O odkrywaniu Ameryki
Tony Horwitz zadał sobie trud i objechał wszystkie miejsca, gdzie biali kolonizatorzy postawili po raz pierwszy swoją stopę na kontynencie amerykańskim, wliczając w to Dominikanę, gdzie Kolumb założył pierwszą osadę. W ciągu następnych kilkudziesięciu lat jego rodacy eksplorowali teren dzisiejszych Stanów Zjednoczonych od południa poprzez Florydę lub od granicy z Meksykiem. Jeszcze znacznie, znacznie wcześniej na kontynent amerykański dotarli Wikingowie z Grenlandii, zakładając osadę na Nowej Funlandii.
Dzisiaj w tych wszystkich miejscach znaleźć można jedynie marne ślady po obecności pierwszych „białych”. Najczęściej to pojedyncze turystyczne atrakcje w postaci pomników, mini muzeów lub skansenów odtwarzających życie codzienne w zamierzchłych epokach. Towarzyszy temu brak powszechnego zainteresowania, swoisty prowin- cjonalizm tych historycznych pamiątek. Nawet wśród społeczności lokalnych z trudem można znaleźć pasjonata historii regionalnej, który orientuje się, co się działo na jego terenie kilkaset lat temu. I to jest najciekawsze w tej książce: z jednej strony czczona pamięć Kolumba a z drugiej – kompletne, chyba nieświadome, lekceważenie własnych korzeni, czyli konkretnych śladów obecności pierwszych kolonizatorów, bądź co bądź prekursorów bardzo z siebie dumnej cywilizacji amerykańskiej.
Oprócz tej zdumiewającej konstatacji i przybliżenia przy okazji pierwszych prób eksploracji Ameryki, książka w moich oczach ma same wady. Jest potwornie rozwlekła, tak ok. 1/2 tekstu zajmują relacje autora z drogi, jaką jechał, ze spotkań z tubylcami, opowieści o klimacie, o hotelach, o pustym krajobrazie Południa i tym podobne mało wnoszące do sprawy didaskalia. Z większości tych pseudokrajoznawczych opisów można by zrezygnować, a książce wyszłoby to zdecydowanie na dobre, bo skróciłaby się o mniej więcej połowę.
Naraził mi się też autor swoim opisem Dominikany. Nie podobał mu się klimat, mentalność ludzi, naciąganie na napiwki, niesłowność i parę innych rzeczy. Nie zauważył nasz erudyta, że Dominikana jest najlepiej zorganizowanym krajem Karaibów i w żadnym wypadku nie zasługuje na tak druzgocącą ocenę. Nieświadomie Horwitz zachował się w tym przypadku z taką samą ahistoryczną protekcjonalną wyższością, jak Kolumb wobec Indian. Jakkolwiek Horwitzowi trudno to sobie wyobrazić, to mogą istnieć kraje, żyjące według innych wartości niż amerykańskie.
Na końcu pozostaje satysfakcja z pozyskania dobrej orientacji, jak wyglądał proces odkrywania Ameryki, przy jednoczesnym poczuciu straty czasu na drugorzędne szczegóły świadczące raczej o grafomanii autora. Sumaryczna ocena 6/10.
Tony Horwitz, Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata, WAB Warszawa 2011.
Wyprawa na Sycylię
W weekend majowy udało się wykonać wraz ż żoną kilkudniowy wypad na Sycylię. Odwiedziliśmy Palermo, Monreale, Cefalú, Ennę, Etnę, Taorminę, Katanię, Syrakuzy, Noto i Piazza Armerinę.
Palermo
Pierwsze zdjęcie, jakie zrobiliśmy na Sycylii to Porta Nuova, czyli Brama Karola V (z XVI wieku), która na północnej fasadzie przedstawia symbole ludów podbitych przez Habsburgów.
Oprócz tego w Palermo najciekawsze były: Capella Palatina w Palazzo dei Normani i kościoły San Cataldo i San Giuseppe dei Teatini.
Palazzo dei Normani pochodzi z XII wieku, zbudowany został przez Rogera II, z wykorzystaniem wcześniejszego zamku Saracenów. Później był wielokrotnie przebudowywany i powiększany. Z zewnątrz stanowi zlepek wszystkich możliwych stylów, przegląd epok i pomysłów budowlanych.
W jego wnętrzu mieści się przepiękna Capella Palatina. W jej wystroju widać znaczenie wpływów arabskich, bo jeszcze wtedy muzułmańscy rzemieślnicy działali na Sycylii. Zatem można powiedzieć, że to sztuka chrześcijańska w treści, ale w znacznym stopniu arabska w formie. Oczywiście wiele mozaik ma charakter bizantyjski, bo Sycylia w owym czasie ulegała też wpływom Konstantynopola.
Największe jednak wrażenie zrobił na mnie strop. Niestety zdjęcie nie ukazuje jego całej finezji – mięsistości dekoracji, stalaktytowych podwieszeń czy gwiaździstych kasetonów.
Kościół San Cataldo pochodzi z tego samego okresu, z XII wieku. Fundacja jest dużo skromniejsza, ale pokazuje jaka sztuka wtedy dominowała. Warto zwrócić uwagę, jak charakterystyczne czerwone kopuły wyglądają od wewnątrz.
A że i tu nie brakowało polotu dekoracyjnego pokazuje posadzka pochodząca z okresu budowy kościoła, czyli tez z XII wieku.
Na koniec zwiedzania Palermo: kościół Teatynów. Ciężki, bogaty w zdobienia barok. Taki też mi się podoba, oczywiście o ile w mistrzowskim wykonaniu. Po widoku ogólnym na nawę główną, zbliżenie sklepienie i na kropielnicę przynoszoną przez zlatującego anioła. Piękne.
Monreale
Najważniejszym zabytkiem Królewskiej Góry jest katedra, Duomo, wybudowana w ekspresowym tempie w 1174 roku na zlecenie Wilhelma II (wnuka wspomnianego Rogera II, pierwszego normańskiego króla Sycylii i Neapolu), który chciał wygrać rywalizację z arcybiskupem Palermo. Podobnie jak w Capella Palatina wystrój wnętrza według estetyki arabskiej i bizantyjskiej.
W tej same katedrze w transepcie północnym barokowy ołtarz.
Klasą samą dla siebie są krużganki obok katedry. To jedyny raz, kiedy na zdobieniach kolumienek krużganków wykorzystano tylko motywy arabsko-bizantyjskie, a kolumienki zwieńczono romańskimi kapitelami.
Cefalú
W Cefalú także katedra normańska, zbudowana w 1140. Tym razem bardziej surowa. Tylko mozaiki absydy bardzo podobne do Monreale i Capelli Palatiny.
Obok katedry zachował się wirydarz. Kolumny zniszczone lub wymienione na nowe. Natomiast zaskakują fenomenalne romańskie kapitele, wybrałem te z arką Noego i gryfami.
Nad miastem góruje Rocca, czyli skała, a na niej ruiny zamku z czasów normańskich, widoczne również z plaży, czyli z najniższej części Cefalú.
Enna
Z północnej Sycylii nasyconej zabytkami z czasów normańskich, przenieśliśmy się do centrum Sycylii, czyli do Enny, uroczego miasteczka położonego na wysokości 1000 m npm.
W nim zaś najbardziej spodobała się nam katedra i ruiny zamku Castello di Lombardia z XIII w.
Taormina
W Taorminie zaczęła się nasza przygoda teatrem greckim i rzymskim. Zachował się tutaj Teatro Greco, który w istocie swojej jest Teatro Romano, bo Rzymianie go kompletnie przebudowali w I w. n.e. i po greckim pierwowzorze pozostały tylko nikłe ślady. I zamiast greckich tragedii publiczność ekscytowała się walkami gladiatorów i dzikich zwierząt.
Oprócz głównego teatru, zachowały się też w Taorminie, pomiędzy kościołem a budynkami mieszkalnymi, pozostałości po odeonie (III w. p.n.e.), czyli małym teatrze, gdzie recytowano poezje.
Katania i Noto
Katania została kompletnie zniszczona przez trzęsienie ziemi i wybuch Etny w końcu XVII w., po czym została odbudowana w pięknym stylu barokowym. Na szczęście przed zniszczeniami ochronił się teatr rzymski, którego dobrze zachowane pozostałości możemy oglądać.
Z zabudowy barokowej najbardziej zafascynowały nas kościoły z finezyjnymi falującymi fasadami. Wnętrza nie były już tak oryginalne, zatem poprzestaję na dwóch fasadach: Sant’Agata i San Placido.
Warto dodać, że taka sama historia przytrafiła się miasteczku Noto. Też zostało kompletnie zniszczone przez Etnę i zbudowano całkowicie od nowa. Powstało w ten sposób coś uroczego.
Żeby nie była za sielankowo, dopada nas w Noto historia najnowsza, którą uosabia przejmujący pomnik ofiar pierwszej wojny światowej.
Etna
Skoro wspomnieliśmy o zniszczeniach sianych przez wybuchy Etny, to może warto pokazać, jak ów wulkan wygląda. Poniżej zdjęcie krajobrazu z odległości kilkuset metrów od krateru. Taki krajobraz jednak ciągnie się kilometrami. Skoro lawa dotarła w 1693 roku aż do Katanii, łatwo wyobrazić sobie skalę zniszczeń.
Syrakuzy
W Syrakuzach najciekawsze były dwa obiekty. Pierwszy to katedra na wyspie Ortygia. Powstała ona w VII w. poprzez zabudowanie kolumn starożytnej świątyni Ateny. Szczęśliwie mury zachowały stan oryginalny z VII w. i możemy zobaczyć owe oryginalne kolumny z V wieku pne, kiedy to świątynia Ateny powstała.
Drugi ciekawy obiekt to Teatro Greco, tym razem to bodaj jedyny na Sycylii w całości oryginalny teatr grecki (po 270 r. p.n.e.) Na zdjęciach widać właśnie stawiane zabudowania, które są przygotowaniem do festiwalu greckich tragedii odgrywanych w tym miejscu. Oj, chętnie by się coś takiego zobaczyło, ale niestety trzeba było wracać.
Grecy na sztuki teatralne wybierali się całymi rodzinami, jak na całodniową wycieczkę lub imprezę integracyjną, zatem potrzebne były im bary, sklepiki itd. Te właśnie znajdowały sobie miejsce w wykutych w skale niszach.
Piazza Armerina
Na koniec przeglądu sycylijskich rarytasów willa rzymska ze wspaniałymi (najlepszymi na świecie, naprawdę) mozaikami z IV w n.e. Istnieje uzasadnione domniemanie, że willa przynależała do cesarza Maximianusa, tetrarchy z czasów Dioklecjana. Wskazuje na to jej wielkość, bogactwo i niektóre sceny uwiecznione na wspomnianych mozaikach, np. sceny polowań na dzikie zwierzęta, które cesarz, jako namiestnik Afryki dostarczał do rzymskich teatrów. Poza tym jednym z pomieszczeń w całym kompleksie była bazylika (ozdobiona przy użyciu 16 gatunków marmuru!), a taka potrzebna była tylko panującemu.
Zdjęcia są nie najlepszej jakości, proporcjonalnie do warunków oświetleniowych. Najpierw najbardziej znane lekkoatletki w bikini, później dwie sceny z polowań, na koniec zabawy dzieci (mozaika z komnaty, gdzie one spały).
Na koniec powinno być zdjęcie samolotu startującego z Palermo. To nie było możliwe. Pozostaje zatem tylko wyrazić żal, że wypad był tak krótki i nie wszystko dało się zobaczyć – ze stratą nie tylko dla uczestników, ale i dla czytelników tego bloga.
Tajemnica Westerplatte
Paweł Chochlew zaplanował swój debiut perfekcyjnie. Wybrał jeden z najbardziej nośnych symboli patriotycznych i postanowił go podważyć, słusznie przypuszczając, że zapewni to filmowi (i reżyserowi) natychmiastowy rozgłos, o jakim tylko mogą pomarzyć jego młodzi koledzy. Poza tym idealnie wstrzeliwuje się w poprawnościowy, antybogoojczyźniany nurt dominujący na polskiej scenie ideowej. Same plusy. Miał tylko jednego pecha, nie przewidział, że jeszcze przed powstaniem filmu wybuchnie gruba awantura i nikt, a oportunistyczny PISF zwłaszcza, nie będzie chciał umierać, za ten kontrowersyjny projekt.
Mimo tych trudności Chochlew i tak ma mocne wejście. Jego nazwisko jest dobrze rozpoznawalne, wiele osób chce pójść na film, aby wyrobić sobie o nim własne zdanie.
Największe emocje budziła kwestia „odbrązowienia” legendy obrońców Westerplatte i podważenie pozytywnej aury wokół mjr. Sucharskiego. Akurat te problemy mnie w filmie nie irytowały. Chochlew zadziałał tu zgodnie z prawdą historyczną, a na tym blogu wielokrotnie dawałem poznać, że prawda jest rzeczą najważniejszą. Rzeczywiście Sucharski był zwolennikiem szybkiej kapitulacji, przeżył załamanie nerwowe i realne dowództwo przez większość czasu sprawował kpt. Dąbrowski. Między tymi dwoma oficerami istniała różnica zdań, co do długości prowadzenia walki. Doszło również do śmierci dwóch żołnierzy drugiego dnia obrony, kiedy to Sucharski wydał polecenie wywieszenia białej flagi, szczegóły tego zajścia nie są dokładnie znane i reżyser mógł puścić tutaj wodze fantazji. Jest również prawdopodobne, że kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych za próbę dezercji lub poddania się Niemcom. Nie dopatrzyłem się też w filmie sceny lizania zdjęć pornograficznych. Nie budzi moich wątpliwości fakt kąpieli żołnierzy w morzu, niektórych nago i ostrzelania ich przez nadpływający niemiecki kuter. Niby dlaczego młodzi faceci nie mieliby się kąpać w morzu? Co do faktografii i realiów kampanii 1939 roku, pewne wątpliwości bym miał w sprawie nadużywania alkoholu przez żołnierzy (w filmie wręcz chlania), żadne źródła nie potwierdzają, aby na Westerplatte lub gdziekolwiek indziej takie fakty miały miejsce; poza tym skąd niby ten alkohol miałby się brać, z najbliższego sklepu? Bo przecież nie z koszar, to nie było LWP. Podobnie mało prawdopodobne są sceny bójek, szarpanin itd.
Poważne wątpliwości budzi w mojej opinii scena z sikaniem na plakat, ale jeszcze bardziej to, co ów sikający kapral mówi później o Polaczkach. Cała ta scena jest wyjątkowo niesmaczna, nie ma sensu i jest psychologicznie nieprawdopodobna – dlaczego ów kapral, po wykonaniu wyroku śmierci na swoich kolegach, akurat sika na państwowy plakat, zgoła nie rozumiem. Jeżeli by się buntował, to przeciw temu, kto mu taki rozkaż wydał, a nie przeciwko polityce państwa. Sensu w tym za grosz. Chyba że to zaplanowana prowokacja mająca podgrzać atmosferę wokół filmu. W istocie scena nie jest żadnym wyzwaniem dla widzów, nie prowokuje żadnych pytań, jest tylko emanacją bezsilności i braku konceptu reżysera na oddanie dramatyzmu tamtej sytuacji. Duży minus.[1]
Kolejny minus to żałosne błędy w dziedzinie umundurowania. Tutaj lista zarzutów jest długa i to zarówno po stronie polskich mundurów jak niemieckich. Nie będę nudził tutaj szczegółami, powiem tylko, że twórca kostiumów w tym filmie zasłużył sobie na malinę za najgorsze kostiumy w polskim filmie. [2] Do tego dochodzi mnóstwo drobnych nieprawdopodobieństw w szczegółach militarnych. Albo autor scenariusza i reżyser w jednej osobie nic na ten temat nie przeczytali, albo, co równie złe, przeczytali, ale nie zrozumieli.[3]
Z bólem historycznego serca jestem w stanie przejść na drobiazgami do porządku dziennego, chociaż przy deklarowanym budżecie na poziomie 14 mln zł takie wpadki nie powinny się zdarzać. W faktach o zasadniczym znaczeniu nie widzę istotniejszych przekłamań. Uwagę w tej kwestii mam tylko jedną. Osią filmu jest spór Sucharski – Dąbrowski, czyli spór kapitulować czy walczyć do końca. Racje mjra Sucharskiego są przedstawione pełniej i na ich tle kpt. Dąbrowski wychodzi na fanatyka łatwo szafującego życiem podległych żołnierzy. Tylko mjr Sucharski pochyla się zabitymi żołnierzami, jak troskliwy ojciec. To wyraźna manipulacja emocjami widzów. W rzeczywistości historia przyznała rację Dąbrowskiemu i mimo wysiłków Chochlewa Westerplatte pozostanie symbolem męstwa polskich żołnierzy. Reżyser nie zachował w tej sprawie obiektywizmu, a szkoda, bo film by na tym zyskał.
Być może zaważyły tu błędy w obsadzie. Michał Żebrowski w roli oficera czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą w wywiadzie mówił, że mundur polskiego oficera to jego marzenie i na taką rolę czekał. W filmie to widać. W rzeczywistości mjr Sucharski był dość pospolitym oficerem chłopskiego pochodzenia. Chęć kapitulacji i załamanie nerwowe na pewno nie dodawały mu splendoru. Zupełnie odwrotnie kpt. Dąbrowski – to syn generała, pochodzący ze szlacheckiej rodziny. Za młody aby walczyć w 1920 r. czekał, kiedy może się sprawdzić w warunkach wojennych. To on był oficerem z charyzmą i to jego powinien zagrać Żebrowski.[4] Chochlew, wbrew faktom widział to inaczej. Wyraźnie chciał, aby racje Sucharskiego były górą i dlatego obsadził w tej roli aktorów z osobowością (wcześniej te rolę powierzył Bogusławowi Lindzie). Nie rozumiem tylko, jaki miał w tym cel. Że Westerplatte miało skapitulować 2 września (jak chciał Sucharski), Gdynia i Oksywie po następnych kilku dniach, Hel po tygodniu, Warszawy nie bronić, całą Kampanię Wrześniową zakończyć tak ok. 10 września. Przy takiej wizji, to rzeczywiście lepiej zachować się jak Emil Hácha i bez walki oddać się pod niemiecki protektorat. Wtedy nie byłoby w ogóle żadnych ofiar.
Po prawdzie to nie rozumiem, po co Chochlew nakręcił ten film. Zamierzył się na legendę Westerplatte, kiedy wszystkie rzekomo odkrywcze fakty były już jasne i publicznie znane. W atmosferze sensacji wyważał otwarte drzwi. Jeżeli chciał poruszyć kontrowersję czy bić się z honorem do końca, czy oszczędzać żołnierską krew, to mógł wybrać znacznie lepsze epizody z historii np. epopeę gen. Kleeberga czy Powstanie Warszawskie.[5] Jedyne uzasadnienie, jakie racjonalnie widzę, to chęć wywołania medialnego skandalu. Ten zamiar udało mu się zrealizować, ale chwały to mu nie przyniesie, i słusznie. Dla mnie 3/10.
Tajemnica Westerplatte, reż. Paweł Chochlew, Polska, premiera luty 2013
[1] Do jakości tej sceny dostosował się Mirosław Baka grający owego kaprala. Wywiad z nim był żenujący. Być może oddaje atmosferę panującą przy realizacji tego filmu. Nie ma się co dziwić, że wyszło żałośnie, skoro aktor tylko tyle rozumie z historii, którą przedstawia.
[2] O kilku bolesnych faulach w umundurowaniu muszę wspomnieć: polscy marynarze noszą w filmie te same bluzy, co niemieccy, a poziom niechlujstwa kostiumowego był taki, że w jednej ze scen, na bluzie polskiego marynarza widać ślad po odprutej hitlerowskiej gapie; atakujący w którymś momencie hitlerowscy żołnierze pochodzili co prawda z elitarnej, szturmowej jednostki Kriegsmarine, ale inaczej niż filmie nosili mundury piechoty feldgrau tylko z naszywkami Kriegsmarine; jednostka SS miała na patkach nie runy SS tylko trupie główki, bo wchodziła w skład formującego się właśnie pułku SS Totenkopfstandarte; żołnierze polscy noszą często mundury drelichowe z 1 Armii WP z sukiennymi naramiennikami itd.
[3] Na przykład: w pierwszym szturmie niemieckim bierze udział zdecydowanie za mało żołnierzy. W rzeczywistości zabitych było więcej, niż widzimy wszystkich atakujących. Polskie działo zostało zniszczone dopiero po oddaniu kilkudziesięciu strzałów i wyeliminowaniu niemieckich karabinów maszynowych po drugiej stronie kanału – w filmie jest zniszczone po jednym wystrzale; gdzieś się zagubiły polskie moździerze; atak niemiecki wzdłuż plaży w kilku żołnierzy idących w pełnym wyprostowaniu jest zupełnie nieprawdopodobny. Film z 1967 roku był w tej materii dużo lepszy, mimo iż realizowany w czasie siermiężnego socjalizmu.
[4] Warto przypomnieć dalsze losy Dąbrowskiego. Po wyjściu z niewoli, zaciągnął się do ludowej Marynarki Wojennej, mimo iż „wróg ustroju” to zdecydował się wstąpić do PPR. Nic mu to nie pomogło, bo na fali czystek został z Marynarki wyrzucony. Przeniósł się do Krakowa, pracował jako portier, kasjer, chałupniczo szył pantofle (on, wybitny oficer). Ostatecznie został bez żadnej pracy. Interwencja gen. Kieniewicza, zresztą pochodzącego z Armii Czerwonej, spowodowała, że dostał posadę sprzedawcy gazet w kiosku na Plantach. I to był sukces. Biografia kpt. Franciszka Dąbrowskiego to materiał na dużo ciekawszy film, gdzie Westerplatte byłoby ważnym, ale tylko jednym z etapów jego życia. Dodajmy przy okazji, że wspomnieniach zachował się super lojalnie wobec swojego dowódcy mjra Sucharskiego – fakt załamania nerwowego przemilczał, a tylko pojedynczym zdaniem zasygnalizował, że był on zwolennikiem wcześniejszej kapitulacji (Franciszek Dąbrowski, Wspomnienia z obrony Westerplatte, Gdańsk 1957). Sucharski w rozmowie z Wańkowiczem, wszystkie niewygodne fakty przemilcza i nigdzie nie wspomina o kluczowej roli Dąbrowskiego (Melchior Wańkowicz, Westerplatte, Warszawa 1959).
[5] A może by tak w odniesieniu do tego tematu nakręcić polsko-niemiecką koprodukcję o obronie Festung Breslau? To dopiero byłby przyczynek do refleksji o walce do końca, bez liczenia się z ofiarami.
Wojna Iwana
Wydawało mi się, że o tej książce słyszałem niedawno, że właśnie niedawno się ukazała. A to był rok 2007. Jak ten czas leci. Ile książek w ten sposób zostało pominiętych, uleciało ze świadomości? Tej akurat się udało wjechać na biurko dzięki przytomnym zakupom w mojej bibliotece w Podkowie Leśnej.
Wojna Iwana poświęcona jest losom zwykłych żołnierzy rosyjskich ostatniej wojny. Można powiedzieć, że oglądamy tę wojnę oczyma szeregowca Armii Czerwonej, właśnie symbolicznego Iwana. Autorka opisuje codzienne życie, wyżywienie (a raczej jego brak), relacje z kobietami, z rodzinami, grabieże i gwałty na terenach zdobytych (ciekawe, że zaczęły się one w Rumunii), ale także motywacje patriotyczne, stosunek do ideologii komunistycznej, rolę oficerów politycznych. Praca oparta jest głównie o dokumenty archiwalne, w mniejszym stopniu o bezpośrednie relacje uczestników.
Do bezsprzecznych zalet książki należy niezależność myślowa autorki. Nie jest ona pierwszą naiwną, nie wierzy w mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, nie podąża za narzuconymi przez sowiecką propagandę schematami. Od siebie dodam, że nawet w gronie znamienitych historyków, jest to postawa rzadka. Tym większe uznanie. Do zobiektywizowania sądów niewątpliwie bardzo przyczyniło się bazowanie na archiwaliach i listach z epoki, a nie na wspomnieniach pisanych najczęściej pod konkretne zamówienia propagandowe mające na celu lansowanie określonej wizji ostatniej wojny.
Do pozytywów należy również poświęcenie uwagi tematom zwykle pomijanym w literaturze przedmiotu, jak np. relacjom żołnierzy frontowych z ich rodzinami czy trudnościom w akomodacji do cywilnego życia. To kolejny plus.
Od książki nie należy oczekiwać, zresztą zgodnie z jej założeniami, wiedzy czysto wojskowej. Tutaj autorka podąża jedynie za cudzymi opracowaniami. Na tym, życzliwie dla autorki, poprzestańmy. Jeden błąd, powszechnie zresztą występujący, trzeba jednak skorygować. W kalendarium wydarzeń, autorka pisze, że to Finlandia uderzyła na Związek Sowiecki już 22 czerwca 1941, podczas gdy w istocie to Związek Sowiecki zaatakował Finlandię, a i to dopiero 25 czerwca.[i]
Do minusów zaliczam długie, mało kompetentne, szczerze mówiąc – mętne, opisy sytuacji psychologicznej żołnierzy. Aby robić to dobrze, trzeba się na tym znać, a nie luźno dywagować.
Szkoda też, że autorka wnikliwie przedstawiając okrucieństwa Armii Czerwonej na terenach niemieckich, nie próbowała wyjaśnić zdumiewającego zjawiska, jakim były bardzo częste podpalenia całych miejscowości już po zakończeniu wojny. W ten sposób zniszczone zostały Mazury, nie podczas działań wojennych, jak mogłoby się wydawać.
Pozytywy jednak zdecydowanie przeważają nad negatywami, zatem końcowa ocena to 8/10 i zaliczenie do sił sensu za niezależność sądów.
Catharine Merridale, Wojna Iwana. Armia czerwona 1939-1945, Rebis Poznań 2007
[i] Porównaj wnikliwe studium na ten temat: M. Sołonin, 25 czerwca. Głupota czy agresja, Poznań 2011
Spojrzenie ze strony niemieckiej
Bardzo ożywczo jest popatrzeć z innej perspektywy na kluczowy moment naszej historii. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do naszego punktu widzenia na wydarzenia w 1939 roku, że nie dostrzegamy, iż jest on tylko jednym z możliwych. Wbrew postmodernistycznej modzie na relatywizm przyznaję, że jest on (ten polski punkt widzenia) dobrze uzasadniony i dość bliski prawdy, nawet jeżeli patrzymy na wrześniowe wydarzenia przez lekko różowe okulary (zaróżowione patriotyzmem, ale i tak w stopniu nieporównywalnym mniejszym niż u innych narodów, np. Brytyjczyków).
Böhler właśnie wnosi nowe spojrzenie. Koncentruje się na zbrodniach Wehrmachtu popełnionych w czasie kampanii wrześniowej: od terrorystycznych nalotów na polskie miasta, poprzez rozstrzeliwania ludności cywilnej a na mordowaniu jeńców skończywszy. Po pierwsze nie wybiela, nie przemilcza, nie broni pamięci swoich rodaków. A właściwie to wręcz przeciwnie, zadaje jej bolesne ciosy, jeżeli wziąć pod uwagę ciągle dobrą opinie Wehrmachtu (w przeciwieństwie do SS) w niemieckim społeczeństwie. I na tym poziomie to nic nowego, mamy na ten temat wiedzę szerszą i głębszą niż Niemcy. Natomiast Böhler dokłada do tego wyjaśnienie przyczyn takich zachowań, a także podejmuje tematy niewyjaśnione, próbując podsumować, co wiemy na pewno.
Generalnie Wehrmacht rozstrzeliwał ludność cywilną w odwecie za działalność partyzancką na zapleczu frontu, typu: strzały zza węgła do maszerujących oddziałów. Według ustaleń Böhlera strach niemiecki miał wielkie oczy i najprawdopodobniej częściej dochodziło do przypadkowej nocnej wymiany ognia miedzy nieostrzelanymi niemieckimi oddziałami, niż do prawdziwych ataków partyzanckich. To świeże spojrzenie nieobecne dotąd w polskim pisarstwie na ten temat. Podobnie jak wyjaśnienie, dlaczego tak się działo. Mianowicie Niemcy, według Böhlera, dobrze zapamiętali Powstania Śląskie i w ich pamięci Polacy pozostali jako niezłomni insurgenci, po których należy się spodziewać walki partyzanckiej na tyłach frontu.
Od siebie dodam, że w taki sam sposób Niemcy zachowywali się w roku 1914 w Belgii. Tam również miały miejsce masowe mordy na ludności cywilnej, jako odwet za rzekomą działalność partyzancką i najprawdopodobniej były tak samo nieuzasadnione jak Polsce. I nie da się tego lekko zrzucić na poduszczenie Hitlerowców. Inny ustrój, inny czas, inna wojna, a skłonność do pozaprawnego terroru taka sama. Jak ją tłumaczyć? Charakter narodowy? Specyficzny duch armii niemieckiej? Czytelnicy sami mogą ocenić. Ciekawe, co wyważony Böhler powiedziałby na to?
Do najciekawszych partii książki należy również podsumowanie wydarzeń krwawej niedzieli w Bydgoszczy. Wtedy to, 3 września, wycofujące się oddziały polskiej Armii Pomorze, ostrzelane (lub rzekomo ostrzelane) przez niemiecką V kolumnę doprowadziły do egzekucji kilkuset bydgoskich Niemców, cywili. Po spokojnym przyjrzeniu się sprawie, okazuje się, że nie możemy wiarygodnie stwierdzić, czy rzeczywiście padły jakiekolwiek strzały w stronę polskich oddziałów rozpoczynające masakrę. Równie prawdopodobne, że polskich odwet był tak samo nieuzasadniony, jak podobne (choć dużo częstsze) działania niemieckie.
Podsumowując: ożywcza intelektualnie lektura. Böhler w odniesieniu do trudnych spraw zachowuje chłodny obiektywizm, tak trudny przy podejmowaniu tematów wzbudzających emocje. Książka jest napisana prostym językiem, w znacznym stopniu wykorzystuje materiały przygotowane dla niemieckiego radia – 8/10.
Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, Znak Kraków 2011.
János Esterházy, ułaskawiony na śmierć
Kim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.
Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.
Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.
Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.
Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.
Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010
Janusz Radziwiłł z Nieborowa
Bardzo lubię Nieborów. Do tego stopnia cieszą mnie kilkudniowe pobyty w tamtejszych pokojach gościnnych, że pałac wraz ogrodem tajnie adoptowałem, a Radziwiłłów polubiłem. Zatem biografię Janusza Radziwiłła, ostatniego ordynata nieborowskiego przeczytać musiałem.
Książka owa solidną jest (używając języka naszego protagonisty z lat trzydziestych). Wzorowa pod względem faktografii i wykorzystanej dokumentacji. Brak jej niestety polotu, zdolności do syntezy, celnego podsumowania. Poza tym działalność polityczna Janusz Radziwiłła nie należała do szczególnie porywających. W zamian za to był bardzo dobrym gospodarzem swoich dóbr, a był ordynatem nieborowskim, ołyckim i właścicielem ogromnych lasów pod Cumaniem. O tym prawie nic w książce nie ma, podobnie jak o jego stosunkach rodzinnych i towarzyskich z cała bodaj polską arystokracją. Dłuższy passus został poświęcony tylko Michałowi Radziwiłłowi, ordynatowi przygodzickiemu, a bratu Janusza. Ów był znanym skandalistą, bawidamkiem, utracjuszem i postacią podławą. Ani słowa natomiast nie ma o Karolu Mikołaju Radziwille, ordynacie dawidgródeckim, znanym głównie z organizacji ogromnych polowań czy Krzysztofie Radziwille ziemianinie, poecie, po wojnie (w PRL !) dyrektorze Protokołu dyplomatycznego MSZ.
Wracając do kariery politycznej Janusza Radziwiłła – był on odpowiedzialny za zorganizowanie pierwocin polskiej dyplomacji w czasie rządów Rady Regencyjnej jako nieformalny minister spraw zagranicznych (formalnie Rada nie mogła prowadzić niezależnej polityki zagranicznej). W kolejnych epokach był związany z ruchem zachowawczym (konserwatywnym) i te zaangażowania są bardzo szczegółowo w książce omówione nieproporcjonalnie do znaczenia tego ruchu. Zabrakło tu natomiast pogłębionej oceny: czy ten ruch był w ogóle potrzebny, czy udało mu się zrealizować jego postulaty ideowe, czy Radziwiłł był jego skutecznym prezesem itp.
Stronnictwo konserwatywne udzieliło po 1926 poparcia Piłsudskiemu, a Janusz Radziwiłł startował w kolejnych wyborach z list BBWR. Do głównych postulatów konserwatystów w tym okresie zaliczało się ograniczenie zakresu reformy rolnej i tej właśnie sprawy dotyczy pyszna anegdotka. Mianowicie podczas rozmowy przy śniadaniu w pałacu przy Bielańskiej (dzisiaj Muzeum Niepodległości), premier Skrzyński tłumaczył się z poparcia, jakiego udzielił wprowadzeniu w życie wspomnianej reformy rolnej, na koniec argumentując, że takie jest jego przekonanie. A! Jeśli takie jest twoje przekonanie – miał powiedzieć Radziwiłł – to jesteś w porządku. (s. 146).
W czasie drugiej wojny Janusz Radziwiłł zaangażowany był w działalność Rady Głównej Opiekuńczej, miał nawet zostać jej prezesem, ale ostatecznie nie zgodził się na to Hans Frank, najprawdopodobniej z powodu interwencji Radziwiłła u Hermana Goeringa przeciwko szczególnie dotkliwym przejawom polityki okupacyjnej udało mu się nawet spotkać z nim w Berlinie, ciekawa rozmowa). Tutaj warto dodać, że jego wstawiennictwo przyczyniło się do wypuszczenia części profesorów UJ z obozu koncentracyjnego. Takie jego działania były możliwe, gdyż pochodził z linii Radziwiłłów skoligaconej z Hohenzolernami i mającej liczne związki historyczne z kulturą niemiecką.[i]
Po wojnie aresztowany przez Sowietów, ale już 1947 roku wypuszczony powrócił do Warszawy, gdzie mieszkał w małym mieszkanku aż do śmierci w 1967 roku. Ani razu nie pojawił się w skonfiskowanym Nieborowie. Pozostał wierny dobrym obyczajom, nie tylko nie dał się skusić na żadną współpracę z reżimem, ale pozostał symbolem niezgody na całe komunistyczne dziadostwo. Przy całej pryncypialności zachował zdrowy rozsądek i zapewne dlatego był nieformalnym doradcą kard. Wyszyńskiego. Dla wielu ludzi pozostał autorytetem. Żadne „ukąszenie heglowskie” go nie dotknęło. Wydaje się, że ten okres, kiedy był już kompletnie zmarginalizowany, pozbawiony możliwości działania, a jednak pozostał autorytetem, pokazał jego prawdziwy format.
Książkę mimo wszystko polecam, tylko lepiej nie mieć od niej za dużych oczekiwań. Przyzwoita faktografia, 7/10.
Jarosław Durka, Janusz Radziwiłł 1880-1967. Biografia polityczna, Rytm 2011.
[i] Tzw. linia pruska Radziwiłłów bierze swój początek od Antoniego Henryka ożenionego w 1796 roku z Fryderyką Luizą bratanicą ówcześnie panującego Fryderyka Wilhelma II. Mieli oni dwóch synów Bogusława i Wilhelma (obaj oficerowie armii pruskiej), co ciekawe obaj ożenili się z siostrami Clary et Aldringen, były to szczęśliwe małżeństwa: Bogusław i Leontyna mieli ośmioro dzieci, a Wilhelm i Matylda dziewięcioro. O rodzaju związków tej linii Radziwiłłów z Prusami (i z polskością jednocześnie) niech świadczy kariera synów Bogusława: jeden (Antoni Wilhelm) był adiutantem trzech kolejnych królów pruskich, a jego syn Stanisław był adiutantem Piłsudskiego (zginął podczas wojny 1920 r.), natomiast drugi (Ferdynand) był przewodniczącym polskiego koła w pruskim parlamencie aż do wybuchu wojny w 1914 r. Jego to synem był właśnie Janusz. Matką Janusza była Pelagia z Sapiehów, która była wstrząśnięta, kiedy po ślubie pojawiła się w rodzinnym domu męża, gdzie jego rodzeństwo mówiło ze sobą wyłącznie po niemiecku (z racji na pochodzenie matek).
Dla przyjaciół z Ostrowa Wlkp. nadmieniam, że Ferdynand przez 44 lata reprezentował w pruskim parlamencie ten okręg wyborczy, a jego brat Edmund był w latach 1881-1886 administratorem parafii w tym mieście, blisko związanym z uwięzionym tam kard. Ledóchowskim.
Komandos, Richard Marcinko
Właśnie przeżywamy zalew literatury związanej z amerykańskimi oddziałami komandosów, w tym zwłaszcza Navy Seals, których popularność osiągnęła szczyty po udanej akcji likwidacyjnej Bin Ladena. W Stanach szaleństwo doszło do takich rozmiarów, że pojawiła się nawet seria romansów, z żołnierzami Navy Seals w roli adresatów tęsknych westchnień.
Z tego zainteresowania wyrosła książka Komandos. Jest ona jednak zupełnie szczególna. Po pierwsze, z racji na charakter wspomnieniowy w małym stopniu podpada pod klasyczną literaturę akcji, po drugie komandor Richard Marcinko jest postacią nieporównywalną z kimkolwiek innym. W wojsku zaczynał karierę jako klasyczny zabijaka w Wietnamie, ale później wylądował jako sztabowiec, a jeszcze później został twórcą i pierwszym dowódcą legendarnej jednostki Navy Seals Team Six, najlepszej spośród Sealsów i jednocześnie najlepiej zakonspirowanej jednostki dywersyjnej w USA (do czasu oczywiście, dziś o konspiracji nie ma co nawet mówić). Nic dziwnego, że to właśnie im powierzono newralgiczne zadanie eliminacji Bin Ladena.
Marcinko jest w swoich wspomnieniach do bólu szczery. Jasno deklaruje, że w Wietnamie jego celem było zabicie jak największej ilości partyzantów Vietkongu. Nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do tego, że celem szkolenia specjalnych jednostek wojskowych jest osiągnięcie jak największej biegłości w likwidacji przeciwników przy jednoczesnej minimalizacji strat własnych. Marcinko nie tworzy fałszywej wizji, że wojsko, a zwłaszcza jednostki specjalne służą do utrzymywania pokoju, albo przeciwdziałaniu klęskom żywiołowym. Ich celem jest walka, a celem walki jest eliminowanie przeciwników. Kto twierdzi inaczej, ten sieje zamęt w głowach polityków i wojskowych. Zresztą, jeżeli miałoby być inaczej, to po co łożyć gigantyczne środki na armię – przekażmy je do straży pożarnej i nie udawajmy, że chodzi o obronę i bezpieczeństwo. Od siebie dodam, że te dziwaczno-pacyfistyczne koncepcje doprowadziły do tragedii w Srebrenicy i wymordowania kilku tysięcy [!] ludzi pod bokiem oddziałów ONZ, które robiły wszystko, aby tylko nie walczyć.
Do najciekawszych wątków zaliczam także te, które mówią o szkoleniach i organizacji Sealsów. Zajrzeć za fasadę tych jednostek i zobaczyć, według jakich reguł prowadzona jest najpierw rekrutacja, a później trening żołnierzy, to niemała frajda. Zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z jednostką nietypową. W rejon szkoleń dostawali się pojedynczo i po cywilnemu, tak jak są szkoleni do przenikania na terytorium wroga. Ze względu na tajność nie występowali jako jednostka. Długowłosi faceci, w cywilnych ciuchach, ze sprzętem, który docierał na miejsce akcji inną drogą niż ludzie. Oryginalne i niespodziewane.
Oczywiście tego typu oddział musiał budzić konflikty z wojskowymi biurokratami. Umundurowanie nie te, nie ogoleni, długowłosi, wszystko tajne, dokumenty rozliczeniowe z zakupów w ogóle nie trzymały się kupy, bo nie można było wymienić w nich nazwy jednostki itd. Odwieczny konflikt efektywności i swojego rodzaju charyzmy ze sztywnymi strukturami charakterystycznymi dla wojska. Daje do myślenia nie tylko na tematy czysto wojskowe.
Równie zajmujący jest wątek ostatniego przydziału służbowego komandora Marcinki. Mianowicie stworzył oddział, który testował przygotowanie amerykańskich jednostek marynarki na atak terrorystyczny. Zaczynało się od tego, że najpierw powiadamiano dowództwo danego garnizonu, że w określonym dniu zostanie podjęta testowa próba penetracji z zewnątrz ich jednostki wraz z pozorowanym atakiem terrorystycznym. Mimo takiego uprzedzenia ludzie Marcinki robili rzeczy zdumiewające: porywali admirałów, włamywali się do baz okrętów atomowych, a na dodatek bezkarnie znikali po wykonaniu akcji. Pobudza do refleksji czytelników, otwarty natomiast pozostaje problem, czy było podobnie inspirujące dla wyższych dowódców amerykańskiej marynarki. Niestety, wygląda na to, że głównym działaniem zapobiegawczym było… pozbycie się Marcinki. Jedynym plusem tego jest fakt, że dzięki temu otrzymaliśmy doskonałą książkę. Bez wahania oceniam na 10/10 w kategorii literatury faktu i sensacji naraz.
Na koniec o pochodzeniu komandora Marcinki: brzmienie nazwiska mogłoby wskazywać polskie korzenie, ale w istocie są one czeskie.
Richard Marcinko, Komandos, Znak, Kraków 2012.
Londyńczycy, Czerwony książe i Szpiedzy Watykanu
Książka dla osób, które z problematyką polskiego rządu emigracyjnego czy stosunków polsko-angielskich podczas ostatniej wojny dotąd się nie stykały. Historycy raczej nie powinni sięgać po tę pozycje. Ciekawa, dobrze napisana popularyzacja, łatwa w czytaniu, niekiedy dowcipna, niekiedy refleksyjna. I na tym poprzestańmy – 6/10.
Wart polecenia jest tylko reportaż Zastąpiona o losach żony gen. Andersa, która po przedarciu się do Włoch zastała u boku męża dużo młodszą zastępczynię, wkrótce nową żonę, i skazana została na niebyt, milczenie, zapomnienie. Tylko czy nawet ten reportaż wnosi wiele nowego w stosunku do książki Nurowskiej o Andersie?
Ewa Winnicka, Londyńczycy, Czarne 2011 (seria reportażowa).
To zdecydowanie najlepsza z przedstawianych tu książek. Snyder łączy wysoką kompetencję historyka z umiejętnością zajmującego pisania.
Karol Stefan Habsburg, książę z linii bocznej, bez szans na koronę cesarską, zauważył, że eksplozja nastrojów nacjonalistycznych w Europie Środkowej musi doprowadzić do stworzenia nowych państw narodowych (myśl celna, nawet prekursorska), a te będą potrzebowały koronowanych głów, które staną na ich czele (zupełna pomyłka). Za najbardziej prawdopodobne uznał przywrócenie do życia państwa polskiego i przewidział na jego króla swojego syna Albrechta. Za tym poszły lekcje polskiego, częstsze przebywanie w dobrach żywieckich, wydanie jego sióstr za Radziwiłła i Czartoryskiego, co miało ułatwić mobilizację poparcia dla tej ewentualnej kandydatury.
Najmłodszym bratem Albrechta był Wilhelm, który uświadomił sobie, że na tron cesarski nie ma najmniejszych szans, podobnie jak na hipotetyczny polski, znalazł sobie zatem naród – Ukraińców, którzy nawet kandydata na króla nie mieli. Dzieje Wilhelma Habsburga, zwanego Czerwonym księciem i historia owej koncepcji ukraińsko-habsburskiej są treścią książki Timothy Snydera. Oprócz biografii Wilhelma książka zawiera mnóstwo przyczynków do losów propolskich Habsburgów, dziejów browaru w Żywcu, hiszpańskich koligacji, francuskich awantur, niemieckiego aresztowania i sowieckiego zamordowania.
Czerwony książę to panorama świata, który bezpowrotnie przeminął, ale ciągle fascynuje, pobudza ciekawość. Za kompetencje, apetyczny język, erudycję – 8/10, mimo iż tematyka książki jest raczej egzotyczna i mało ważąca, bo w gruncie rzeczy to dzieje bon vivanta, człowieka naiwnego, zagubionego, nie rozumiejącego świata, który go otaczał.
Timothy Snyder, Czerwony książę, Świat Książki 2010.
Autor przedstawia 21 postaci związanych z poufnymi lub tajnymi przedsięwzięciami dyplomacji watykańskiej, niektóre są dość dobrze znane (taka to tajność), o innych usłyszałem po raz pierwszy.
Irytujące jest szukanie sensacji, tworzenie atmosfery przesyconej tajemniczością, operacjami szpiegowskimi i strukturami wywiadowczymi. Jako główny szpieg Jana Pawła II przedstawiony jest abp Luigi Poggi, który był oficjalnym delegatem Stolicy Apostolskiej do spraw kontaktów z krajami socjalistycznymi. O jego wizytach w Polsce donosiły gazety, a efekty jego działań były szeroko komentowane, jak np. wizyta Gorbaczowa w Watykanie (dlaczego o niej Frattini nie pisze?). I co w tym szpiegowskiego lub tajemniczego. Większość rozmów dyplomatycznych jest niejawnych. To podszyte komercją szukanie sensacji dookoła Watykanu robi się coraz bardziej niesmaczne i coraz głupsze.
Jeden z rozdziałów jest nie tylko głupi, ale i nieprzyzwoity. Rzecz dotyczy bp. d’Herbigny, szefa Collegium Russicum i twórcy podziemnej hierarchii w Rosji Sowieckiej. Jej celem było zapewnienie choćby minimalnej opieki duszpasterskiej katolikom poddanym prześladowaniom przez NKWD, w sytuacji kiedy znakomita większość duchowieństwa była uwięziona lub zgładzona. Wszyscy nielegalnie wyświęceni i prowadzący działalność duszpasterską ryzykowali życiem. Przedstawienie ich, ze względów komercyjnych, jako członków siatki wywiadowczej jest po prostu haniebne. Nawet Sowieci po ich aresztowaniu stawiali najczęściej zarzutu „propagandy religijnej” i „działalności antypaństwowej”. Przebić NKWD w absurdalności kwalifikacji ich działalności to jest swojego rodzaju rekord podłości.
Kiksy w tłumaczeniu nie ułatwiają lektury i tak np. główny konsultant Reagana w sprawach polskich, John Krol to w rzeczywistości Jan Król, abp Filadelfii.
Dla porównania polecam książkę wybitnego specjalisty od spraw wschodnich, Hansajakoba Stehle, Tajna dyplomacja Watykanu. Kolosalna różnica wiedzy, języka, kultury.
Ocena 3/10, nie polecam.
Eric Frattini, Szpiedzy papieża, Świat Książki 2010.
Agonia Prus Wschodnich Adamczewskiego
Na książkę składa się kilkadziesiąt opowieści o losach różnych miejscowości, zabytków czy osób w 1945 roku, kiedy Armia Czerwona zdobywała Prusy Wschodnie, siejąc wszędzie zniszczenie, grabiąc, gwałcąc, mordując. Część rozdziałów jest mało odkrywcza i powtarza to, co już w wiedzy powszechnej istnieje, np. tragiczny exodus ludności cywilnej organizowany w ostatniej chwili, w warunkach ostrej zimy i pod ostrzałem lotniczym – tak na marginesie: Rosjanie wzięli wtedy odwet za to, co Luftwaffe robiła z polskimi uchodźcami 1939 roku. Do tego dochodzi kilka ciekawostek dotyczących szturmu na Olsztyn i Królewiec, czy szalonego rajdu kompanii pancernej (9 czołgów) lejtnanta Diaczenki, który niespodziewanie przejechał przez centrum Elbląga, zanim w ogóle front pojawił się w pobliżu miasta, po czym dalej ile mocy w silnikach pognał aż do Zalewu Wiślanego, gdzie musiał czołgi okopać i ładnych parę dni poczekać na dotarcie głównych sił.
Naprawdę ciekawe jest historia wsi Nemmersdorf, którą to miejscowość Rosjanie przejściowo zajęli już 1944. Przeszła do historii, jako przykład bestialstwa rosyjskiego. Cóż się okazało? Rosjanie rzeczywiście wymordowali większość ludności, natomiast ślady okrucieństwa (gwałty, ukrzyżowania) zainscenizowano na polecenie Goebbelsa, który chciał wywołać mobilizacje społeczeństwa przez przerażenie. Skutek był taki, że Niemców, a zwłaszcza Niemki, ogarnęła taka psychoza, że bardzo często popełniali samobójstwo, aby nie dostać się w ręce Rosjan. Zresztą trzeba przyznać, że Goebbels nie pomylił się w przewidywaniach, co czeka ludność pod rządami Armii Czerwonej.
Druga zaskakująca ciekawostka to skala i przyczyna zniszczeń miast mazurskich i warmińskich jeszcze dzisiaj rzucająca się w oczy wszystkim, którzy je zwiedzają. Wydawało mi się, że ruinę tych miast spowodowały działania wojenne celowo prowadzone w maksymalnie niszczycielski sposób (ciężka artyleria, katiusze). Nic bardziej błędnego. Adamczewski ustalił, że największe spustoszenia, spowodowały pożary celowo podsycane przez Rosjan w kilka tygodniu po zdobyciu danej miejscowości. Jaki był w tym cel poza bezmyślnym niszczeniem? Trudno powiedzieć, wiadomo tylko, że w końcu reagowały dowództwa frontów, ponieważ istniała groźba, że zabraknie budynków dla zaplecza armii.
Cieszę się także, że Adamczewski przypomniał postać Ericha Kocha, który był gauleiterem Prus Wschodnich, a od 1941 roku wielkorządcą okupowanej Ukrainy. Prowadził tam tak brutalną politykę, że protestował Wehrmacht, a pod koniec wojny i SS, ale jako ulubieniec Hitlera i tak robił co chciał. Krótko mówiąc tępak i okrutnik (szkoda, że Adamczewski o tym nie pisze). Po wojnie ujęty przez aliantów i wydany w 1950 roku Polsce. I tu zaczęła się komedia. Najpierw czekał na proces 8 lat, potem dostał co prawda karę śmierci, ale wykonanie wyroku zawieszono ze względu na stan zdrowia. Ostatecznie wyroku nigdy nie wykonano, a zdrowie tak mu się polepszyło, że dożył 90 lat w więzieniu w Barczewie (zmarł dopiero w 1986). Propaganda komunistyczna z jednej strony ujadała, że Niemcy mało intensywnie ścigają zbrodniarzy nazistowskich, a sądy są dla nich nadzwyczaj wyrozumiałe (co było zresztą prawdą), jednocześnie władze PRL chroniły życie jednemu z bardziej posępnych zbirów nazistowskich.
Dla turystów powinien być ciekawy rozdział o Wilczym Szańcu i innych tego typu siedzibach na terenie Mazur, a trzeba wiedzieć, że podobny kompleks bunkrów miało dowództwo Wehrmachtu po przeciwnej niż Wilczy Szaniec stronie jeziora Mamry (kryptonim Anna, co ciekawe, nie zniszczone) oraz Heinrich Himmler niedaleko wsi Pozezdrza koło Giżycka (kryptonim Hochwald, czyli Wysoki Las), ale te bunkry zostały przez Niemców wysadzone, tak jak siedziba Hitlera.
Ogólnie biorąc książka przydatna dla osób odwiedzających Mazury, które chcą zwiedzać bardziej świadomie. W kategorii książek popularnych 8/10, ocenę obniża maniakalne wracania do poszukiwań bursztynowej komnaty w każdym, nawet najbardziej zdumiewającym kontekście.
Leszek Adamczewski, Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich, Replika Zakrzewo 2011.