• Militaria

    1 Pułk Artylerii Motorowej w II Rzeczypospolitej

    1 Pułk Artylerii Motorowej, okładka, recenzjaDuże rozczarowanie. Autor nie zamieścił najciekawszych informacji z punktu widzenia artylerii motorowej w 1939. Nie dowiadujemy się, że pułk wystawił niepełne dywizjony artylerii dla 10 BK i WBPM, zatem oczywiście nie dowiadujemy się dlaczego tak się stało, czy zabrakło armat i haubic przygotowanych do ciągu motorowego, czy zabrakło ciągników, czy czegoś innego. Nie wiemy nic o stanie wyposażenia pułku w sprzęt motorowy przed wrześniem 1939, nic o problemach w motoryzacji artylerii, autor pominął nawet, jakich ciągników używały poszczególne dywizjony. Pominięcie takich problemów wymagać musiało dużego wysiłku, bo to przecież kluczowe kwestie dla tej jednostki. Przypomnijmy – jedynej w armii przedwrześniowej jednostki artylerii zmotoryzowanej. Warto również zwrócić uwagę, że był to bodaj jedyny przypadek, kiedy w zasadniczym rozmiarze nie wykonano planu mobilizacyjnego w1939 r. Nie znam przypadku, aby pułk piechoty nie zdołał zmobilizować jednego ze swoich batalionów, czy pułk kawalerii wyruszył na front bez jednego szwadronu.

    Mamy za to ciekawy opis historii walk pułku w 1920 roku, a także sporo drugorzędnych informacji o przekształceniach poszczególnych dywizjonów artylerii górskiej w okresie dwudziestolecia, bowiem 1 pułk artylerii motorowej powstał w1931 roku z przekształcenia pułku artylerii górskiej. Opis dotyczący udziału 16 dam (10 BK) i 2 dam w kampanii wrześniowej jest wystarczający, choć to są fakty dość powszechnie znane z innych publikacji.

    Natomiast bardzo interesujące są dane o trzecim dywizjonie artylerii wystawionym w 1939 roku, czyli o 6 dam, wyposażonym w armaty 120 mm, stąd zwany „ciężkim”. Dywizjon osiągnął gotowość bojową po mobilizacji powszechnej, stąd 1 września zastał go jeszcze w macierzystej jednostce w Stryju. Przydzielony był do Armii Łódź, do której nie mógł już dotrzeć, zmieniono zatem mu przydział na Armię Lublin gen. Piskora, później Armię Małopolska gen. Fabrycego, a na końcu podporządkowano go Frontowi Północnemu Dęba Biernackiego. W tym chaosie zmiennych kierunków marszu utracona została rzecz najcenniejsza: manewrowość i wielka siła ognia (jak na polskie warunki). Po raz kolejny potwierdziła się zasada, że jednostki pancerne i zmotoryzowane powinny walczyć w dużych ugrupowaniach, bo tylko wtedy można wykorzystać walor ich ruchliwości, zdolności nocnego odskoku i podjęcia już rano walki w innym miejscu. Lawirując po lasach pomiędzy spanikowaną piechota nie mógł odegrać większej roli. Jakże inna byłaby rzeczywistość, gdyby na przykład znalazł się w ugrupowaniu bojowym10 BK.

    Do ciekawych problemów zaliczam wrześniowe losy Ośrodka Zbierania Nadwyżek. Nie bardzo wiadomo dlaczego zamiast organizować w Stryju zaplecze dla walczących jednostek artylerii motorowej ośrodek uzupełnień został skierowany transportem kolejowym w okolice Przemyśla. Także w tym przypadku autor informuje czytelników o uzbrojeniu oddziału w broń strzelecką, konsekwentnie pomija natomiast zasoby artyleryjskie tego oddziału. Można by wnosić, że nie posiadał żadnych dział, ale przypadkowo dowiadujemy się, że jedno z nich (75 mm) zostało zniszczone w czasie bombardowania. Opisywać jednostkę zmotoryzowanej artylerii tak jak marszowy oddział piechoty to sztuka nie lada. Warto natomiast zwrócić uwagę, że w tym oddziale zapasowym znajdowało się wielu oficerów, podczas gdy płk Łunkiewicz z Departamentu Artylerii MSWoj. twierdzi, że generalnie wojska artyleryjskie cierpiały w 1939 roku na radykalny niedobór oficerów. Gdzie leży prawda? Może wytłumaczeniem jest fakt, że byli to głównie oficerowie rezerwy, a braki dotyczyły oficerów i podoficerów zawodowych, ale także w tym przypadku niefrasobliwy autor monografii takiej informacji nie zamieszcza, bo – sądząc z bibliografii – relacji płk. Łunkiewicza po prostu nie znał.

    Dalsze losy Ośrodka Zbierania Nadwyżek były takie, że pod Radymnem (okolice Przemyśla) utknął i rozkazem dowódcy OK Przemyśl został zawrócony do Stryja. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że a) w bezpośredniej bliskości znajdował się w bojach odwrotowych wystawiony przez ten pułk16 dam (w składzie 10 BK), który po walkach pod Jordanowem, został poharatany i cierpiał na braki osobowe, zwłaszcza w zakresie oficerów i b) w okolicy Przemyśla brak było jakichkolwiek oddziałów, które można by wykorzystać do obrony miasta lub linii Sanu. Dodajmy, że 7 września 10 BK została podporządkowana dowódcy Armii Karpaty i 8 września zajęła pozycje obronne pod Rzeszowem, zatem dowódca artylerii tej armii powinien nad sprawą zapanować, a wygląda, jakby o tym nic nie wiedział. A przecież podstawową funkcją ośrodka zapasowego danej jednostki jest zapewnienie jej uzupełnień.

    Generalna ocena książki wypada ujemnie, nie do zaakceptowania jest pominięcie podstawowych informacji o problemach w motoryzowaniu artylerii, o brakach mobilizacyjnych i przyczynach tych braków, pominięcie informacji o używanych ciągnikach artyleryjskich. A przecież to był jedyny pułk artylerii zmotoryzowanej w przedwojennej armii, jak w jego monografii nie ma takich informacji, to gdzie miałyby się znajdować. W historii pułków piechoty?

    Piotr Zarzycki, 1 Pułk Artylerii Motorowej, Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 1992

  • Militaria

    2 batalion pancerny z Żurawicy

    Antoni Nawrocki, 2 batalion pancerny (Żurawica 1935-1939), okładka, recenzjaNiniejsza nota jest początkiem cyklu wielu refleksji z lektur poświęconych wojskom pancernym i motoryzacji armii polskiej w 1939 roku. Związane to jest z moimi wieloletnimi zainteresowaniami, którym teraz postanowiłem dać wyraz w formie nieco bardziej uporządkowanej. Zatem należy się spodziewać większej ilości informacji na ten temat. Siłą rzeczy poruszane będą też kwestie związane z rozwojem przemysłu obronnego, a nawet z kwestiami finansowymi, bo rozwój nowoczesnego uzbrojenia nieuchronnie wiąże się z pieniędzmi.

    Tytułowy 2 batalion pancerny stacjonujący w Żurawicy był klasyczną jednostką czasu pokoju. W przypadku wojny wystawiał on kilka jednostek bojowych, a sam zamieniał się w ośrodek zapasowy dla wojsk pancernych. Zatem we wrześniu 1939 roku mobilizował on: 2 batalion czołgów (samodzielny), kompanię czołgów Vickers (walczącą w ramach 10 Brygady Kawalerii gen. Maczka), dwie kompanie tankietek, również dla tej brygady, trzy kompanie wolnobieżnych czołgów Renault FT 17 (całkowicie przestarzałych z okresu I wojny światowej) i kilka samochodowych kolumn transportowych. Był to, ze względu na potencjał mobilizowanych jednostek, największy batalion pancerny w przedwojennej Polsce.

    Warto zatem przyjrzeć się, jak wystawione przez niego jednostki poradziły sobie w walce. Zacznijmy od trzech kompanii Renault FT 17. Były to czołgi jeszcze z okresu I wojny światowej, bardzo wolne i na dodatek wysokie, co czyniło je łatwym celem dla nieprzyjaciela. Znajdowały się w odwodzie Naczelnego Wodza, który zamierzał skierować je do obrony Warszawy. Tam nie dotarły ze względu na zniszczoną sieć kolejową. Dwie z nich przypadkowo wzięły udział w obronie twierdzy Brześć i było to najwłaściwsze, choć przypadkowe ich użycie. Jako tako nadawały się jako ruchomy punkt ogniowy w obronie stacjonarnej.

    Kompania Vickersów, czołgów nie pierwszej już młodości, ale pod względem walorów bojowych porównywalnych z 7TP, przez pierwszych kilka dni walk w Beskidzie Wyspowym bardzo efektywnie, choć ze sporymi stratami, wspierała walki 10 BK. Później w czasie odwrotu została odcięta od brygady gen. Maczka i już w składzie tylko dwóch plutonów walczących niezależnie dzielnie wspierała jednostki piechoty Grupy Operacyjnej gen. Boruty Spiechowicza. Mimo działań w bardzo niesprzyjających warunkach, dzielnie walcząc nawet pojedynczymi czołgami, zniszczeniu uległa dopiero ok. 15 września.

    Drugi batalion czołgów składający się z 49 maszyn 7TP to największa i najważniejsza jednostka mobilizowana przez 2 batalion pancerny. Od początku jego szlak bojowy przebiegał niezgodnie z planem. Miał on wejść w skład Armii Prusy, ale został wywagonowany w obszarze działań Armii Łódź i jej dowództwo prawem kaduka przejęło batalion, uznając, że jest on im niezbędnie potrzebny. Wziął on udział 5 września bodaj w największym starciu pancernym podczas kampanii wrześniowej usiłując przeciwdziałać sforsowaniu przez niemiecką 1 DPanc. rzeki Prudki. Zadał Niemcom spore straty, ale i sam stracił kilka maszyn. Efektywność jego działań istotnie utrudniał fakt, że pomyłkowo w czasie mobilizacji zabrano z Żurawicy części do Vickersów, a nie do 7TP, zatem uszkodzone czołgi albo porzucano, albo części wymontowywano z innych uszkodzonych wozów bojowych. Po bitwie nad Prudką batalion podzielił się na dwa ugrupowania, które niezależnie od siebie, wycofywały się na wschód właściwie bez kontaktu z nieprzyjacielem, biorąc udział jedynie w drobnych potyczkach, w tym z niemiecką V kolumną. Jedno z ugrupowań skończyło swój żywot pod Warszawą. Ograniczone w możliwościach bojowych przez brak paliwa, zostało łatwo rozbite przez Niemców. Drugie dotarło do twierdzy Brześć, gdzie korzystając z warsztatów tamtejszego batalionu pancernego, przeprowadziło naprawy swoich czołgów, niezbędne remonty i konserwacje, po czy znalazło się w ugrupowaniu rezerw Naczelnego Wodza i wraz z nim przesuwało się w kierunku południowych granic Rzeczypospolitej. Ostatecznie czołgi tego ugrupowania po kilku potyczkach, na południe od Kowla zostały spalone przez własne załogi z powodu braku paliwa.

    Kolejne dwie kompanie tankietek mobilizowane w Żurawicy weszły w skład 10 BK, jedna jako samodzielna kompania czołgów rozpoznawczych, druga jako integralna część brygadowego dywizjonu rozpoznawczego. Z tym, że dla dywizjonu rozpoznawczego dostarczono 13 TKF z rezerwy mobilizacyjnej. Przeszły one  cały szlak bojowy brygady.  Co ciekawe, walka w ramach dobrze dowodzonej jednostki, gdzie dookoła występowały oddziały zmotoryzowane, spowodowała, że tankietki okazały się przydatnym środkiem walki. Zwłaszcza ciekawa jest informacja, że pod Albigową, gdzie wykonano kontratak na niemieckie pododdziały pancerne tankietki dobrze dały sobie radę, zwłaszcza te wyposażone w nkm 20 mm wz. 38, który okazał się skutecznym narzędziem zwalczania niemieckich czołgów lekkich.  Do dywizjonu rozpoznawczego dostarczono bardzo rzadką wersję tankietek, czyli TKF. Były to TK3, w których zamontowano silnik Fiata. Wspominam o tym, bowiem właśnie tankietka TKF znajduje się w muzeum w Belgradzie, a jest to zapewne wóz bojowy z dywizjonu rozpoznawczego, którego sprzęt znalazł się Węgrzech i stamtąd zapewne trafił do Jugosławii. Jeszcze kilka lat temu była to jedyna zachowana oryginalna tankietka, a wyprodukowano ich przecież ok. 500 sztuk. Poza tym Eugeniusz Nowak w monografii Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK twierdzi, że dostarczono tylko 11 TKF (brak 2!), w kompanii brakowało też części samochodów, a dowódcą  tymczasowym oddziału był podchorąży, czyli niedoszły oficer w trakcie szkolenia. Źle to świadczyło o zdolnościach mobilizacyjnych 2 batalionu pancernego.

    Oprócz jednostek pancernych batalion wystawił kilka kolumn samochodowych. Zdumiewa informacja, że jedna z kolumn sanitarnych zaginęła. Została spotkana przez dowódcę służby medycznej armii Karpaty, skierowana w określone miejsce, do którego nie dotarła. Zdumiewające – dezercja, użycie niezgodne z przeznaczeniem i rozkazem?

    Co po przeglądzie losów bojowych jednostek pancernych rzuca się w oczy? Po pierwsze błędna koncepcja użycia tych jednostek. Wzorem naszych wielkich sąsiadów-wrogów, powinniśmy używać tych jednostek w sposób skoncentrowany w większych ugrupowaniach. Znaliśmy ich doktrynę wojenną, wiedzieliśmy o niemieckiej koncepcji blitzkriegu, wiedzieliśmy o tworzeniu wielkich jednostek, dywizji i korpusów pancernych lub zmotoryzowanych. Sami jednak używaliśmy naszych oddziałów w sposób rozproszony, pojedynczymi batalionami lub nawet kompaniami. Spowodowało to, że nasze szczupłe siły pancerne nie odegrały nawet tej roli, jaką mogły odegrać. Przecież 2 batalion czołgów był jedną z dwóch największych polskich jednostek pancernych. Po jednej bitwie, bardzo zresztą interesującej i efektywnej dla strony polskiej, batalion przestał się liczyć wojskowo, manewrując w rozproszeniu na tyłach frontu. Zupełnie inaczej by wyglądała rzeczywistość, gdyby był on częścią większej jednostki zmotoryzowanej, na co wskazują doświadczenia 10 BK gen. Maczka.

    Samodzielne działanie batalionu czołgów miało też fatalne konsekwencje dla technicznych aspektów użycia czołgów. Powinno dawać do myślenia, że 63% strat sprzętu, to były straty marszowe, a nie bojowe. Czyli: brak części, brak możliwości naprawy i przeglądów, brak paliwa, za mały park naprawczy itd. W sytuacji, kiedy obok siebie walczyłoby wiele oddziałów zmotoryzowanych ten problem by występował w dużo mniejszej skali. Proszę zwrócić uwagę, że 10 BK nie straciła żadnego pojazdu z powodu braku paliwa, nic nie wiem, aby straciła jakiś sprzęt bojowy z powodu braku zaplecza naprawczego. Trzeba lojalnie dodać, że wpływ na fatalną sytuację w tej materii miała skandaliczna pomyłka z zabraniem z garnizony niewłaściwych części zamiennych.

    Tutaj dochodzimy do kolejnej kwestii – jakości dowódcy odpowiedzialnego za to niedociągnięcie. Major Karpów, dowódca 2 bcz miał wcześniej kiepskie opinie przełożonych i nigdy nie powinien być dowódcą liniowym jednego z najważniejszych oddziałów pancernych. Tu powinni trafiać najlepsi z najlepszych, tymczasem mjr Karpów najpierw dopuścił do podziału batalionu, a w końcowej fazie walki go porzucił, udając się do Warszawy na poszukiwanie paliwa, zamiast wysłać w tym celu innego oficera. Zresztą dowódca bliźniaczego 1 bcz też się nie popisał w czasie kampanii wrześniowej. Polityka personalna w wojskach pancernych nie była widocznie optymalna. Być może w normalniejszych warunkach ci dowódcy by się lepiej spisali, ale w warunkach ekstremalnie niekorzystnych zabrakło im hartu ducha i zwyczajnie sobie nie poradzili.

    Nie rozumiem również, dlaczego 2 bcz był mobilizowany tak późno, że wybuch wojny zastał go w transportach. Jednostki pancerne są mocno stechnicyzowane, wymagają szkolonych specjalistów, zatem nie widzę powodu, dlaczego nie osiągały gotowości bojowej w trakcie mobilizacji alarmowej, a dokładnie dlaczego w ich przypadku mobilizacja alarmowa została tak późno zadecydowana.

    Na koniec jeszcze uwaga na temat tego, co pozostało z 2 batalionu pancernego po wystawieniu mobilizowanych jednostek, czyli o ośrodku zapasowym. Celem takiego ośrodka jest zasilanie jednostek frontowych uzupełnieniami. Tak się złożyło, ze w bezpośredniej bliskości ośrodka zapasowego w  Żurawicy walczyła 10 BK, która żadnego wsparcia z jego strony nie otrzymała. Zapewne to błąd Dowództwa Okręgu Korpusu w Przemyślu, ale dobrze o dowództwie ośrodka zapasowego to też nie świadczy.

    Podsumowując: monografia 2 batalionu pancernego jest nadzwyczaj ciekawa i pouczająca. Antoni Nawrocki rzetelnie przedstawia losy 2 batalionu pancernego, założenia mobilizacyjne, sprzęt, jaki batalion miał do dyspozycji, a wreszcie wojenne losy wystawionych przez ten batalion jednostek. Jedyne namierzone przeze mnie błędy lub nieścisłości dotyczą kompanii tankietek TKF zmobilizowanych dla Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK. Częściowo autora usprawiedliwiam, bo kiedy pisał on on monografię 2 bpanc. nie istniała jeszcze historia Dywizjonu Rozpoznawczego, dzięki której mogłem zweryfikować ustalenia Nawrockiego.

    Antoni Nawrocki, 2 batalion pancerny (Żurawica 1935-1939), Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 2006.

  • Książki

    Pirat stepowy Łubieńskiego, czyli biografia Nestora Machny

    Stanisław Łubieński, Pirat stepowy, okładka, recenzjaNestor Machno, bo o nim jest właśnie ta książka, jest postacią bardzo interesującą, choć zapewne nieznaną ogółowi czytelników. W czasach rewolucji bolszewickiej był on ukraińskim przywódcą oddolnego, autonomicznego ruchu chłopów na Ukrainie, jak sugeruje autor książki, lub pospolitym watażką czy mordercą, jak twierdzą historycy sowieckiego autoramentu, taki sam jak wszyscy bolszewicy i ich poputczycy, jak dodaje wielu innych.

    Kim więc był Machno i jego chłopsko-kozacka armia zwana machnowcami? Sam Machno był zadeklarowanym anarchistą, na tyle już znanym, że odsiedział po rewolucji 1905 roku 9 lat w carskim więzieniu za swoją działalność. Polegała ona na napadach rabunkowych na okolicznych bogatszych mieszkańców w okolicy Hulajpola, wsi z której pochodził Nestor Machno i która była później centrum zorganizowanego przez niego ruchu. Pozyskane w ten sposób pieniądze szły na działalność organizacji anarchistycznej. Zwróćmy uwagę, jak  różniło się to od działalności organizacji Bojowej PPS Piłsudskiego, która też organizowała ekspropriacje, ale tylko grabiąc rosyjskie instytucje rządowe. Nikomu by nawet nie przyszło do głowy, aby  napadać na osoby prywatne, a tym bardziej na takich akcjach koncentrować się w swej działalności. Wstęp do późniejszych działań Machny był więc znamienny.

    Z więzienia wyszedł zaraz po abdykacji cara Mikołaja i wrócił do Hulajpola. Jeszcze przed rewolucją październikową stanął na czele lokalnego komitetu rewolucyjnego, który podzielił pańską ziemię pomiędzy chłopów. Oczywiście nie obeszło bez mordów, podpaleń, grabieży.  Z bolszewikami dobrze współpracował, z Dybienką, dowódcą wojsk bolszewickich na Ukrainie, zawarł sojusz wojskowy.. Kiedy po pokoju brzeskim do Hulajpola wkroczyli Niemcy, Nestor zdążył uciec, ale jego rodzina stała się obiektem ślepego odwetu. Kilka osób zostało zabitych (w tym jego starszy brat), natomiast Nestor wylądował w Moskwie, rozmawiał z  samym Leninem, który przyjął go ciepło, ale anarchistów skrytykował za „fanatyzm, utopizm i brak realistyczne wizji przyszłości” (w tym przypadku akurat miał rację).

    Wiedziony żądzą czynu, Machno wrócił na Ukrainę, gdzie w sąsiedniej wsi wraz towarzyszami postanowili założyć oddział partyzancki, chroniący ludność przed grabieżami Niemców. Zajęli oni Ukrainę po to, aby zapewnić głodującej Rzeszy dostawy żywności, nakładali kontrybucje i grabili, ile się tylko dało. Partyzantka Machny wtedy właśnie zdobyła zwolenników i  przerodziła się w chłopską, anarchistyczną armię. Od razu zaczęły płonąć zabudowania niemieckich kolonistów, których były sporo na Ukrainie, znów polała się krew: nie żołnierzy niemieckich, a cywilów.

    A potem znów pojawili się biali, potem bolszewicy. Machno zawsze miał się za rewolucjonistę i z czerwonymi ochoczo współpracował. Na tle działalności Czeki (zwanej niekiedy Czerezwyczajką, poprzedniczki NKWD) i kolejnych, tym razem bolszewickich rekwizycji, pojawiały się tarcia, ale Machno utrzymał  front wspólnej walki z białymi i ukraińskim Dyrektoriatem. Taka mnie więcej rzeczywistość trwała aż do pokoju ryskiego, kiedy to bolszewicy sami zerwali  sojusz, Machnę uznając  za kontrrewolucjonistę. Rozpoczęła się obława. Ostatecznie pokonany Machno musiał udać się na emigrację.

    Łubieński przedstawia ukraińskiego chłopskiego atamana jako postać w gruncie rzeczy pozytywną, wzbudzającą sympatię swoją naturalnością, polotem, odwagą. Momentami ta solidarność z bohaterem jest niesmaczna, jak np. wtedy, kiedy zatrzymał on okolicznego szlachcica:

    „Skacz do Hulajpola, jak ci się uda pożyjesz.” Nieszczęsny ziemian kicał podobno jak zając, ale kiedy partyzanci się już naśmiali, ktoś podobno podszedł i go zastrzelił.[1]

    Ciekaw jestem, jaki byłby Wasz, Czytelnicy, komentarz do tego wydarzenia?

    Mój jest taki: zdemoralizowana rewolucją chłopska banda popisuje się okrucieństwem. Od bolszewickiej Czeki różnią ich tylko metody, ale skutek jest ten sam. A jaki jest komentarz autora?

    Chłopskie oddziały brały srogi rewanż na właścicielach ziemskich z poczuciem, że nie tylko siła, lecz także słuszność są po ich stronie. [2]

    Autor powstrzymuje się od ocen, przedstawia tylko racje uczestników tych wydarzeń, szkoda, że racje ofiary zostały pominięte.

    Trudno się z taką postawą zgodzić. Podobnie jak zupełnie nie zgadzam się z oceną Machny zasygnalizowaną powyżej. Rewolucję rosyjską mam za nieszczęście dla ludzkości, za które zapłaciło głową kilkadziesiąt milionów ludzi. Ci którzy przyczynili się do jej sukcesu, a Machno do takich należał, na ordery i uznanie na pewno nie zasługują. Tym bardziej, że oddziały Machny zachowywały się jak rozzuchwalona tłuszcza, grabiły, mordowały gwałciły, nierzadko siały zniszczenia tylko dla przyjemności samej destrukcji. Łubieński przedstawia racje uczestników wydarzeń, ich rodzin. Pomija racje tysięcy przez nich pomordowanych. To jest nie fair. Jako odtrutkę pokazującą te same wydarzenia od drugiej strony polecam wspomnienia Marii Dunin-Kozickiej, które dobrze pokazują, jakimi metodami działało chłopstwo ukraińskie.[3]

    Mimo dość fundamentalnych zastrzeżeń, książkę czytałem z przyjemnością. Może to i dobrze, że ktoś oddał głos kompletnie zapomnianemu chłopskiemu przywódcy, a przez to samym chłopom, których głos jest  zwykle pomijany przy wielkich wydarzeniach, ale którzy zwykle najboleśniej ponosili skutki tych wydarzeń.

    Książka ma charakter reportażu historycznego, zatem często czytamy, kto w której chałupie mieszkał  i jak ona dziś wygląda, ale o szerszym kontekście historycznym przypadków życiowych Nestora Machny się niczego nie dowiemy. Jak ktoś wie, po co Niemcy znaleźli się na Ukrainie, to rozumie, do czego musiało to doprowadzić, jak nie wie, to się połapać nie może. Podobnie z Pawłem Dybienką. Jak ktoś wie, jaka była jego kariera wojskowa podczas rewolucji (ciąg morderstw we flocie bałtyckiej, a potem tchórzostwo na froncie)[4], ten wie czym się ten sojusz musiał skończyć i jaka była naiwność prostolinijnego Machny. Może jednak ten brak kontekstu ma jeden plus? Czytelnik jest w tych wydarzeniach kompletnie zagubiony, podobnie jak ich uczestnicy, którzy też w chaosie ciągle zmieniających się okoliczności zorientować się nie mogli. Podobieństwo perspektywy poznawczej podobno dobrze wpływa na empatię…

    Ostatnia uwaga dotyczy swego rodzaju lekkości w przedstawianiu faktów, np. po wypuszczeniu z carskiego więzienia, 20 marca Machno wyruszył do Hulajpola (s. 38), a przybył tam już w lutym (s. 40). Takich kwiatków, mniej jednak oczywistych, jest niestety więcej.

    Podsumowując: ciekawa książka,  o ciekawej, zapomnianej postaci; w czytaniu zajmująca, choć oceny autora budzą zasadniczy sprzeciw, szczegółowa w głównym nurcie narracji, ale pomijająca tło wydarzeń. Mimo różnych zastrzeżeń 8/10.

    Stanisław Łubieński, Pirat stepowy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012



    [1] S. Łubieński, Pirat stepowy, s. 69

    [2] Tamże

    [3] Maria Dunin-Kozicka, Burza od Wschodu, Oficyna Wydawnicza Volumen, Warszawa 1990. W sprzedaży dostępne jest nowe wydanie tej książki.

    [4] O bardzo ciekawych przypadkach Dybienki wnikliwie pisze Wiktor Suworow. Por.: W. Suworow, Oczyszczenie, Wydawnictwo Adamski i Bieliński, Warszawa 2002, s. 75-104.

  • Książki

    Literatura polska na Węgrzech

    Elżbieta Cygielska-Guttman, János Tomcsányi, okładka, recenzjaOgarnęła mnie tęsknica za sprawami węgierskimi. Nic nie miałem pod ręką, zatem wygrzebałem ze starych zapasów biografię Tomcsányiego. Wtedy jeszcze wydawano prace naukowe w formie maszynopisu powielanego, miałem więc i powrót do starego edytorstwa.

    Tomcsányi przynależał do grupy polonofilów. Był tłumaczem, ale też publicystą podejmującym wątki polityczne dotyczące spraw polskich w dwudziestoleciu międzywojennym. Pisywał też o polskiej literaturze. Zasłynął doskonałym przełożeniem na węgierski Chłopów Reymonta. Dostał za to zresztą w 1932 roku nagrodę polskiego PEN Clubu.

     Z ważniejszych utworów prócz Chłopów Tomcsányi przetłumaczył Szkice węglem Sienkiewicza i Dewajtis Rodziewiczówny. Oprócz tego przełożył kilka drobniejszych utworów, przy czym pobudza do refleksji ich dobór, dla niego te utwory były ciekawe i charakterystyczne dla literatury polskiej, dzisiaj są one kompletnie zapomniane (często razem z ich autorami), mówimy tu o Pociągu Gustawa Daniłowskiego, Imieniu matki Stanisława Salińskiego, Polonia maru Edwarda Ligockiego i noweli Mój zegarek Konopnickiej. Zdumiewa, że tłumaczenia Ludzi bezdomnych i Rozdziobią nas kruki i wrony nie zostały wydane, nie wiemy dlaczego, zabrakło wydawcy czy pewności siebie tłumacza.

    I to by było tyle. Taka sympatyczna przypominajka o przyjaźni polsko-węgierskiej.

    Elżbieta Cygielska-Guttman, János Tomcsányi 1873-1935. Popularyzator i tłumacz literatury polskiej na Węgrzech, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 1988.

  • Militaria

    Polski radiowywiad w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku

    Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”, recenzjaDo historii polskiej twórczości historycznej prof. Grzegorz Nowik przejdzie jako odkrywca kolosalnego sukcesu polskich kryptologów, którzy podczas wojny polsko-bolszewickiej złamali wszystkie szyfry, jakimi posługiwali się Sowieci. Przed jego publikacjami dookoła tego tematu panowała grobowa cisza. A Polacy potrafili odszyfrować szybciej i dokładniej sowieckie depesze niż ich właśni telegrafiści! Mózgiem tego sukcesu był ówczesny porucznik Jan Kowalewski wybitny talent w dziedzinie dekryptażu. Do tej pory był on kompletnie anonimowym oficerem, teraz wiemy, że należy mu się ranga narodowego bohatera, który przyczynił się do polskiego sukcesu w tej wojnie bardziej niż niejeden nasz generał.

    Nowe podejście do tematu i snop światła na zapomnianych aktorów historycznej sceny już by wystarczały, jako powód do chwały, ale to nie koniec. Należy wspomnieć jeszcze o jakości. To bodaj najrzetelniejsza informacyjnie książka, jaką dane mi było przeczytać. Profesor Grzegorz Nowik jest nieprawdopodobnym erudytą i bardzo kompleksowo potraktował temat swojej pracy.

    Z jakim rozmachem to zrobił niech świadczą rozdziały wstępne do przedstawianej książki, a dodajmy, że każdy z nich jest minirozprawką na dany temat. A więc Kryptografia, szyfry, kody (historia kryptografii), Radiotelegrafia (technika, organizacja, rozwój w armii austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Radiowywiad (rozwój w armii brytyjskiej, austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Polskie doświadczenia z dziedziny radiotelegrafii i radiowywiadu przed 1918 (Legiony Polskie, formacje polskie w armii rosyjskiej, Armia Polska we Francji), Polski wywiad i radiowywiad do lutego 1920 (struktury, obsady personalne grup, frontów, armii), Polska radiotelegrafia i radionasluch do lutego 1920 (z dokładnością do jednej radiostacji i poszczególnych oficerów i podoficerów) i dopiero na 359. stronie dowiadujemy się o pierwszych faktach dekryptażu. A potem jest jeszcze szczegółowiej, Nowik omawia z dokładnością do jednego nazwiska wszystkich zaangażowanych po stronie polskiej w prace wywiadu, radiowywiadu, radiotelegrafii i nasłuchu, oczywiście omawia wszystkie rozszyfrowane depesze i ich znaczenie dla losów wojny, poszczególnych kampanii, czy bitew. W efekcie otrzymujemy nie tylko historię polskiego radiowywiadu podczas wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919-1920, ale historię tej wojny oglądanej przez pryzmat przechwyconych i odszyfrowanych depesz.

    Czy w tym zalewie szczegółów nie gubi się synteza? Oczywiście nie. Nowik nie stroni od komentarza do wydarzeń bojowych pokazując, jakie znaczenie miały lub powinny mieć materiały pozyskane przez polski radiowywiad. Pokazuje również cały kontekst, w jakim przyszło działać polskim służbom wywiadowczym. Za tyle zalet trzeba czymś płacić, w tym przypadku objętością – książka ma 1056 stron i jest to tylko pierwszy tom (z dwóch) całości.

    Nie bardzo wiem, jak dalej mam chwalić prof. Nowika. Powiem tylko, że do tej pory nie zetknąłem się z tak erudycyjnie bogatą pracą, która na dodatek ma wszelkie cechy syntezy. Bogactwo informacji idzie w parze z szerokością spojrzenia i z super interesującymi podsumowaniami. Jakże dalece ta praca odbiega od marniuchnych biedamonografii opartych jedynie o wąskie źródła archiwalne i jeszcze uboższych w intelektualne syntezy, kiedy autor pisze, co wie, ale nie do końca wie, co pisze.

    Wszystkim zainteresowanym historią polecam jak najusilniej. Moja ocena to 11/10.

    Recenzja: Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”. Polski radiowywiad podczas wojny z bolszewicką Rosją 1918-1920, t. 1, Rytm 2004, 1056 ss.

  • Militaria

    Technika wojsk łączności w II RP

    Zbigniew Wiśniewski, Szkolnictwo, nauka i technika wojsk łączności w latach 1921-1939, OW Ajaks, Pruszków 2000 (t. 3 historii wojsk łączności w okresie międzywojennym) 

    Praca solidna, informacyjnie bez zastrzeżeń. Wątpliwości budzi tylko nikły stopień sproblematyzowania poruszanych zagadnień. Ograniczając się do techniki łącznościowej – nie wystarczy opisać sprzętu, jakim posługiwało się wojsko polskie w 1939 roku, rutynowo utyskując, że był względnie nowoczesny, ale było go za mało, trzeba do tego dołożyć, czy był on wystarczający do strategii i planów użycia łączności w zbliżającej się wojnie. Czy był sens angażować duże środki w nowe radiostacje dalekiego zasięgu, w sytuacji, gdy Wódz Naczelny był przeciwnikiem komunikowania się drogą radiową, ze względu na możliwość ujawnienia informacji tajnych (ale to wiemy z innych źródeł), czy w związku z tym przygotowano stosowne procedury szyfrowe?

    Kampania wrześniowa nie jest tematem tej książki, ale chociaż bez skrótowego komentarza jak sprzęt sprawdził się w warunkach bojowych, nie sposób go ocenić; podobnie nie wiadomo, czy zasady szkolenia kadr łączności sprawdziły się w podczas wojny, czy nie. Takich informacji nie można pomijać.

    Żenujący jest poziom redakcyjny książki. Od różnych błędów aż się w niej roi. Poprzestanę na jednym z bardziej kompromitujących wydawcę: podpis pod jednym ze zdjęć lokalizuje postać na nim występującą, jako pułkownika Heliodora Kopę, podczas gdy wiadomo, że chodzi o dowódcę wojsk łączności płk. Heliodora Cepę, którego wszyscy znają i kojarzą, co najmniej z racji na oryginalnie brzmienie imienia i nazwiska, o funkcji kluczowej dla książki nawet nie wspomnę.

    Wskazane cechy tej książki powodują, że jest ona adresowana do wąskiego kręgu naukowców i dobrze zorientowanych pasjonatów, inni powinni trzymać się od niej z daleka, bo i tak poza szczegółami niczego się z niej nie dowiedzą.

  • Militaria

    Generał Bołtuć

    okładkaBohdan Królikowski, Generał Mikołaj Bołtuć, Bellona, Warszawa 2009. 

    Biografia generała to sama radość. Kupiłem, jak tylko zobaczyłem w księgarni i przeczytałem natychmiast, jak tylko kupiłem. Generał Bołtuć znany jest głównie z tego, że należał do grupy kilku generałów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas wojny obronnej 1939 roku. W mojej pamięci pozostanie jako bohater, ale z zupełnie innego powodu, ale o tym później.

    Bołtuć wywodził się z armii rosyjskiej, służbę w jej szeregach zakończył jako sztabskapitan, czy w polskiej armii major. W wojnie 1920 roku wsławił się obroną Zamościa przed Budionnym. W pełnym okrążeniu, mając do dyspozycji siły wzmocnionego pułku, przetrwał nawałę całej konarmii. Zachował zdolność do kontrataku i pościgu za wycofującym się wrogiem. W warunkach walk z Budionnym było to wybitne osiągnięcie, zapewniające młodemu oficerowi dobrą rozpoznawalność wśród licznych przecież dowódców pułków.

    W wolnej Rzeczypospolitej zakwalifikowany został na pierwszy kurs Wyższej Szkoły Wojennej, co wróżyło szybka karierę. Przewrót majowy tej kariery nie przyspieszył, jak bowiem pamiętamy, nie z Legionów się on wywodził… Szkoda, że ten wątek w ogóle przez autora został pominięty. Ostatecznie generałem został mianowany dopiero w marcu 1939 roku, czyli domyślam się wtedy, kiedy zapadła decyzja o powierzeniu mu dowództwa Grupy Operacyjnej „Wschód” w składzie Armii Pomorze. Dla mniej zorientowanych wyjaśnienie, że pod terminem Grupa Operacyjna kryła się struktura zbliżona do korpusu w innych armiach, tyle że organizowana ad hoc.

    Na tym stanowisku rozpoczął wojnę w 1939 roku. Jego Grupa Operacyjna była dowodem, że na tych odcinkach, gdzie armia niemiecka liczebnie była porównywalna z polską, tam, niezależnie od przewagi technicznej w uzbrojeniu, toczono walki dość równorzędne. Odwrót był wymuszony niekorzystną sytuacją na skrzydłach. Jedną z przyczyn lokalnych sukcesów Grupy Operacyjnej „Wschód” była sprężystość dowodzenia. Generał Bołtuć wykazał się tu nieprawdopodobnym hartem ducha. Nad sobą miał generała Bortnowskiego, który po szybkiej klęsce Armii Pomorze w „korytarzu” załamał się i stracił zdolność efektywnego dowodzenia i w dalszym biegu kampanii zdecydowanie bardziej przeszkadzał niż pomagał. Nie lepiej było wśród podwładnych. Dowódca 16 DP płk Stanislaw Świtalski, od pierwszych godzin wojny przeżył załamanie i utratę wiary w sens prowadzenia walki. Został natychmiast (!) odwołany, a jego następca płk Szyszko-Bohusz (późniejszy dowódca Brygady Karpackiej) nie przeżywał już takich wątpliwości. Podobnie było w 4 DP, tylko że sytuacja była tu dużo trudniejsza, bowiem to jej dowódcą był gen. Bołtuć aż do chwili awansu na stanowisko dowódcy GO „Wschód”. Dywizję przejął jego zastępca, płk Lubicz-Niezabitowski , ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei i został zmieniony przez dowódcę piechoty dywizyjnej płk Rawicza-Mysłowskiego i jak w poprzednim przypadku zmiana zaowocowała przywróceniem zdecydowania w dowodzeniu. Moim zdaniem odwaga w podejmowaniu tak radykalnych decyzji personalnych (a pamiętajmy, że płk Świtalski należał do legionowej elity) połączona z zapewnieniem Grupie Operacyjnej sprawnego dowództwa należała do największych zasług gen. Bołtucia. Być może zresztą decyzja gen. Bołtucia pomogła zachować honor płk. Świtalskiemu, bowiem kiepsko zaczął on kampanię wrześniową, ale przyzwoicie skończył, bowiem poległ jako dowódca oddziału wydzielonego w czasie bitwy nad Bzurą.[i]

    Warto dodać również, że zachowała się relacja przywołująca zdanie generała, że największym jego błędem w czasie kampanii wrześniowej było to, że Bortnowskiemu „nie strzelił w łeb”. Wskazuje to na trzeźwy i samodzielny osąd sytuacji, co w warunkach bardzo szybko prowadzonej wojny jest cechą szczególnie wartościową. Wydaje mi się także, że od generałów oczekuje się przede wszystkim tego rodzaju bohaterstwa. Od biegania z karabinem są setki tysięcy żołnierzy (i chwała im za bohaterstwo), ale od podejmowania trudnych decyzji są generałowie i nikt ich nie zastąpi w tej funkcji.

    Bardzo ciekawą kwestią, jest decyzja o przebijaniu się do Warszawy okrążonej już przecież przez wojska niemieckie. Ze wspomnień gen. Wiktora Thomeé wiemy, że zaproponował on gen. Bołtuciowi objęcie dowództwa obrony Palmir (wraz z gigantycznymi magazynami materiałów wojskowych) w ramach szerokiej koncepcji obrony twierdzy Modlin.[ii] Bołtuć pierwotnie miał się zgodzić, ale ostatecznie postanowił przebijać się do Warszawy. Nawet przy jego ówczesnej wiedzy nie była to najtrafniejsza decyzja, bowiem sforsowanie zamkniętego już niemieckiego pierścienia było skazane na porażkę (bez rozpoznania i wsparcia artylerii), a Warszawie zasilenie pokiereszowanymi jednostkami i tak niewiele by pomogło. Wcześniej udało się to tylko kilku jednostkom, w tym 14 Pułkowi Ułanów Jazłowieckich, a to dzięki szarży pod Wólką Węglową. Kosztem jednak była szarża pod ogniem broni maszynowej, przy ogromnych stratach.[iii] Przy przebiciu do Warszawy poległ także gen. Wład.

    Modlin został bez skutecznej obrony od strony Palmir, obrona Warszawy niewiele zyskała na próbie przebicia się resztek oddziałów Armii Poznań i Pomorze. Potwierdza to tylko tezę, że od wysokich rangą dowódców oczekuje się bohaterstwa w trudnych decyzjach, a nie koniecznie walki z bronią w ręku. Mimo, że tak romantycznie to wygląda.

    Podsumowując: książka Bohdana Królikowskiego jest cenna, bowiem przybliża postać nieco zapomnianego generała Bołtucia. Łatwa w odbiorze i przyjemna w czytaniu. Do minusów zaliczam jej popularny charakter (bez aparatu naukowego) i płytkość źródłową, ponieważ autor właściwie nie korzystał z zasobów archiwalnych. W efekcie daje to biografię mało pogłębioną i bez zarysowanych głównych problemów w ocenie działań i decyzji generała.


    [i] Tadeusz Jurga, Obrona Polski 1939, Warszawa 1990, s. 828

    [ii] Wiktor Thomeé, Ze wspomnień dowódcy obrony Modlina, W: Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach, Warszawa 1989

    [iii] Cezary Leżeński, Zostały tylko ślady podków…, Warszawa 1978, s. 32-33

  • Militaria

    Wywiad Korpusu Ochrony Pogranicza

    Marek Jabłonowski, Jerzy Prochwicz, Wywiad Korpusu Ochrony Pogranicza 1924-1939, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Warszawa 2003/2004 

    Książka bez istotnej wartości poznawczej. Jedyną jej wartością są załączniki źródłowe i cytaty dokumentów w tekście.

    Autorzy nie podążali za problemami badawczymi, streścili jedynie dane źródłowe, na które natrafili w archiwaliach. A w archiwaliach najczęściej pozostają dane dotyczące struktur organizacyjnych, statystyki i zestawienia. Zatem dowiadujemy się o strukturach i statystykach, ale nie o realnej działalności i znaczeniu opisywanej formacji. Zerowy stopień sproblematyzowania. Szkoda więcej pisać o działalności pozornie naukowej. Nie polecam.

  • Militaria

    Aktywa sowieckiego wywiadu

    okładkaPolski wywiad wojskowy 1918-1945, Wydawnictwo Adam Marszałek 2007 

    W zasadzie jest to praca zbiorowa na takim poziomie, jak materiały konferencyjne: mnóstwo przyczynków i przyczynków do przyczynków, nie wartych zawracanie głowy czytelnikom mojego bloga. Jednak jeden artykuł zasługuje zdecydowanie na przedstawienia bardziej publiczne, a mianowicie Uwagi o działalności agentury sowieckiej na odcinku polskim po roku 1921 śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza. 

    Treść artykułu sprowadza się do naukowej analizy wiedzy na temat sowieckiej agentury w II Rzeczypospolitej i podczas wojny. Co z niej wynika? Najcenniejszym agentem był ppłk Tadeusz Kobylański, pomocnik attaché wojskowego w Moskwie (gdzie został zwerbowany), później w służbie dyplomatycznej jako radca ambasady polskiej w Bukareszcie i wreszcie – o ironio – naczelnik Wydziału Wschodniego w Departamencie Politycznym MSZ, na dodatek blisko spokrewniony z prezydentem Ignacym Mościckim, u którego regularnie bywał na rodzinnych obiadach. Dla swoich mocodawców był bezcenny jako źródło wiedzy o polskich aktywach wywiadowczych w Związku Sowieckim, o polskiej polityce zagranicznej, a na ostatnim stanowisku jako agent wpływu, stymulujący polską politykę wobec wschodniego sąsiada. W czasie wojny wyemigrował do Brazylii, gdzie został zamordowany w tajemniczych okolicznościach w roku 1967.

    O zgrozo, wszędzie Sowieci mogli weryfikować przekazywane przez niego informacje poprzez innych swoich agentów: w moskiewskim attachacie przez przewerbowanego rezydenta polskiego wywiadu Kowalskiego, w Bukareszcie taką rolę spełniała żona ambasadora Mirosława Arciszewskiego, skądinąd „biała” Rosjanka, rozpracowana przez polskie służby. Arciszewski został odwołany do Warszawy, solennie zapewnił o rozstaniu się z żoną, został nieformalnym podsekretarzem stanu w MSZ, ale mimo to z żoną żył nadal. W MSZ byli też agentami inni urzędnicy niższego szczebla, wśród nich Stefan Litauer, naonczas pracownik Wydziału Prasowego, ale w czasie wojny już szef Polskiej Agencji Telegraficznej.

    W strukturach wojskowych służby kontrwywiadowcze II Rzeczypospolitej namierzyły 12 agentów, wśród nich był tylko jeden wyższego szczebla, ppłk Ludwik Lepiarz szef sztabu Dowództwa Okręgu we Lwowie.

    Infiltracja polskiego Państwa podziemnego była znikoma, czego nie można powiedzieć o rządzie emigracyjnym w Londynie. I tu jest tajemnica czekająca na rozwiązanie, bowiem wiemy, że Sowieci mieli dwóch agentów, ministrów tego rządu, znamy ich pseudonimy „Giendrich” i „Sadownik”, ale nie potrafimy jednoznacznie zidentyfikować ich nazwisk.

    Na koniec: okazało się, że sowiecka siatka działała wśród Polonii amerykańskiej, a najbardziej znaną postacią był tu Oskar Lange. Pierwsze informacje na ten temat wzbudziły protesty ze strony historyków i ekonomistów broniących zacnego (jak naiwnym się wydawało) profesora. Niestety, a raczej stety, ujawnione dane z operacji „Venona” (dekryptaż sowieckich depesz dyplomatycznych i wywiadowczych) potwierdziły te podejrzenia i tak pewni siebie obrońcy wyszli na durniów. Te informacje wyjaśniają duże zaangażowanie Stalina w forowaniu Oskara Lange na stanowiska w rządzie „lubelskim” po 1945 roku.

    Omawiany artykuł warto przeczytać, książka jest ciągle dostępna w sprzedaży, a śp. prof. Wieczorkiewicz potwierdził, że był jednym z nielicznych jednocześnie kompetentnych (przegląd przez całe piśmiennictwo rosyjskie) i odważnych historyków.