Powroty z nieludzkiej ziemi
Dla wielu Polaków szansą na zakończenie pobytu na nieludzkiej ziemi po II wojnie była repatriacja. Nie obejmowała ona jednak więźniów GUŁagu, ci niestety ciągle pozostawali za drutami, ale dotyczyła ludzi, którzy zostali zesłani na osiedlenie w latach 1939-1941 lub innych polskich uchodźców. Opierała się ona o umowę polsko-sowiecką zawartą w 1945 roku, która przewidywała możliwość powrotu do Polski obywateli, którzy przed 1939 zamieszkiwali tereny II Rzeczypospolitej, a dotyczyła osób narodowości polskiej oraz żydowskiej. Wyłączała zatem Polaków, którzy po pokoju ryskim znaleźli się po drugiej stronicy granicy. Natomiast objęcie tą umowa ludności żydowskiej miało ten plus, że w dość trudnej operacji przygotowania do repatriacji rozproszonej po całym Związku Sowieckim ludności pomagali działacze Komitetu Organizacyjnego Żydów Polskich w ZSRS, a przygotowania (np. zakup odzieży, żywności na drogę, transport do miejsca zbiórki) były finansowane chociaż częściowo ze środków Jointu.
Generalnie mówiąc Rosjanie utrudniali realizację tej umowy, przedłużali procedury, czy podważali uprawnienia, zwłaszcza polskich sierot. Dużą rolę w przygotowaniach odegrał Związek Patriotów Polskich. Niezależnie od namolnie propagowanej ideologii komunistycznej zapewniał repatriantom pomoc prawną, przygotowywał żywność dla transportów, organizował kursy medyczne (w każdym transporcie była przewidziana brygada medyczna – 1 lekarz i sanitariuszka w każdym wagonie). Ostatecznie do Polski powróciło między 244 tys. (dane sowieckie) a 264 tys. (dane polskie) obywateli II Rzeczypospolitej, w tym ok. 115 tys. Żydów. Tak duży udział Żydów, brał się zapewne stad, że tak samo jak Polacy byli skazywani na wywózki, a do tego masowo uciekali, inaczej niż inne kategorie ludności, przed nadciągającymi hitlerowcami. Byli wśród nich i tacy, którzy już w 1939 uciekali z Polski centralnej na Wschód, najdalej jak się da, i po 22 czerwca 1941 kontynuowali tę ucieczkę.[1]
Książka porusza mało znany temat i robi to kompleksowo uwzględniając uwarunkowania prawne i polityczne, przedstawiając cały proces organizacji i przeprowadzenia transportów do Polski, wreszcie podając wiele zestawień i danych liczbowych. Lektura niezbędna dla każdego, kto interesuje się losami Polaków na nieludzkiej ziemi.
Wojciech Marciniak, Powroty z Sybiru. Repatriacja obywateli polskich z głębi terytorium ZSRR 1945-1946, Księży Młyn, Łódź 2014, s. 380.
[1] Bardzo dobrze ten proces ucieczki na Wschód opisuje w swoich wspomnieniach Ilana Maschler, Moskiewski czas, Wydawnictwo Krupski i S-ka, Warszawa 1994.
Wolne miasto Zakopane
W Zakopanem każdy był i każdy ma swoje zdanie na jego temat. Podobnie na temat recenzowanej książki każdy będzie miał własną opinię.
Przechodząc do istoty rzeczy – bardzo zachęcam do przeczytania tego opracowania. Autor prezentuje w nim podejście całkowicie odmienne od tego, jakie zwykle jest przedstawione w odniesieniu do Zakopanego. Nie ma tu cyganerii artystycznej, rzemiosła ludowego, kultury góralskiej ani nawet smacznych anegdot. Jest za to wnikliwa analiza rosnącego jak na drożdżach prywatnego biznesu (czy raczej jak się wtedy mówiło „prywatnej inicjatywy”). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie działo się to w państwie socjalistycznym, które na wszelkie możliwe sposoby ograniczało lub wprost zabraniało aktywności gospodarczej swoich obywateli. Największe znaczenie miało w tej materii samowolne budownictwo domów stawianych „pod wynajem”.
Jednym z ciekawszych ustaleń autora było wyjaśnienie przyczyny niebywałego rozrostu kwater prywatnych. Była nią aktywność państwowych zakładów pracy, które koniecznie chciały mieć możliwość organizowania wczasów dla swoich pracowników i podnajmowały od prywatnych właścicieli zarówno bazę noclegową, jak i zaplecze umożliwiające wyżywienie. Żadne formalne ograniczenia tu nie pomagały, każde z nich można było w jakiś sposób obejść.
Profesor Kochanowski bardzo kompleksowo przedstawił sytuację Zakopanego. Omówił zarówno przemiany władzy w mieście, funkcjonowanie organów ścigania, jak i aktywność obywateli w rozbudowie prywatnej bazy turystycznej.
Czego zabrakło? Najbardziej chyba chociaż skrótowego przedstawienia działalności poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Na całym Podhalu było ono bardzo żywe. Na terenie Zakopanego mieszkało wiele osób czynnie zaangażowanych w zbrojne podziemie i musiało to mieć wpływ na postawy ludności. Jak głęboki? Nie potrafię odpowiedzieć bez szczegółowych badań. Na pewno specyficzny klimat społeczny Zakopanego, z całkowitym lekceważeniem komunistycznych władz, nie brał się wyłącznie z chęci zarobienia „dutków”. Socjalistyczne państwo było tu elementem obcym, jak na całym Podhalu, i antykomunizm górali miał tu swoje znaczenie. Tego wątku wyraźnie zabrakło.
Szkoda także, że autor nie pokusił się na żadne porównania. Czy w kurortach nadmorskich nie panowała podobna „wolność”? Pamiętam, że z rodzicami wielokrotnie byłem nad morzem i zawsze nocowaliśmy w kwaterach prywatnych i stołowaliśmy w miejscach, gdzie pokątnie wydawano obiady. Czy nie było to podobne do Zakopanego?
Kochanowski przedstawił Zakopane, jako przedmiot turystycznego pożądania wszystkich Polaków. Moje wspomnienia są jednak inne. Pamiętam, że w czasie górskich wędrówek, kiedy chcieliśmy iść w Tatry, musieliśmy zawadzić o Zakopane. Z dworca PKP przechodziliśmy do dworca autobusowego starając się jak najmniej czasu spędzić w samym mieście. Atmosfera komercyjnego blichtru napawała nas obrzydzeniem. Nie było to doświadczenie jednostkowe, jednakże w książce nie zostało w żaden sposób zauważone.
Oczywiście postulaty możliwych rozszerzeń lub uzupełnień można mnożyć. Nie zmienia to w niczym wysokiej oceny pracy takiej jaka jest. Dla mnie 9/10, bo rozumiem, że autor chciał książkę zamknąć w jakimś obliczalnym czasie i objętości. Jerzy Kochanowski, Wolne miasto Zakopane 1956-1970, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019, ss. 332.
Czas przeszły dokonany Adama Pragiera
Aż dziw, że dopiero teraz ukazały się w Polsce wspomnienia Adama Pragiera. Do tej pory miały tylko jedno wydanie w Londynie w roku 1966. Zatem chwała Muzeum Historii Polski za opublikowanie tej pozycji w ramach serii 100-lecie Niepodległości Wspomnienia i pamiętniki.
Adam Pragier był działaczem socjalistycznym, został wybrany posłem z listy PPS w 1922 i 1927 roku, był więźniem brzeskim, brał udział w konstruowaniu pierwszego polskiego rządu emigracyjnego a potem zasiadał w londyńskiej Radzie Narodowej. Można powiedzieć, że miał dobre miejsca do obserwacji polskiego życia politycznego.
Do ciekawszych doświadczeń autora należało zasiadanie w komisjach sejmowych, które dzisiaj nazwalibyśmy śledczymi. Zwłaszcza ciekawe było regularne śledztwo, jakie Pragier przeprowadził w sprawie wybuchu w warszawskiej cytadeli.[1] Miał dzięki temu informacje z pierwszej ręki, a wskazują one na wieloaspektową rolę prowokacji policji politycznej w zakresie ustalenia winnych. Wydaje się, że przypisanie zamachu Bagińskiemu i Wieczorkiewiczowi było nieprawidłowe, a do wybuchu doszło przez przypadek.
Bardzo ciekawe są też uwagi Pragiera o sformowaniu rządu gen. Sikorskiego w 1939 roku. Autor wspomnień znalazł się bowiem w Paryżu jako jeden z pierwszych polityków emigrujących z kraju i brał od początku udział w rozmowach, jakie toczyły się w tym gorącym okresie. Szczególnie interesujące są informacje o kulisach powołania Adama Koca jako ministra w pierwszym rządzie Sikorskiego, a Koc był przecież czołowym politykiem sanacyjnym, a od tej linii politycznej ówcześnie odcinano się jak tylko było można.
Pragier był zdecydowanym przeciwnikiem paktu Sikorski – Majski w takim kształcie, w jakim ostatecznie został podpisany. Kontrowersja dotyczyła sprawy granicy z 1939, a dokładnie chodziło o brak gwarancji jej nienaruszalności. Sprawa jest dobrze historykom znana, natomiast Pragier podaje sporo szczegółów towarzyszących samemu podpisaniu paktu i dalszego sporu, jaki w kręgach emigracyjnych był przez dłuższy czas toczony.
W niektórych sprawach poglądy Pragiera są jednak zdumiewające, na przykład gdy chodzi o komunistów. Na pewno źle oceniał bolszewików i politykę władz sowieckich, to bezsporne. Natomiast jak pisze o osobistych kontaktach z polskimi komunistami, to zawsze wyraża się o konkretnych ludziach bardzo ciepło, co stanowi kontrast zwłaszcza w odniesieniu do piłsudczyków, o których bodaj bez wyjątku pisze źle lub bardzo źle, a wielu z nich było przecież jego partyjnymi kolegami w PPS. Ta dziwna ambiwalencja miała skutki też w innych opiniach. Na przykład Pragier twierdzi, że w PPS nie było sympatii prokomunistycznych (co jest oczywistą nieprawdą), a tzw. lewica PPS to w istocie przeciwnicy Piłsudskiego (t.1, s. 495). Z kolei niewiele dalej pojawia się już inna opinia, że jednak lewica PPS istniała i miała tendencje rewolucyjne (t.2, s. 6). Wynika z tego tyle, że Pragier usiłował za wszelką ceną oczyścić swoja partię z zarzutów o posiadanie skrzydła, które wyrażało sympatię do komunizmu.
W omawianych wspomnieniach jest wiele tego typu smaczków, na przykład portretów ludzi, których autor miał szansę poznać. Dodać jednak trzeba, że niezależnie od walorów merytorycznych, książka jest napisana bardzo ciekawie i czyta się ją jednym tchem. Poza tym Pragier bardzo szczerze wyraża różne sądy. Sumarycznie rzecz biorąc jej lektura jest bardzo interesująca poznawczo i jednocześnie daje dużo radości z obcowania z dobrze napisanym tekstem. Czytać koniecznie.
Adam Pragier, Czas przeszły dokonany, opracowanie Andrzej Friszke i Ewa Pejaś, Muzeum Historii Polski, Warszawa 2018, t. 1-3.
[1] W artykule poświęconym tej sprawie w Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/ Zamach_w_Cytadeli_Warszawskiej) występuje błąd – Pragier nie był przewodniczącym tej komisji, był nim Stanisław Kozicki z Narodowej Demokracji. Zresztą twórca tego artykułu nie znał wspomnień Pragiera, co pokazuje, jak ważną rzeczą było ich polskie wydanie.
Słowacja, prześladowanie Kościoła
O Słowacji generalnie mało wiemy. Słowaków mylimy z Czechami, a kiedyś nawet zastanawialiśmy się, czy nie istnieją Czechosłowacy. O Kościele na Słowacji przeciętny Polak nie wie nic. Lepiej zorientowani w sprawach kościelnych może słyszeli o „podpolnikach” (ciekawe, ile osób rozumie, o co chodzi), czy „księżach robotnikach”. W przypadku tych ostatnich trzeba tylko zaznaczyć, że chodzi o coś zupełnie innego, niż tak samo określani księża we Francji z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Siła słabych opowiada o represjach wobec Kościoła słowackiego w epoce komunizmu, a trzeba tutaj dodać, że innej historii, niż dzieje prześladowań Kościół ten we wspomnianym okresie nie miał. Rzecz jest całkowicie niebanalna, bo sytuacja była całkowicie inna niż w Polsce.
Warto zauważyć, że w Czechosłowacji stalinizm nie skończył się w latach pięćdziesiątych, tylko trwał aż do „Praskiej wiosny” 1968. Natomiast przemoc charakterystyczna dla rządów stalinowskich trwała tam dużo dłużej. Poza tym same represje były bardziej dotkliwe niż w Polsce. Biskupi byli masowo zamykani w więzieniach, maltretowani, torturowani, wytaczano im pokazowe procesy. W efekcie większość diecezji pozostawała bez biskupów, a w latach sześćdziesiątych, był okres, kiedy na Słowacji nie było żadnego biskupa! Komuniści bowiem nie zgadzali się na wyświęcenie kogokolwiek spoza szeregów księży z nimi kolaborujących. Na to z kolei nie zgadzał się Watykan. Ponadto wierni i księża Kościoła greckokatolickiego byli zmuszani do przejścia na prawosławie. Skądinąd to ciekawy fenomen: władze komunistyczne wspierały prawosławie, i to z taką siłą, jak Stowarzyszenie Ateistów. Ciekawe dlaczego?
Prawdziwy pogrom dotknął zakony. W 1950 zlikwidowano wszystkie zakony, a zakonnice i zakonnicy zgrupowani w „klasztorach koncentracyjnych” o warunkach życiowych takich, jak sugeruje nazwa. Po kilku latach mężczyzn wypuszczono na wolność. Kobiety miały pozostać w tych warunkach do końca, słusznie bowiem komuniści przewidywali, że widok habitu w miejscu pracy, jaka by ona nie była, będzie zawsze niemym znakiem sprzeciwy wobec polityki ateizacyjnej. Dopiero Praska Wiosna 1968 pozwoliła im na powrót do normalnego życia i częściowe odtworzenie klasztorów. Zakonnicy pojawili się w duszpasterstwie parafialnym, kobiety w przytułkach, szpitalach i jako katechetki. W 1973 powrócono do wypróbowanych metod stalinowskich i na powrót zakonnice uwieziono w „klasztorach koncentracyjnych”. Wtedy jednak pojawiły się tajne klasztory, w najmniejszym nawet stopniu nie nadzorowane przez państwo.
W Czechosłowacji, również inaczej niż w Polsce, ruch księży współpracujących z komunistami, w tym również w dziele ateizacji, był bardzo silny. Najpierw był to Pokojowy Ruch Katolickich Duchownych, później zwany stowarzyszeniem Pacem in Terris (od encykliki społecznej Jana XXIII wydanej pod takim właśnie tytułem), stąd byli oni nazywani „pacystami”. Księża ci byli służalczo wierni partii komunistycznej i prowadzili politykę marginalizacji Kościoła. Po aresztowaniu części biskupów i wymarciu pozostałych, diecezjami zarządzali wikariusze kapitulni, mianowani w gruncie rzeczy przez władze komunistyczne. W znacznym stopniu oficjalny Kościół w całej Czechosłowacji był wiernym poddanym władz. Gorliwi kapłani stanowili wyraźną mniejszość. Wierni byli prześladowani, zwalniani z pracy, młodzieży nie przyjmowano na przykład do szkół medycznych wszystkich stopni, zakładając, że mogą mieć wpływ na chorych. Dodatkowym uciemiężeniem byli niewiarygodni, służalczy wobec władz duchowni.
Dzieci w szkole były poddawane stałemu ankietowaniu na temat ich zaangażowania religijnego. Motywacja była w tym przypadku bardzo przewrotna. Jeśli wierzące dziecko potwierdzało fakt uczestnictwa w praktykach religijnych, choćby na poziomie osobistej modlitwy, zostawało poddane prześladowaniu i sterowanej presji ateizacyjnej, jeśli natomiast kłamało, także uważano to za fakt korzystny dla kampanii „o rząd dusz”, bo oznaczało łamanie sumień.
Prześladowania kleru i wierzących trwały na Słowacji do ostatniej chwili, do listopada 1989 roku, nie było żadnej odwilży. W zakresie „polityki wyznaniowej” (piszę w cudzysłowie, bo z prawdziwą polityką ma to tyle wspólnego, co demokracja z „demokracją socjalistyczną”) jedyne co się zmieniło, to tylko wysokość kar. Najpierw skazywano na kilkanaście lat, później na kilka, a pod sam koniec wyroki były albo w zawieszeniu, albo kilkumiesięczne. A było za co karać.
W Czechosłowacji obowiązywał specyficzny system prawny. Władze musiały wyrazić zgodę na wszystko: na nominacje biskupie, na obsadzenie każdego stanowiska kościelnego, na przyjęcie do seminarium, gdzie limitowano ilość alumnów zwykle do około dwudziestki na całą Słowację. Każdy ksiądz na wykonywanie czynności duszpasterskich miał specjalne zezwolenie, które można było w każdej chwili cofnąć podając jakąkolwiek przyczynę. Więcej, na każdą czynność duszpasterską było wymagane osobne zezwolenie: na spotkanie z młodzieżą, na udzielenie sakramentu ostatniego namaszczenie. Surowo zakazane było, na przykład, wygłoszenie jakiejkolwiek nauki w czasie ślubu. Łatwo sobie wyobrazić, że musiało dochodzić do całkowitego zastraszenia duchownych. Księża, którzy mimo to gorliwie oddawali się pracy duszpasterskie, musieli być tytanami odwagi.
Ubocznym czynnikiem tej powszechnej inwigilacji było wytworzenie Kościoła podziemnego, czyli owych „podpolników”[1]. Nie miał on żadnej struktury, składał się z niezależnych, czasem izolowanych działań, ale pod koniec socjalizmu obejmował już setki tysięcy ludzi! Byli tajnie wyświeceni nielegalni biskupi (tu najlepiej znany bp Jan Chryzostom Korec, jezuita, znany z nazwiska już w czasie socjalizmu, późniejszy kardynał), tajni księża (tu z kolei wielka rola biskupa krakowskiego Karola Wojtyły), byli wreszcie zwykli ludzie organizujący się „od dołu” w kółka modlitewne, biblijne, rodzinne, często funkcjonujący bez żadnej pomocy ze strony księży, zarówno tych jawnych jak tajnych. Mało o nich wiadomo, mało też o nich pisze Anton Hlinka. Zjawisko jednak jest super ciekawe.
Jako przykład podajmy ruch niepełnosprawnych i nieuleczalnie chorych Rodzina Niepokalanej. Zaczęło się w 1975 roku od siedmiu osób leżących w jednym ze szpitali słowackich, którzy usłyszeli wezwanie papieża Pawła VI do „ewangelizowania miłością”. W tej intencji zaczęli codziennie odmawiać różaniec. Później rozpoczęli Nowennę do Ducha św., coś zrozumieli i postanowili przyjąć swoje cierpienie jako dar Opatrzności Bożej. Po jedenastu latach w tym ruchu brało już udział 100 tysięcy osób. Do modlitwy doszły wspólne pielgrzymki. Wielu księży u tych niepełnosprawnych, po ludzku biedaczków odrzucanych przez społeczeństwo, szukało wsparcia duchowego. Wśród nich pojawiały się też osoby z autentycznymi osobowościami mistycznymi. Tak rodził się nowy Kościół.
Ciekawe, że Hlinka bardzo negatywnie wypowiada się o dyplomacji watykańskiej, która przez lata prowadziła bezowocny dialog z komunistami, którzy każde spotkanie wykorzystywali propagandowo szumnie trąbiąc o prowadzonych rozmowach świadczących o normalizacji stosunków. Nic jednak z nich przez lata nie wynikało. Pierwszym czytelnym sygnałem ze strony Watykanu na temat sytuacji w Czechosłowacji, było dopiero potępienie przez Jana Pawła II ruchu Pacem in Terris, czyli kolaborujących z władzami księży.
Jedynym podobieństwem do sytuacji w Polsce było zaciekłe tropienie przez ichniejszą służbę bezpieczeństwa niezależnej literatury. W przypadku Słowacji właściwie nie istniały katolickie wydawnictwa podziemne, natomiast przemycano z zagranicy literaturę religijną. Walczono z nią z użyciem całej surowości, słusznie uważając, że nieocenzurowane treści są dla systemu komunistycznego zabójcze.
Siła słabych jest kroniką prześladowania Kościoła. To bardzo cenne, niezależnie od programowej chęci różnych środowisk do patrzenia w przyszłość kosztem pamięci historycznej. Jak we wstępie powiedział ks. prof. Marek Starowiejski: Zapominamy i to bardzo szybko. I to co było dobre, i to co było złe. A potem dziwimy się, że nie rozumiemy świata w którym żyjemy.[2] Dzięki Hlince poznajemy podstawową faktografię. Kronikarski charakter książki jest zazwyczaj jej zaletą, ale bywa wadą, bo niekiedy brakuje kontekstu, zapewne Słowakom dobrze znanego, nam zupełnie nie. Odświeżałem sobie historię religijną naszych południowych sąsiadów korzystając z doskonałej, niesłusznie objętej rozsnuwającym się mrokiem niepamięci, pracy Bohdana Cywińskiego Ogniem próbowane,[3] a zwłaszcza jej rozdziałów poświęconych Słowacji.
W podsumowaniu powiem tylko, że czytałem z zainteresowaniem, a fragmenty dotyczące lat osiemdziesiątych z fascynacją. Szczególnie interesujący jest osobny podrozdział dotyczący „Kościoła podziemnego” – autor pilnie stara się nie używać tego terminu w przekonaniu, że Kościół jest jeden, ale dla mnie precyzyjnie nazywa on to zjawisko nowych form życia religijnego. Wielkim plusem ułatwiającym korzystanie z tej książki jest indeks osobowy, coraz rzadziej pojawiający nawet w poważnych pracach. Także zwraca uwagę bardzo ładna okładka. Dodatkowo wielkie uznanie dla księdza Artura Sobótki, który był spiritus movens wydania Siły słabych i słabości silnych, dzięki niemu otrzymaliśmy tę ciekawą pracę wypełniającą lukę w polskiej historiografii. Moja ocena końcowa książki to 10/10 dodatkowo zaliczam do „sił sensu” za podjęcie trudnego, a w Polsce zupełnie zapomnianego tematu brutalnych represji komunistycznych wobec Kościoła.
Anton Hlinka, Siła słabych i słabość silnych. Prześladowanie Kościoła na Słowacji 1945-1989, Wydawnictwo Petrus Kraków 2013, tłumaczenie ks. Artur Sobótka.
[1] Termin co prawda dotyczy Kościoła działającego na terenie imperium sowieckiego na Litwie, Łotwie, Białorusi i na Ukrainie. W Polsce termin upowszechniony dzięki ciekawej książce Krzysztofa Renika Podpolnicy.
[2] Cytat pochodzi ze strony 5 Siły słabych i słabości silnych. Ksiądz profesor Marek Starowiejski jest specjalistą od patrologii, czyli historii o tysiąc kilkaset lat wcześniejszej od tu opisywanej. Problem niepamięci rozumie jednak lepiej niż większość historyków doby najnowszej. Wstęp przez niego napisany jest z tego powodu wartością samą w sobie, czytałem go z ogromna przyjemnością i uznaniem. Szacunek.
[3] Bohdan Cywiński, Ogniem próbowane, t. I Korzenie tożsamości, t. II „… i was prześladować będą”, Lublin Rzym 1990.
Jak Gene Gutowski uniknął Holocaustu
Bardzo ciekawa historia Witka Bardacha, znanego z przybranego w czasie okupacji nazwiska Gene (Eugeniusz) Gutowski. Pochodził on z zasymilowanej rodziny żydowskiej, choć jak sam wspominał, nie obchodził świąt żydowskich ani nigdy nie był w synagodze, ale bywał w kościele. Bardzo ciepło wspominał Lwów, jako piękne miasto, w którym bardzo dobrze się żyło.
Okupację sowiecką przetrwał malując portrety ojców rewolucji. Rodzina została ograbiona z wszelkiej własności, ale poza tym dało się przeżyć. Wejście Niemców witanych jako wyzwolicieli, szybko jednak przypomniało jego rodzinie żydowskie pochodzenie i zaczęło się piekło.
Całych wojennych losów Witka nie ma sensu opowiadać. Warto jedynie zwrócić uwagę, że swoje ocalenie zawdzięcza temu, że od pierwszych dni żył na aryjskich papierach, a ponadto zorientował się, że musi porzucić swoją rodzinę i samodzielnie próbować udawać Polaka i przetrwać niemieckie polowanie. Musiała to być decyzja dramatyczna, odciął się wszak od wszystkich, których kochał. Ukrycie się w polskim społeczeństwie ułatwiał mu dobry wygląd oraz dbałość o wzorową prezencję. Jak sam wspomina: jaki Niemiec zaczepi na ulicy elegancko ubranego, ogolonego młodzieńca, który na dodatek doskonale mówi po niemiecku. Do okupacyjnych przeżyć warto tylko dodać typowy dla wielu ukrywających się Żydów moment – kiedy w Warszawie szukała go niemiecka policja, dobrowolnie zgłosił się do pracy w organizacji Todta. Pracującego w Rydze (bo tam go wysłano) na rzecz Niemców nikt nie podejrzewał o żydowskie pochodzenie.
Losy życia Gene Gutowskiego są przejmujące, jednak dla jakości filmu kluczowy jest sposób snucia opowieści o tych losach. Gutowski mówi o swoich przeżyciach bardzo ciekawym językiem, pozbawionym patosu, bywa dowcipny. Z przyjemnością podążamy jego wojennymi drogami i kibicujemy jego wysiłkom, że zniecierpliwieniem czekając, co przyniesie kolejna scena. Z tego zapewne powodu cieszymy się, tak jak sam bohater, że udało mu się umknąć Niemcom, ale też Sowietom, bowiem w ostatniej chwili wylądował w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Zacieramy ręce z radości, że udało mu się dobrze ustawić pracując dla Amerykanów i zdobyć na Niemcach upragniony elegancki garnitur. Dlatego też myślę, że wszyscy widzowie oczekują na sequel z opowieścią o losach Gene Gutowskiego jako producenta filmowego, w tym filmów Polańskiego. To może być bardzo ciekawe.
Wielkie słowa uznania dla reżysera, Adama Bardacha, syna bohatera tej opowieści. Skonstruowanie filmu, który jest zajmujący, wciągający, a jednocześnie wzruszający nie jest sztuką łatwą, jak widać po innych filmach sekcji dokumentalnej festiwalu. Szczególne uznanie za doskonałe materiały ilustrujące wspomnienia. Mamy mnóstwo zdjęć, zwykle unikalnych, nigdzie nie pokazywanych. To nie jest film z „gadającą głową”, która jak by nie była sympatyczna, to nie jest wystarczająca dla zrobienia przyzwoitego dokumentu.
Ciekawe są losy tego filmu. Przez lata Gene Gutowski nie wracał do swoich okupacyjnych przeżyć. Pewną przemianę spowodowała współpraca z Romanem Polańskim nad Pianistą. Gutowski napisał książkę (Od Holocaustu do Hollywood, Wydawnictwo Literackie 2004), a jego syn, na potrzeby upamiętnienia dla rodziny losów ojca, nagrał z nim cykl wywiadów. Wtedy też odbył z ojcem podróż do Warszawy, gdzie się ukrywał i do Bełżca, gdzie zgładzono jego rodzinę. Materiały przeleżały osiem lat, zanim Adam Bardach dojrzał do zrobienia filmu na podstawie tych wywiadów. Być może ta okoliczność tłumaczy bodaj jedyną wadę filmu: kamera i główny bohater odwiedzili bardzo mało miejsc związanych z jego wojennymi przeżyciami.
Moja ocena to 10/10, za wszystko: ciekawa, wzruszająca, wciągająca opowieść, doskonale zrealizowana i zilustrowana. Mój faworyt do nagrody w konkursie filmów dokumentalnych. Trzeba koniecznie ten film zobaczyć, bo zapewne pojawi się w Polsce, skoro jesteśmy jego współproducentami.
Mój Tata Gene Gutowski (Dancing Before The Enemy: How a teenage boy fooled the Nazis and lived), reż. Adam Bardach, Polska, USA 2014
Gottland
Książkę Mariusza Szczygła czytałem ładnych parę lat temu z wielkim zainteresowaniem i oceniałem ja bardzo dobrze. Autor, znany z roli chłopka-roztropka w pierwszym polskim talk-show zaprezentował się tutaj jako bystry dziennikarz podejmujący ciekawe problemy z najnowszej historii Czech. Szczególnie był dla mnie ciekawy reportaż historyczny o ogromnej firmie Bata, zorganizowanej jak totalitarne państewko.
Na podstawie Gottlandu Czesi zrobili cykl filmów dokumentalnych składających się razem na jeden pełnometrażowy dokument Gottland. To samo w sobie bardzo ciekawe: Czesi byli tak poruszeni tekstami Szczygła, że sami postanowili odnieść się do poruszanych w nich tematów.
W mojej ocenie była to próba średnio udana.
W praktyce jedyną dobrą etiudą dokumentalną jest ta poświęcona Zdenkovi Adamcovi, który w 2003 roku dokonał aktu samospalenia w tym samym miejscu, gdzie w czasach komunistycznych zrobił to Jan Palach. Już ten fakt daje do myślenia. Zdenek był nieprzystosowany społecznie, był ofiarą niezrozumienia i prześladowania przez współuczniów. Wdał się w przedsięwzięcia antyglobalistyczne, na jego stronnie udzielano porad, jak skonstruować bombę. Namierzony przez policję w końcu spektakularnie targnął się na swoje życie. Jednocześnie wyraźnie dokuczał mu fakt, że był grubasem (jak sam mówił) i nie miał dziewczyny. Czy jego dramatyczny protest zasługuje na uwagę? Czy coś go łączy z Palachem? Ciekawe pytania. Outsiderzy też przecież mają prawo do protestu. Im też życie może dokuczać tak, że aż strach.
Zupełnie zawiodła moje oczekiwania impresja dotycząca fabryki „Bata”. Sprowadzenie zagadnienia tylko do mechanizacji produkcji i systemu taśmowego jest zasadniczym spłyceniem problemu. W reportażu Szczygła chodziło przecież o to, że twórca firmy, Josef Bata, narzucił swoim pracownikom nie tylko specyficzne zasady rządzące produkcja, ale ingerował w to, co jedzą, jak odpoczywają, gdzie mieszkają itd. Był to swojego rodzaju totalizm, na który ludzie szukający pracy się godzili. Zresztą taka organizacja przyniosła ogromy sukces gospodarczy i stworzenie firmy działającej w wielu krajach na kilku kontynentach.
Po spektaklu miała miejsce ciekawa rozmowa z autorem. Mariusz Szczygieł zadeklarował, że po sukcesie Gottlandu ma już dość tematów czeskich. Gottland doczekał się kilku przeniesień na sceny teatralne, ale autor w nich programowo nie uczestniczył. Jak mówi, najlepszy autor, to martwy autor, czyli taki, który nie wtrąca się do prób adaptacji jego dzieła. Niech każdy odczytuje je tak, jak uważa za stosowne. Niestety autorzy filmowej wersji Gottlandu nie stanęli na wysokości zadania pogłębionego odczytania literackiego pierwowzoru, stąd jedynie 5/10. Ale zobaczyć mimo to warto, poza tym to specyficzne polonicum.
Gottland, reż.: Lukáš Kokeš, Rozálie Kohoutová, Viera Čákanyová, Petr Hátle, Klará Tasovská, Czechy 2014.
Ukraina, wielki głód, ślepi kobziarze
Kolejna korespondencja z Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
Tym razem chodzi o ukraiński film Przewodnik (The Guide). Tytułowy przewodnik to mały chłopiec, który zostaje przewodnikiem niewidomego grajka, kobziarza. Rzecz dzieje się w latach 30. podczas wielkiego głodu na Ukrainie. Chłopczyk zaś jest synem zamordowanego przez komunistów amerykańskiego inżyniera, budującego fabrykę traktorów w Charkowie. W wyniku splotu różnych okoliczności posiada on tajne dokumenty, których nerwowo poszukuje NKWD.
Fabuła jest jednak tylko ciekawym nośnikiem poważniejszej opowieści dotyczącej bardzo specyficznej grupy społecznej, jaką byli kobziarze. To z reguły niewidomi śpiewacy tworzący specyficzną społeczność, bodaj ostatnią oazę wolności w znieprawionym przez bolszewików kraju. Owi kobziarze chodząc po wsiach, z dala od głównych centrów, śpiewali patriotyczne pieśni ludowe, suwerenne, ukraińskie, bez propagandowej namolności. Do nich to przyłączył się chłopczyk, tytułowy przewodnik. Możemy uchwycić siłę tego niezależnego przekazu odwołującego się do ukraińskiej tradycji.
Po pewnym czasie komuniści też to dostrzegli. Aresztowali, kogo mogli. pozostałym odebrali instrumenty i je zniszczyli. Każda niezależność w totalitarnym kraju ma kolosalne znaczenie. Wszyscy aresztowani kobziarze, przypomnijmy, niewidomi kalecy, zostali zgładzeni.
Film opowiada ich historię, opowiada również o sile oporu na Ukrainie, o odporności kultury ludowej na komunistyczną indoktrynację. Warto dodać, że produkcja filmu rozpoczęła się jeszcze przed odsunięciem Janukowycza i nie było wiadomo, czy w ogóle film trafi do normalnego rozpowszechniania. Może na fali zainteresowania Ukrainą film pojawi w polskich kinach studyjnych? Jeżeli tak, to trzeba zobaczyć go koniecznie, odnosi się to zwłaszcza do interesujących się muzyką i jej wpływem na życie społeczne. Moja ocena to 9/10.
Przewodnik (The Guide), reż. Oles Sanin, Ukraina 2014, europejska premiera w czasie WFF, 10 października 2014.
Estonia, komunizm, wywózki
Bieg spraw życiowych sprawił, że po raz pierwszy od wielu lat mam możliwość uczestniczyć w pokazach Warszawskiego Festiwalu Filmowego. To instytucja, która bardzo cenię i lubię, jeśli tylko czas pozwala to biegnę na kilka filmów. O kilku z nich postaram się napisać. Zaczynam od estońskiego obrazu Na skrzyżowaniu wiatrów (In the Crosswind).
Film porusza klasyczny temat martyrologiczny, mianowicie wywózki na Syberię. W Polsce takie tematy bardzo, bardzo słabo się przebijają, zawsze rozlega się chór krzyczący, że mamy dość martyrologii i filmów bogoojczyźnianych. Argument, że takich filmów prawie nie ma, że powstaje jeden na kilka lat, bynajmniej krzykaczy nie płoszy. Walczą zatem ze swoimi kompleksami, a nie z realnymi wydarzeniami. Syberiada polska była wyjątkiem i to na dodatek średnio udanym.
Bardzo mnie ciekawiło, jak z tematem poradzą się Estończycy, mały naród, mały kraj, trzydziestokrotnie mniejszy od Polski, zatem nie dorównujący wielkością naszemu województwu. Ma to pewne znaczenie. Skoro w Polsce trudno jest zdobyć kilka milionów na film, zwłaszcza taki mało poprawny, siłą rzeczy w Estonii trudność musi być trzydzieści razy większa. Poza tym, w kraju, gdzie nie ma normalnej pełnowymiarowej produkcji filmowej, jak robić raz na jakiś czas dobry film? A przypominam, że na Warszawskim Festiwalu Filmowym w 2007 roku nagrodę Jury dostał estoński film Klasa. Można zatem nawet w malutkim kraju robić wielkie filmy.
Wracając do głównego wątku. Najbardziej mnie ciekawiło, jaką formą dla filmu wybierze reżyser: klasyczną, nowatorską, awangardową (to bliskie kinu skandynawskiemu, do którego przynależy Estonia). Poza tym musieli się liczyć z ograniczeniami budżetowymi i – prawdopodobnie – brakiem profesjonalnego środowiska filmowego.
Po zakończeniu projekcji wyszedłem naprawdę poruszony. Przede wszystkim forma. Reżyser wymyślił coś niebywałego. Scenariusz oparł o listy Erny, kobiety wywiezionej wraz z dzieckiem na Syberię. Adresowane były one do męża, nie wiemy, czy były wysłane, najpewniej nie. Są jednak literacko piękne. Krótkie, poetyckie, dramatyczne w swojej lakoniczności. Ilustracją do nich są zatrzymane obrazy. Widzimy na przykład scenę z wyrębu lasu. Mnóstwo ludzi, zesłańcy, rosyjscy cywile, sągi drzewa – wszystko zastygłe, bez ruchu, w pół gestu. W ruchu jest tylko kamera, pokazująca poszczególne osoby z różnych stron, zaglądająca za ścięte drzewa, powoli myszkująca pomiędzy wszystkimi elementami sceny. Zaglądająca do domu, a w domu do pokoju, tu też ludzie w bezruchu, możemy ich dokładnie, niespiesznie obejrzeć. Ludzie w tej konwencji są jakby poważniejsi, bardziej posągowi. To fenomenalny pomysł. Jak to wygląda, można zobaczyć tutaj.
Odejście od klasycznej narracji i klasycznie pokazywanej fabuły pozwala na nowo spojrzeć na dramat deportowanych. A jest tu co oglądać. Sowieccy żołnierze wdzierają się w życie szczęśliwej rodziny. Jest 14 czerwca 1941. Wojna, która za chwilę wybuchnie, niczego nie cofnie. Z tobołkiem w ręce załadowują do wagonów. W wagonie Erny upychają 51 osób, żywych wysiada na Syberii o dziesięć mniej. Straszne. A później jest jeszcze gorzej. Trudno pisać. Córeczka umiera, kierownik kołchozu gwałci Ernę. Ostatecznie jednak przeżyła. Po odwilży wróciła do Estonii i znów napisała do męża. On jednak jeszcze w 1941 r. też wysłał do niej list, w którym napisał, że ma stanąć przed sądem i szczerze dodawał, że spodziewa się śmierci, jaka już dotknęła jego towarzyszy. Starał się też dodać jej otuchy pisząc, że kiedyś spotkają się, on jako wiatr ze wschodu, ona wiatr z zachodu. W pewnym sensie tym spotkaniem jest ten film, Na skrzyżowaniu wiatrów. Rzeczywiście tu spotkały się ich listy, ich ból, ich miłość.
Reżyser filmu zasługuje na uznanie, rzeczywiście stworzył obraz zapadający w pamięć, niemożliwy do podrobienia, naraz plastyczny (kino obrazów), literacki (wszystko dookoła pięknych listów) oryginalny. W mojej ocenie 10/10. Rzadka ocena wśród filmów.
Na koniec jeszcze refleksja historyczna. Wywózki, zesłania, aresztowania sowieckie stanowiły dla małych narodów bałtyckich straszliwy cios. Wywieziono blisko 600 tys. ludzi spośród ok 6 mln mieszkańców. To pachnie czystką etniczną i zagładą. Dodatkowy plus ma u mnie reżyser za napisy końcowe, w których te wszystkie represje deportacyjne, łagrowe i więzienne nazwał sowieckim Holocaustem. Jasne nazwanie tych spraw po imieniu jest rzadkie, a przez to szczególnie cenne. Szacunek.
PS Film dostał nagrodę Jury Ekumenicznego. Bardzo się cieszę, gratuluję, to naprawdę ważny obraz. Mam nadzieję, że pojawi się w Polsce w kinach studyjnych.
Na skrzyżowaniu wiatrów (In the Crosswind), reż. Martti Helde, Estonia 2014
Ida i Pokłosie, czyli jak różnie można mówić o tym samym
Wraz z pojawieniem się postmodernizmu został ogłoszony koniec epoki ideologii. Wydawało się to oczywiste, bo skoro wszystkie wartości zostały zrelatywizowane, a prawda została zastąpiona kolejnymi warstwami narracji i interpretacji, to jak mogłyby się ostać w takim otoczeniu jakiekolwiek ideologie. Nie zauważono tylko, że co prawda zniknęły stare, XIX-wieczne doktryny, ale narodziły się całkiem nowe. Powszechnie przyjęto na przykład ideologię relatywizmu, zakrólował cały system wartości związanych z poprawnością polityczną, sympatyczna skądinąd ekologia urosła do osobnej ideologii doprowadzonej do stadium ekoterroryzmu.
Polska w ten rozwój neoideologii ma swój szczególny wkład. Światła polska inteligencja postawiła sobie za cel walkę ze wszelkimi przejawami bogoojczyźnianej wizji naszych dziejów i naszej teraźniejszości. Walka ta przybrała kształt szczególnej ideologii, bo nikt już takiej wizji nie lansuje, ale ciągle ogromna grupa światłych zapalczywie z nią walczy. Brak przedmiotu tej walki nie zmniejsza bynajmniej jej skali, a jej natężenie jest takie, że w efekcie powstał wizerunek „Świniopolaka” (z tą wszak uwagą, że każdy demaskujący innych „Świniopolaków”, sam się do nich nie zalicza). Za chwilę powstanie kłopot, kogo mianowicie do tego ciemnogrodu przypisać – cała inteligencja już się od tego odżegnała, więcej – cała klasa średnia, jeszcze więcej – cały miejski leminggrad też odżegnał od ciemnogrodu. Kto zatem w nim pozostał? Chyba tylko wieś, może jeszcze Kościół katolicki, jako ostoja wszelkiego wstecznictwa (z wyjątkiem Nycza, Dziwisza, Pieronka i Tygodnika Powszechnego oczywiście).
Wracając do wątku ideologii. Jej królowanie zrobiło się tak powszechne, że objęło już wszystkie dziedziny życia: od seksu po antropologię i od fizyki[1] po historię. Niestety temat Holocaustu tez został zideologizowany. Generalnie to temat na inny tekst, ale jeden aspekt warto zauważyć. Historycy, publicyści czy artyści tak są zajęci walką o poprawność, o piętnowanie antysemityzmu, że tylko przez ten pryzmat pokazują Holocaust. Dramat samych Żydów już ich nie interesuje. Kolejne filmy (ale i książki naukowe) dotyczą demaskowania różnych podłości, jakich wobec Żydów dopuszczali się Polacy (ten kontekst jednak najbardziej mnie interesuje). Los samych Żydów staje się drugorzędny, jest tylko tłem do współczesnych filipik lub rozrachunków. Kto dzisiaj by tak przejmująco przedstawił ich tragedię jak Grosman? Kogo to w ogóle interesuje? Co innego wskazać na chrześcijańskie korzenie antysemityzmu, napiętnować ciemnotę i pazerność chłopów, a przy okazji dopisać się do listy twórców słusznych i walczących w dobrej sprawie. A los samych Żydów? No cóż, na palcach jednej ręki mógłbym policzyć filmy, w których to ich dramat byłby w centrum zainteresowania reżysera, a takiego filmu, który by pokazywał piekło Treblinki czy maszyny śmierci w Oświęcimiu w ogóle sobie nie przypominam.
Presja wpisania się w poprawnościowy, zideologizowany mainstream jest tak wielka, że nawet w przypadku takiego dramatu jak Holocaust, prawda przestaje być istotna. Ważne są interpretacje, potępienia, widowiskowość. Dam tylko jeden przykład: generalnie Żydzi biernie poddawali się machinie zagłady, za co bezpośrednio po wojnie ocaleńcy byli bardzo źle oceniani w Izraelu, a Polacy nie pojmowali, jak można było iść „jak owce na rzeź”. Świat nie chciał zrozumieć heroizmu tej postawy, niejednokrotnie dobrowolnego przyłączania się do transportu z miłości i lojalności wobec członków rodziny, którzy uciekać nie mogli; dramatyzmu kobiet, które do ostatniej chwili w komorze gazowej opiekowały się cudzymi, zagubionymi dziećmi, aby nie odczuły samotności w tej ostatniej chwili. Dzisiaj natomiast w mediach króluje obraz Żydów walczących, fikcja (Tarantino) miesza się z prawdą, wyjątki (jak powstanie w getcie warszawskimi) uchodzą za regułę. Wielokrotnie w internecie czytałem całe wywody uzasadniające twierdzenie, że Żydzi z bronią w ręku przeciwstawiali się Zagładzie. Potęga mediów jest oszałamiająca, problem tylko w tym, że jednocześnie zapomniano, a przez zapomnienie unieważniono te wszystkie heroiczne, dramatyczne postawy nieprzeciwstawiania się złu, wzięcia go na siebie, nieuciekania od losu. Wykoślawienie perspektywy powoduje, że dziś nie mogę nawet znaleźć właściwego języka, który byłby zrozumiały dla czytelnika, a w skrócie mógłby opisać tę postawę non violance, motywowanego religijnie podporządkowania się wyrokom losu. Coś, co 20-30 lat temu było dla wszystkich oczywiste, czyli owa „bierność”, dziś już wymaga tłumaczenia w osobnym eseju. To też skutek zideologizowania nawet wizerunku Holocaustu, które prawdę ma za nic.
Wstęp miał być krótszy. Wracajmy do filmów. Pokłosie jest typowym, wręcz laboratoryjnym przykładem wskazanego problemu dominacji poprawności nad prawdą. Pasikowski tworząc świetny thriller, tak jest zainteresowany tropieniem polskiego antysemityzmu, że prawdę ma za nic. Dowolnie ją nagina. Z jednej strony osadza akcję w konkretnych i znaczących polskich realiach (okolice Łomży, czyli także Jedwabnego), ale dla udramatyzowania akcji jest gotów na każde nieprawdopodobieństwo. Zacznijmy od rzeczy podstawowej, postać Józefa Kaliny, owego młodzieńca granego przez młodego Stuhra, a zajmującego się zbieraniem macew, ma swój pierwowzór. W Brańsku żył sobie pan Zbigniew Romaniuk, który już w latach osiemdziesiątych zaczął zbierać i konserwować porzucone, a niekiedy zbezczeszczone macewy. Jego działalność spotkała się z takim uznaniem społeczności lokalnej, że został wybrany radnym i przewodniczącym Rady Miasta Brańsk. Filmowy bohater jest prześladowany przez sąsiadów, którzy mordują mu psa, palą zbiory, a w końcu ukrzyżowują (we współczesnej Polsce!). Te dwie postacie mają się do siebie tak, jak prawda do celowego fałszu. Gdzie Pasikowski znalazł współcześnie w Polsce choć jeden przypadek morderstwa motywowanego antysemityzmem? Czy walczy zatem z istniejącą zmorą, czy ze swoimi majakami na ten temat? Czy wrażliwi ludzie dobrej wiary, widzowie słusznie obawiający się antysemityzmu, są nakierowywani na prawdziwy, realnie istniejący problem, czy tylko ich dobre uczucie są nadużywane do solidaryzowania się z wydumanymi obsesjami reżysera?
Pasikowski w swoim filmie wyraźnie odwołuje się do Jedwabnego. Kreuje przy tym wizje, jakoby zbrodnie na Żydach były głęboko ukryte, tajne, strzeżone jak największa tajemnica. W rzeczywistości tak nie było. Zbrodnia w Jedwabnem, tak jak wiele podobnych, była jawna. Po wojnie toczyły się w tych sprawach śledztwa. Byli skazani, wiedza o tych wydarzeniach i o tych procesach była publiczna i nikt jej nie chował. Rzeczywiście, upływ czasu spowodował zapomnienie. Heroiczna wizja polskiego ruchu oporu, w tym pomocy Żydom, spowodowała nawet wyparcie ze świadomości społecznej tych obrzydliwych zachowań. Nadal jednak nie były one tajne, ani ukrywane. Historycy raczej o nich wiedzieli, choć zakres tych mordów nie był jasny. Gross pisząc Sąsiadów opierał się o znane źródła, nic nie musiał odkrywać. Szok społeczny wywołany tą książką polegał raczej na tym, że z pamięci zbiorowej te wydarzenia zostały wyparte. W tym przypadku Pasikowski pokazując dramatyczną walkę swoich bohaterów o ujawnienie skrzętnie ukrywanej tajemnicy również walczy raczej ze swoimi obsesjami niż z realnymi problemami. A może podkręcając emocje widzów i wywołując słuszne oburzenie celowo nimi manipuluje?
Zwolennicy filmu na zarzut mijania z prawdą odpowiadają, ze jest to film fabularny, nie dokumentalny i reżyser miał prawo do takich zabiegów, chodziło mu o pewne postawy, a nie o faktografię, film może dziać się gdziekolwiek i kiedykolwiek. Problem jednak w tym, że film osadzony jest w polskich realiach, bohater filmu wysiada z pociągu w Łomży i dalej jedzie pekaesem, a tak się jedzie właśnie do Jedwabnego. Pomimo argumentacji dotyczącej fabularności filmu i uniwersalności jego przesłania, wszystkie wnioski wyciągane przez zwolenników tych tez dotyczą Polaków i polskich rozrachunków z przeszłością, a nie europejskich, amerykańskich czy ogólnoludzkich. Czy trzeba komentować rzetelność takiego stanowiska?
Antysemityzm w Polsce rzeczywiście istnieje, choć nie znam wiarygodnych, rzetelnych badań, które by wskazywały na jego zasięg i głębokość. Podobnie istnieje w historii wiele mrocznych epizodów związanych z wydawaniem Żydów w ręce niemieckie, a nawet niekiedy ich mordowaniem. Można na ten temat zrobić prawdziwy, przejmujący film. Nie trzeba uciekać się do kłamstwa i do zafałszowanego manipulowania emocjami odbiorców. Prawda ma w sobie ozdrowieńczą moc. Niestety postmodernizm zabił przeświadczenie, że coś takiego, jak prawda, realnie istnieje. Każdy może mieć swoją prawdę i swoją interpretację. Ja jednak pozostaję przy staroświeckim przekonaniu, że coś takiego, jak obiektywna prawda istnieje i warto poświęcić trochę wysiłku, aby jej dociekać. Ma ona bowiem urok niezastępowalny przez nic innego.
Właściwie problem z takimi dziełami jak Pokłosie jest bardziej generalny. Sprowadza się on bowiem do pytania: czy występując w słusznej sprawie, można przekłamywać rzeczywistość i manipulować odbiorcami, aby osiągnąć zamierzony efekt. Mówiąc wprost, czy aby walczyć z antysemityzmem (co jest niewątpliwie rzeczą właściwą) można kłamać i manipulować, aby u odbiorców danego dzieła wywołać efekt po pierwsze przekonania, że ów antysemityzm realnie występuje na masowa skalę i jest groźny, a po drugie wzbudzić odruch głębokiej odrazy do takiej postawy. Ja osobiście uważam, że takie działania są nie tylko nieprzyzwoite, ale i nieskuteczne. Przekonują bowiem przekonanych, a u pozostałych wywołują odruch uzasadnionego sprzeciwu wobec manipulacji. Więcej, myślę, że jeżeli Bogu ducha winnym ludziom wmawia się, że są antysemitami (jak przywołanym w filmie chłopom), to może się zdarzyć, że wywoła się u nich naprawdę odruchy antysemickie. Poza tym manipulowanie prawdą, jest rzeczą obrzydliwą samą w sobie. Niewielkim usprawiedliwieniem jest robienie tego w dobrej sprawie.
Co powiedziawszy mogę w końcu przejść do Idy, która jest powodem napisania tego tekstu. Z kina wyszedłem urzeczony, dawno nie widziałem tak refleksyjnego filmu. Jego bohaterką jest młoda zakonnica, która przed złożeniem ślubów wieczystych przez swoją przełożoną została wysłana do jedynej krewnej, ciotki Wandy. Okazuje się, że owa ciotka jest Żydówką, podobnie jak młoda zakonnica. I tu pierwsza subtelność – zakonnice co prawda nie poinformowały Idy o jej pochodzeniu, ale przed kluczową decyzją przełożona jak widać uznała, że powinna skonfrontować się ze swoim pochodzeniem. Nic nie jest powiedziane wprost, motywów tylko się domyślamy.
Tymczasem wspomniana ciocia okazała się stalinowską prokuratorką, zwaną krwawą Wandą, kończącą karierę jako partyjna sędzina. Elegancka, zadbana, dbająca o kontakty z mężczyznami stanowi kolejne wyzwanie dla młodej Idy. Przyjazd młodej krewnej ożywił w niej zainteresowanie losami rodziny, więcej swoimi korzeniami. Jej żydowskość na nowo stanęła przed partyjną sędziną. Podobnie jak w Pokłosiu w czasie okupacji tkwi mroczna tajemnica, ale jej wyjaśnienie i pokazanie kontekstu jest w Idzie zupełnie inne. Bez nachalnej poprawności, bez przekłamań, bez cięcia żyletka po oczach. Dla mnie dzięki temu jest bardziej przejmujące.
Młoda zakonnica, pod wpływem tych wszystkich przeżyć zawiesza śluby i postanawia skosztować tego innego życia, które właśnie zobaczyła dzięki eleganckiej ciotce. Czy po tych przeżyciach, po weryfikacji swojego powołania wróci do zakonu? Reżyser pozostawia tu pewne niedopowiedzenie, ale moim zdaniem, w ostatnie scenie wdziewa ponownie habit i idzie właśnie z powrotem do klasztoru. Jej decyzja jest bardziej świadoma, niepozbawiona wahań, ale dojrzalsza, bo oparta o prawdziwe korzenie i prawdziwy wybór. Nie rozumiem tylko, dlaczego Ida wraca do klasztoru przedstawionego jako miejsce raczej odrzucające – pusty, zaniedbany kościół, w którym modlą się zakonnice (kompletnie nieprawdopodobne), milczące, bezosobowe współsiostry. W kreowaniu słusznie obskurnego wizerunku polskich lat sześćdziesiątych Pawlikowski przesadził, Kościół był raczej oazą przytulności czy estetyki kolorów, a na pewno nie był bardziej zaniedbany niż prowincjonalne kawiarnie. Zachowanie jednorodności stylistycznej filmu w tym przypadku oznacza rozminięcie się z realiami.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z panią sędziną. Powrót do historii postawił na nowo pytanie o sensowność jej wyborów ideologicznych. W filmie z jej ust pada tylko jedno zdanie w tej sprawie „walczyłam, ale cholera wie, o co”. Ostatecznie przy dźwiękach muzyki poważnej wyskakuje z okna. Motywów możemy się tylko domyślać. W konfrontacji ze świeżą wiarą swojej siostrzenicy może poczuła pustkę, czy bowiem ona w cos jeszcze wierzyła, w coś, co jej życiu nadawałoby jakiś sens. A może przypomnienie żydowskich korzeni spowodowało w niej refleksję, że Żydówką się nie czuje, ale Polką też nie za bardzo, bo drogę do polskości wybrała od możliwie najgorszej strony.
Jak widać film zostawia wiele kwestii niedopowiedzianych. Uważny widz powinien w wieli momentach zadać sobie pytanie o motywacje, jakimi kierowały się główne bohaterki filmu. To wielki plus dla reżysera Pawła Pawlikowskiego. Znacznie bardziej cenię stawianie inteligentnych pytań wymuszających refleksje u odbiorcy, niż udzielanie uproszczonych odpowiedzi, jak w Pokłosiu. Film wolny jest od stereotypów, nie podąża śladami namolnej poprawności, nie sączy żadnej ideologii, nie manipuluje widzami. Nie znam statystyk oglądalności, ale mam smutne podejrzenie, że obejrzy go mniej widzów, niż tępe Pokłosie. Pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, jak zauważył już Kopernik.
Kolejna wielką zaletą Idy jest pieczołowite odtworzenie atmosfery lat sześćdziesiątych. Zgadzają się gadżety, architektura, klimat, ubiory, samochody, obskurne hoteliki i marne dancingi. Z przyjemnością patrzyłem na wysiłek scenografów Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego. W kategorii „atmosfera” niełatwo było zatrzeć złe wrażenie po pierwszej scenie, kiedy siostry podczas posiłku siorbią i uporczywie łomoczą łyżkami o talerze. Informuję, że w latach sześćdziesiątych ton życiu zakonnemu nadawały starsze siostry z przedwojenną kindersztubą i dobre wychowanie było czymś oczywistym. Zresztą zupełnie inaczej niż poza murami klasztorów i plebanii. Jak dobra musiała być cała reszta filmu, skoro to pierwsze wrażenie zostało zatarte.
Na koniec, jeszcze rzecz ważna, mianowicie aktorstwo. Agata Kulesza (krwawa Wanda) i Agata Trzebuchowska (Ida) sprawiły się doskonale. Szczególne uznanie należy się zwłaszcza tej pierwszej, za stworzenie kreacji zapadającej w pamięć. Na długo Agata Kulesza będzie mi się kojarzyła z elegancką prokurator o skłonnościach nimfomańskich. Po wspaniałej roli w Róży Smarzowskiego można powiedzieć, że została odkryta gwiazda w polskim kinie.
Zgodnie z tradycja tego bloga w zakończeniu pojawiają się oceny. Ida to oczywiście 10/10 plus zaliczenie do kategorii sił sensu za odwagę w przedstawieniu krwawej Wandy o żydowskim pochodzeniu,[2] ale nie tylko. Pokłosie to 3/10, przed oceną 1/10 chroni je sprawna narracja i fakt, że, zakładam, reżyser dobrze chciał, chodziło o potrząśniecie sumienia, ale wyszło, jak wyszło…
Ida, reż. Paweł Pawlikowski, Dania/Polska 2013
Pokłosie, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2012
[1] Porównaj Alan Sokal, Jean Bricmont, Modne bzdury. O nadużyciach nauki popełnianych przez postmodernistycznych intelektualistów, Wyd. Prószyński i S-ka. A w tej książce cała masa nadużyć intelektualnych postmodernistycznych myślicieli wobec nauk, wydawałoby się odpornych na manipulację, jak matematyka czy fizyka.
[2] Jak się okazało przedstawienie postaci krwawej Wandy wymagało odwagi. Okazało się, że Helena Datner, która miałem za osobę przytomną, zarzuciła filmowi podtrzymywanie antysemickich stereotypów. Problem w tym, że ta postać ma swój realny pierwowzór w osobie Heleny Wolińskiej, oskarżonej przez IPN o zbrodnie komunistyczne. W bliźniaczym resorcie pracowała też Luna Brystygierowa. Zarzucanie reżyserowi posługiwania się antysemickimi schematami jest po prostu nie poważne. Tak po prostu było i tłumienie tej prawdy sprawie nie służy, a „naukowość” pracowników Żydowskiego Instytutu Historycznego stawia pod znakiem zapytania.
Roman Graczyk, Cena przetrwania
Roman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.
Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.
Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]
Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).
O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.
Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował, Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?
Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.
Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym. Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.
Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]
Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem, dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.
W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”. Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.
Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.
Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.
Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011
[1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.
[2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.
[3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.
[4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.
[5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997