Na granicy McGillowaya i Wichura w Hawanie Padury
Postać policjanta w powieściach kryminalnych to zwykle samotny, twardy, zdeterminowany facet, z kłopotami małżeńskimi, najczęściej szukający ukojenia w alkoholu pochłanianym hektolitrami, co powoduje, że poranki spędza na leczeniu gigantycznego kaca i do życia przywracają go emocje prowadzonego śledztwa. Irlandzki inspektor Devlin jest całkowitym zaprzeczeniem tego obrazu – ma kochającą żonę i dwójkę dzieci, którym stara się poświęcać jak najwięcej czasu. Troskliwie zajmuje się psem i – co trudne do wyobrażenia – nie pije ani nie zalicza napataczających się panienek. Zapewniam, nie jest przez to mniej interesujący.
Czytam McGillowaya ze wzrastającą przyjemnością, sięgającą tak daleko, że sam nie rozumiem, co mogło pociągać mnie na przykład w przypadkach komisarza Eberharda Mocka, wykreowanego przez Krajewskiego, który rzadko kiedy trzeźwieje, w gruncie rzeczy torturuje podejrzanych, nie przepuszcza żadnej atrakcyjnej dziewczynie. Devlin po nokautującym uderzeniu w twarz zatrzymywanego właśnie kryminalisty, ma tak daleko posunięte wyrzuty sumienia, że czuje potrzebę spowiedzi. Jak odległe to jest od lansowanych wzorów twardzieli, ale też jak ożywcze dla czytelników, bo zmuszające do zastanowienia, co na prawdę nas fascynuje i dlaczego dajemy się uwodzić takim brutalom. Kompensacja?
Na dodatek fabuła kryminalna u McGillowaya jest wciągająca. Zaczyna się od dwóch morderstw, pozornie ze sobą niepowiązanych. Rozwiązanie zagadki tkwi w niewyjaśnionym zniknięciu prostytutki sprzed blisko trzydziestu lat. Śledztwo komplikuje dodatkowo fakt, że w morderstwa zaplątany jest któryś z policjantów pracujących w grupie Devlina. Tropy prowadzą jednak do kilku osób. Która z nich reguluje stare porachunki? Nie zdradzę za dużo, jak powiem, że ta najmniej podejrzana.
Bardzo polecam, ocena 9/10.
W sprawie tej książki dałem się zwieść, ale na szczęście nie uwieść. Po kilku dobrych recenzjach ją nabyłem i wziąłem się za lekturę. Co tu dużo mówić, rozczarowanie już od pierwszych stron. Padura prawidłowo zdiagnozował, że czytelnicy oczekują od kryminału czegoś więcej niż tylko ciekawej intrygi, musi to być dobra literatura z interesującymi postaciami. Stworzony przez Padurę inspektor Mario Conde snuje więc rozważania o życiu w ogólności, o swoim w szczególności, o losie swojego sparaliżowanego przyjaciela. Próbuje poderwać atrakcyjną dziewczynę. Inspektor przynależy do typu refleksyjnego samotnika, pije bez przerwy i czuły jest na zmysły niewieście. Problem tylko w tym, że autor realizuje swoje założenia na poziomie żenującym. Brak w jego pisarstwie jakiejkolwiek finezji, oryginalności. Wynurzenia na tematy egzystencjalne są zwyczajnie banalne, nieciekawe i trącą grafomaństwem. Wątek miłosny sprawia wrażenie wciśniętego na siłę, a na dodatek intryga kryminalna jest nie najwyższych lotów. Krótko mówiąc rozczarowanie nie warte dłuższych rozważań. Miało być lekko, łatwo, ciekawie i przyjemnie, a wyszło miałko i nużąco. Ocena 3/10
Brian McGilloway, Na granicy, Amber 2009; Leonardo Padura, Wichura w Hawanie, Znak 2009
Nic osobistego Urszuli Antoniak
Kiedyś na blogu napisałem, że czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. No i się prawie doczekałem, bo Polka nakręciła film o Holenderce, ale dziejący się w Irlandii. I samo to spowodowało, że do kina poszedłem, jak ciągnięty przez magnes. Długo czekałem, aż film będzie gdzieś wyświetlany i dawno nie byłem tak ciekawy, jaka to rzeczywistość odsłoni mi się na ekranie.
No i odsłoniła się rzeczywistość bardzo interesująca. Film to spokojny, niepospieszny, nastawiony na refleksję, przyglądanie się ludziom, zaprzeczenie hollywoodzkiego kultu szybkiej akcji i zaskakujących zwrotów. Jego bohaterka, której imienia nawet nie poznajemy (przez sekundę widzimy je wraz z nazwiskiem na prawie jazdy) przeżyła jakąś tragedię (też nic o niej nie wiemy), uciekła z Holandii i samotnie przemierza bezludne wybrzeże Irlandii, żywi się resztkami pozostawionymi przez turystów, śpi w namiocie, codziennie gdzie indziej. Głód zmusza ją do odwiedzenia stojącej na uboczu farmy i zaproponowania kontraktu: jedzenie za pracę. Dodatkowym warunkiem tego kontraktu jest nieujawnianie przez dziewczynę nawet imienia – to dużo mówi o rodzaju jej kontaktów z innymi ludźmi. Martin, samotny właściciel farmy ofertę przyjmuje, sam zresztą do wylewnych nie należy. Lody między nimi powolutku kruszeją, pojawia się coś na kształt związku. Finał tej opowieści jest jednak zaskakujący i dający do myślenia.
Można powiedzieć, że jest to film o nieprzezwyciężalnej trudności w nawiązywaniu kontaktów miedzy kobietą i mężczyzną. Ale to tylko wierzchnia warstwa, myślę, że w istocie jest to studium samotności, i to samotności z wyboru, przemyślanej, bez żalu za niedoszłymi związkami, uczuciami. Film stawia pytanie, co takiego musiało zranić tych ludzi tak bardzo, że wybierają samotną drogę przez świat, dlaczego w tym wyborze są tak konsekwentni, że zmierzają w pogranicze zachowań autystycznych, aż do samozagłady. A może to nie tylko ich wybór, może oni inaczej nie umieją, może są skazani na życie, w którym inni ludzie stanowią tylko elementy krajobrazu, ale nie mają dostępu do ich wnętrza, do pozytywnych emocji. A jeżeli kiedyś bariery pękają i ktoś wkracza do świata samotnego „ja”, to stanowi tam zagrożenie i powoduje raczej odruch ucieczki niż akceptacji nowej sytuacji. Bardzo jestem wdzięczny Urszuli Antoniak, że stworzyła dzieło poruszające takie problemy. Odejście od sztampy filmu akcji umożliwiło widzowi spokojny namysł, objęcie empatią bohaterów tych zmagań.
Ważną rolę w recepcji filmu odgrywają krajobrazy – górzyste, wietrzne, nadmorskie. Są przepiękne, ale puste. Bez ludzi są uosobieniem chłodu, pociągają, ale i zarazem niepokoją. Żyjąc w takim otoczeniu człowiek jest bardziej sam, niż gdziekolwiek indziej. Ta pusta przyroda umożliwia człowiekowi przeżycie, jest bardzo impresyjna, ale też otula go nieuchwytnym, trudnym do pokonania splinem. Dla mnie te krajobrazy mają też walor osobisty, bo przypominają piękną podróż po Irlandii i zadumę, jak trudno było żyć tubylcom w takich warunkach. Zwiedzałem tamte tereny w pogodzie lekko sztormowej, tym bardziej skłaniającej do egzystencjalnych refleksji. Wraz z Nic osobistego to wszystko powróciło…
Dziewczynę wędrującą po irlandzkich pustkowiach gra Lotte Verbeek i robi to doskonale. Po prostu jest sobą, tak jakby nic nie musiała grać, jakby była naturszczykiem obsadzonym w roli samego siebie. Grający Martina Stephen Rea jest w pierwszym odbiorze mniej przekonujący, ale to on zostaje w pamięci na dłużej, jest bardziej charakterystyczny, poza tym jak się zastanowić, to on jest głównym bohaterem opowieści. Aktorstwo jest dużym plusem tego filmu.
W swojej kategorii film zasługuje na notę 9/10 i polecam go bardzo wszystkim ceniącym spokojną refleksję, a zwłaszcza samotnikom ku zadumie.
Nic osobistego, reż. Urszula Antoniak, Holandia, Irlandia 2009, polska premiera kwiecień 2010.
Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic
Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia – zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.
Maciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.
Gianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.
Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.
Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy.
Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic
Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia – zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.
Maciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.
Gianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.
Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.
Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy.
Zugzwang, czyli rosyjsko-żydowsko-polska partia szachów
Upojny kryminał historyczny. Akcja dzieje się w Petersburgu w roku 1914. Psychoanalityk, dr Spethmann, zresztą Żyd polskiego pochodzenia, wplątuje się poprzez swoich pacjentów, w aferę terrorystyczną dużej skali. W tle mamy wątek miłosny, tyleż interesujący i romantyczny, co brutalnie przerwany przez nadciągającą historię, a przypominam, że akcja dzieje się w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Zza kotary wydarzeń, wychyla się niesympatyczna twarz Ochrany (carskiej policji politycznej), ale też bolszewicy i czarna sotnia. Na dodatek nadciąga wielki turniej szachowy, którego faworytem jest nieznany geniusz, poddany carski Rosenthal, także pacjent dr. Spethmana, a grają tam Capablanka, Lasker, Nimzowistch – emocje udzielają się całemu Petersburgowi. W niezrównoważonym geniuszu, bez trudu rozpoznajemy Akibę Rubinsteina, polskiego Żyda, który rzeczywiście miał kłopoty natury psychiatrycznej. Szachy towarzyszą też czytelnikom, w postaci dokładnie przedstawionej partii, którą rozgrywa nasz sympatyczny psychoanalityk, z jednym ze swoich przyjaciół. W czasie akcji książki, niepostrzeżenia rośnie waga rozstrzygnięcia owej partii.
Jak widać, mamy wszystko, aby stworzyć interesujący, wielowątkowy kryminał. Autor, Irlandczyk mieszkający w Londynie, stworzył ciekawą fabułę, dobrze ją opowiedział, zadbał o nieoczekiwane zakończenie i kilka zwrotów akcji „w trakcie”. Nie jest to literatura psychologiczna, bez pogłębionych rozterek bohaterów, ale stanowczo powyżej poziomu czytadeł historyczno-kryminalnych. Kontekst wydarzeń jest ciekawie zarysowany, co więcej, ma cechy prawdopodobieństwa. Polecam amatorom tego gatunku.
Jest jeszcze kilka drobiażdżków, podwyższających ogólną ocenę. Czy tytuł książki determinuje jej odbiór. Dla mnie zdecydowanie tak. Tytuł Zugzwang brzmi naprawdę dobrze, dużo lepiej niż np. polski odpowiednik z terminologii szachowej Przymus. Ponadto tocząca się partia szachów, wprowadza w miły nastrój pobudzenia intelektualnego. Wreszcie, mimo iż autor jest Irlandczykiem, to naprawdę dobrze uchwycił koloryt pogranicza polsko-żydowsko-rosyjskiego i fajnie jest popatrzeć na nasze sprawy oczyma Irlandczyka.
Na koniec naszła mnie refleksja z polskiego podwórka. Czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. Czego im (polskim autorom) i sobie szczerze życzę. Ocena 7/10
Ronan Bennett, Zugzwang, Wydawnictwo Literackie 2009
Szczęśliwe dni Becketta, moje zresztą również
Szczęśliwe dni, Samuel Beckett, reż. Piotr Cieplak, Teatr Polonia, wyk.: Krystyna Janda i Jerzy Trela
Nigdy nie przypuszczałem, że wyjdę zafascynowany ze sztuki Becketta, ale Piotrowi Cieplakowi i Krystynie Jandzie udało się to sprawić.
Klasyczne wystawienie Szczęśliwych dni polega na tym, że Winnie jest zagrzebana w kopcu piasku i prowadzi monolog na mało istotne tematy. Jej mąż Willie milczy tak sam konsekwentnie, jak Winnie paple. Dwie godziny tej paplaniny prowadzi do uświadomienia sobie całkowitego absurdu życia, więcej, bezsensu egzystencji jako takiej. Didaskalia Becketta jasno wskazują na konieczność umieszczenia Winnie w kopcu, na tle wydm, co wyrywa ją z jakiegokolwiek kontekstu życiowego i czyni ją abstrakcyjnym, uniwersalnym symbolem ludzkiej egzystencji, a jest to egzystencja bezdennie pusta.
Cieplak w Teatrze Polonia zaproponował inne odczytanie Becketta. Janda siedzi w fotelu umiejscowionym w scenografii pustego domu. Jest przykuta do swojego fotela, jak do wózka inwalidzkiego. Wyraźnie mamy tu do czynienia z życiem realnym, a nie z symbolem egzystencjalnym. Willie człapie w szlafroku i kalesonach, nic nie mówi (co zresztą dla Jerzego Treli jest stanem naturalnym) podkreślając „domowy” kontekst tej inscenizacji.
Winnie w wykonaniu Jandy nieustannie mówi do swojego męża, jej monolog zamienia się w dialog, cóż z tego, że jednostronny. Widzimy parę starszych ludzi, którzy starają się nadać swojej egzystencji jakiś sens, a tak właściwie, to potwierdzają, że ten sens jest immanentnie wpisany w ich egzystencję. „Otworzyłam oczy, poruszyłam ręką. Jaki szczęśliwy to jest dzień”. W ustach Jandy nie brzmi to ironicznie, nie jest żałosną próbą wtórnej racjonalizacji sensu w jej życiu, którego przecież i tak nie ma. Widzimy przecież, że jest inaczej. Nawet przykuta do fotela, w swoim dialogu samotna, bo pozbawiona odpowiedzi, zaświadcza, że jej życie to nie puste nic. Na swój sposób jest w nim szczęśliwa. Willie schowany jest w swoim milczeniu, ale przecież jest obecny, swoim zachowaniem upewnia nas, że ich związek naprawdę istnieje, coś ich łączy, razem, choć każde w innym stylu, pokonują końcówkę życia. Słowo „pokonują” w swojej dwuznaczności jest tu jak najbardziej na swoim miejscu. Znaczy nie tylko, że przechodzą przez swoje ostatnie dni, ale też przezwyciężają śmierć. W ostatniej scenie Willie żwawo porusza się w czarnym garniturze, kręci się wokół swojej żony, która podaje mu usta do pocałunku. Potem Winnie wychodzi do ukłonów w czarnej sukni. Nawet śmierć przeszli razem nadając jej sens, a w widzów tchnąc optymizmem graniczącym z euforią (co widać po oklaskach).
Takie rozumienie sprawy jest mi bliskie. Inscenizacja Cieplaka otwiera nową linię interpretacyjną Becketta. Do tej pory mieliśmy do czynienia z przedstawieniami klasycznymi, kanonicznymi. Cieplak przełamuje trend. Czy jego odczytanie Becketta jest zgodne z jego zamysłem? Zapewne nie do końca, ale jest jak najbardziej uprawnione. Idzie głębiej w rozumieniu ludzkiej egzystencji nie wypaczając jednak generalnej koncepcji autora. W latach pięćdziesiątych Beckett był oryginalny, przełamywał schemat teatru mieszczańskiego, stawiał nowe pytania o sens życia i to stawiał je w całkowicie nowatorskiej formie. Dzisiaj jest to zupełnie niewystarczające, nudne i nieciekawe. Cóż fascynującego w stwierdzeniu, że nasz los pozbawiony jest sensu, coś takiego jak prawdziwy związek nie istnieje, a wszystko zmierza ku nicości. Nie musimy się zgadzać w tym zakresie z Beckettem. Życie Winnie i Williego w warstwie wydarzeniowej widzimy tak samo jak on, dlatego jesteśmy wobec jego dramatu fair. Wnioski jednak wyciągamy inne i mamy do tego słuszne prawo. W paplaninie Jandy widzimy nie tylko mruczenie do samej siebie, ale specyficzny dialog ze swoim mężem. W jej drobnych przyjemnościach, w odkładaniu momentu wyciagnięcia szminki z torebki, aby za szybko nie skonsumować tej malutkiej radości, widzimy coś sympatycznego, budzącego empatię. Co poradzić, że Beckett widział w tym jedynie zagłuszanie pustki, czepianie się pozorów. My (Cieplak, Janda i widzowie) mamy inne oczy i inną wrażliwość.
Równolegle możemy zobaczyć Szczęśliwe dni w inscenizacji Antoniego Libery z Mają Komorowską w roli głównej. Wszystko jest tu zgodne z kanonem interpretacyjnym, rola Mai Komorowskiej jest wybitna, ale co z tego, jak całość jest tylko poprawna, nie twórcza i nieustannie miałem w czasie spektaklu poczucie deja vu.
Szczęśliwe dni w Teatrze Polonia (podobnie jak Trzy siostry) powodują we mnie refleksję, jak takie przedstawienia są możliwe w prywatnym teatrze, jak to się dzieje, że widownia jest pełna, mimo nie najtańszych biletów? Wydaje mi się, że publiczność z szacunkiem podchodzi do teatru poważnego, ale życzliwego wobec widza, twórczego, oryginalnego, czasem szokującego, ale mającego coś ważnego do powiedzenia. Ubolewam, że inne teatry prywatne ubrdały sobie, że interesy robi się na „goło i wesoło” (ja na pewno tam się nie pojawię), albo ściągając do obsady prezentera znanego ze świntuszenia i płaskich dowcipów do zarykiwania się (też nie pójdę).
Pani Krystynie Jandzie wyrażam wdzięczność, za tak pomyślany Teatr.