi marsz, Wydawnictwo Gord, Wydanie piąte, Gdańsk 2011.
Na plaży Chesil Iana McEwana
Piękny świat miłości powstającej między dziewczyną i chłopakiem, świat obaw i niepewności co do własnych uczuć i potrzeb. Inicjacja, na którą czekają z nadzieją i lękiem na przemian. Cudowny kosmos, który starym koniom (takim jak ja) dostępny jest już tylko we wspomnieniach i w lekturach, takich jak Na plaży Chesil. I niestety „to se ne wrati”. Nie da się tego przeżyć jeszcze raz, lepiej, inaczej, pełniej, mądrzej.
Para nowożeńców przybywa w czerwcu 1962 roku do hoteliku na południowym wybrzeżu Anglii, aby spędzić tam noc poślubną. Florence, córka biznesmena i filozofki, jest utalentowaną skrzypaczką marzącą o założeniu własnego kwartetu smyczkowego. Edward to zdolny absolwent historii, interesujący się wpływem wielkich ludzi na kształt dziejów. Oboje z niepokojem myślą o chwili, gdy skonsumują swoje małżeństwo – ona boi się fizycznego zbliżenia, on obawia się, że nie sprosta.
Oboje inteligentni, kulturalni i wrażliwi, jakby dla siebie stworzeni, mają szansą na wspólną przyszłość, jednak perspektywa nieuchronnie zbliżającej się nocy poślubnej budzi, zwłaszcza w młodej żonie, przerażenie graniczące z histerią. Młodej artystce, dla której środowiskiem naturalnym i największą pasją była muzyka, wszelka cielesność wydaje się prostacka i żenująca. Jak długo się dało, Florence nie zaprzątała sobie tym głowy, a zakochany Edward liczył w skrytości ducha, że jakoś się to samo rozwiąże po ślubie. Tak więc w kontaktach z narzeczonym dziewczyna czerpała radość głównie z fascynujących rozmów i podziwu dla jego intelektu, on zaś dzielnie starał się tłumić rosnące pożądanie, by nie wydać się jej pospolitym i trywialnym. Aż nastąpił ten dzień…
Tu niestety musi nastąpić spoiler. Noc poślubna kończy się klęską. I najważniejsze nie jest to, co stało się w alkowie, ale to, co wydarzyło się później, na tytułowej plaży Chesil. Okazało się, że młodzi nie są w stanie się porozumieć. Obydwoje oczekują czułości, empatii ze strony partnera, ale sami uzewnętrzniają tylko pretensje z powodu niespełnienia (jakże różnie rozumianego). Jakby pod władzą jakiegoś fatum, zamiast skupić się na tym, co zrobić, aby ich, ciągle bardzo pozytywne oczekiwania zrealizować, sprawiają sobie wzajemnie ból ostrymi ocenami i przerzucaniem się odpowiedzialnością za niespełnienie. Chcą dobrze, kochają się, widzą wspólną przyszłość, ale mówią sobie nawzajem rzeczy straszne.
Obydwoje czują się ugodzeni w swoich najintymniejszych oczekiwaniach, ale nie znajdują adekwatnego języka, aby wyrazić, że oprócz tego bólu mają też dla siebie dużo czułości. Zabrakło im zdolności, aby pokazać złożoność swoich emocji, przecież ciągle, mimo wpadki, bardzo pozytywnych. Już w czasie tej finalnej awantury, Edward zdaje sobie sprawę, że mówi nie to, co chce powiedzieć, że brakuje mu języka, który byłby zrozumiały dla Florence.
Na końcu Florence ucieka z plaży. W tym momencie ona oczekuje, że Edward za nią pobiegnie, on oczekuje, że to ona zawróci. Nic takiego się jednak nie dzieje. Zabrakło tak niewiele. Stracili swoją szansę. Ich życie potoczyło się dalej bezbarwnie, pisane im szczęście rozpłynęło się, rozminęli się ze swoim przeznaczeniem, którym byli dla siebie.
McEwan ułatwił sobie zadanie umieszczając akcje powieści w latach sześćdziesiątych, czyli przed rewolucją seksualną. Uniknął w ten sposób pytania, czy dzisiaj w erze łatwo dostępnej edukacji seksualnej, taka sytuacja byłaby możliwa? Myślę, że jak najbardziej tak. Po pierwsze nie wszyscy zaliczają inicjację seksualną w wieku 16 lat, po drugie, już jeżeli, to wcale nie chroni ich to przed problemami o czym świadczą tłumy korzystających z pomocy seksuologów. Po trzecie wreszcie, głównym problemem tej pary, nie było to, co wydarzyło się podczas ich pierwszego razu, ale to, że nie umieli o tym porozmawiać, obdarzyć się nawzajem empatią, dać wyraz swoim niezaspokojonym oczekiwaniom, ale też i ogarniającej ich miłości. A takie problemy mamy ciągle, z tym tylko, że chyba rzadziej wiemy, co to jest miłość.
Jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem, 11/10.
Ian McEwan, Na plaży Chesil, Albatros 2008
Merlin w Laboratorium Dramatu
Merlin – inna historia, reż. Ondrej Spišák, Laboratorium Dramatu
Merlin, syn Szatana oddany w służbę Bogu, postanawia stworzyć w Brytanii królestwo doskonałe. Władcą zostaje Artur, który powołuje Zakon Okrągłego Stołu – na znak równości wszystkich rycerzy, którzy przy nim zasiądą. Warunkiem powstania królestwa idealnego jest jednak znalezienie świętego Graala. Siedmiu rycerzy wyrusza w świat, pokonuje bestie i uwalnia „panny nagie i bezbronne” ale Świętego Graala nie znajdują. Wracają do zamku Camelot i kierują kopie przeciw sobie. Brytania spływa krwią. Dlaczego idea Okrągłego Stołu musiała lec w gruzach? Czy los Brytanii to los każdego „państwa idealnego”?
Merlin – inna historia Tadeusza Słobodzianka jest przypowieścią o zdradzonym przymierzu i upadku wiary w powszechną szczęśliwość. Można w tym spektaklu zobaczyć refleksję nad zasadami absolutnymi, można alegorię do polskiego snu o wolności, który tak pięknie rozpoczął się w 1989 roku i tak niepięknie kończy się na naszych oczach.
Przede wszystkim jest to jednak sporo dobrego teatru, zajmującego, oryginalnego, zadziwiającego formą – z jednej strony nowoczesną, a z drugiej jak najbardziej tradycyjną. Okazuje się to możliwe. Jak w przedstawieniach ludowych czy baśniach dla dzieci, frazy się powtarzają, a zmienia się tylko rycerz, którego opowieść dotyczy. Dla niektórych widzów może to jednak być nużące. Podobnie nie każdemu muszą się podobać gesty aktorów imitujące zachowania seksualne.
Reżyser nie szokuje gigantycznymi instalacjami czy prowokacyjną scenografią, to aktorzy stwarzają ten mityczny świat i aktorstwo właśnie jest jedną z najmocniejszych stron tego przedstawienia.
Bardzo polecam zainteresowanym tą tematyką i oryginalną dramaturgią. W mojej opinii 7/10.
Podejrzenia pana Whichera
Miałem duże nadzieje. Kryminał oparty na historii realnego śledztwa. Można było się spodziewać, że bez zagrywek rodem z Hollywood. Zawiodłem się jednak srodze.
Autorka wpadła na ciekawy pomysł, aby narrację dotyczącą morderstwa i śledztwa inkrustować informacjami o zasadach pracy detektywów z połowy XIX wieku, odnośnikami do ówczesnej literatury kryminalnej i do poglądów kryminologicznych panujących w tamtej epoce. W realizacji ów pomysł okazał się kompletnym fiaskiem . Chaos konstrukcyjny i intelektualny jest w tej książce bezbrzeżny. Opis wydarzeń jest przetykany długimi wywodami, a to kiedy i dlaczego powołano stanowisko detektywa, a to kim był prywatnie tytułowy śledczy pan Whicher. Najczęściej jednak jesteśmy raczeni przez autorkę jej luźnymi skojarzeniami z dziełami literatury sensacyjnej owej epoki. Czasami autorka uderza w tony poważne i tłumaczy coś przez odwołanie się do Psychoanalizy Freuda, nic to, że pięćdziesiąt lat późniejszej. Dobiły mnie ostatecznie wszechstronne wynurzenia na temat przeczuć, jakimi kierowali się ówcześni policjanci; pretensjonalne i tylko pozornie związane z przedstawianymi wydarzeniami. Tu lekturę przerwałem (co rzadko mi się zdarza) i niniejszą notkę przerywam również, bo myślę, że szkoda poświęcać więcej czasu gniotowi.
Książka to dla nikogo – ani dla historyków, ani dla amatorów powieści kryminalnych. Może dla doktorantów z literatury angielskiej XIX wieku. Żal straconych dobrych emocji, ale i bezpowrotnie wydanych 50 złotych. 4/10, a i to tylko za ciekawy pomysł.
Kate Summerscale, Podejrzenia pana Whichera, W.A.B. Warszawa 2010
Małe miasteczko w Niemczech, John Le Carré
Jak zawsze u Le Carrégo, działalność szpiegowska jest tylko pretekstem do przedstawienia bardziej ogólnych problemów. Tym razem stykamy się z wiernością swoim przekonaniom, a nawet szerzej, wiernością zasadom i wartościom. Co więcej te zasady wyznawane przez głównego bohatera stoją w opozycji do wartości ogólnie wyznawanych w dyplomacji, a w tym konkretnym przypadku w dyplomacji brytyjskiej. I dość szybko identyfikujemy się z tym lekceważonym człowiekiem, który, jak się okazuje, jest jednym z ciekawszych ludzi w ambasadzie, mimo iż jego stanowisko, wcale na to nie wskazuje. Hierarchia wartości prawdziwych rozmija się dość zasadniczo z wartościami oficjalnie deklarowanymi.
Fabuła rozpoczyna się od tego, że z angielskiej ambasady w Bonn znika jeden z pracowników, a wraz z nim znikają supertajne dokumenty. Ów pracownik nie jest nawet dyplomatą, raczej przynależy do personelu pomocniczego, a zatrudniony jest na umowę-zlecenie, nie ma nawet stałego etatu. W dyplomatycznej strukturze to parias. Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej – to on prowadzi prawdziwą grę, to on jest kimś, w przeciwieństwie zresztą do różnych nadętych oficjeli. Strona po stronie odsłania się życie tej małej społeczności, które wygląda zupełnie inaczej niż powierzchownie patrząc można by sądzić.
Śledztwo w sprawie owego bulwersującego zniknięcia, prowadzi człowiek do zadań specjalnych. I to jest klasyczny bohater lecarrowski. Facet jest twardy, trochę bezwzględny, wie, że musi taki być, jeżeli chce być skuteczny. Odzienie ma celowo lekko zaniedbane, nie zachęcające, jakby chciał od pierwszego wejrzenia wysłać sygnał „bez spoufaleń”. Typowy bulterier. Zagadkę rozwiązuje, ale sam jest tym rozwiązaniem zaskoczony, czytelnicy, jak można się spodziewać, tym bardziej. Po raz kolejny się okazuje, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. Konstatacja wydaje się uniwersalna, ciekawe tylko czy dookoła siebie też dostrzegamy takie zjawisko, ja w każdym razie stykam się z nim nieincydentalnie, zwłaszcza w wymiarze medialnym – wiem jak dana sprawa się ma, ale w gazecie czytam coś zupełnie z innej planety.
Jedna z lepszych książek Le Carrégo (9/10), zresztą kolejna „lepsza”. Czy ten facet nie ma słabych chwil?
Single & Single
Sporą przyjemność sprawia mi czytanie Le Carrego, zatem pomyślałem, aby właśnie jemu poświęcić gros uwagi nakierowanej na literaturę sensacyjną. A szczerze powiedziawszy postanowiłem podjąć prywatne wyzwanie i przeczytać wszystkie jego książki o tematyce szpiegowskiej, bo ostatnie jego utwory o tematyce śledczo-ekologicznej są już znacznie słabsze. I oto pierwszy skutek tego wyzwania.
Tytułowy Mr Single to właściciel banku inwestycyjnego, który głównie zajmuje się praniem brudnych pieniędzy we współpracy z rosyjską mafią. Problem jednak w tym, że jego syn, Single junior, ma nieco inne poglądy na temat uczciwości w prowadzenia biznesu. Całkiem odwrotna sytuacja niż w ojcu chrzestnym, gdzie Michael Corleone zaczyna jako przyzwoity student, a kończy jako charyzmatyczny szef mafii. Tutaj junior startuje w niezbyt czystym rodzinnym biznesie, ale kończy w zupełnie innym miejscu. Na te wybory nakłada się jednak lojalność wobec ojca, zwłaszcza wtedy, gdy dopadają go kłopoty. Które uczucie zwycięży, jaki model życia zostanie wybrany, które wartości okażą ważniejsze? To właśnie jest przedmiotem dociekań Le Carrego. Jedno jest pewne: czego by nie wybrał, to będzie to zgniły kompromis. Wyjść całkiem czystych i świetliście jednoznacznych nie ma. I za to właśnie cenię Le Carrego.
W jego opowieściach zawsze krzyżują się różne motywacje, najczęściej niemożliwe do pogodzenia. We współczesnych dekoracjach, w aurze gry różnych tajnych służb rozgrywa się tak naprawdę dramat klasyczny. Nie ma dobrego wyjścia, a coś jednak trzeba wybrać, nie da się zatrzymać biegu wydarzeń i schować głowę w piasek. A chodzi najczęściej o ludzkie życie. Za swoje wybory, bohaterowie powieści płacą głową swoją lub narażają cudzą. Tertium non datur.
W Single & Single nie pada nawet jedno słowo na temat wartości, ale to o nie właśnie chodzi, to one są stale obecne w tle. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z literaturą psychologiczną sięgającą podstaw humanizmu. Na dodatek wszystko odbywa się w spokojnej (do czasu) angielskiej atmosferze, mnóstwo szczegółów jest dopiętych na ostatni guzik i wydarzenia wyglądają tak prawdopodobnie, że ma się nieodparte wrażenie, że wydarzyły się naprawdę i czytamy fabularyzowany reportaż. Zresztą, kto wie, może to wrażenie jest prawdziwe. W każdym razie stary mistrz, potwierdza po raz kolejny doskonałą formę. Bez wahania 9/10.
John Le Carré, Single & Single, Amber 1999
Austerlitz
W.G. Sebald Austerlitz, W.A.B. Warszawa 2007
Piękny język i urzekająca stylistyka, ale nic ponadto. Książka składa się z luźnych, nie powiązanych ze sobą refleksji na temat architektury różnych ciekawych obiektów (w tym więzień), spostrzeżeń z podróży po Anglii, rozmów z tytułowym Austerlitzem, które również mają strukturę amorficzną, gdzie przeplatają się wspomnienia z dzieciństwa ze spostrzeżeniami na przykład dotyczącymi ornitologii. Na dodatek tekst nie jest podzielony na akapity, a w tym narracyjnym ciągu zdarzają się zdania o długości całej strony. W istocie wydaje się, że treść ma dla Sebalda znaczenie drugorzędne, ważniejsza jest stylistyka opowieści odwzorowująca, zgodnie z zasadą harmonii formy i treści, stan świadomości autora. Zdecydowanie dla czytelników smakujących język, klimat i styl, a nie przywiązujących większej wagi do linearnej fabuły, a nawet do zawartości w ogóle, być może dla zwolenników prozy poetyckiej, ocena 2/6.