Zuchniewicz i Domosławski o Janie Pawle II, Terlikowski i Górny o Hiszpanii w czasach Zapatero
Książka Zuchniewicza ma wiele cech podróży sentymentalnej przypominającej zarówno dość dobrze znane momenty z życia Karola Wojtyły (jak np. ten o nominacji biskupiej, która zastała go na spływie), jak również zawiera elementy całkowicie nowe, jak historię o pierwszym wypadzie w góry z młodzieżą, gdy pojechał w Tatry sam ze studentkami, ryzykując, że stanie się to przedmiotem plotek. Od początku miał charyzmę i charakter.
Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie historia Rudolfa Hössa (komendanta Oświęcimia), który ostatni czas przed egzekucją spędził w wadowickim więzieniu. Poprosił wtedy o posługę księdza mówiącego po niemiecku i wskazał konkretnie na jezuitę, o. Władysława Lohna, którego poznał w nietypowych okolicznościach, mianowicie ów jezuita próbował dostać się podczas okupacji do obozu, aby udzielić pomocy swoim uwięzionym współbraciom. Został złapany i stanął przed komendantem obozu. Być może doskonała znajomość języka niemieckiego sprawiła, że został puszczony wolno. W 1947 roku Höss sobie o tym przypomniał. Wyspowiadał się i chciał przyjąć komunię. Po wymordowaniu kilku milionów ludzi, jak gdyby nigdy nic, i to w Wadowicach, gdzie wraz z wiatrem dochodził słodko-mdły zapach palonych ciał. Teologicznie rzecz jest prosta, po ludzku budzi jednak zastanowienie…
To tylko próbka materiałów wspomnieniowych, na zachętę. Zuchniewicz jest bardzo dobrym i wyważonym dziennikarzem, umie także pisać zajmująco. Podwyższa to ocenę książki, która spokojnie zasłużyła sobie na 9/10.
Z dużymi nadziejami sięgnąłem po pracę Artura Domosławskiego opromienionego blaskiem po swoim opus magnum, czyli biografii Kapuścińskiego. Książka jest sprzed paru lat, ale na obrzeżach rynku księgarskiego ciągle jest dostępna, stąd warto coś o niej napisać.
Na duży plus zaliczam autorowi, ze stworzył dość kompetentne teksty, nakierowane na ciekawe problemy, ale przede wszystkim pozbawione hagiografii. Warto czytać Zuchniewicza z sympatycznymi wspominkami, ale obok tego warto chyba również zapoznać się z analizami pisanymi na chłodno, w których nie unika się na przykład referowania krytycznych opinii na temat nauczania papieskiego zestawionych z tymże nauczaniem, a nawet jego kontekstem społecznym. Dobrze, że Domosławski napisał książkę niezależną, co w kontekście polskiego uwielbienia dla „naszego” Papieża było rzeczą dość trudną. Najłatwiej jest po prostu opowiedzieć się po którejś ze stron i przyłączyć się do batalionów szturmujących wraże pozycje. Oddać się zaś spokojnej analizie i pozostać na pozycjach pojedynczych wymagało pewnej odwagi.
Książka składa się z trzech części: Jan Paweł II wobec teologii wyzwolenia i sytuacji społecznej w Ameryce południowej (to część najciekawsza), Jan Paweł II wobec głównych kontrowersji teologicznych i wreszcie trzecia podsumowująca pielgrzymki naszego papieża do Polski (ta zupełnie najsłabsza, chyba widzieliśmy różne wizyty JP II).
Poznawczo najwięcej zawdzięczam rozdziałowi południowoamerykańskiemu, na który składają się opisy pielgrzymek papieskich na ten kontynent, stanowisko Watykanu w sprawie najbardziej istotnych problemów społecznych (bieda, dyktatury, represje, nierówności), w skrócie, ale niestety też w dużym uproszczeniu, przedstawianych jako spór wokół teologii wyzwolenia. Najciekawszy był tutaj opis pielgrzymek apostolskich do poszczególnych krajów, a podczas niektórych z nich (np. w Nikaragui pod rządami sandinistów, czy na Kubie), sprawne zastępy prorządowe przerywały homilie skandując swoje hasła, a place, na których odbywała się msza św. były otoczone lewackimi bilbordami polemicznymi wobec nauczania papieskiego. Poza tym w kilku krajach Kościół był wplątany w rzeczywistości par exellance polityczne. Ten kontekst sporo wnosi do zrozumienia znaczenia słów wypowiadanych przez Jan Pawła II.
Sporo wątpliwości budzi natomiast sposób, w jaki interpretowane jest przez Domosławskiego samo nauczanie papieskie, a przecież to właśnie jest istota książki. Po pierwsze z bliżej nieznanego powodu autor głównie posiłkuje się opiniami lewicowych komentatorów pontyfikatu Jana Pawła II. Do zupełnych pomyłek zaliczam powoływanie się na Tada Szulca, jako głównego autorytetu w tych sprawach. Z dostępnych w Polsce jego prac, można raczej wnosić, że jego orientacja w sprawach kościelnych jest powierzchowna i bardzo stronnicza. Po wtóre Domosławski tak skoncentrował swoją refleksję na polemice papieskiej z niektórymi aspektami teologii wyzwolenia (a nie z jej całością!), że nie zauważył procesów, które działy się równolegle. Zwłaszcza mam tutaj na myśli głęboką reorientację głównego nurtu teologii watykańskiej w kierunku opcji na rzecz ubogich, która przez dziesięciolecia uchodziła za sztandarowe hasło skrzydła lewicowo-progresywnego w Kościele. Umieszczenie biednych w centrum troski Kościoła, więcej, postrzegania Kościoła, jako zbudowanego wokół ubogich oznaczało fundamentalna zmianę w nauczaniu watykańskim. Głębokość tej zmiany dostrzeżemy, jak popatrzymy wstecz o 50, 80 lat. To nie prawda, że Jan Paweł II zostawił nędzarzy Ameryki Południowej swojemu losowi. Zaproponował jedynie rozwiązanie inne, niż ci teolodzy wyzwolenia, którzy opierali się o marksizm.
Podsumowując – książka Domosławskiego jest bardzo ciekawa, warta przeczytania, ale wymaga od czytelnika krytycznej lektury. Mimo, iż z wieloma tezami w niej zawartymi się nie zgadzam, to za odwagę i niezależność sądu zaliczam do moich sił sensu i finalnie oceniam na 7/10.
Kolejna książka to Bitwa o Madryt. Jest to zbiór sześciu rozmów z katolickimi intelektualistami hiszpańskimi, na temat przyczyn, przebiegu i skutków moralnej rewolucji José Louisa Zapatero nadającej Hiszpanii skrajnie libertyński kurs. Jak mogło dojść do takiej sytuacji w kraju, gdzie Kościół wydaje się być istotną siłą sprawującą „rząd dusz”.
Najbardziej prawdopodobna odpowiedź, to utrata przez Kościół hiszpański zaufania społecznego po okresie sojuszu ołtarza z tronem w epoce dyktatury Franco. Po przejściu kraju do demokracji Kościół, w pewnym zawstydzeniu, wycofał się z aktywności społecznych i wobec Zapatero zabrakło mu możliwości zmobilizowania opinii publicznej przeciwko lansowanym zmianom.
Bardzo ciekawe są też kulisy wygrania przez José Louisa Zapatero wyborów w roku 2004. Do ostatniej chwili traktowany był jako słabeusz, który prowadzi właśnie lewicę do przegranej i po wyborach będzie musiał oddać ster w partii. Jak pamiętamy zamachy bombowe na pociągi w Madrycie na kilka dni przed głosowaniem odwróciły kartę i Hiszpanie po ich wpływem zdystansowali się od José Marii Aznara. Po pewnym czasie ujrzały światło dokumenty planistyczne Al-Kaidy, w który przewidywali dokładnie taki bieg wydarzeń: zamachy, osłabienie popularności Aznara, zwycięstwo Zapatero, wycofanie się Hiszpanii z koalicji antyterrorystycznej. Okazało się, że naiwnie zakładali, że do realizacji planu będą musieli wykonać całą serię zamachów. Wystarczył jeden i Hiszpania wypadła z gry.
Książka Górnego i Terlikowskiego jest małych rozmiarów, szybko się ją czyta, a dostarcza porcji bardzo ciekawych informacji na temat współczesnej Hiszpanii i nie stroni od niestandardowych komentarzy, przez co zasługuje na dopisanie do sił sensu – 8/10
Paweł Zuchniewicz, Wujek Karol. Kapłańskie lata papieża, Prószyński i S-ka 2008; Artur Domosławski, Chrystus bez karabinu. O pontyfikacie Jana Pawła II, Prószyński i S-ka 2005. Grzegorz Górny, Tomasz P. Terlikowski, Bitwa o Madryt, Wydawnictwo Fronda 2010.
Lipiec Gruszki i Wyrypajewa
Iwan Wyrypajew wyreżyserował w Teatrze na Woli swój własny tekst Lipiec. W głównej roli obsadził swoja żonę, Karolinę Gruszkę, zatem spektakl ma charakter autorski w stopniu rzadko dającym się osiągnąć. I nie trzymajmy czytelników w niepewności – eksperyment zakończył się totalnym sukcesem.
Rdzeniem sztuki jest monolog 63-letniego mężczyzny, który otwartym tekstem przyznaje się do wielu morderstw i – co najbardziej wstrząsające – do pożerania swych ofiar. Taki rosyjski Hannibal Lecter, tylko że w stylu „ruski mużyk” a nie zachodni intelektualista. Ale to nie sama retrospekcja owego kanibala robi potężne wrażenie, ale przede wszystkim forma, w jaki jest przedstawiona. Monolog prezentuje Karolina Gruszka, młoda dziewczyna, co już samo w sobie jest dość zaskakujące. Ale jak ona to robi! W żadnym przypadku nie wciela w rolę mężczyzny, ona tylko wykonuje tekst, jak pisze autor w didaskaliach – wykonawcą tekstu jest kobieta, która wychodzi na scenę tylko po to, aby wypowiedzieć tekst. Robi to bardzo oszczędnymi środkami – pusta scena, mikrofon, skromna sukienka z marynarką, bez makijażu, w krótkich włosach. Niby nic, a jednak bardzo dużo. Gruszka wykonuje tekst strzelając słowami z prędkością karabinu maszynowego. Na początku podświadomie czekałem, kiedy się zatnie, pomyli, zapomni, ale… nic z tych rzeczy. Maestria aktorki polega na tym, że tymi prostymi środkami kreuje rzeczywistość tak fascynującą, że wszyscy na sali siedzą wpatrzeni w nią jak w żywą ikonę, która urzeczywistnia na scenie coś mistycznego, nadprzyrodzonego. Nadaje tekstowi specyficzny rytm i ton, który jeszcze długo pozostaje w uszach. Po tym przedstawieniu Karolina Gruszka na stałe zajmie miejsce w kategorii „młoda, wybitna, oglądać wszystko, gdzie się pokazuje”.
Inscenizacja Lipca jest perfekcyjna. Zamysł autora spotkał się z koncepcją reżysera w punkcie wysokim (co nie dziwne), a Karolina Gruszka dała się zamodelować dokładnie tak, jak życzył sobie reżyser i w efekcie powstało dzieło skończone. W pewnym sensie sukces inscenizacyjny jest za wielki, bo widzowie zaczarowani przez Gruszkę, gubią przesłanie niebłahego przecież tekstu. Wszyscy wychodzą zafascynowani aktorką (ja też), wiedzą o czym sztuka mówiła, ale co powiedziała już nie wiedzą, bo pamiętają głównie fenomenalną kreację Gruszki. Mnie to też spotkało, zatem na drugi dzień zajrzałem do internetu i przeczytałem wszystkie recenzje. W żadnym nie ma analitycznego ani krytycznego odniesienia się do tekstu! Nawet w tych szerszych komentarzach znani krytycy nie wychodzą poza podpowiedzianą przez samego Wyrypajewa interpretację, że szukał w swojej sztuce uobecnienia myśl o. Pawła Florenskiego, że „dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką”. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, aby chociaż podsumować, czy w istocie sztuka koresponduje z tym zamysłem. O głębszych interpretacjach nawet mowy nie ma (nawet w recenzji szacownej i nie tabloidalnej „Więzi”).
Klucz do zrozumienia Lipca tkwi w ostatniej partii tekstu, kiedy ów rosyjski kanibal tkwi po kolejnym morderstwie w zakładzie dla psychicznie chorych przywiązany pasami do łóżka z maską hokejową na tworzy. Przychodzi do niego salowa i dzieje się coś zdumiewającego, zakochuje się w tym szaleńcu, uwalnia go z pasów, dochodzi do zbliżenia. On tak pragnienie z nią jedności, że znajduje dla tego pragnienia wyraz najwyższy – wchłania ja w siebie, czyli mówiąc wprost zjada ją, w jego mniemaniu dochodzi w tym akcie do jakiejś ostatecznej komunii.
Wyrypajew sugeruje, że jego bohater poprzez te wszystkie tragiczne wydarzenia, a zwłaszcza to ostatnie, odnajduje siebie, a w sobie jeszcze coś. Czy innymi słowami, jak głosi motto do sztuki, „Dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką” – to cytat z Ikonostasu o. Pawła Florenskiego. W tekście sztuki jest wiele wskazówek potwierdzających takie przesłanie. W końcówce przyjeżdżają po ciało trzej synowie i planują zabrać je do Archangielska. „Nasz ojczulek całe życie marzył, by dotrzeć do Archangielska, no to spełni się jego marzenie. Dokąd zamierzał tam trafił”. Cały kontekst wskazuje, że jest to swoiste „wniebowzięcie”, a nazwa miasta nie jest przypadkowa (od archaniołów przecież).
Moim zdaniem jest to nadużycie i to podwójne. Po pierwsze nie ma nic wspólnego z nawet najbardziej nieortodoksyjnie rozumianą teologia chrześcijańską, a po wtóre jest manipulacją myślą o. Florenskiego. Jak sobie przypominam (a czytałem to wiele lat temu) jego koncepcje należy rozumieć tak, jak bliższy nam kulturowo cytat „kto nie zaznał goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie” (Dziady, cz. III, z pamięci). Ponadto ludziom udręczonym swoją grzesznością, („czarny las”) jest bliżej do Boga niż pozostałym, między innymi dlatego, że widzą swoją małość i całkowite nie zasługiwanie na zbawienie, którego doświadczają, jak darmowej łaski. Wobec Bożego majestatu stają może i z pustymi rękami, ale w pokorze, bez poczucia należnej nagrody i paradoksalnie w ten sposób na ową nagrodę zasługują. Ale przecież to nie jest przypadek bohatera sztuki Wyrypajewa. On przecież nie ma świadomości, że robił coś niewłaściwego, wręcz odwrotnie, kobiecie swojego życia zaoferował miłość i doświadczył z nią „prawdziwego zjednoczenia”. Doświadczył też takiego stanu: „Najadłem się chleba, napiłem wina (…) napełniłem całego siebie bóstwem, i sam stałem się bóstwem. Bóstwo w środku, bóstwo na zewnątrz.” Wydaje mi się, że droga życiowa owego rosyjskiego kanibala nie stoi w żadnej proporcji do tego, o czym pisze Florenski, a powoływanie się na jego koncepcje teologiczne jest w kontekście Lipca nadużyciem. Przekaz tego dramatu jest wystarczająco fascynujący i bez tworzenia wokół niego atmosfery fałszywej mistyki.
Niezależnie od kontrowersji z Florenskim, zastanawia mnie finał sztuki, w którym bohater trafia do symbolicznie przedstawionego, ale jednak nieba. Czym sobie na to zasłużył? Jak tę drogę zbawiania uzasadnić? Nie znajduję na to prostej odpowiedzi, Wyrypajew jej zresztą też nie podpowiada. Odbieram to jako pozostawienie przez autora szczególnego intelektualnego suspensu, który każdy z widzów musi sam przemyśleć i zmierzyć się z pytaniami o rzeczy ostateczne
Lipiec to jedna z najlepszych sztuk, jakie widziałem w 2010 – doskonale wyreżyserowana, brawurowo zagrana, a jeszcze na dodatek stawiająca niebanalne pytania egzystencjalne, spokojnie 10/10.
Raspail. Pierścień rybaka i Sire
Raspail jest fenomenem na scenie literackiej. Płynie pod prąd wszelkich poprawności politycznych i religijnych. Zawołany monarchista, konserwatysta, zwolennik tradycjo- nalistycznego skrzydła w Kościele, myślę, że bp Lefebvre był mu bliski.
W polskich warunkach to nie jest najlepsza rekomendacja dla twórcy, ale to właśnie on napisał jedną z najlepszych książek, jakie powstały w zasięgu oddziaływania kultury katolickiej, a mianowicie Pierścień rybaka, czyli fascynującą historię alternatywnej linii papieży trwającej od czasów niewoli awiniońskiej aż po czasy współczesne. Przepiękna książka o wierności, pokornej trwałości, zakończona całkiem zaskakującym finałem. Okazuje się, że prawdziwa historia Kościoła jest dużo bardziej frapująca niż wysilone demaskacje, pisane przez ludzi wykorzystujących jedynie komercyjnie ową historię, ale niestety pozbawionych lepszej w niej orientacji (vide Dan Brown). Pierścień rybaka to lektura konieczna dla wszystkich, którzy mają choć trochę smaku do literatury tego kręgu kulturowego, spokojnie przyznaje 10/10. Znam kilka osób, które po przeczytaniu tej książki kupują i czytają wszystko, co Raspail napisał, a wydawcy ochoczo ułatwiają im realizację tej pasji dostarczając kolejne książki w całych kompletach.
Po dłuższej przerwie i ja zapragnąłem do Raspaila powrócić i zacząłem od książki Sire, która jest opowieścią o współczesnej koronacji nowego króla Francji, co chociaż symbolicznie oznaczało by przywrócenie w tym kraju monarchii. U progu XXI wieku, kiedy nikt już nie traktuje poważnie idei monarchistycznej, pomysł osadzenia na tronie potomka Bourbonów wydaje się równie egzotyczny, co śmieszny. Okazuje się, że jednak nie do końca. Wiele poważnych osobistości sprzyja temu pomysłowi, a tajna policja zlaicyzowanej republiki usiłuje podjąć zdecydowaną kontrakcję. Tej nocy, kiedy osiemnastoletni Filip de Bourbon dociera do katedry w Reims, w której przez wieki koronowano francuskich monarchów nie śpi pogrążony w modlitwie Ojciec Święty, ani kardynał przybyły ze szkockiej wyspy Iona, ani pewien zakonnik z Domu św. Atanazego, siedziby tajnych służb Watykanu, ani francuski minister spraw wewnętrznych, ani fanatyczny komisarz policji, ani jeden z najbogatszych biznesmenów we Francji.
Trzeba jedna przyznać, że Sire to nie ta sama klasa, co Pierścień rybaka. Spór monarchistyczny jest bardzo odległy od polskich dyskusji nad ideami ustrojowymi, tym niemniej książka jest interesująca, łatwa w odbiorze, jednostronność autora nie przybiera postaci drażniącej, a kilka fragmentów jest naprawdę frapujących – jak ten o historii świętej ampułki z olejem, którym namaszczani byli królowie Francji od Chlodwiga (!) począwszy lub ten o przeniesieniu w rewolucyjnym szale zwłok wszystkich członków domu panującego pochowanych w katedrze w Saint Denis do wspólnej mogiły, czy dokładniej powiedziawszy do anonimowego dołu. Podsumowując: rzecz warta przeczytania, oryginalna, wciągająca, choć sam temat nieco egzotyczny. Zaliczam do sił sensu za determinację w poruszaniu tematów politycznie niepoprawnych, ocena 7/10
Trzecia przeczytana książka Raspaila to Król zza morza. O niej nic dobrego powiedzieć się nie da – to utrzymane w tonie eseistycznym luźne refleksje nad ideą monarchistyczną, ale niestety namolne i kompletnie chaotyczne. Stanowczo odradzam, doszedłem do połowy i poniechałem wysiłku dalszego zmagania się z tekstem.
Jean Raspail, Pierścień rybaka, Klub Książki Katolickiej 2005, 2008; Jean Raspail, Sire, Klub Książki Katolickiej 2006; Jean Raspail, Król zza morza, Klub Książki Katolickiej 2008
Gaudi
Gaudi zawsze kojarzył mi się z kimś super oryginalnym i dlatego moja wyobraźnia umieszczała go wśród artystycznej bohemy. Okazało się, że nic bardziej błędnego. Był spokojnym, skromnym człowiekiem, a najlepiej świadczą o tym okoliczności jego śmierci.
Tego dnia, jak zwykle, Gaudi późnym popołudniem udał się na przechadzkę do kościoła św. Filipa Nereusza, aby się tam, też zgodnie ze swym zwyczajem, pomodlić. W drodze potrącił go tramwaj. Stracił przytomność i upadł zalany krwią. Nikt nie rozpoznał w skromnie odzianej postaci sławnego architekta, którego nazwisko było ówcześnie już bardzo dobrze znane i szanowane, ale tylko bardzo nieliczni znali go osobiście. Taksówkarze odmówili odwiezienia do szpitala biednie odzianej osoby upatrując w nim niewypłacalnego nędzarza, zostali za to później surowo ukarani, ale to zupełnie inna historia. W końcu zdjęci litością przechodnie zajęli się ciężko rannym. Osobliwy to koniec życia, jak na jednego z najsławniejszych, o ile nie najsławniejszego, hiszpańskiego architekta. Na pogrzebie towarzyszył mu już tłumy mieszkańców Barcelony.
Gaudi zaprojektował sporo budynków mieszkalnych i to jest mniej znana dziedzina jego twórczości, a równie interesująca, jak Sagrada Familia. W pewnym sensie nawet ciekawsza, bo są to dzieła skończone, a Gaudi tworzył projekty integralne, gdzie kluczową wagę miała nie tylko fasada, ale również wnętrza, stolarka, detale. Wszystko to było to było przemyślane i podporządkowane wyraźnej myśli przewodniej. Nie sposób w jednej notce przedstawić całego dorobku Gaudiego, któremu poświęcony jest solidnej wielkości album. Proponuję zobaczyć – w moim mniemaniu najciekawszą – realizację Gaudiego, czyli Casa Batló, a po polsku dom państwa Batló.
Fenomenalna fasada (powyżej) pokazuje całe bogactwo wyobraźni Gaudiego. Fasadzie towarzyszą równie oryginalne wnętrza, nie wiem czy w sumie nie ciekawsze niż sama architektura widoczna na zewnątrz. Mnie nieustannie zdumiewa kompleksowość zamysłów Gaudiego. Nie poprzestał na bardzo oryginalnej fasadzie, dołożył do tego (dodajmy niemałym kosztem) bardzo ciekawe sterczyny na dachu i jeszcze uzupełnił o bardzo konsekwentnie, ale też i pięknie zaprojektowaną całą(!) przestrzeń wewnątrz budynku, tak jakby był projektantem wnętrz czy twórcą mebli. Zadbał o wszystkie szczegóły, a przecież nie pracowała dla niego cała pracownia projektowa. Wybitna realizacji pod względem koncepcji i tytaniczna, gdy chodzi o nakład pracy.
Najbardziej rozpoznawalnym dziełem Gaudiego pozostaje kościół Sagrada Familia. Nie jest to katedra, jak często się nim pisze, katedra w Barcelonie to urokliwy stary gotyk. Podobnie nie wszyscy wiedzą, że Sagrada Familia jest ciągle w budowie i do niedawna była to tylko fasada wschodnia i dolny kościół. Zdjęcia wschodniej fasady znają ludzie na całym świecie i to ona zapewne jest odpowiedzialna za wszechświatowe zainteresowanie Gaudim. Długo trwała (i trwa nadal) dyskusja, czy jest sens kontynuować budowę bez mistrza, który nadał jej dotychczasowy styl, czy będzie możliwe udźwignięcie odpowiedzialności za kontynuację tego stylu. Fasada zachodnia miała być bardziej surowa, bo przedstawia tajemnice bolesne (wschodnia prezentowała radosne, stąd ciepła tonacja). Najdelikatniej mówiąc, obejrzenie fasady zachodniej wskazuje, że pytania były zasadne. Moim zdaniem odchodzi ona od dekoracyjnego, finezyjnego stylu Gaudiego. To, że miała być w wyrazie chłodna, a nawet surowa, nie oznacza, że może być brzydka. Bieg wydarzeń wydaje się potwierdzać, że spuścizna Gaudiego jest niemożliwa do uniesienia i kontynuacja zamienia się w wysilone koncepcyjnie, ale w istocie zaprzeczenie istoty jego twórczości. Zamiast finezji – ubóstwo, zamiast wyobraźni – naśladownictwo, zamiast dekoracyjności – surowość. Wydaje mi się, że lepiej było pozostawić niedokończone dzieło Mistrza, niż kontynuować je bez polotu.
Książka Zerbsta jest doskonała, merytorycznie wyczerpująca, dobrze skonstruowana, bo autorowi udało połączyć się ciągłość narracji dotyczącej biografii i rozwoju twórczość z monograficznym ujęciem poszczególnych realizacji. Dużym plusem są doskonałe fotografie. Jedynym minusem jest brak zdjęć zachodniej fasady, która powstała już po wydaniu książki (powyżej umieściłem własne foto powstałe podczas wizyty w Barcelonie). Z czystym sercem ocena ogólna 9/10.
Rainer Zerbst, Antoni Gaudi 1852-1926, Taschen 2004.
Hiszpańskie czytadła
Przed wyjazdem do Hiszpanii postanowiłem poczytać trochę literatury z tego obszaru językowego. Kompletna porażka, co strzał to trup. A nie wybierałem na chybił trafił – Arturo Perez-Reverte znałem z doskonałego Klubu Dumas. Szukając bardziej współczesnej powieści tego autora trafiłem na Ostatnią bitwę templariusza – pomysł na książkę był nadzwyczaj zajmujący: do prywatnego komputera papieża włamuje się intruz, który zostawia Ojcu Świętemu prośbę o interwencję w sprawie kościoła w Sewilli, który porzucony przez władze kościelne, sam zabija w swojej obronie. Instytut Spraw Zagranicznych, czyli watykańskie tajne służby, powierzają zbadanie sprawy księdzu Lorenzo Quartowi, człowiekowi do specjalnych poruczeń. I to jest rdzeń genialnego pomysłu – ksiądz Lorenzo Quart, elegancki, zadbany, bezwzględny, inteligentny, z dużymi pełnomocnictwami. To jest potencjalny bohater całej serii kryminałów – łączy w sobie watykańską tajemniczość (lubimy tam zaglądać, a czego to się nie domyślamy!), z elegancją podszytą lekką bezwględnością (bardzo fascynująca formuła, zwłaszcza dla kobiet) i nimb skutecznego człowieka do zadań specjalnych (Bond w sutannie). Niestety realizacja tego ciekawego konceptu wypadła żenująco. Rzekomo wybitny agent prowadzi śledztwo tak banalnie jak średnio inteligentny licealista i jedyną jego zaletą jest wrażenie, jakie robi na kobietach – ale i to nie jest to specjalnie przekonujące, bo jakiej kobiecie będzie się podobał pospolity sztywniak, tyle że w koloratce. Może pensjonarkom.
Poza tym książka jest sztucznie rozwleczona, wielokrotnie powtarzane są w niej całe frazy, wątek sensacyjny jest całkowicie niefinezyjny, rozgrywki wewnątrzkościelne są bardzo naciągane i niewiarygodne. Do końca dobrnąłem z dużym wysiłkiem. Ocena nie więcej niż 3/10
W Ostatniej bitwie templariusza Perez-Reverte objawił jeszcze jedną przykra cechę, a mianowicie antypolonizm. Snuje podejrzenie, że Watykanem rządziła polska mafia (tu nie jest oryginalny), za głównego szwarc charaktera ma polskiego kardynała Jerzego Iwaszkiewicza, bezwzględnego inkwizytora (to już nieładnie), zupełnie się nie przejmując, że nikt z Polaków nie dowodził w Kongregacji Doktryny Wiary (tu zwyczajnie łże), a jej wieloletnim zwierzchnikiem był kard. Ratzinger, obecny Benedykt XVI, wybrany na to stanowisko przecież nie przez Polaków. To jeszcze bym może złożył na karb antywatykańskości. Jak jednak skomentować, że jedynym, kto wyrządził ongi fizyczną krzywdę Quartowi był amerykański żołnierz-tempak o dźwięcznym nazwisku Kowalsky. To już klasyczny antypolski stereotyp, który powinien wykluczać kolegę Reverte z rynku polskiego – chyba, że jesteśmy masochistami.
Humor miała mi poprawić (wg licznych recenzentów) Niezwykła podróż Pomponiusz Flatusa Eduarda Mendozy. Ale niestety nie poprawiła. Okazała się dość płaskim czytadłem, w którym nie zalazłem ani dowcipu, ani ironii, co niektórzy z przekonaniem sugerowali. Tyle tylko, że lekko napisana daje się równie lekko czytać. Cóż z tego, że bez sensu, że o nic w niej nie chodzi poza pospolitą paplaniną. W zamyśle fabularnym przypomina trochę film Żywot Briana, który może obrażać cudze uczucia lub nie, ale nie można mu odmówić ciętości dowcipu. Nic takiego nie da się niestety powiedzieć o książce Mendozy. Odnoszę wrażenie, że kluczem do sukcesu na polskim rynku, jest literacka nieważkość ułatwiająca bezproblemowe wchłanianie przez zabieganych czytelników. Proste zdania, powierzchowny, niewymagający dowcip, trochę ciekawostek historycznych (nie za skomplikowanych). Ogólnie paplanina jak u fryzjera w letnie popłudnie – to jest ideał pisarstwa Mendozy. Co kto lubi, dla mnie 4/10.
A teraz już tylko wyjazd do Hiszpanii i Portugalii. Do zobaczenia na blogu za dwa tygodnie.
Zakonnica, ale jaka!
Siostra Emmanuelle, Wyznania zakonnicy, Znak 2009
W zupenie innym nastroju zaczynałem czytać tę książkę, na co innego zwracałem uwagę, a w zupełnie innym nastroju kończyłem. Po smoleńskiej katastrofie zwracałem uwagę, na poświęcenie siostry Emmanuelle w służbie dla ubogich, na jej determinację, ale i prostotę. Zwłaszcza na chęć niesienia pomocy niezależnie od wszystkich zewnętrznych uwarunkowań. Mam takie poczucie, że i nas wszystkich to czeka. Pozostały rodziny bez ojców lub matek. Na początku będzie dużo hałasu, niemało będzie pewnie gestów solidarności i pomocy, ale co będzie za pół roku, za rok, za dwa? Czy starczy nam chęci i zdolności do poświęcenia, jak siostrze Emmanuelle?
Była to osoba zupełnie nieprawdopodobna. Czterdzieści lat temu, po latach starań, dopięła swego i przekonała swoje władze zakonne, aby pozwoliły jej zamieszkać poza klasztorem, wśród najuboższych, właściwie na śmieciowisku. Złamała wszystkie schematy dotyczące życia zakonnego. Mieszkała sama, w dzielnicy, (jaka to dzielnica? raczej obszar), gdzie nawet policja bała się zapuszczać. Udało jej się zorganizować szkołę dla nędzarzy, którzy początkowo nawet nie chcieli wysyłać do niej swoich dzieci, a po pewnym czasie okazało się, że jest to szkoła najlepsza w dystrykcie. Zbudowała tam klinikę położniczą, przytułek dla starców, a nawet fabrykę kompostu. Mało tego, kiedy stała się osobą znaną poproszono ją o pomoc:
otrzymałam list od przyjaciół z Sudanu. „Każdego dnia przyjeżdżają tu tysiące uchodźców którzy masowo umierają. Ratunku!” Przyznam, że się zawahałam. W jaki sposób mogłam skutecznie pomóc ludziom w tym nieznanym kraju? Działania zmierzające do poprawy bytu śmieciarzy szły pełną parą. Czy miałam trwonić siły, jeżdżąc po całym świecie? Dostałam kolejny list – był w nim bilet powrotny do Chartumu. Obracałam go w palcach. Bóg mówi poprzez wydarzenia. Odwagi, Emmanuelle!
Poleciała, zbudowała tam sieć szkół dla dzieci ulicy, ośrodki dożywiania, zadbała o boisko piłkarskie i ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży. Do pomocy zaprzęgła Bernarda Kouchnera, ówcześnie przewodniczącego Akcji Humanitarnej i znanego francuskiego polityka. Udało się. Pojawiły się prośby z trawionego wojną wewnętrzną Libanu, a potem z Filipin… Stworzyła ogromną grupę ludzi pomagającą potrzebującym w sytuacjach krytycznych. Przewijają się w niej zakonnice z różnych zgromadzeń, świeccy, biskupi, wysocy rangą politycy i bankierzy, katolicy, koptowie, muzułmanie i niewierzący. Jej pasja zarażała wielu innych.
[Na marginesie: myślę sobie o zaprzyjaźnionej zakonnicy. Czy w swoim Zgromadzeniu i szerzej, w polskim Kościele ma szanse na takie zrozumienie i wsparcie, jak siostra Emmanuelle? Czas pokaże, ale na razie chyba nie jest jej łatwo.]
Wracając do książki – czy jest to wyłącznie bogobojny obrazek? W żadnym przypadku. Siostra Emmanuelle jest szczera do bólu. Przyznaje się, że był czas, kiedy nałogowo się masturbowała. Nie ukrywa, że już jako dojrzała zakonnica przechodziła „noc ognia”, kiedy wspominała mężczyznę, w którym była zakochana przed wstąpieniem do klasztoru
Wstałam, ale czułam, że moje ciało rozpada się na kawałki, a w głowie wciąż żarzy się ogień. W kaplicy nie mogłam się modlić, mężczyzna ze snu ciągle był blisko. Poszłam szukać schronienia u starszej siostry. (…) Powiedziała – Pomóż sobie Emmanuelle, a i niebo ci pomoże. Teraz widzisz tylko swój problem, to normalne. Interesuj się jednak problemami innych ludzi, a twój własny problem straci monopol. Otwórz swoje serce na cierpienia innych, a twoja rana się zabliźni. – I dodała żartobliwie: – Czasem bywamy trochę nieroztropne, prawda?
Prawdziwe, szczere, poważne. Cóż tu dodać.
Zaliczam do sił sensu, ze względu na determinację w przełamywaniu schematów życia zakonnego, barier społecznych i podziałów religijnych. Czytelniczo – 5/6
Lourdes
Film utrzymany w konwencji paradokumentalnej. Podglądamy dzieje jednej z pielgrzymek do świętego miejsca, widzimy flirty pielęgniarek, dowcipy na temat chrześcijaństwa, perfekcyjną organizację i, przede wszystkim, oczekiwanie na cud uzdrowienia.
W sposób najmniej oczekiwany taki cud się zdarzył, sparaliżowana dziewczyna wstała z wózka i zaczęła normalnie funkcjonować, ale wtedy okazało się, że nikt temu nie dowierza i wszyscy podświadomie oczekują, że to tylko chwilowa poprawa. Nikt nie wspiera jej, nie wyciąga pomocnego ramienia podczas wycieczki w góry, czekając aż z powrotem usiądzie na wózku.
Wbrew pozorom to nie jest to film religijny ani film o chrześcijaństwie. To film o nas, o naszej wierze w drugiego człowieka, o naszej empatii wobec niepełnosprawnych, o naszej chęci (lub niechęci) do wyprowadzenia ich z getta kalectwa i przywrócenia normalnemu, radosnemu życiu.
Wolontariuszki z poświęceniem opiekują się sparaliżowanymi na wózkach, są rutynowo perfekcyjne, ale całkowicie nieprzydatne we wsparciu osoby, która, jak można mniemać, kalectwo ma już za sobą. Tak jakby pielęgnowali swoją skłonność do opiekuńczości, ale w istocie odmawiali swoim podopiecznym prawa do zwykłej radości, zatańczenia jak wszyscy, do poderwania faceta.
Próba werbalizacji przesłania filmu, czuję to, spłyca go. A może nie mając żadnego kontaktu z niepełnosprawnymi źle owo przesłanie odczytuję? Na pewno warto ten film zobaczyć, bo nie jest to banalna opowieść i każdy widz musi sam zmierzyć się z tą problematyką. Trochę przypomina mi to interesujący polski film Wszystko będzie dobrze, który pobudzał do oczekiwania na cud i również, jak Lourdes, nie dawał łatwych odpowiedzi. Rzeczywistość człowieka jest za bardzo skomplikowana, aby można było ją uleczyć jednym, najbardziej nawet spektakularnym, cudem.
Lourdes, reż. Jessika Hausner, koprodukcja austriacko-francusko-niemiecka, premiera 2009.
Chata
William P. Young, Chata, Nowa Proza, Warszawa 2009.
Narrator spotyka Trójcę Św. pod postacią trzech różnych osób. Już sam ten pomysł jest wystarczająco oryginalny, żeby po książkę sięgnąć. Tym bardziej, że autor nie ułatwił sobie życia i nie schował się za cukierkowymi formułkami. Bóg Ojciec pojawia się jako gruba murzynka, do której narrator zwraca się per Tata, tak jak wcześniej myślał o Bogu.
Gruba murzynka o imieniu Tata, na pierwszy rzut oka to szokujące, ale tak naprawdę fundamentalnie zgodne z teologią katolicką. Bóg bowiem, nie ma płci, a dokładniej ma pełnię cech kobiecych-macierzyńskich i męskich-ojcowskich. Zatem przedstawianie go jako nobliwego starca z brodą ma długą tradycję, ale w istocie rzeczy jest mniej uzasadnione, jak nadanie mu postaci murzyńskiej Mammy. Dlaczego? Bo Bóg jest tak samo ojcem jak matką, ale na pewno nie jest dziadkiem. I czy to się tradycjonalistom podoba, czy nie, to św. Tomasz, ojciec teologii, poparł by mnie bez dwóch zdań. Ta wizja jest zresztą tak sugestywna, że odtąd o Bogu będę myślał jak o pełnej ciepłej kobiecie niż jak o surowym starcu.
Chrystus jest przedstawiony jako młody mężczyzna (bo jakże by inaczej), natomiast Duch św. to Sarayu:
była drobna i wyglądała na Chinkę z północy, Nepalkę lub Mongołkę. (…) Była ubrana w proste dżinsy z ozdobnymi wzorami u dołu i kolorową jasną bluzkę w żółte, czerwone i niebieskie plamy. Kobieta wciąż migotała w jego polu widzenia. Czasami wydawało mu się, że mógłby przejrzeć ją na wskroś.
Oczywiście istotą książki nie jest to, pod jakimi postaciami objawia się Trójca św. Jak wspomniałem autor postawił sobie ambitne zadanie i jego bohater to człowiek zbuntowany. Stracił właśnie swoją małą córeczkę, która została brutalnie zamordowana przez psychopatę i zdecydowanie ma to Bogu za złe. Nie może pogodzić się z faktem, że Bóg do takich rzeczy dopuszcza, a może nawet je zaplanował. Dlaczego? No właśnie, dlaczego?
Jest to odwieczny problem jak pogodzić miłosiernego, dobrego Boga ze złem istniejącym na świecie, który przecież sam stworzył, a stwarzając wiedział już, co się później wydarzy. Autor poradził sobie z tym wyzwaniem dość zręcznie, ale nie będę zdradzał jak, żeby pobudzić ciekawość ewentualnych czytelników.
Większość rozmów z osobami boskimi ma za cel przekonać narratora o miłości Bożej i o tym, że najważniejsze jest znaleźć się w relacji miłości z Bogiem, a wszystko inne „będzie wam dodane”. Słychać w tym echo sentencji św. Augustyna „dilige et fac qoud vis” (kochaj i czyń, co chcesz). Problem tylko w tym, że św. Augustyn obok tego powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy formułując podstawy światopoglądu chrześcijańskiego, a Young tylko do tego się ograniczył. Pachnie to trochę New Agem, który ucieka od konkretnych wyzwań współczesności w kierunku ładnie brzmiących formuł, często zresztą ogólnie słusznych.
Na przykład powszechne robi się wywodzące się z buddyzmu przekonanie, że szczyt jest jeden, a drogi do niego różne. Ogólnie jest to prawdziwe, ale w szczegółach rodzi mnóstwo wątpliwości. Wspomniany już buddyzm wielkim szacunkiem obdarza wszelkie życie, ale bez problemu dopuszcza aborcję, a muzułmanie ciągle żyją w przekonaniu o „świętej wojnie”, co uzasadnia mnóstwo różnych niegodziwości z terroryzmem na czele. No to sobie myślę, że chyba podążamy na różne szczyty i żadne pięknie brzmiące sentencje tego nie zmienią, nawet jak będą się powoływały na miłość we wszelkich odmianach.
Wracając ad rem. Książka jest naprawdę interesująca, nie pozostawia czytelnika obojętnym, a wręcz często zmusza do autorefleksji. Warto czytać, warto przemyśleć samemu.
Templariusze. Miłość i krew
Piękny historyczny fresk w reżyseri Petera Flintha. Arn Manusson, biegle władający mieczem i dobrze wykształcony młodzian wraca ze szkoły klasztornej w rodzinne strony, gdzie zastaje rywalizujące miedzy sobą klany. Po tym, jak zabija podłego, ale związanego z królem rycerza, zostaje wygnany, tym bardziej, że jednocześnie uwodzi piękną niewiastę przeznaczoną niestety komu innemu. Ona trafia przymusowo do klasztoru, on na wygnaniu składa śluby czasowe, przyłącza się do Templariuszy i bierze udział w walkach w Ziemi Świętej.
Tu zaczyna się najpiękniejsza część filmu, bo Arn wiele lat spędza walcząc na pustyni. Widzimy upojne krajobrazy, podejrzanie szlachetnego Saladyna, którego Arn ratuje w czasie napadu zbójców, a także walki krzyżowców z niewiernymi. Sceny batalistyczne są najmocniejszą stroną filmu, bowiem realia historyczne, a zwłaszcza taktyka bitew średniowiecznych, przedstawione są z dużą pieczołowitością. Pozytywny wizerunek Saladyna (przywódcy niewiernych), przyzwoitszego od chrześcijan, z którymi walczy, nie jest wytworem ogólnej poprawności ekumenicznej, ale dobrze koresponduje z realnymi wydarzeniami, co potwierdziłem w Wyprawach krzyżowych Stevena Runcimana (t.1-3, Warszawa 1987, 2009).
Film bezwzględnie warto zobaczyć, przede wszystkim jako fresk historyczny. Surowe klimaty Skandynawii, w których toczy się walka klanów o tron królewski, przeplatają się z palącym słońcem pustyni, gdzie krzyżowcy ze zmiennym szczęściem potykają się a armią mahometan. Oba konteksty odtworzone zostały – do poziomu szczegółów – zgodnie z prawdą historyczną, co powoduje, że film jest ciekawy, można się czegoś dowiedzieć go oglądając.
Fabuła jest co prawda przewidywalna, ale nie pozostawia widza obojętnym. Trzeba przyznać, że to raczej film dla ciekawych przeszłości, w tym fascynujących wypraw krzyżowych i dziejów templariuszy, niż dla miłośników oryginalnych opowieści obyczajowych.
Ocena: fabuła 4/6, zdjęcia, realizm historyczny i sceny batalistyczne 6/6
11 lat w klasztorze
Veronika Peters, Co się mieści w dwóch walizkach. 11 lat w klasztorze, Warszawa 2009
Czy można trafić do klasztoru benedyktynek będąc osobą właściwie nie wierzącą? Czy można wytrwać w klasztorze 11 lat nie prowadząc życia duchowego? Czy można kilka razy dziennie modlić się wraz z innymi siostrami zwracając jedynie uwagę na piękno śpiewu i nastrojowe brzmienie łaciny? Można! Co więcej autorka książki, bo niej tu mowa, jest w tym wszystkim autentyczna, jej zachowania nie cechuje hipokryzja. To tylko płytkość wewnętrzna – chciałoby się powiedzieć – charakterystyczna dla naszych czasów.
Swoje życie w klasztorze Veronika Peters postrzega przez pryzmat relacji z innymi siostrami: kto ją akceptował, a kto nie, kto był życzliwy, a kto sztywny lub opryskliwy, która siostra co powiedziała, a która jak zaśpiewała. To była jej cała refleksja. Nie dziwi zatem, że ostatecznie klasztor opuściła, dziwi natomiast, jak wytrzymała w nim 11 lat! Musiała to być chyba wspólnota aniołów w ludzkiej skórze.
Podsumowując, książka nie wnosi nic nowego ani nawet ciekawego. Strata czasu, tym bardziej, że do poziomu autorki dostosowała się redaktorka książki. Wspomnę tylko, że przed Soborem Watykańskim II, społeczność sióstr nie dzieliła się na dwie klasy, ale na dwa chóry: profesek i konwersek, a Ojciec Kościoła Bazyliusz, to po polsku św. Bazyli.
Znacznie ciekawsze na ten temat to szokujące szczerością Wyznania zakonnicy Emmanuelle Soeur, zbuntowanej siostry zakonnej, która ostatecznie zamieszkała w slumsach na przedmieściu Kairu, gdzie załozyła klinikę położniczą, przytułek dla starców a nawet fabrykę kompostu. Z polskiego podwórka życzliwie wspominam wywiad rzekę z s. Małgorzatą Chmielewską.