Sosabowski, Montgomery, Holendrzy i Polacy
Pierwszą osoba, która spotkała polskich spadochroniarzy lądujących na holenderskiej ziemi pod Arnhem, była Cora Baltussen. Wyszła im naprzeciw zapewne dlatego, że jako jedna z nielicznych w okolicy znała język angielski. Udzieliła Polakom niezbędnych informacji na temat znajdujących się w okolicy Niemców, zaopiekowała się rannymi. Tak zaczęły się dzieje pewnej szczególnej przyjaźni. Pani Cornelia Baltussen utrzymywała przyjacielskie kontakty z żołnierzami Brygady Spadochronowej także po wojnie, zorganizowała komitet Driel-Polen (Driel to miasteczko, które zajęła Brygada po wylądowaniu w Holandii). Dbała też o dobre imię polskich spadochroniarzy, zabiegała o nadanie im odznaczeń holenderskich. Mimo pozytywnego stanowiska królowej holenderskie ministerstwo obrony wciąż odmawiało nadania tych odznaczeń. Już w latach dwutysięcznych narastała w tej sprawie coraz większa presja społeczna. Po rozgrzebaniu archiwaliów okazało się, że holenderskie ministerstwo działało pod brytyjskie dyktando i wyszła na jaw jeszcze ciekawsza historia związana z mnożeniem przez Anglików zarzutów wobec gen Sosabowskiego i wobec Brygady Spadochronowej. W Polsce niestety historia zapomniana, a zdecydowanie warta pamięci.
Chodziło mianowicie o to, że Anglicy, a dokładnie gen. Browning, dowódca brytyjskiego Korpusu Spadochronowego, po bitwie pod Arnhem wystąpili z żądaniem odwołania z funkcji gen. Sosabowskiego, co zresztą się niestety stało. Najciekawsza była argumentacja: współpraca z gen. Sosabowskim bywa trudna, a poza tym pod Arnhem Polacy pod jego dowództwem unikali walki i nie udzielili Brytyjczykom stosownej pomocy. Ta ostatnia przesłanka jest po prostu podła i warto o tym jasno mówić. Sosabowski przed rozpoczęciem operacji „Market Garden” zgłaszał do niej wiele zastrzeżeń. Pod jego wpływem wprowadzone do planu modyfikacje. Przebieg wydarzeń potwierdził, że operacja miała istotne wady w planistyce, a wątpliwości gen. Sosabowskiego potwierdziły się w całej rozciągłości. Z kolei gen. Montgomery brał na siebie całą odpowiedzialność za planowanie tej operacji, ale do oczywistych błędów wcale nie miał zamiaru się przyznać. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego, a Sosabowski się do tego dobrze nadawał, bo można było upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: znaleźć winnego i pozbyć się niepokornego generała. Jego niepokorność polegała na stałej walce o właściwe zabezpieczenie polskich interesów, co w Londynie Sikorskiego bynajmniej nie było tak powszechne, jak by się wydawało. Chodziło na przykład o status samodzielności brygady, o zapewnienie jej użycia w całości jako odrębnej jednostki (pod Arnhem było inaczej), o wykorzystanie jej w walce dopiero po zamknięciu pełnego cyklu szkoleniowego itd.
Operacja „Market Garden” się skończyła, a gen. Browning wystąpił do Sosabowskiego o wytypowanie do odznaczenie szczególnie bohaterskich polskich żołnierzy. Po kolejnych kilkunastu dniach sytuacja się zmieniła, tym razem mówiono u unikaniu walki, a nie o bohaterstwie. Stał za tym gen. Montgomery, który zamierzał siebie wybielić kosztem oczernienia polskich spadochroniarzy tak nieudolnie użytych pod Arnhem. To właśnie było z jego strony paskudne . Co więcej, Polacy wydają się o całej tej rzeczywistości zapominać. Jak się wczytać we wspomnienia Sosabowskiego, to właściwie jest to jasne, w kilku książkach też mniej lub bardziej dokładnie sprawa jest opisana, ale z szerszej świadomości historycznej Polaków sprawa została wyparta. O Montgomerym różne rzeczy się w Polsce pisze, ale o tym akcie podłości zwykle się zapomina. Moim zdaniem warto o tym mówić, postać gen. Montgomery’ego powinna być w Polsce objęta historyczną infamią, tak haniebnych zachowań nie powinno się puszczać płazem.
Inaczej niż Polacy (tak rzekomo skoncentrowani na swojej historii) Holendrzy nie zapomnieli. Do wysiłków Cory Baltussen mających na celu przywrócenie Brygadzie Spadochronowej dobrego imienia i jednocześnie wyrażenie wdzięczności jej żołnierzom a zwłaszcza jej dowódcy przyłączyli się kolejni młodzi ludzie, w tym dziennikarze. Sprawa zrobiła się w Holandii głośna (inaczej niż w Polsce). Kunktatorstwo ich Ministerstwa Obrony było coraz bardziej irytujące. W końcu udało się doprowadzić do nadania Sosabowskiemu pośmiertnie Orderu Brązowego Lwa, a sztandarowi brygady Orderu Wojskowego im. Króla Wilhelma I, najwyższego holenderskiego odznaczenia wojennego. Na uroczystości wręczenia tych odznaczeń była holenderska królowa, mnóstwo ichniejszych oficjeli, a w głównym kanale telewizji była pełna transmisja plus sporo dodatkowa materiałów filmowych o Polakach. W Polsce sprawa przeszła prawie niezauważona, a najwyższym reprezentantem władz z Warszawy był minister Janusz Krupski szef Urzędu ds. Kombatantów. Na szczęście lokalna TVP Szczecin przygotowała na ten temat film Honor generała w reż. Joanny Pieciukiewicz, dzięki czemu posiadam jakieś informacje na ten temat, którymi zresztą się właśnie dzielę.
Bardzo się cieszę, że Holendrzy pamiętali i pomimo serwilistycznego stanowiska własnego Ministerstwa Obrony ostatecznie doprowadzili do odznaczenie Sosabowskiego. Haniebne zachowanie generałów Montgomery’ego i Browninga powinno być w Polsce pamiętane i ci panowie powinni być oceniani proporcjonalnie do swojej podłości. A TVP Historia podziękowania za emisję Honoru generała.
Honor generała, film w reż. Joanny Pieciukiewicz, Polska 2007.
Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.
Code blue, film Urszuli Antoniak
Urszulę Antoniak, reżyserkę, bardzo doceniam za jej pierwszy film Nic osobistego. Kolejny film spod jej ręki tę wysoką ocenę potwierdza.
Bohaterką Code blue jest pielęgniarka Marian. Szczupła, wysoka, samotna. Swoim pacjentom poświęca wiele czasu i czułości. We mnie zbudziło to zazdrość, że w holenderskiej służbie zdrowia zdarzają się takie osoby.
Marian jest bardzo dobrą pielęgniarką, chce ulżyć w cierpieniu swoim pacjentom, nic w tym dziwnego. Niepokój zaczyna się później, kiedy okazuje się, że nie tylko chce ulżyć, ale także skrócić cierpienie swoim pacjentom poprzez skrócenie im życia. Dla Holendrów w tym zapewne nie ma nic dziwnego, bo i tak spory procent zabiegów eutanazji odbywa się bez zgody pacjenta, w Polsce jednak to wzbudza niepokój.
W filmie problem z „pielęgniarką śmierć” zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jeden z pacjentów, mimo iż nieprzytomny, broni się przed zastrzykiem, a później nie chce umrzeć. Dopiero to, zarówno reżyserka, jak i bohaterka traktuje jako coś zmuszającego do zastanowienia, czy na pewno „skracanie cierpienia” bez pytania chorych o zgodę jest na pewno fair. A może jednak ci pacjenci mimo wszystko chcą żyć?
Drugim, obok refleksji nad eutanazją, motywem przewodnim tego filmu jest studium samotności.
Marian jest do bólu samotna i ten stan jej ciąży. Potrzebuje i aktywnie szuka kontaktu, także cielesnego, z mężczyzną. Źle jednak trafia i zamiast apetycznego seksu z miłym facetem napotyka na swej drodze damskiego boksera i brutala o skłonnościach sadystycznych. Inaczej niż bohaterka Niczego osobistego, nie jest samotna z wyboru, tylko z powodu nieumiejętności nawiązania szczęśliwego kontaktu z partnerem. A może po prostu ma pecha i nie może spotkać tego właściwego. Jej próby zaspokojenia seksualnego świadczą o determinacji wypływającej bardziej z braku normalnych kontaktów, niż ze zboczonych skłonności. W filmach o dorastających chłopcach ten wątek był ćwiczony w różnych możliwych odmianach. Tutaj ma posmak oryginalności bo rzecz dotyczy kobiety i to jeszcze dojrzałej.
W filmie jest scena ze zużytą prezerwatywą, która budzi opory natury estetycznej, ale w gruncie rzeczy pokazuje, że dla Marian każdy ślad po mężczyźnie jest dobry, aby osiągnąć zaspokojenie. Ona nie odrzuca normalnego seksu, on jest dla niej niedostępny z powodu braku partnera, a brak zaspokojenia jest tak dojmujący, że prowadzi do dziwnych prób jego osiągnięcia.
Wielu recenzentom, a i mnie samemu natychmiast ten film skojarzył się z Pianistką Hanekego. W obu przypadkach mamy do czynienia z nietypowymi zachowaniami erotycznymi dorosłych kobiet. Erika z Pianistki taka po prostu jest, a film dostarcza trochę przesłanek, co doprowadziło ją do takiego stanu. Marianne natomiast jest skazana na dziwne próby autoerotyczne, bo nic innego (samotność!) jej w życiu nie chce spotkać, mimo iż usilnie się stara o nawiązanie normalnych kontaktów. Różnica miedzy filmami jest taka, jak przyczyny zachowań ich bohaterek.
Film w warstwie wizualnej jest sterylny, chłodny, analityczny. Dostrzegam w tym wartość, bo język narracji został skorelowany z cechami bohaterki. Zewnętrznie Marian jest chuda i wysoka, koścista, co nieuchronnie kojarzy nam się z kostycznością i chłodnym, skandynawskim charakterem i rzeczywiście wewnętrznie Marian taka jest; jej relacje z ludźmi są pozbawione emocji, a przynajmniej ona tych emocji nie okazuje. Urszula Antoniak o niej opowiada podobnie, bez zaangażowania, spokojnie. Pomieszczenia, w których przebywa Marian są duże i puste, tak jak ona sama i jej życie.
Poza tym odczytuję w zamierzeniu reżyserki chęć, aby nie manipulować nastawieniem widzów. Nie opowiada o swojej bohaterce w sposób wzbudzający sympatię czy antypatię; przedstawia jej życie i pozostawia widza z nim sam na sam. Dla mnie to zaleta, że film nie narzuca pointy.
Code blue, reż. Urszula Antoniak, Dania, Holandia, 2011 (polska premiera w 2012)