Granice sztuki
Schmitt wpadł na genialny pomysł. Z żywego człowieka robi dzieło sztuki. Do tej pory na różne sposoby eksplorowano temat granic działań artystycznych, ale na coś takiego nikt jeszcze nie wpadł, przynajmniej nie w takim sensie jak u Schmitta, ponieważ w ramach body artu na różne sposoby ciało staje się dziełem, ale nigdy dotąd w kategorii takiego uprzedmiotowienia. Trzeba jednak dodać, że Schmitt proroczo przewidział rozwój sztuki, bo operacje plastyczne na żywym ciele już są dokonywane, choć, jak się wydaje, na razie tylko w odniesieniu do własnego ciała artysty. Nie widzę jednak, ani zabezpieczeń prawnych, ani etycznych (co to takiego etyka w erze postmodernizmu?), przed pojawianiem się takich eksperymentów.
Główny bohater, dwudziestoletni Tazio jest zdecydowany popełnić samobójstwo. Znad urwiska ratuje go uznany artysta Zeus Peter Lama. Zapewnia mu dostatnie życie, oferuje sławę, żąda tylko jednego, aby Tazio zgodził się być dziełem sztuki, podpisał również stosowne umowy potwierdzające utratę kontroli nad własnym ciałem, poprzez oddanie go do dyspozycji artysty. Dzięki operacjom plastycznym stworzony został człowiek idealny, Tazio zamienił się w Adama bis, żywą rzeźbę. Jest eksponowany na wielkich wystawach, wzbudza ogromne zainteresowanie, rzeczywiście, zgodnie z obietnicą jest sławny. Czy jednak także szczęśliwy? Zdecydowanie nie. Został uprzedmiotowiony, utracił indywidualność, musiał rozstać się z wolnością, bo jak każde dzieło sztuki, jest własnością twórcy, który go stworzył.
Schmitt, podobnie jak w innych książkach, operuje prostym, oszczędnym językiem. Pisze nie więcej, niż to konieczne. To plus.
Ciekawy pomysł polegający na eksplorowaniu granic sztuki to też plus.
Do minusów zaliczam przewidywalność akcji, czytelnik szybko orientuje się dokąd autor go doprowadzi, pozostaje tylko pytanie, w jakich okolicznościach rozegra się finał.
Najciekawsze w książce są problemy, przed którymi staje czytelnik w czasie lektury. Pierwszy, to czy istnieją jakieś ograniczenia przed którymi staje twórca. Czy wszystko wolno, czy sztuka usprawiedliwia każde działania unieważniając jakiekolwiek normy moralne? Schmitt pokazał taką sytuację, z której jasno wynika odpowiedź na te pytania. Są takie zachowania, które zdecydowanie są niegodziwe i uderzają w elementarne zasady humanistyczne. Pozbawianie człowieka jego tożsamości, osobowości, tworzenie z niego swojego rodzaju golema jest niedopuszczalne, nawet jeśli jest uzasadniane wolnością artystyczną. Schmitt okazał się tutaj odważnym autorem, bo do tej pory obowiązywał intelektualny paradygmat, z którego wynikało przekonanie, że artyści mają wolność bezwzględną i wszystko im wolno, a każdy kto twierdzi inaczej jest winny zamachowi na wolność sztuki. Okazuje się, że tak nie jest, pewne granice jednak istnieją i nie powinny być przekraczane. W tym przypadku powieść jest formą prognozy ostrzegawczej.
Drugi problem to dążność do sławy i warunkującego ją pięknego wyglądu. Tazio zdecydował się na wszystkie działania aby być pięknym i sławnym na raz. Wydawało się, że jest gotów za to zapłacić każdą cenę, że jako niedoszły samobójca nie ma nic do stracenia. Okazało się jednak inaczej. Spędzanie całych dni w salach wystawowych pod postacią eksponatu, po pierwszych sukcesach zaczęło mu ciążyć coraz bardziej. Przecież jest człowiekiem, nie rzeczą, chociaż tak właśnie traktowali go, żądni sensacji, zwiedzający. Najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła, była prosta przyjaźń przeradzająca się miłość, ze strony kobiety, która początkowo wcale nie znała jego historii i tego, że jest obiektem uwielbienia ze strony krytyki artystycznej. W gruncie rzeczy okazuje się, że te pogardzane w postmodernistycznej kulturze wartości, takie jak bezinteresowna przyjaźń czy cicha miłość są bardziej szanowane niż sława, sukces czy nowatorstwo za wszelką cenę. Za to dodatkowy plus dla Schmitta.
Mimo fascynującej problematyki książka nie porywa. Zdecydowanie warto ją przeczytać, ale lepiej nie mieć za dużych oczekiwań – 8/10.
Eric Emmanuel Schmitt, Kiedy byłem dziełem sztuki, Znak Kraków 2009
Les Miserables
Najnowszy obejrzany film (w dniu premiery!), to Les Miserables. W kategorii musicali, zawsze emocjonalnie podkręconych, zgodnie zresztą z regułami gatunku, obraz bardzo dobry. Ale cóż, ja nie przepadam za tym rodzajem filmów. Prowadzenie normalnych dialogów za pomocą mowy śpiewanej, brzmi dla mnie sztucznie. Podobnie bolało śpiewanie pieśni z refrenem Vive L’France po angielsku. Treść jest tak do bólu francuska, że obcy język w niektórych ujęciach brzmi surrealistycznie. Nie gustuje też w filmach emocjonalnie czarno-białych, upraszczających konflikty wartości. Na dodatek film został zrobiony zgodnie z regułami Hollywood, zatem wszystkie sceny są podporządkowane regule wprowadzenia widza w stan podniecenia, zaangażowania, jednoznaczności odczuć. Mieści się to w konwencji i właściwie mnie nie irytuje, tylko tyle, że oglądam bez większej przyjemności.
Zabolała mnie tylko ostatnia scena – Jean Valjean umiera, w pięknej, rajsko-katedralnej scenerii spotyka się z Fantine, i dotąd wszystko super OK, natomiast dopełnieniem tego ujęcia jest wizerunek barykady rewolucyjnej, tak jakby w tym właśnie miejscu materializowały się, już tu na ziemi, wartości niebiańskie. Rozumiem, że być może w Stanach ta problematyka nie jest specjalnie zrozumiała, ale spieszę wyjaśnić, że we Francji wszystkie ruchy rewolucyjne były gwałtownie i brutalnie antychrześcijańskie i antykościelne; stąd na przykład scena, w której prowincjonalny biskup daruje Valjeanowi srebra kościelne, jest o tyle mało prawdopodobna, że byłyby one w czasie wielkiej rewolucji ukradzione, a wnętrze kościoła zrujnowane (zresztą do dzisiaj, po ponad 200 latach, w wielu kościołach ślady tych zniszczeń są widoczne). Łączenie w ramach emocjonalnej kulminacji filmu ognia z wodą jest irytujące, głupie i niepotrzebne.
Hugo w Nędznikach bardzo dowartościował świat chrześcijański (także kościelny, zinstytucjonalizowany), ciepło i ze zrozumieniem pisał o wszystkich wykluczonych, zatem dobrze rozumiał motywy rewolucjonistów, ale samej rewolucji jako takiej nie apoteozował, wręcz przeciwnie. Reżyser dokonał tutaj lewackiego nadużycia. I jeszcze to morze czerwonych flag, które w Polsce powinno źle się kojarzyć…
Poza tym wyjątkiem, film jest wierny wobec pierwowzoru książkowego. To plus dla wszystkich znających Nędzników. W pewnym sensie, może jest za bardzo wierny, bo reżyser chcąc przestawić wszystkie główne watki, stworzył dzieło blisko trzygodzinne. To jeden z dłuższych filmów komercyjnych, adresowanych do szerokiej publiczności. Oczywiście fakt, że film jest ekranizacją musicalu, a nie książki wprost, nic tu nie zmienia, bo musical opierał się o książkę.
Film zdecydowanie dla lubiących wyciskacze łez, konwencję musicalową, melodramaty. Ta grupa widzów na pewno nie będzie zawiedziona.
Les Miserables, reż. Tom Hooper, Wielka Brytania 2012, premiera polska 25 stycznia 2013
Zwiastowanie Paula Claudela w Teatrze Polskim
Oglądając tę sztukę miałem poczucie zanurzenia się w innej cywilizacji. Nagle ożyły takie wartości, jak wierność swemu powołaniu, odczytanie, czego Bóg oczekuje od człowieka, poświęcenie, zbawienie, ofiarowanie życia za czystość Kościoła. I wszystko bez patosu, bez deklaratywności, jako zwykłe codzienne wybory normalnych ludzi. Straciłem przekonanie, że coś takiego mogę jeszcze zobaczyć w normalnym, zawodowym teatrze.
Anne Vercors, głowa rodziny, właściciel dobrze prosperującego szlacheckiego majątku, ku zaskoczeniu wszystkich opuszcza dom, by wyruszyć w samotną pielgrzymkę do Jerozolimy, ofiarując swój wysiłek za przywrócenie jedności Kościoła (trzech papieży) i porządku doczesnego we Francji (dwóch królów). Wiedząc, że może nigdy nie wrócić, oddaje swą starszą córkę Wiolenę, wraz z dorobkiem całego życia, przybranemu synowi Jakubowi. Czy losy rodziny Anne Vercors ułożą się tak, jak sobie tego życzył? Czy też Bóg powołał ich do innego życia?
Zwiastowanie, którego akcja toczy się w średniowiecznej Francji, to poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także – o powołaniu, które może odmienić życie, jeśli potrafimy je dostrzec i zaakceptować. Chęć realizacji woli Boga wiąże się w przypadku bohaterów dramatu z rezygnacją z własnych marzeń, planów i tego, co najbardziej po ludzku kochają. Bo w perspektywie, powiedzielibyśmy dzisiaj – eschatologicznej, najważniejsze dla nich jest zbawienie. To coś, co przerasta ich egzystencję, ale dla czego są gotowi poświęcić życie. Nie wszyscy jednak tak postrzegają swój świat. W ten sposób Claudel maluje dylematy, przed którymi zawsze stają ludzie, których perspektywa nie ogranicza się tylko do doczesnego „tu i teraz”. Krzyżują się wartości, postawy, wybory, komplikują się losy.
Paul Claudel przeżył na początku XX wieku nawróceniu. Swoją twórczość podporządkował nowej fascynacji, testował granice chrześcijaństwa, rozważał dylematy ludzi wierzących. W Zwiastowaniu ubrał w kostium średniowieczny wybory, przed którymi zawsze będzie stawał człowiek nie tylko religijny, ale każdy otwarty na perspektywę metafizyczną i jednocześnie posiadający czułe sumienie.
Mam duży szacunek dla Andrzeja Seweryna, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, za podjęcie ryzyka wystawienia dramatu Claudela, który powstał przecież sto lat temu. Reżyserię powierzył Estończykowi, Lembitowi Petersonowi, który, podobnie jak Claudel, przeżył nawrócenie i poszukiwał w sztuce możliwości odwzorowania dylematów, przed którymi sam stawał współcześnie, tak jak Claudel wiek wcześniej.
Tak na marginesie: nie mogę pozbyć się zdumienia, że aby wystawić tego typu sztukę, niezbędny był dyrektor teatru importowany z Comédie Française i estoński reżyser, bo polskich twórców takie tematy, jak widać, nie interesują. Czyżby Wojewódzki i tygodnik „Nie” zdominowały polską kulturę? Na szczęście nie do końca. Są jeszcze enklawy, w których można znaleźć inny rodzaj wrażliwości.
Na koniec kilka uwag o inscenizacji. Fenomenalnie zostały oddane realia średniowiecza – kostiumy, scenografia, muzyka są perfekcyjne. Całość dopełnia doskonała gra aktorów, w pamięci pozostają rolę Jerzego Schejbala i Haliny Łabonarskiej, duża kultura i zaangażowanie. Z młodszego pokolenia na wyróżnienie zasługują Lidia Sadowa i Marta Kurzak, ale tak naprawdę cały zespół zagrał wzorowo i nawet drobne role są precyzyjnie poprowadzone, tu zapamiętałem Martę Alaborską, mimo że mówiła tylko kilka słów.
Całość zasługuje na 10/10 i zaliczam do sił sensu za płynięcie pod prąd głównego nurtu teatralnego.
Paul Claudel, Zwiastowanie, reż. Lembit Peterson, scenografia Pille Jänes, Teatr Polski w Warszawie, premiera luty 2012.
Juliet Binoche w Zakochanej bez pamięci
Nie oczekiwałem wiele po filmie noszącym tytuł Zakochana bez pamięci i jeszcze z podtytułem „romans, komedia”, ale datująca się z czasów Kieślowskiego miłość do Juliette Binoche zwyciężyła. I szczęśliwie się nie zawiodłem.
Bohaterka (Marie – Juliette Binoche) poznaje miłość swojego życia, dostaje bardzo dobrą pracę, przeżywa upojną noc ze swoim ukochanym. Budzi się… i tu pełne zaskoczenie. Nie poznaje siebie w lustrze, bo jest o 15 lat starsza, dowiaduje się, że ma syna i zarządza ogromną firmą, jej były narzeczony jest jej mężem, ale właśnie się z nim rozwodzi. Te 15 lat po prostu uleciały z jej pamięci nie pozostawiając żadnego śladu. Na dodatek wiele wskazuje, że w międzyczasie (tutaj to nadużywane słowo jest, co rzadkie, na miejscu) robiła karierę zimnej bizneswoman, ciężko zaniedbując życie rodzinne. Marie dzielnie wciela się w rolę matki, usiłuje wrócić do dawnej miłości. Czy zaszłości piętnastolecia można odwrócić?
W istocie film stawia znacznie głębsze kwestie. Powszechnie wydaje się, że skutki wcześniejszych decyzji i uwarunkowania zewnętrzne (rodzina, praca, pieniądze, a zwłaszcza ich brak) ograniczają naszą wolność wyboru. Film pokazuje jednak, że główny problem tkwi w naszych głowach. Jeżeli wykonać w nich totalny reset, tak jak amnezja Marie, i wrócić do stanu świadomości sprzed lat, to wszystko okazuje się możliwe. Męża można pokochać miłością pierwszą, dziecku poświęcić czas, inaczej zarządzać sprawami zawodowymi. Ale czy taki reset, powtórny początek jest możliwy w normalnym życiu, czyli czy możemy przeskoczyć sami siebie? To na pewno trudne, ale chyba jednak możliwe. Może nie po całości, ale przynajmniej w głównych, wybranych liniach mogę to sobie wyobrazić. Jest jednak podstawowy warunek – trzeba umieć wyobrazić siebie, jako kogoś trochę innego, nawet jak ta „inność” oznaczać by miała powrót do swojej własnej osoby sprzed lat.
Osobna uwaga należy się Juliette Binoche. W końcu trafił się jej film, w którym mogła pokazać swoje możliwości aktorskie. Po długiej przerwie znów kreuje postać klimatyczną, interesującą, wzbudzającą naturalna sympatię, a nawet fascynację. Znów ma własny styl, jest niepodrabialna, zapada w pamięć.
Sprawiło mi to dużą przyjemność, bo niedawno oglądałem Sponsoring i byłem załamany. Małgośka Szumowska (tak sama się podpisuje pod swoimi filmami) stworzyła z niej postać starzejącej się słodkiej idiotki bez cech stylowych. Zrobienie czegoś takiego z Juliette Binoche wymagało ogromnej konsekwencji reżyserskiej, ale Szumowskiej się udało. Podobnie – pokazanie pojawiającej się w epizodzie Jandy jako grubej mieszczki – też było nie lada sztuką. Za niszczenie wizerunku wybitnych aktorek, odzieranie ich z przymiotów osobowości fascynujących, wspomnianej Małgośce powinno się zakazać robienia filmów.
Binoche za rolę w Niebieskim ma moją dozgonną wdzięczność i cieszę się, że trafiła się w końcu reżyserka, które pozwoliła jej znów zabłysnąć. Za to podnoszę ocenę filmu do 9/10.
Na koniec warto zwrócić uwagę na kompletnie mylący polski tytuł filmu, bez żadnego powodu odbiegający od oryginalnego. W zamierzeniu wieloznaczny (że niby bez pamięci), ale w istocie wprowadzający widzów w błąd i sugerujący filmowy Harlequin. To nie pierwszy taki przypadek, mam wrażenie, że za marketing u polskich dystrybutorów odpowiada ktoś z bazaru.
Zakochana bez pamięci (La vie d’une autre), reż. Sylvie Testud, Francja 2012
PS Trwa festiwal Juliette Binoche. Właśnie obejrzałem jej pierwszy film Spotkanie. Film taki sobie, ale młodziutka Binoche przeurocza, ujmująca.
Film Ludzie Boga, czyli o powołaniu
W istocie jest to film o powołaniu, ale nie w tym najprostszym rozumieniu tego słowa, które różnicuje na przykład powołanie do życia świeckiego, od wezwania do stanu zakonnego. Chodzi o coś głębszego, ale i bardziej powszechnego, o powołanie do świadectwa o swoich przekonaniach i wyznawanych wartościach.
Film opowiada o losach klasztoru trapistów w Algierii. Czasy były coraz bardziej niespokojne, pojawił się terroryzm szerzony przez fundamentalistów islamskich. Miał on tę brzydką cechę, ze zwrócony był przeciwko wszystkim cudzoziemcom. Szerzej o kontekście tych wydarzeń, opowiedział ich polski świadek, Jacek Święcki.
Zakonnicy po morderstwach w okolicy zdali sobie sprawę, że w każdej chwili kolejny atak może być skierowany przeciwko nim. Jedyny wybór, jaki mieli to pozostać lub uciec do Francji. Po jednej stronie było ich bezpieczeństwo z coraz bardziej realną możliwością zapłacenia głową za trwanie w dotychczasowym klasztorze, po drugiej – i tu dochodzimy do sedna sprawy – wierność swojemu powołaniu, które składa się z chęci niesienia pomocy nędzarzom pozbawionym jakiejkolwiek opieki medycznej, z wierności wyborowi życia w ubogiej Afryce, z solidarności z miejscową marginalizowaną ludnością. Proszę zwrócić uwagę, że nie pada tu argument misji i ewangelizacji. Dominuje chęć pomocy najuboższym. Zresztą reprezentanci okolicznej ludności mówią, że ich wioska żyje dzięki monastyrowi. Czy w takiej sytuacji godzi się uciekać i pośrednio przyznać, że to wszystko, co do tej pory robili było mniej ważne niż ich własne życie. Przecież w codziennych zmaganiach z przeciwnościami i tak je poświęcali.
Trapiści nie szukali męczeństwa. Zadawali sobie pytanie czy bezsensowna śmierć z poderżniętym gardłem komukolwiek się przyda, czy nie będzie raczej znakiem lekkomyślności niż heroizmu. Proces rozeznania trwał kilka długich miesięcy spędzonych w strachu, bo każdej nocy mogli usłyszeć walenie do bramy… Podjęli jednak jednomyślnie decyzje, aby pozostać, mimo lęku, którego wielu spośród nich nie potrafiło przezwyciężyć. W moich oczach byli bardzo ludzcy w tych wahaniach, pełni obaw i niepewności, ale tym bardziej heroiczni i czyści w swoich ostatecznych decyzjach. Zostali, a fundamentalizm muzułmański wciągnął ich w swoje śmiercionośne tryby.
W pierwszym odruchu wydawało mi się, że film jest smutny i ma złe zakończenie, ale szybko zdałem sobie sprawę, że tak nie jest. Chrześcijanie zdają sobie sprawę (a przynajmniej powinni), że powołani są do świadectwa. A ciekawe, czy wszyscy pozostali są z tego powołania zwolnieni? Czy wartości przez nich wyznawane są mniej istotne, mniej warte poświecenia życia, a jeżeli tak, to co to są za wartości, czy warto dla nich żyć, skoro nie warto umrzeć? Trapiści pozostali motywowani solidarnością z najuboższymi, czy inni też szermującymi tym hasłem podjęliby taki wybór?
Poza wszystkim to bardzo interesujący, także poznawczo film; interesujący zarówno dla chrześcijan jak i niewierzących. Ogląda się go z przyjemnością: kilka zapadających w pamięć kreacji aktorskich, piękne widoki, realistyczne szczegóły, przejmująca atmosfera, 9/10
Ludzie Boga, reż. Xavier Beauvois, Francja 2010
Raspail. Pierścień rybaka i Sire
Raspail jest fenomenem na scenie literackiej. Płynie pod prąd wszelkich poprawności politycznych i religijnych. Zawołany monarchista, konserwatysta, zwolennik tradycjo- nalistycznego skrzydła w Kościele, myślę, że bp Lefebvre był mu bliski.
W polskich warunkach to nie jest najlepsza rekomendacja dla twórcy, ale to właśnie on napisał jedną z najlepszych książek, jakie powstały w zasięgu oddziaływania kultury katolickiej, a mianowicie Pierścień rybaka, czyli fascynującą historię alternatywnej linii papieży trwającej od czasów niewoli awiniońskiej aż po czasy współczesne. Przepiękna książka o wierności, pokornej trwałości, zakończona całkiem zaskakującym finałem. Okazuje się, że prawdziwa historia Kościoła jest dużo bardziej frapująca niż wysilone demaskacje, pisane przez ludzi wykorzystujących jedynie komercyjnie ową historię, ale niestety pozbawionych lepszej w niej orientacji (vide Dan Brown). Pierścień rybaka to lektura konieczna dla wszystkich, którzy mają choć trochę smaku do literatury tego kręgu kulturowego, spokojnie przyznaje 10/10. Znam kilka osób, które po przeczytaniu tej książki kupują i czytają wszystko, co Raspail napisał, a wydawcy ochoczo ułatwiają im realizację tej pasji dostarczając kolejne książki w całych kompletach.
Po dłuższej przerwie i ja zapragnąłem do Raspaila powrócić i zacząłem od książki Sire, która jest opowieścią o współczesnej koronacji nowego króla Francji, co chociaż symbolicznie oznaczało by przywrócenie w tym kraju monarchii. U progu XXI wieku, kiedy nikt już nie traktuje poważnie idei monarchistycznej, pomysł osadzenia na tronie potomka Bourbonów wydaje się równie egzotyczny, co śmieszny. Okazuje się, że jednak nie do końca. Wiele poważnych osobistości sprzyja temu pomysłowi, a tajna policja zlaicyzowanej republiki usiłuje podjąć zdecydowaną kontrakcję. Tej nocy, kiedy osiemnastoletni Filip de Bourbon dociera do katedry w Reims, w której przez wieki koronowano francuskich monarchów nie śpi pogrążony w modlitwie Ojciec Święty, ani kardynał przybyły ze szkockiej wyspy Iona, ani pewien zakonnik z Domu św. Atanazego, siedziby tajnych służb Watykanu, ani francuski minister spraw wewnętrznych, ani fanatyczny komisarz policji, ani jeden z najbogatszych biznesmenów we Francji.
Trzeba jedna przyznać, że Sire to nie ta sama klasa, co Pierścień rybaka. Spór monarchistyczny jest bardzo odległy od polskich dyskusji nad ideami ustrojowymi, tym niemniej książka jest interesująca, łatwa w odbiorze, jednostronność autora nie przybiera postaci drażniącej, a kilka fragmentów jest naprawdę frapujących – jak ten o historii świętej ampułki z olejem, którym namaszczani byli królowie Francji od Chlodwiga (!) począwszy lub ten o przeniesieniu w rewolucyjnym szale zwłok wszystkich członków domu panującego pochowanych w katedrze w Saint Denis do wspólnej mogiły, czy dokładniej powiedziawszy do anonimowego dołu. Podsumowując: rzecz warta przeczytania, oryginalna, wciągająca, choć sam temat nieco egzotyczny. Zaliczam do sił sensu za determinację w poruszaniu tematów politycznie niepoprawnych, ocena 7/10
Trzecia przeczytana książka Raspaila to Król zza morza. O niej nic dobrego powiedzieć się nie da – to utrzymane w tonie eseistycznym luźne refleksje nad ideą monarchistyczną, ale niestety namolne i kompletnie chaotyczne. Stanowczo odradzam, doszedłem do połowy i poniechałem wysiłku dalszego zmagania się z tekstem.
Jean Raspail, Pierścień rybaka, Klub Książki Katolickiej 2005, 2008; Jean Raspail, Sire, Klub Książki Katolickiej 2006; Jean Raspail, Król zza morza, Klub Książki Katolickiej 2008
Muślin
Philippe Grimbert, Tajemnica, Nasza Księgarnia Warszawa 2010
Ujęła mnie ta książka swoją subtelnością. Napisana jest z perspektywy dorastającego chłopca, który odkrywa krok po kroku rodzinne tajemnice z odległej historii. Jest drobny, chuderlawy, nie może uprawiać sportu, czuje, że ojciec chciałby mieć innego syna. Jak każdy ułomny, braki fizyczne nadrabia refleksyjnością, skłonnością do lektur i fantazji. Jedynak dojrzewający w samotności wyobraża sobie, że ma starszego brata – wysportowanego, silnego, wyposażonego w te cechy, których jemu samemu brakuje. Jego imaginacja zamienia w rzeczywistość i nie ma w tym żadnej magii, ale jak to się dokonuje nie zdradzę…
Od pierwszych stron czujemy, że chłopca otacza aura tajemniczości. Imię ciotki Esthery naprowadza nas na trop żydowskiego pochodzenia. Ale dlaczego było ono ukrywane, dlaczego ojciec nazwisko Grimbert osiągnął poprzez zmianę dwóch liter „n” i „g” z nazwiska Grinberg. Cóż takiego stało się w przeszłości, że wszystkie ślady są pilnie zacierane?
Młodemu Philippowi udaje się w końcu poznać tajemnicę i wychodzi z tego doświadczenia wzmocniony, wydoroślały. Potrafi uwolnić się od kompleksu chudego chuchra z zapadłą klatką piersiową. Relacje z ojcem uzdrawia, wprowadzając do nich empatię i wyrozumiałość. Okazało się, że historia, która dzieli, może również łączyć.
Autor użyczył bohaterowi swojego imienia i nazwiska, pisze w pierwszej osobie, sprawia wrażenie, że to jego autobiografia. Muszę przyznać, że tak dobrze mu się to udaje, że nawet nie chcę dochodzić, czy to prawda, czy tylko gra z czytelnikami. Wygląda wszystko tak prawdopodobnie, jakby wydarzyło się w rzeczywistości. I niech tak pozostanie.
Grimbert ujął mnie nie tylko dobrą, głęboką fabułą, ale przede wszystkim delikatnością formy. Jego narracja jest jak ręcznie tkany muślin – delikatna, zwiewna, stylowa i niepowtarzalna. Język jest jasny, znaczeniowo przejrzysty, ale bez młotkowania dosłownością, szczególnej uwadze polecam sceny erotyczne, w których więcej sugestii niż wydarzeń, więcej miejsca na domysł i wyobraźnię niż konkretnego opisu.
Tajemnica, jest krótką książką, o strukturze noweli. Czyta się łatwo, ale polecam lekturę bez pośpiechu, z przerwą na smakowanie i zadumę. Wydawnictwo stanęło na wysokości zadania i nadało książce subtelną formę graficzną, czcionki są sepiowo-szare, a nie zdecydowanie czarne. Czyta się je przez to wolniej, ale łatwiej się oderwać na chwilkę zamyślenia.
Ocena ogólna 9/10.
Zakonnica, ale jaka!
Siostra Emmanuelle, Wyznania zakonnicy, Znak 2009
W zupenie innym nastroju zaczynałem czytać tę książkę, na co innego zwracałem uwagę, a w zupełnie innym nastroju kończyłem. Po smoleńskiej katastrofie zwracałem uwagę, na poświęcenie siostry Emmanuelle w służbie dla ubogich, na jej determinację, ale i prostotę. Zwłaszcza na chęć niesienia pomocy niezależnie od wszystkich zewnętrznych uwarunkowań. Mam takie poczucie, że i nas wszystkich to czeka. Pozostały rodziny bez ojców lub matek. Na początku będzie dużo hałasu, niemało będzie pewnie gestów solidarności i pomocy, ale co będzie za pół roku, za rok, za dwa? Czy starczy nam chęci i zdolności do poświęcenia, jak siostrze Emmanuelle?
Była to osoba zupełnie nieprawdopodobna. Czterdzieści lat temu, po latach starań, dopięła swego i przekonała swoje władze zakonne, aby pozwoliły jej zamieszkać poza klasztorem, wśród najuboższych, właściwie na śmieciowisku. Złamała wszystkie schematy dotyczące życia zakonnego. Mieszkała sama, w dzielnicy, (jaka to dzielnica? raczej obszar), gdzie nawet policja bała się zapuszczać. Udało jej się zorganizować szkołę dla nędzarzy, którzy początkowo nawet nie chcieli wysyłać do niej swoich dzieci, a po pewnym czasie okazało się, że jest to szkoła najlepsza w dystrykcie. Zbudowała tam klinikę położniczą, przytułek dla starców, a nawet fabrykę kompostu. Mało tego, kiedy stała się osobą znaną poproszono ją o pomoc:
otrzymałam list od przyjaciół z Sudanu. „Każdego dnia przyjeżdżają tu tysiące uchodźców którzy masowo umierają. Ratunku!” Przyznam, że się zawahałam. W jaki sposób mogłam skutecznie pomóc ludziom w tym nieznanym kraju? Działania zmierzające do poprawy bytu śmieciarzy szły pełną parą. Czy miałam trwonić siły, jeżdżąc po całym świecie? Dostałam kolejny list – był w nim bilet powrotny do Chartumu. Obracałam go w palcach. Bóg mówi poprzez wydarzenia. Odwagi, Emmanuelle!
Poleciała, zbudowała tam sieć szkół dla dzieci ulicy, ośrodki dożywiania, zadbała o boisko piłkarskie i ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży. Do pomocy zaprzęgła Bernarda Kouchnera, ówcześnie przewodniczącego Akcji Humanitarnej i znanego francuskiego polityka. Udało się. Pojawiły się prośby z trawionego wojną wewnętrzną Libanu, a potem z Filipin… Stworzyła ogromną grupę ludzi pomagającą potrzebującym w sytuacjach krytycznych. Przewijają się w niej zakonnice z różnych zgromadzeń, świeccy, biskupi, wysocy rangą politycy i bankierzy, katolicy, koptowie, muzułmanie i niewierzący. Jej pasja zarażała wielu innych.
[Na marginesie: myślę sobie o zaprzyjaźnionej zakonnicy. Czy w swoim Zgromadzeniu i szerzej, w polskim Kościele ma szanse na takie zrozumienie i wsparcie, jak siostra Emmanuelle? Czas pokaże, ale na razie chyba nie jest jej łatwo.]
Wracając do książki – czy jest to wyłącznie bogobojny obrazek? W żadnym przypadku. Siostra Emmanuelle jest szczera do bólu. Przyznaje się, że był czas, kiedy nałogowo się masturbowała. Nie ukrywa, że już jako dojrzała zakonnica przechodziła „noc ognia”, kiedy wspominała mężczyznę, w którym była zakochana przed wstąpieniem do klasztoru
Wstałam, ale czułam, że moje ciało rozpada się na kawałki, a w głowie wciąż żarzy się ogień. W kaplicy nie mogłam się modlić, mężczyzna ze snu ciągle był blisko. Poszłam szukać schronienia u starszej siostry. (…) Powiedziała – Pomóż sobie Emmanuelle, a i niebo ci pomoże. Teraz widzisz tylko swój problem, to normalne. Interesuj się jednak problemami innych ludzi, a twój własny problem straci monopol. Otwórz swoje serce na cierpienia innych, a twoja rana się zabliźni. – I dodała żartobliwie: – Czasem bywamy trochę nieroztropne, prawda?
Prawdziwe, szczere, poważne. Cóż tu dodać.
Zaliczam do sił sensu, ze względu na determinację w przełamywaniu schematów życia zakonnego, barier społecznych i podziałów religijnych. Czytelniczo – 5/6
Lourdes
Film utrzymany w konwencji paradokumentalnej. Podglądamy dzieje jednej z pielgrzymek do świętego miejsca, widzimy flirty pielęgniarek, dowcipy na temat chrześcijaństwa, perfekcyjną organizację i, przede wszystkim, oczekiwanie na cud uzdrowienia.
W sposób najmniej oczekiwany taki cud się zdarzył, sparaliżowana dziewczyna wstała z wózka i zaczęła normalnie funkcjonować, ale wtedy okazało się, że nikt temu nie dowierza i wszyscy podświadomie oczekują, że to tylko chwilowa poprawa. Nikt nie wspiera jej, nie wyciąga pomocnego ramienia podczas wycieczki w góry, czekając aż z powrotem usiądzie na wózku.
Wbrew pozorom to nie jest to film religijny ani film o chrześcijaństwie. To film o nas, o naszej wierze w drugiego człowieka, o naszej empatii wobec niepełnosprawnych, o naszej chęci (lub niechęci) do wyprowadzenia ich z getta kalectwa i przywrócenia normalnemu, radosnemu życiu.
Wolontariuszki z poświęceniem opiekują się sparaliżowanymi na wózkach, są rutynowo perfekcyjne, ale całkowicie nieprzydatne we wsparciu osoby, która, jak można mniemać, kalectwo ma już za sobą. Tak jakby pielęgnowali swoją skłonność do opiekuńczości, ale w istocie odmawiali swoim podopiecznym prawa do zwykłej radości, zatańczenia jak wszyscy, do poderwania faceta.
Próba werbalizacji przesłania filmu, czuję to, spłyca go. A może nie mając żadnego kontaktu z niepełnosprawnymi źle owo przesłanie odczytuję? Na pewno warto ten film zobaczyć, bo nie jest to banalna opowieść i każdy widz musi sam zmierzyć się z tą problematyką. Trochę przypomina mi to interesujący polski film Wszystko będzie dobrze, który pobudzał do oczekiwania na cud i również, jak Lourdes, nie dawał łatwych odpowiedzi. Rzeczywistość człowieka jest za bardzo skomplikowana, aby można było ją uleczyć jednym, najbardziej nawet spektakularnym, cudem.
Lourdes, reż. Jessika Hausner, koprodukcja austriacko-francusko-niemiecka, premiera 2009.
Napis
Napis, Gerald Sibleyras, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny
Jest to komedia z nurtu stańczykowskiego – bardzo dowcipna, ale jednocześnie dająca do myślenia. Cała rzecz zaczyna się od pojawienia się w windzie pod adresem nowego lokatora, pana Lebrun, napisu „Lebrun ch…j”. Rozpoczyna to cykl wydarzeń, podczas których ujawniają się prawdziwe postawy i poglądy pozostałych lokatorów kamienicy. Dają oni popis dyktatury poprawności, popis rozłożony na kilka głosów. Owa poprawność decyduje, że ten, kto nie przepada za dzielnicowym „Świętem chleba” i nie jeździ na wrotkach z innymi mieszkańcami, ten jest nie tylko skutecznie wykluczony ze stosunków towarzyskich, ale wręcz napiętnowany. Nieprzypadkowo pan Lebrun na zdjęciu (tyłem) stoi sam wobec całej grupy mieszkańców. I nie przekonuje nikogo, że poprzedni lokator, przed państwem Lebrun, stracił życie, bo uległ presji i mimo podeszłego wieku wrotki założył. Wrotki są tu symbolem krzepkości, ekologii (bez spalin), uspołecznienia (jeździmy razem) i pragmatyczności (szybciej niż pieszo).
Dyktatura jedynie słusznych obyczajów żywo przypomina poprawność polityczną, która jak walec wyrównuje życie publiczne. I biada temu, kto spróbuje jej się przeciwstawić. Odczuwam pewną solidarność z panem Lebrun.
Napis jest sztuką oryginalną, rzadką we współczesnej dramaturgii, bo dominuje w niej twórczość inspirowana właśnie poprawnością polityczną. Francja jest krajem najbardziej zanurzonym we wszystkich poprawnościach, zatem trochę zaskakuje, że to tam pojawiła się nietypowa sztuka…, a może dlatego właśnie tam, bo presja jest tak duża, że wywołuje bunt. Na szczęście w Polsce głosy zdrowego rozsądku są wcale nierzadkie, choć na pewno spychane na margines przez jedynie słuszne poglądy. Nieoceniony był tu Maciej Rybiński:
„Poprawność polityczna jest formą dyktatury, cóż z tego, że intelektualnej. Jest to dyktatura mniejszości nad większością, terroryzowaną w imię dobra i ostatecznej sprawiedliwości. Jest dyktaturą samozwańczej cnoty nad rzekomym występkiem. Jej metodą jest wywoływanie nieczystego sumienia u ludzi starających się myśleć samodzielnie i osobno.”
Sztuka jest doskonale zagrana, reżyserowana i ze scenografią przenoszącą nas do serca Francji. Ogląda się z przyjemnością, tym większą , że wzbogaconą o kontakt z tak sympatyczni aktorami jak Marta Lipińska, Krzysztof Kowalewski, Leon Charewicz czy Janusz Michałowski. Jedyna uwaga krytyczna: Krzysztof Kowalewski nie może grać młodego faceta, nie musi zresztą też, bo w ensamble’u Współczesnego jest wystarczająco dużo młodych aktorów.
Wypada podwójnie podziękować Maciejowi Englertowi: jako dyrektorowi teatru za odwagę i jako reżyserowi za ciekawą inscenizację.
Kończąc tę recenzję zorientowałem się, że w moich recenzjach jest na razie obecny tylko Teatr Współczesny (a czekają w kolejce Porucznik z Inishmore i To idzie młodość). O przypadku nie ma mowy – ostatnio tu właśnie czuję się najlepiej.