Południca Julii Franck
Początkowo chciałem potraktować tę książkę, jako część trylogii szczecińskiej wraz dwoma tomami Ingi Iwasiów, ale okazało się, że Szczecin odgrywa u Julii Franck zupełnie marginalną rolę i akcja równie dobrze mogłaby się dziać w Królewcu lub Hamburgu. Poza tym są to książki zupełnie odmienne, zarówno formalnie jak i fabularnie, ale przede wszystkim Franck nie ma ambicji przedstawienia żadnej panoramy, żadnej syntezy. To zupełnie inna półka literacka.
Waham się, jak ostatecznie podsumować Południcę. Na pewno jest to książka wzorowa pod względem warsztatu. Julia Franck dobrze czuje język, jej opisy są być może wyczerpujące, ale nie nużące. Czyta się to po prostu dobrze, z zainteresowaniem i jest to największa zaleta tej książki. Podobnie konstrukcja jest bez zastrzeżeń. Ale coś jednak przeszkadza.
Akcja powieści zaczyna się Budziszynie. Helena pojawia się na świecie w rodzinie drobnego, cenionego w swoim środowisku przedsiębiorcy. Jej matka powoli pogrąża się w chorobie psychicznej, ale to w niczym nie osłabia miłości, jaką darzy ją jej mąż, ojciec Heleny. W tle tego związku czujemy jakiś mezalians. Pierwsza wojna destruuje i tak nie najlepsze życie tej rodziny. Ojciec wraca z frontu jako kaleka, córkom nie udaje się samodzielnie poprowadzić rodzinnego biznesu, choroba matki się pogłębia. Obserwacje psychologiczne są najciekawsze w tej właśnie części książki. Zastanawia, a może i budzi zazdrość, wierność młodzieńczej miłości ojca rodziny do swojej żony, nawet wtedy, gdy jej psychika jest już wykoślawiona i kontakt z nią jest bardzo ograniczony. Najbardziej poszkodowane są w tym układzie córki znajdujące się na emocjonalnym marginesie. Helena zaczyna pracować jako pielęgniarka, odnajduje się w tym zawodzie, ale okazuje się, że nie ma przed nią perspektywy rozwoju, bo nie będzie mogła studiować medycyny, o czym marzy. Siostry postanawiają skorzystać z zaproszenia ciotki i wyjechać do Berlina. Zła sytuacja w domu rodzinnym, zwiększa ich samodzielność i zmusza do wzięcia swojego losu we własne ręce.
W Berlinie dziewczęta trafiają do środowiska bohemy, a raczej z pretensjami do bohemy i to raczej towarzyskiej niż artystycznej. I tu już mamy standardową kliszę: jak środowisko cyganerii, to narkotyki i balowanie do białego rana i poranny kac, jak mieszkające wspólnie kobiety, to miłość lesbijka. Los jednak uśmiecha się do Heleny, zakochuje się miłością pierwszą, szaloną i odwzajemnioną. Jej ukochany jednak ginie w wypadku, a jej życie traci barwy i zamienia się w wegetację. Po pewnym czasie pojawia się jednak absztyfikant. Zakochany, zdeterminowany, proponujący małżeństwo.
W międzyczasie zmienia się też świat zewnętrzny, psychicznie chorych się izoluje, a posiadanie ich w rodzinie może świadczyć o genetycznym obciążeniu. Trzeba też wszędzie, zwłaszcza przy ślubie, legitymować się aryjskim pochodzeniem, a Helena ma z tym problem. Rozjaśnia się, jaki mezalians popełnił jej ojciec. Narzeczony Heleny jest jednak tak zdeterminowany, że załatwia jej lewe papiery i Helena zamienia się w Alicję. Po ślubie mąż daje się poznać jako nazista, a równolegle z ujawnianiem się jego poglądów politycznych, okazuje się, że jest tępakiem, buhajem, opojem i na dodatek rasistą. No, tu już autorka przesadziła znacznie, bo antysemitą nie staje się w nocy z czwartku na piątek, jeżeli miał takie skłonności, to po co żenił się z Żydówką i jeszcze na dodatek fałszował jej papiery biorąć na siebie współodpowiedzialność za ukrywanie Żydów? Tutaj stereotypizacja pokazała się w całej rozciągłości, zresztą w sposób charakterystyczny dla literatury niemieckiej, która najchętniej pokazuje hitlerowców w takich właśnie barwach (tępi, brutalni) i na dodatek w opozycji do całej reszty (większości) społeczeństwa – przypomniał mi się tutaj Kirst, inny rodzaj literatury, ale na pewno charakterystycznej dla Niemców. Nie chcę wdawać się w dywagacje socjologiczno-historyczne, powiem tylko, że jest to obraz nieprawdziwy i na przykład filmowcy (co prawda spoza Niemiec) widzieli ten problem w sposób dużo bardziej finezyjny, żeby przywołać tu chociaż Zmierzch bogów Viscontiego, Kabaret Boba Fosse’a czy Jajo węża Bergmana.
Z finalnym podsumowaniem mam spory problem, bo z jednej strony książka w sposób przejmujący pokazuje losy dziewczyny systematycznie gruchotane przez historię, pokazuje sporo ciekawych sytuacji, z drugiej jednak ulega stereotypom na poziomie takim, jak zestandaryzowane wypracowanie maturalne dziewiętnastolatki. Czy dowiedziałem się z tej książki czegoś nowego o postawach Niemców, o niuansach ich historii, a może chociaż przeżyłem jakieś oczarowanie egzystencjalne? Czy pojawiły się jakieś nowe pytania? Chyba jednak nie. Ale mimo to czytałem z przyjemnością. Po wahaniach 7/10.
Julia Franck, Południca, W.A.B. 2010
Bambino i Ku słońcu Ingi Iwasiów
Inga Iwasiów, Bambino, Świat Książki, 2008; Ku słońcu, Świat Książki, 2010
Są ludzie, których lubimy, są ludzie, których cenimy. Najczęściej te uczucia chodzą ze sobą w parze, ale bywa też inaczej. Kogoś lubimy, ale nie cenimy lub na odwrót, cenimy, ale nie lubimy. Wśród moich znajomych łatwo mogę wskazać pojedyncze osoby, które bardzo szanuję, ale nie specjalnie lubię i takie, które bardzo lubię, choć wiem, że wielkich zalet nie mają. Z panią Ingą Iwasiów jest podobnie, a dokładniej z jej książkami. Bardzo je szanuję, ale nie specjalnie lubię.
Krytycy literaccy narzekają, że nasza literatura współczesna nie daje syntezy ostatnich doświadczeń polskiego społeczeństwa, nie rysuje szerokiej perspektywy, nie ma cech epopei, brak jej chęci do bardziej całościowego podsumowania wydarzeń lat ostatnich. Zamiast tego twórcy szukają ujęć psychologicznych, koncentrują się na losach jednostek, czasem dobrze prześwietlonych i zarazem fascynujących, ale szerokości spojrzenia – brak. Na tym tle Inga Iwasiów wyrasta na wielką damę literatury polskiej. Postacie w jej książkach są psychologicznie pogłębione, przemyślane i oryginalne, ale jednocześnie w pewnym sensie typowe. Czytamy o nich, przejmujemy się ich losami, ale widzimy w nich odbicie całego społeczeństwa, zwłaszcza tej części z Ziem Odzyskanych, gdzie powstał specyficzny mikrokosmos składający się z ludzi z różnych stron, różnych kultur i narodowości. Czy uda im się stworzyć normalne więzi międzyludzkie, zasiedzieć swoje miejsce, odnaleźć swoje własne „ja”, poczuć, że są na właściwym miejscu i to jest ich prawdziwe, docelowe życie? Fenomenalny jest w tym kontekście związek Urszuli i Stefana. Niby wszystko jest w porządku, ale kiedy się okazuje, że ona jest Polką niemieckiego pochodzenia, a on Polakiem, ale o żydowskich korzeniach, to „Historia się o nich upomni” i pomimo, że tak po ludzku nie ma żadnego powodu, aby dopasowani do siebie ludzie musieli się rozstać, to jednak ich związek się rozpada, a żadne z nich własnego szczęścia zbudować już nie potrafi. Walec rozjechał ich życie. Już ten jeden przykład pokazuje, jaką przestrzeń tworzy Iwasiów, jak dużo mówi nam o uwikłaniu w historię, o niemożności oderwania się od korzeni, nawet gdy tak bardzo chciałoby się od nich oderwać. A takich portretów jest w Bambino więcej…
Drugą cechą, która wzbudza mój szacunek do obu książek Iwasiów jest jej osobność, niezależność od mód. Nie ma tu tych wszystkich wątków, które przelewają się przez literaturę ostatnich lat, tej namolnej poprawności, że jak kobieta – to maltretowana, jak rodzina – to opresyjna, jak homoseksualiści – to łagodni i prześladowani, a najlepiej to wszystko zmieścić w jednej powieści jako danie obowiązkowe i nic to, że czytamy to po raz tysiąc pięćset sześćdziesiąty drugi. W jej powieściach każda osoba ma swoje własne, niepowtarzalne życie, własne troski i porażki, własne niemożności. W jakimś sensie są to ludzie całkiem normalni, ale w jakimś kompletnie specyficzni, inni od innych. Kobiety kochają swoje dzieci, choć nie zawsze umieją, dzieci są dopieszczone, ale często niezrozumiane, mężczyźni to nie tylko brutalni buhaje, choć rzeczywiście mają kłopoty z empatią wobec swoich partnerek. Życie im wszystkim układa się źle, ale nie według powszechnie obowiązującej jedynie słusznej kliszy. To wystarcza, abym zaliczył Ingę Iwasiów do grupy pisarzy najwybitniejszych. Istotą literatury jest jej niezależność, zamiast przyłączania się do tabunu biegnącego w tym samym kierunku.
W Ku słońcu już tak dobrze nie jest. Jeden wątek łączący się z poprawnością polityczną brzmi fałszywie. Pojawia się w tej książce kilka osób zaangażowanych w badanie historii najnowszej łącznie z występującym w niej aspektem agenturalnym. Nieustannie czytamy przy tej okazji o manii prześladowczej, ferowaniu wyroków, a nawet o tym, że młodzi naukowcy, którzy sami nie dostali się w tryby systemu nie mają prawa do samodzielnych ocen. To już jest absurd ewidentny z poziomu telewizyjnych połajanek polityków. O powstaniu warszawskim mogą się wypowiadać tylko uczestnicy, o łagrach tylko mogą pisać tylko więźniowie, a o współpracy z SB tylko prześladowani, to wydaje się sugerować Iwasiów. To są poglądy niegodne intelektualistki i samodzielnej badaczki, zwłaszcza że wyraźnie w tym przypadku pachnie przyłączeniem się do stada hulającego w masmediach, tyle że ci harcownicy najczęściej mają w tym interes polityczny lub biznesowy. Ale traktuję tę jedną wpadkę jako wyjątek od reguły niezależności w sądach, rozważania racji, a nie szermowania osądami.
Jak jest tak dobrze, a nawet genialnie, to dlaczego napisałem, że nie bardzo te książki lubię, skoro powinienem? Pani Iwasiów jest pisarką wybitną i wymyśliła sobie, że jako taka musi mieć swój specyficzny styl i oczywiście jej się to udało. Pisze krótkim zdaniami, nie zawsze układającymi się w logiczny ciąg, raczej to odbiorca musi te punktowe, pojedyncze sygnały scalić i zbudować z nich samemu narrację. Nietrudno zrozumieć, że łatwo się tego nie czyta. Na dodatek obie książki bardzo powoli nabierają rozpędu i dopiero w okolicach 150. strony robi się ciekawie i losy bohaterów zaczynają nas przejmować, ale do tego czasu pozostaje trwać w nadziei i czekać aż coś się zacznie w końcu dziać. Kto wykaże się cierpliwością i przebrnie przez wstępy i zawiązanie akcji, ten dostanie nagrodę. Powstaje tylko pytanie, czemu ma służyć ten tor przeszkód.
Ja osobiście proszę Panią Ingę Iwasiów, aby następne książki były tworzone z myślą o komforcie czytelników, a nie tylko o teoriach literackich. To, co autorka ma do powiedzenia, jest na tyle ciekawe i inspirujące, że warto, aby było opakowane w znacznie lepszą formę. Na pewno pomoże to tym książkom i poszerzy krąg ich odbiorców.
Ocena nie może być jednoznaczna. Za wizję świata, za diagnozę społeczną, za empatię wobec swoich bohaterów 10/10, za formułę i kształt literacki 7/10, co daje w sumie 9/10.
Na koniec jednak się przyznam, że książki i autorkę mimo wszystko polubiłem.
Raspail. Pierścień rybaka i Sire
Raspail jest fenomenem na scenie literackiej. Płynie pod prąd wszelkich poprawności politycznych i religijnych. Zawołany monarchista, konserwatysta, zwolennik tradycjo- nalistycznego skrzydła w Kościele, myślę, że bp Lefebvre był mu bliski.
W polskich warunkach to nie jest najlepsza rekomendacja dla twórcy, ale to właśnie on napisał jedną z najlepszych książek, jakie powstały w zasięgu oddziaływania kultury katolickiej, a mianowicie Pierścień rybaka, czyli fascynującą historię alternatywnej linii papieży trwającej od czasów niewoli awiniońskiej aż po czasy współczesne. Przepiękna książka o wierności, pokornej trwałości, zakończona całkiem zaskakującym finałem. Okazuje się, że prawdziwa historia Kościoła jest dużo bardziej frapująca niż wysilone demaskacje, pisane przez ludzi wykorzystujących jedynie komercyjnie ową historię, ale niestety pozbawionych lepszej w niej orientacji (vide Dan Brown). Pierścień rybaka to lektura konieczna dla wszystkich, którzy mają choć trochę smaku do literatury tego kręgu kulturowego, spokojnie przyznaje 10/10. Znam kilka osób, które po przeczytaniu tej książki kupują i czytają wszystko, co Raspail napisał, a wydawcy ochoczo ułatwiają im realizację tej pasji dostarczając kolejne książki w całych kompletach.
Po dłuższej przerwie i ja zapragnąłem do Raspaila powrócić i zacząłem od książki Sire, która jest opowieścią o współczesnej koronacji nowego króla Francji, co chociaż symbolicznie oznaczało by przywrócenie w tym kraju monarchii. U progu XXI wieku, kiedy nikt już nie traktuje poważnie idei monarchistycznej, pomysł osadzenia na tronie potomka Bourbonów wydaje się równie egzotyczny, co śmieszny. Okazuje się, że jednak nie do końca. Wiele poważnych osobistości sprzyja temu pomysłowi, a tajna policja zlaicyzowanej republiki usiłuje podjąć zdecydowaną kontrakcję. Tej nocy, kiedy osiemnastoletni Filip de Bourbon dociera do katedry w Reims, w której przez wieki koronowano francuskich monarchów nie śpi pogrążony w modlitwie Ojciec Święty, ani kardynał przybyły ze szkockiej wyspy Iona, ani pewien zakonnik z Domu św. Atanazego, siedziby tajnych służb Watykanu, ani francuski minister spraw wewnętrznych, ani fanatyczny komisarz policji, ani jeden z najbogatszych biznesmenów we Francji.
Trzeba jedna przyznać, że Sire to nie ta sama klasa, co Pierścień rybaka. Spór monarchistyczny jest bardzo odległy od polskich dyskusji nad ideami ustrojowymi, tym niemniej książka jest interesująca, łatwa w odbiorze, jednostronność autora nie przybiera postaci drażniącej, a kilka fragmentów jest naprawdę frapujących – jak ten o historii świętej ampułki z olejem, którym namaszczani byli królowie Francji od Chlodwiga (!) począwszy lub ten o przeniesieniu w rewolucyjnym szale zwłok wszystkich członków domu panującego pochowanych w katedrze w Saint Denis do wspólnej mogiły, czy dokładniej powiedziawszy do anonimowego dołu. Podsumowując: rzecz warta przeczytania, oryginalna, wciągająca, choć sam temat nieco egzotyczny. Zaliczam do sił sensu za determinację w poruszaniu tematów politycznie niepoprawnych, ocena 7/10
Trzecia przeczytana książka Raspaila to Król zza morza. O niej nic dobrego powiedzieć się nie da – to utrzymane w tonie eseistycznym luźne refleksje nad ideą monarchistyczną, ale niestety namolne i kompletnie chaotyczne. Stanowczo odradzam, doszedłem do połowy i poniechałem wysiłku dalszego zmagania się z tekstem.
Jean Raspail, Pierścień rybaka, Klub Książki Katolickiej 2005, 2008; Jean Raspail, Sire, Klub Książki Katolickiej 2006; Jean Raspail, Król zza morza, Klub Książki Katolickiej 2008
Krwawy południk
Czyste zło. Czy coś takiego istnieje? Cormac McCarthy zapewnia nas, że istnieje, a na dowód przedstawia jego opis. To chyba najlepsze podsumowanie jego książki.
Grupa typów spod ciemnej gwiazdy pustoszy gdzieś w połowie XIX wieku pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Początkowo działa na zlecenie lokalnej administracji meksykańskiej. Jako łowcy skalpów, walczący z równie przerażającymi barbarzyńskimi Indianami; szybko jednak zostają wyjęci spod prawa i sami stają się przedmiotem polowania. Ilość zła, jakie wyrządzają, jest przeogromna. Nie mają żadnych oporów moralnych, zabijają wszystko, co się rusza, grabią i palą, a na koniec zabijają się nawzajem. Zapiera dech w piersiach, kiedy widzimy, jak łatwo przychodzi im wymordować całą wieś – ludzkie życie nic tu znaczy, kobiety, dzieci, oseski giną tak samo jak walczący mężczyźni. Widzimy świat kompletnie pozbawiony etyki, w którym nie istnieją żadne wartości. Normalnego człowieka ta rzeczywistość musi przerażać.
McCarthy odniósł kolosalny sukces, bo udało mu się stworzyć świat jednocześnie bardzo realistyczny, jak w opowieści historycznej, a z drugiej czysto kreacyjny, bo przedstawił zachowania ludzkie w czystym modelu, bez kompromisu z realiami i uwarunkowaniami. Myślę, że stało się tak dlatego, że cały kontekst wydarzeń, tło społeczne, krajobraz a nawet botanikę, autor opisał z pieczołowitą dokładnością. Wyobrażam sobie, ile czasu musiał poświęcić na studia historyczne (i nie tylko), aby w efekcie napisać książkę tak obfitującą we wszelkie szczegóły. Główne postacie są bardzo dobrze zakorzenione w tym tle, każda z nich ma swoją wiarygodną historię, zachowane zostało prawdopodobieństwo psychologiczne postaci. Jednocześnie całość jest jakby odrealniona, bo czujemy, że taki świat nie mógłby zaistnieć. A może się mylimy, może wszystko jest możliwe i myli nas tylko nasze poznanie zakorzenione przecież w doświadczeniu, które wyklucza takie przypadki. Na tym polega czar McCarthy’ego, że nie do końca wiemy, co o tym myśleć, ale jedno jest pewne, pozostajemy przejęci trwogą, a to jest przecież jednym z sensów literatury.
W stanie niepewności pozostajemy jeszcze z jednego powodu. Otóż autor ogranicza się do opisu wydarzeń, faktów, ale tylko faktów. Nie mamy wglądu w to, co owi ludzie sobie myśleli, jakie mieli intencje, oczekiwania; to literatura czysto behawioralna, bez żadnej psychologii. Widzimy toczące wydarzenia, często przerażające, ale nie czujemy żadnego uzasadnienia, mamy ograniczoną empatię. W pewnym sensie przynależymy do ofiar… tego typu literatury. Oglądamy, ze wszelkimi szczegółami rzeczywistość, której nie mamy szansy zrozumieć ani uzasadnić, co powoduje, że przytłacza nas ona w dwójnasób.
Banda Glantona rzeczywiście istniała. Właśnie zakończyła się wojna amerykańsko-meksykańska zakończona przyłączeniem Teksasu do USA, ale też spustoszeniem owego spornego terytorium. Obszary pogranicza były kompletnie dzikie, poza cywilizacją, strukturami administracyjnymi i sądowymi. Ciągnęli tam zarówno osadnicy w poszukiwaniu lepszego życia, jak wszelkiej maści wyrzutki społeczne wyślizgujące się od jakiejkolwiek jurysdykcji prawnej, a wszyscy oni byli wystawieni na łup dzikich i okrutnych Apaczy. Ale czy to coś tłumaczy, czy wyjaśnia powstanie tej kumulacji zła, czy potwierdza, że to wszystko było „naprawdę”, że było możliwe? W książce przywódcą tej hałastry, ponad Glantonem, był sędzia Holden. Olbrzym o demonicznym usposobieniu, sadysta, ale jednocześnie badacz flory, znawca minerałów, filozof upatrujący szczególną wartość w wojnie i powszechnym zniszczeniu. Motor napędowy toczącego się walca unicestwiającego wszystko na swojej drodze. Nie może być wątpliwości, to diabeł wcielony, upostaciowione zło. Tacy też normalnie chodzą między nami? A może to tylko jedna wielka przenośnia? I w to właśnie chcę wierzyć.
Cormac McCarthy, Krwawy południk, WL Kraków 2010
Podejrzenia pana Whichera
Miałem duże nadzieje. Kryminał oparty na historii realnego śledztwa. Można było się spodziewać, że bez zagrywek rodem z Hollywood. Zawiodłem się jednak srodze.
Autorka wpadła na ciekawy pomysł, aby narrację dotyczącą morderstwa i śledztwa inkrustować informacjami o zasadach pracy detektywów z połowy XIX wieku, odnośnikami do ówczesnej literatury kryminalnej i do poglądów kryminologicznych panujących w tamtej epoce. W realizacji ów pomysł okazał się kompletnym fiaskiem . Chaos konstrukcyjny i intelektualny jest w tej książce bezbrzeżny. Opis wydarzeń jest przetykany długimi wywodami, a to kiedy i dlaczego powołano stanowisko detektywa, a to kim był prywatnie tytułowy śledczy pan Whicher. Najczęściej jednak jesteśmy raczeni przez autorkę jej luźnymi skojarzeniami z dziełami literatury sensacyjnej owej epoki. Czasami autorka uderza w tony poważne i tłumaczy coś przez odwołanie się do Psychoanalizy Freuda, nic to, że pięćdziesiąt lat późniejszej. Dobiły mnie ostatecznie wszechstronne wynurzenia na temat przeczuć, jakimi kierowali się ówcześni policjanci; pretensjonalne i tylko pozornie związane z przedstawianymi wydarzeniami. Tu lekturę przerwałem (co rzadko mi się zdarza) i niniejszą notkę przerywam również, bo myślę, że szkoda poświęcać więcej czasu gniotowi.
Książka to dla nikogo – ani dla historyków, ani dla amatorów powieści kryminalnych. Może dla doktorantów z literatury angielskiej XIX wieku. Żal straconych dobrych emocji, ale i bezpowrotnie wydanych 50 złotych. 4/10, a i to tylko za ciekawy pomysł.
Kate Summerscale, Podejrzenia pana Whichera, W.A.B. Warszawa 2010
Hiszpania i Portugalia, relacja z wyprawy
Wędrówka po Hiszpanii i Portugalii udała się doskonale. Odwiedziliśmy San Sebastian, Burgos, Madryt, Toledo, Segowię, Avillę, Eskorial, Salamankę, Porto, Coimbrę, Fatimę, Bathalhę, Alcobaçę, Cabo da Roca, Lizbonę, Sewillę, Cordobę, Grenadę, Walencję i Barcelonę. Całość kultury iberyjskiej w kilkunastodniowej pigułce. Mimo iż było to super interesujące, to nie sposób opisać całości wyprawy. Warto natomiast podzielić się tym, co najciekawsze.
Salamanka powala na kolana zdobieniami w stylu plateresco polegającym na misternie wykonanych płaskorzeźbach w piaskowcu. Uniwersytet w Salamance pochodzi z 1218 i jest drugim na świecie według starszeństwa uniwersytetem po Bolonii, ewentualnie trzecim, jeżeli uznać pretensje Oxfordu. Aktualny budynek pochodzi z końca XV wieku i został ufundowany przez królów katolickich Izabelę Kastylijską i Ferdynanda Aragońskiego.
Sala uniwersytecka w oryginalnym wystroju z XV wieku. Fatalne oświetlenie utrudnia zorientowanie się, że sala jest wypełniona ławkami z surowego, ledwie obrobionego drzewa.
Fasada Cathedral Nueva w Salamance, plateresco w całej krasie.
A to sklepienie transeptu tej samej katedry. Dopiero duże zbliżenie pokazuje finezje zdobniczą. Zwykle to cudeńko widzimy na wysokości ok. 30 metrów stosownie pomniejszone przez efekt perspektywy.
W sztuce gotyckiej palmę pierwszeństwa przyznaję katedrze w Burgos. Ogromna, łącząca różne style w dość spójną całość. Zwieńczenie hiszpańskiego gotyku
Wnętrze katedry w Burgos, na najdalszym planie, rozświetlona, trójpiętrowa kopuła. Wybrałem takie dziwne ujęcie, aby pokazać wielkość katedry i zróżnicowanie podziałów wewnętrznych.
To ta sama kopuła, ale widziana z zewnątrz. Mimo iż wiele detali jest trudno dostrzegalnych przez normalnych ludzi nie wyposażonych w aparat fotograficzny z powiększeniem, to XV-wieczni rzemieślnicy nie zaniedbali precyzji wykonania detali.
Wnętrze Kaplicy Constabla. Jest tu wszystko: gotyk, plateresco, styl mudejar.
Sklepienie w Kaplicy Constabla. Ono naprawdę jest w zwieńczeniu ażurowe.
Sztuka arabska – i tu będzie oryginalnie – to nie Alhambra w Grenadzie, ale Alkazar w Sewilli, budowany na jej wzór, ale przez władców chrześcijańskich. Bardziej spójny stylistycznie, ale też wysmakowany i co najmniej tak samo dekoracyjnie oryginalny. Podstawowa jego część została zbudowana w XIV wieku przez Piotra I zwanego „Okrutnym” lub „Sprawiedliwym” (w zależności od losu podsądnego) i stanowi niedościgły wzór architektury w stylu mudejar, czyli sztuki uprawianej przez artystów i rzemieślników arabskich pod panowaniem władców chrześcijańskich. Do prac w sewilskim Alkazarze zaangażowano również rzemieślników poddanych muzułmańskich. Oznacza to, że ci sami rzemieślnicy mogli pracować nad Alkazarem w Sewilli i Alhambrą w Kordobie. Tłumaczyłoby to wiele podobieństw architektonicznych i dekoracyjnych, wychodzących spod tej samej ręki.
Ozdobna ściana Salonu Ambasadorów, najbardziej reprezentacyjnego pomieszczenia Akazaru, z ażurowymi prześwitami i kolorowymi ornamentami. Poraża ilością zdobień, jak zresztą cały Alkazar.
Motyw podkowiastych łuków jest charakterystyczny dla sztuki arabskiej.
Rzecz nie do pomyślenia w sztuce zachodniej, czyli filar wsparty na kolumnie. Jak dokładnie się przyjrzeć można zobaczyć zdobienia wersetami z Koranu. Władcom chrześcijańskim to nie przeszkadzało, bo niemożliwe żeby nie wiedzieli, co mają na ścianach własnego pałacu.
Wewnetrzne Patio de las Doncellas (Patio Dziewic), jego nazwy odnosi się do daniny 100 dziewic, którą chrześcijańscy wasale musieli raz do roku składać mauretańskim królom. Swoją drogą to ciekawy obyczaj.
Mezquita w Kordobie to klasa sama dla siebie. Wielki Meczet został wybudowany przez Abd ar-Rahamana I w VIII wieku, a później był kilkakrotnie rozbudowywany, ale z zachowaniem pierwotnych zasad architektonicznych. O jego wielkości niech świadczy liczba kolumn, które ostatecznie podtrzymywały sklepienia – 1293. W XVI wieku na terenie meczetu wybudowano katedrę, ale nawet pomimo jej słusznych rozmiarów, stanowi ona jedynie mniejszościowy element w całości meczetu i stoi w jego środku. Król Hiszpanii Karol V, który wydał zgodę na tę przebudowę, ostatecznie skomentował ją tak: „stworzyliście coś, co mógł wznieść ktokolwiek w dowolnym miejscu na świecie, a zniszczyliście coś całkowicie wyjątkowego”. Nie można odmówić racji temu stwierdzeniu, ale z drugiej strony, wbrew zamierzeniu budowniczych katedry, jest ona elementem, który przez kontrast podkreśla tylko wielkość i niepowtarzalność meczetu.
Takich kolumn było w meczecie 1293, „przypominający wnętrze namiotu las podpór, przywodzi na myśl pustynię” (Jan Morris). A wszystkie one w pełnej regularności i powtarzalności.
To jedyna nieregularność w meczecie, występująca przy Mirhabie, miejscu z którego immam prowadził modły.
Gaudi jest klasą samą dla siebie i zostanie mu poświecona osobna notka. Tutaj tylko pragnę zasygnalizować, że nie ma Hiszpanii bez Gaudiego. Wybrałem zdjęcie Casa de Batlló, przeuroczego domu zaprojektowanego przez Gaudiego, a mniej znanego niż kościół Sagrada Familia.
W Lizbonie klasztor Hieronimitów w Behlem to szczytowe osiągnięcie stylu manuelińskiego, charakteryzującego się bogatymi zdobienia (z wpływami arabskimi), a którego nazwa pochodzi od Manuela I Szczęśliwego (przełom XV i XVI wieku). Sam klasztor zbudowano w pierwszej połowie XVI wieku. Tak na marginesie – dla tego samego zakonu Hieronimitów, Filip II zbudował Eskorial, jako klasztor. Sam zadawalał się tylko częścią pomieszczeń.
Główne wejście w południowej fasadzie przyklasztornego kościoła.
Wnętrze kościoła – warto zwrócić uwagę na kolumny, a zwłaszcza ich ornamentykę.
Wirydarz klasztoru Hieronimitów. Cudowny przepych. Jak przyjemnie było być mnichem w takim miejscu.
Bathalha to wielka bazylika w małym kraju, może za wielka skoro nie udało się w niej dokończyć Kaplicy Fundatora. Kosciól i przylegający doń klasztor wzniesiono jako dziękczynne votum za zwycięstwo w 1385 pod Aljubarrotą (czyt. Alżubarottą), które przypieczętowało niepodległość Portugalii. W owej bitwie Jan I pokonał nieoczekiwanie znacznie większe siły kastylijczyków. Mosteiro de Batalha czyli Klasztor Zwycięstwa jest bardzo udanym połączeniem sztuki gotyckiej z wybujałymi zdobieniami zapowiadającymi styl manueliński.
Widok na kościół Batalha.
Klasztorne krużganki, równie piękne, jak te u Hieronimitów w Lizbonie.
Nagrobek Jana I, zwycięzcy spod Aljubarotty i jego żony Filipy Lancaster w niedokończonej Kaplicy Fundatora. Koniecznie proszę zwrócić uwagę na gest trzymania się za ręce, nawet po śmierci.
A to sklepienie nad nagrobkiem króla Jana i Filipy.
I na tym kończymy prezentację.
Kapuściński naprawdę non-fiction
Przy pisaniu o historii prawda jest wartością centralną. Wydawało się to oczywiste, ale po polemikach wokół książki Wałęsa a Służba Bezpieczeństwa, a teraz wokół biografii Kapuścińskiego nic już oczywiste nie jest. Zatem będę odważny i postawie tę jakże kontrowersyjną i ryzykowną dla autora tezę: prawda jest najważniejsza. Osobną kwestią jest pytanie „co to jest prawda?” lub bardziej zrozumiałe „o którą prawdę chodzi?” (definicja) lub jak ją mierzyć, weryfikować (kryteria) – do tych zagadnień przyjdzie jeszcze powrócić.
Kapuściński był dla Domosławskiego nauczycielem zawodu, autorytetem, Mistrzem. Towarzyszyła mu atmosfera polskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Przypuszczam, że sam Domosławski, kiedy rozpoczął zbieranie materiałów do biografii i natknął się na szczegóły rzucające ciemne światło na Mistrza musiał się poczuć zawiedziony w swoich uczuciach szacunku i uznania, tak przecież powszechnych w środowisku „Gazety Wyborczej”. Mógł wtedy zarzucić rozpoczętą pracę, mógł przemilczeć lub zbagatelizować niewygodne informacje, tym bardziej, że było prawdopodobne, że jego rewelacje nie spotkają się z dobrym przyjęciem we wspólnym, jego i Kapuścińskiego, środowisku. Na szczęście dla polskiego życia intelektualnego, Domosławski żadnej z tych możliwości nie wybrał i kontynuował badania zdumiewające rozległością, ilością przepytanych osób i precyzyjnie zweryfikowanych szczegółów z książek swojego bohatera. W moich oczach Arturowi Domosławskiemu należy się za to kolosalne uznanie.
Kontrowersje wokół książki można podzielić na dwie grupy (zastrzeżenia obyczajowe dotyczące ujawniania związków pozamałżeńskich zaliczam do zupełnie niepoważnych i pomijam). Jedna dotyczy wyczerpującego punktowania tych wszystkim miejsc, gdzie Kapuściński się pomylił, nie sprawdził plotek, podkoloryzował swoje doświadczenia przydając im dramatyzmu, sugerował znajomość z ważnymi postaciami itd. Druga kwestia to współpraca Kapuścińskiego z wywiadem PRL i – jak się wydaje – to ona właśnie była pierwszą przyczyną łagodnej nagonki przez środowisko „Gazety Wyborczej”, jeszcze przed ukazaniem się książki (np. przecieki, że „Znak” odmówił jej publikacji). Warto mieć tu w pamięci analogie ze wspomnianą książką o Wałęsie zjechaną zanim ukazała się drukiem i ktokolwiek ją przeczytał. Tutaj zaważył fakt, że Domosławski też przynależał do tego środowiska, podzielał jego pogląd na lustrację, ale przede wszystkim, miał w nim przyjaciół, którzy zaryzykowali jego obronę. Spirala emocji jednak się rozpoczęła i zataczała coraz szersze kręgi…
W obu obszarach dyskusji Domosławski zachował się rzetelnie. W największym skrócie mówiąc niedociągnięcia faktograficzne zostały spuentowane jako wyraz tendencji w kierunku „nowego dziennikarstwa”, gdzie dużo ważniejsze jest zrozumienie i przekonujące przedstawienie istoty wydarzeń niż drobiazgowość faktograficzna. Taki kierunek jest coraz częściej uprawiony na Zachodzie, znaleziono nawet dla niego symboliczną nazwę gatunkową „faction”, coś pomiędzy „fiction” i „non-fictction”, czyli opis rzeczywistości, ale literacki, zostawiający dużą swobodę autorowi.
Z kolei w zakresie współpracy ze służbami PRL autor biografii przedstawił ją wyczerpująco i okazuje się, że była ona dość powierzchowna i raporty Kapuścińskiego niewiele odbiegały od korespondencji oficjalnych przesyłanych do Biuletunu Specjalnego PAP (przygotowywanego tylko do wiadomości kierownictwa partii i rządu). Ponadto wykorzystywanie korespondentów w krajach trzeciego świata przez służby specjalne swojego państwa było praktyką dość powszechną, jak wskazują dobrze udokumentowane przykłady z najnowszej historii CIA. Ponadto Kapuściński identyfikował się z ówczesnymi władzami komunistycznymi, zatem taka współpraca miała z jego strony charakter naturalny. Wywikłał się z niej zapewne z powodu braku czasu, którego deficyt zawsze odczuwał, szczególnie boleśnie, kiedy miał on wpływ na odstąpienie od planów napisania kolejnej książki.
W czym więc problem, skąd krytyka książki? No przecież nie z powodu prawdziwości przedstawionych faktów. Oponenci zdają się mówić tak: prawdziwa prawda jest taka, że Kapuściński był wielkim pisarzem i wyciąganie takich szczegółów zaburza tylko obraz tego, co najważniejsze, utrudnia recepcję jego bardzo ciekawego dorobku literackiego. I wracamy w ten sposób do początku tej notki, bowiem kontrowersja dotyczy przecież tego, co to jest prawda. Intuicyjnie opowiadamy się za klasyczna definicją prawdy – przymiot prawdziwości ma to twierdzenie, które jest zgodne z rzeczywistością weryfikowalną. Ale oponenci Domosławskiego hołdują innej definicji, a mianowicie koherencyjnej: prawdą jest to, co zgadza się z innymi wcześniej przyjętymi twierdzeniami, co pasuje, uzupełnia naszą już posiadaną wiedzę/przekonania.(1) Skoro wiemy, że Kapuściński był wybitnym pisarzem i doświadczamy tego czytając jego książki, to tylko te twierdzenia zasługują na miano prawdziwych, które są niesprzeczne z tym przekonaniem, a nawet jeszcze dalej, które owo przekonanie uzupełniają. Na odrzucenie zaś zasługują te, które mu przeczą lub je podważają.
Nie zamierzam tu wdawać się w rozstrzyganie tego sporu i pogłębioną dyskusję. Bliższa mi jest klasyczna definicja prawdy i wynika z niej, że: fakty to fakty, literatura to literatura, moralność to moralność, oceny to oceny. I każdy może sam rozstrzygać, jak komponują się one w całość.
Powiedziawszy wszystko, co powyżej i oddawszy hołd Domosławskiemu za jakość jego prac badawczych i odwagę środowiskową muszę jednak powiedzieć, że jego książka budzi jednak pewne wątpliwości. Ale nie co do faktów – te są w moim mniemaniu bezdyskusyjne, ani nie co do ocen – te są aż za bardzo wyważone i zniuansowane, ale co do nastroju, pewnej tendencji, smaku. W wielu miejscach miałem bowiem wrażenie, że Domosławski zachowuje się jak śledczy, który czyha, aby człowieka na czymś złapać. Dam tylko jeden przykład (ale można by ich znaleźć więcej) – autor pokazuje, jak zawsze wnikliwie, że Kapuściński miał tendencje do „załatwiania”, szukania poparcia, budowania związków koleżeńskich z oficjelami. Więcej, system się zmienił, mamy już normalne demokratyczne procedury, a on dalej próbuje coś „załatwić”. No niewątpliwie nie rzuca to na niego dobrego światła. Problem jednak w tym, że kilka stron dalej, Domosławski przyznaje, że bez wsparcia ze strony decydentów Kapuściński nie mógłby tak często wojażować, a po powrocie mieć komfort niezbędny do pisania książek. No to jak jest naprawdę? Mi się wydaje, że po prostu tak grał, jak musiał w danych warunkach. Jak się wyjeżdża na lodowisko grać w hokeja, to nie zakłada się spodenek piłkarskich, tylko watowane majtasy, i Kapuściński to właśnie robił. A przekonanie, że po roku 1989 nie trzeba było mieć poparcia, aby coś załatwić można włożyć między naiwne bajki. Zatem po co tworzyć atmosferę jakby ktoś był cwaniakiem, podczas gdy był jedynie skuteczny? Przypuszczam, że zadziałał tu syndrom zawiedzionej miłości do Mistrza, który nie okazał się tak kryształowy i bezbłędny, jak się wydawało. A zawiedziona miłość potrafi płatać różne figle…
Na koniec pretensja do Wydawcy. W książce wybrano fatalny system identyfikowania cytatów, trudny w użytkowaniu, nieprzejrzysty, a przede wszystkim uniemożliwiający w wielu przypadkach ustalenie miejsca pochodzenia cytatu. Ja rozumiem, że w książce dla masowego odbiorcy rezygnuje się w przypisów, ale jednoznaczna lokalizacja przytoczeń jest poziomem nieprzekraczalnego minimum. I nawet to minium zostało tak odchudzone, że nic z niego nie wynika. Nie przynosi to chwały ani Wydawcy, ani autorowi, któro się zgodził na taki zabieg.
Mimo tych zastrzeżeń, mam głębokie przekonanie, że Artur Domosławski wyznaczył pewien standard w biografistyce i niejednokrotnie inne prace będziemy porównywać do Kapuściński non fiction, jak do wzorca najlepszych praktyk. Bez wahania 10/10, a ponadto zaliczam do „sił sensu” za nie uleganie środowiskowym szablonom.
(1) B. Chwedeńczuk, Z dziejów pojęcia prawdy
Zugzwang, czyli rosyjsko-żydowsko-polska partia szachów
Upojny kryminał historyczny. Akcja dzieje się w Petersburgu w roku 1914. Psychoanalityk, dr Spethmann, zresztą Żyd polskiego pochodzenia, wplątuje się poprzez swoich pacjentów, w aferę terrorystyczną dużej skali. W tle mamy wątek miłosny, tyleż interesujący i romantyczny, co brutalnie przerwany przez nadciągającą historię, a przypominam, że akcja dzieje się w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Zza kotary wydarzeń, wychyla się niesympatyczna twarz Ochrany (carskiej policji politycznej), ale też bolszewicy i czarna sotnia. Na dodatek nadciąga wielki turniej szachowy, którego faworytem jest nieznany geniusz, poddany carski Rosenthal, także pacjent dr. Spethmana, a grają tam Capablanka, Lasker, Nimzowistch – emocje udzielają się całemu Petersburgowi. W niezrównoważonym geniuszu, bez trudu rozpoznajemy Akibę Rubinsteina, polskiego Żyda, który rzeczywiście miał kłopoty natury psychiatrycznej. Szachy towarzyszą też czytelnikom, w postaci dokładnie przedstawionej partii, którą rozgrywa nasz sympatyczny psychoanalityk, z jednym ze swoich przyjaciół. W czasie akcji książki, niepostrzeżenia rośnie waga rozstrzygnięcia owej partii.
Jak widać, mamy wszystko, aby stworzyć interesujący, wielowątkowy kryminał. Autor, Irlandczyk mieszkający w Londynie, stworzył ciekawą fabułę, dobrze ją opowiedział, zadbał o nieoczekiwane zakończenie i kilka zwrotów akcji „w trakcie”. Nie jest to literatura psychologiczna, bez pogłębionych rozterek bohaterów, ale stanowczo powyżej poziomu czytadeł historyczno-kryminalnych. Kontekst wydarzeń jest ciekawie zarysowany, co więcej, ma cechy prawdopodobieństwa. Polecam amatorom tego gatunku.
Jest jeszcze kilka drobiażdżków, podwyższających ogólną ocenę. Czy tytuł książki determinuje jej odbiór. Dla mnie zdecydowanie tak. Tytuł Zugzwang brzmi naprawdę dobrze, dużo lepiej niż np. polski odpowiednik z terminologii szachowej Przymus. Ponadto tocząca się partia szachów, wprowadza w miły nastrój pobudzenia intelektualnego. Wreszcie, mimo iż autor jest Irlandczykiem, to naprawdę dobrze uchwycił koloryt pogranicza polsko-żydowsko-rosyjskiego i fajnie jest popatrzeć na nasze sprawy oczyma Irlandczyka.
Na koniec naszła mnie refleksja z polskiego podwórka. Czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. Czego im (polskim autorom) i sobie szczerze życzę. Ocena 7/10
Ronan Bennett, Zugzwang, Wydawnictwo Literackie 2009
Tołczyk! Tołczyk! Tołczyk!
Dariusz Tołczyk, Gułag w oczach Zachodu, Prószyński i S-ka, 2009
Jak zgodnie zauważają blogersi, napisać recenzję pochwalną jest znacznie trudniej niż coś zjechać. No bo jak zręcznie zacząć tekst poświecony książce, która jest kongenialna? Nie tylko wzorowo wyczerpująca, co do treści, lecz także napisana pięknym, klarownym językiem.
Od razu, od pierwszej strony Wstępu, autor daje sygnał, że mamy do czynienia z czymś niebanalnym, bowiem książkę, bądź co bądź historyczną, zaczyna od pytania, czy w ogóle warto jest dziś sięgać wstecz do minionych okropności totalitaryzmów XX wieku i przytacza wiele argumentów (od Cycerona do Szymborskiej), że nie warto, po drugiej stronie jest jeden argument, ale za to fundamentalny: wzgląd na pamięć o krzywdzie ofiar.
A więc zapomnienie o ofiarach systemów totalitarnych można uznać – i często uznawano – za niedopuszczalny akt zdrady. Ci, którzy tak uważali, określali je jako przyznanie moralnej satysfakcji oprawcom, połączone z odmową udzielenia ofiarom jedynego zadośćuczynienia, na jakie stać społeczeństwo wolne od totalitaryzmu – zadośćuczynienia przez pamięć. Bruno Bettelheim, były więzień Dachau i Buchenwaldu, stwierdzał: „jeśli będziemy milczeć wówczas spełnimy dokładnie to, czego chcieli hitlerowcy: zachowamy się, jak gdyby nigdy nic się nie stało”. Autor wspomnień z Gułagu, Antoni Ekart , przytacza napis, który zobaczył kiedyś na ścianie łagrowego karceru: „niech będzie przeklęty ten, kto wyjdzie stąd i będzie milczał”.
Rewolucja bolszewicka została przyjęta na zachodzie w kręgach postępowej inteligencji z entuzjazmem. Była zapowiedzią nowego, lepszego świata, ucieleśnieniem marzeń o zaprzeczeniu wartościom burżuazyjnym.
Nie brakowało też osób o niesprecyzowanych dotąd poglądach, którzy w rewolucji bolszewickiej ujrzeli romantyczny zryw i drogę wyjścia ludzkości z burżuazyjnej matni oraz szansę na zbudowanie świata równości i wolności, w którym nie będzie już bezsensownych krwawych wojen. Oczywiście dodatkowo sprzyjał temu fakt, że rewolucja bolszewicka dokonała się właśnie w Rosji, która była w oczach Zachodu krajem szczególnym – na tyle dalekim i mało znanym, by nadmierna znajomość faktów z historii najnowszej oraz bieżących wydarzeń nie przeszkadzała w projekcji marzeń i mitów.
Przy takim nastawieniu łatwo akceptowano, że rewolucja używa przemocy w walce z wrogami i musi sięgać niekiedy do działań bardzo zdecydowanych, a stąd już tylko jeden krok do akceptacji GUŁAGu, jako miejsca niezbędnego dla skutecznej walki klasowej.
Sowieci bardzo dbali o zachodnią opinię publiczną: ściśle limitowali akredytację dziennikarzy i na długotrwały pobyt w Moskwie mieli szansę tylko ci, którzy pisali teksty zgodne z oczekiwaniami władz sowieckich, albo wprost poddawali cenzurze swoje korespondencje przed wysłaniem do macierzystych redakcji. Organizowano również pobyt w Związku Sowieckim znanym intelektualistom. Goście podlegali ścisłej, acz dyskretnej opiece rozmaitych przewodników, tłumaczy i innych osób specjalnie przygotowanych do tej roli. Do żelaznych punktów takiego pobytu, należała oczywiście wizyta w łagrze, która miała pokazać prawdę wobec pojawiających się niekiedy oskarżeń o nieludzkie traktowanie więźniów. Oczywiście komuniści przygotowywali takie potiomkinowskie łagry na potrzeby zachodnich turystów. Najwnikliwsze spostrzeżenia po takiej wizycie w więzieniu dla kobiet pozostawił Georg Bernard Shaw:
żadna z tych kobiet nie byłaby w lepszej sytuacji, gdyby starała się zarobić na życie, pracując w angielskiej fabryce jako wolna osoba. (…) W Anglii przestępca wchodzi do więzienia jako zwykły człowiek, a wychodzi jako „kryminalista”, podczas gdy w Rosji wchodzi jako kryminalista i wyszedłby jako normalny człowiek, gdyby nie trudności z przekonaniem go, że trzeba już opuścić więzienie.
Za twierdzenie, że ludzie nie chcą wychodzić z łagru, bo tak im tam dobrze oraz że w łagrze pracuje się jak w przeciętnej angielskiej fabryce, Shawa zaliczam do trójki najgłupszych adoratorów Stalina. Kolejnym kandydatem do miejsca na podium jest prezydent Roosevelt, który
Słuchając opowieści o rozwoju państwowego przemysłu sowieckiego w czasie, gdy na Zachodzie szerzył się kryzys, pytał z zazdrością, jak Stalina stać było na to, aby wykupić te wszystkie fabryki.
Za głębokie przekonanie, że komuniści fabryki kupowali nadaję Rooseveltowi drugie miejsce w wyścigu po palmę najgłupszego. Rozpacz ogarnia, że taki człowiek był prezydentem USA i miał stanowić przeciwwagę dla Stalina. Palma pierwszeństwa należy się jednak wiceprezydentowi przy Roosevelcie, Henry Wallace’owi, który w roku 1944 wybrał się w podróż po sowieckim Dalekim Wschodzie i odwiedził między innymi Kołymę. Sowieci mieli za mało czasu, aby wybudować obóz pokazowy, ograniczyli się tylko do podstawienia aktywistów komsomołu w miejsce więźniów i demontażu wieżyczek strażniczych. Nawet to wystarczyło, jeżeli ktoś miał głęboką motywację, aby nic nie zobaczyć i grać durnia do samego końca.
Po powrocie do USA Wallace napisał książkę w której zapewniał o takich samych, jak w Stanach warunkach pracy na Kołymie. Wierzył w posiadanie przez sowieckich „wydobywców złota” związków zawodowych i przesyłał pozdrowienia od nich skierowane do amerykańskich odpowiedników. Był zafascynowany poziomem lokalnej orkiestry „nie wydaje mi się abym kiedykolwiek widział coś lepszego w wykonaniu talentów z jednego zaledwie miasta”. Oczywiście byli to muzycy więźniowie, przed aresztowaniem artyści najwybitniejszych teatrów, oper i filharmonii.
Poza tymi już wskazanymi, najciekawsze wątki książki to przedstawienie: pozytywnej recepcji na Zachodzie procesów pokazowych (wraz z wyjaśnieniem dlaczego pozytywnej), meandrów sprawy Katynia (zwłaszcza bulwersującej na poziomie decyzji rządów Anglii i USA), budowania białej legendy Stalina przez władze Stanów Zjednoczonych, przymusowej repatriacji do Związku Sowieckiego własowców i Kozaków walczących przeciwko Stalinowi.
Książka Tołczyka jest wybitna z kilku powodów: inteligentny autor przedstawia wydarzenia w ich, niekiedy dość skomplikowanym, ciągu przyczynowo skutkowym, imponuje bogatą erudycją (mamy przekonanie, że nic nie zostało pominięte), wreszcie wykład jest przejrzyście poprowadzony i doskonale napisany. Same superlatywy. Sumaryczna ocena 6/6 (jakby było możliwe to 7/6).
Templariusze. Miłość i krew
Piękny historyczny fresk w reżyseri Petera Flintha. Arn Manusson, biegle władający mieczem i dobrze wykształcony młodzian wraca ze szkoły klasztornej w rodzinne strony, gdzie zastaje rywalizujące miedzy sobą klany. Po tym, jak zabija podłego, ale związanego z królem rycerza, zostaje wygnany, tym bardziej, że jednocześnie uwodzi piękną niewiastę przeznaczoną niestety komu innemu. Ona trafia przymusowo do klasztoru, on na wygnaniu składa śluby czasowe, przyłącza się do Templariuszy i bierze udział w walkach w Ziemi Świętej.
Tu zaczyna się najpiękniejsza część filmu, bo Arn wiele lat spędza walcząc na pustyni. Widzimy upojne krajobrazy, podejrzanie szlachetnego Saladyna, którego Arn ratuje w czasie napadu zbójców, a także walki krzyżowców z niewiernymi. Sceny batalistyczne są najmocniejszą stroną filmu, bowiem realia historyczne, a zwłaszcza taktyka bitew średniowiecznych, przedstawione są z dużą pieczołowitością. Pozytywny wizerunek Saladyna (przywódcy niewiernych), przyzwoitszego od chrześcijan, z którymi walczy, nie jest wytworem ogólnej poprawności ekumenicznej, ale dobrze koresponduje z realnymi wydarzeniami, co potwierdziłem w Wyprawach krzyżowych Stevena Runcimana (t.1-3, Warszawa 1987, 2009).
Film bezwzględnie warto zobaczyć, przede wszystkim jako fresk historyczny. Surowe klimaty Skandynawii, w których toczy się walka klanów o tron królewski, przeplatają się z palącym słońcem pustyni, gdzie krzyżowcy ze zmiennym szczęściem potykają się a armią mahometan. Oba konteksty odtworzone zostały – do poziomu szczegółów – zgodnie z prawdą historyczną, co powoduje, że film jest ciekawy, można się czegoś dowiedzieć go oglądając.
Fabuła jest co prawda przewidywalna, ale nie pozostawia widza obojętnym. Trzeba przyznać, że to raczej film dla ciekawych przeszłości, w tym fascynujących wypraw krzyżowych i dziejów templariuszy, niż dla miłośników oryginalnych opowieści obyczajowych.
Ocena: fabuła 4/6, zdjęcia, realizm historyczny i sceny batalistyczne 6/6