Doczekaj nowiu, Archiwista z Łubianki i Na grobli
Historical fiction. Amerykańskie i polskie służby specjalne przygotowują scenariusz objęcia władzy w Rosji przez spadkobiercę praw dynastycznych Romanowów, Wielkiego księcia Dymitra. Jego żoną ma zostać Ludmiła Sobieska, która nazwisko ma po matce, ale jej ojcem był potomek książęcego rodu Godunowych. Ją właśnie przygotowują do nowej roli polskie służby. Przywrócenie w Rosji caratu ma wprowadzić w tym kraju stabilizację i obliczalność tak pożądaną przez kraje Zachodu. Przygotowania idą pełną parą, Ludmiła już teraz Godunow jest oficjalną narzeczoną Dymitra.
Pomysł fabularny doskonały, przeprowadzony z troską o szczegóły. Uwikłanie człowieka w rozległy plan służb specjalnych, oplecenie go pajęczyną zależności zostało ukazane w sposób godny Le Carrego. Na nieszczęście autor wprowadził jeszcze drugi, równoległy wątek, też – w bliżej nieokreślony sposób – służący realizacji planu przywrócenia caratu. Jakiś żaglowiec naszpikowany elektroniką płynie na Daleką Północ, bada anomalie magnetyczne, zimuje na Czukotce, ale nie wiadomo po co, sensy gdzieś się pogubiły. Na dodatek owa eskapada dzieje się w bliżej nieokreślonym świecie alternatywnym. Piotr Wojciechowski w jednej książce chciał pogodzić dwa różne gatunki: historical fiction i fantastykę. Niestety mu się to nie udało. Wydaje się, że na dobre by wyszło książce, gdyby zostawić tylko część narracji poświęconą Ludmile Godunow i jej przejściom z polskim wywiadem, a resztę usunąć. Powstałaby dużo lepsza całość. A tak tylko 6/10, ale przeczytać warto, zwłaszcza, że Piotr Wojciechowski jest twórcą niedocenionym.
Piotr Wojciechowski, Doczekaj nowiu, Świat Książki 2007
Usunięty z uczelni wykładowca literatury rosyjskiej został zatrudniony w archiwum więzienia śledczego na Łubiance. Do jego obowiązków należy porządkowanie spuścizny literackiej uwięzionych pisarzy. Podczas swoich rutynowych obowiązków trafia na niepublikowane opowiadania Izaaka Babla. Musi go przesłuchać, aby potwierdzić ich autorstwo. Przede wszystkim jednak, aby uratować te opowiadania, wykrada je z archiwum. Równolegle, w normalnym życiu, terror stalinowski nie daje o sobie zapomnieć. Kolejni znajomi albo są aresztowani, albo aresztowania się spodziewają. Dookoła naszego archiwisty też zaciska się pętla.
Autorowi udało się oddać duszną atmosferę zagrożenia, niepewności. Opresyjny system nikogo nie pozostawia samego sobie. Rodziny i znajomi aresztowanych czują, że mogą być następni w kolejce na Łubiankę. Każdy rozważa, czy po niego też przyjdą, a jeżeli tak, to jak się wtedy zachowa, co zrobi, aby uchronić swoja rodzinę.
Archiwista z Łubianki nie jest być może arcydziełem literackim, ale ma niezaprzeczalne zalety, które powodują, że warto po niego sięgnąć, zwłaszcza tym, którzy interesują się literaturą rosyjską. Powieść bowiem w udany sposób przedstawia kontekst, w jakim ta literatura powstawała i pod jaką presją znajdowali się pisarze, zresztą tak jak wszyscy ludzie sowieccy. Być może książce wyszłoby na zdrowie rozbudowanie opowieści o Izaaku Bablu i jego więzienno-obozowym perypetiach, przy jednoczesnym zredukowaniu niektórych wątków pobocznych, które dobrze budują atmosferę, ale jednocześnie rozbijają strukturę i są nieco nużące. Moja ocena 7/10.
Travis Holand, Archiwista z Łubianki, Muza 2009
Jest rok 1980, znany i ceniony w kręgach władzy literat, Sewerynowicz, ma otrzymać w Związku Sowieckim nagrodę Fiedina. Z przecieków wiadomo, że ma on szansę zostać laureatem literackiego Nobla. Partyjni aparatczycy podpowiadają, że odrzucenie rosyjskiej nagrody może zwiększyć szansę na otrzymanie dużo ważniejszego wyróżnienia. Sewerynowicz godzi się z tymi sugestiami.
W postaci Sewerynowicza łatwo rozpoznajemy rysy Jarosława Iwaszkiewicza, a tytułowy dworek Na Grobli żywcem przypomina Stawisko.
Na grobli ma strukturę polifoniczną. W dwudziestu rozdziałach zawsze słyszymy głos jednej osoby, za każdym razem innej. Raz jest to rozmowa telefoniczna, raz wspomnienie, kiedy indziej pogawędka twarzą w twarz, a na końcu list. Do tej pory powieści Rylskiego miały formę dość konserwatywną, narracja była linearna, bez żadnych udziwnień i sztuczek. Zwolennicy prozy Rylskiego mogą się poczuć zaskoczeni, ale mi się przynajmniej wydaje, że pozytywnie. Za nową formą poszła nowa dla Rylskiego treść. Jego poprzednie książki były wyważone, chłodne, konsekwentne. Tutaj poruszane są tematy znacznie cieplejsze, w niektórych przypadkach całkiem gorące, ale o tym potem.
Powieść przedstawia uwikłanie pisarza we flirt z władzą, w politykę, w tle grasują służby specjalne i nasyłani przez nie agenci. Literaturze i jej twórcy na dobre to nie wychodzi. Można powiedzieć, że jest on pionkiem w grach politycznych, a na końcu ich ofiarą. To smutne. Mam nadzieję, że te czasy należą już do historii, ale czy na pewno? Gdy patrzę na metody działania salonu i antysalonu to wydaje mi się, że dekoracje się zmieniły, reguły również, ale duch uwikłania gdzieś pozostał.
Generalnie rzecz biorąc odbieram najnowszą książkę Rylskiego bardzo pozytywnie, inaczej niż instytucjonalni krytycy literaccy. Ciekawy pomysł narracyjny, niebanalna forma, kilka celnych obserwacji. Jedna rzecz jednak zniesmaczyła mnie maksymalnie. Pojawia się bowiem postać córki Sewerynowicza, która została zakonnicą. Pomijam, że z Iwaszkiewiczem realnym nie ma to nic wspólnego i jest to czysta kreacja Rylskiego umieszczona tylko po to, aby zamanifestować jakieś poglądy autora. Postać owa została obdarzona niebudującymi cechami charakteru, posługuje się dziwacznym językiem, jak to niby każda zakonnica tchnąca zamierzchłą przeszłością, ale to pół biedy. Gorsze są takie oto pomysły autora: zwykła zakonnica jest bogatsza od uznanego pisarza (swojego ojca, s. 28), spowiednik nakazał jej, a ona realizuje „cotygodniowe godzinne samobiczowanie” (s. 177), jej przełożoną jest złowroga przeorysza contessa Lubraniecka. Już samo użycie w tym kontekście słowa contessa dużo mówi o poglądach autora, bo w rzeczywistości pozapowieściowej taki termin nigdzie nie występuje. Można powiedzieć, że w tej sprawie opis Rylskiego ma się tak do realiów, jak w swoim czasie konferencje prasowe niezapomnianego Jerzego Urbana – dużo jadu, mało przyzwoitości, żadnego związku z prawdą. Genezę takich poglądów Rylskiego upatruję w jego poparciu dla Janusza Palikota. Smuci mnie, że pisarz, którego dotychczasową postawę można by scharakteryzować tytułem jednego z jego utworów Tylko chłód, daje się ponosić tak niskim emocjom.
Ogólna ocena, nawet po uwzględnieniu powyższego zastrzeżenia, 7/10.
Eustachy Rylski, Na grobli, Świat Książki 2010
Na koniec podsumowanie: we wszystkich trzech recenzowanych książkach występuje wątek rosyjski. Czy to symptom czasów, czy tylko echo moich podświadomych wyborów? Również we wszystkich trzech powieściach istotną rolę odgrywają tajne służby będące często czynnikiem sprawczym w opisywanych wydarzeniach. To na pewno coś mówi o współczesnej literaturze, bo wybierając te książki nic nie wiedziałem o tym aspekcie, zatem to nie moje preferencje czytelnicze odbijają się w tej konstatacji. Wreszcie uświadomiłem sobie, że we wszystkich trzech publikacjach coś bym poprawił… i to zawsze przez usunięcie nietrafionych wątków. Może to reakcja na nadmiar słów, pomysłów, brak selekcji i umiejętności oddzielania przez autorów pomysłów dobrych od tych grafomańskich?
Niepokonani Petera Weira
Czekałem na ten film niecierpliwie i to z wielu powodów. Po pierwsze, filmów na tematy łagrowe praktycznie się nie produkuje. O ile Holocaust jest bardzo dobrze sfilmowany, to ludobójstwo sowieckie było w praktyce poza zainteresowaniem filmowców (zaniechanie nota bene ciekawe, zainteresowanych odsyłam do książki Dariusza Tołczyka Gułag w oczach Zachodu). Po drugie, bardzo lubię książkę Długi marsz Rawicza, która była podstawą dla scenariusza tego filmu i wreszcie po trzecie, pobudziło moją ciekawość zainteresowanie Petera Weira determinacją Polaków w dążeniu ku wolności.
Film właściwie spełnił pokładane w nim oczekiwania. Nie jest to może arcydzieło, ale zrobiony został całkiem solidnie. Być może na niezbyt entuzjastyczny odbiór tego filmu w Polsce miały wpływ wielkie oczekiwania związane zarówno z tematem filmu jak i osobą bardzo znanego i cenionego reżysera. Gdy spojrzymy na rzecz bez dodatkowych emocji, to trzeba stwierdzić, że Weirowi udało się zrobić bardzo interesujący film i wprowadzić do międzynarodowego obiegu nieznaną tematykę.
Do mocnych stron filmu należy bardzo realistyczne i przejmujące pokazanie rzeczywistości sowieckich łagrów na dalekiej północy. Natomiast słabiej wypadło pokazanie ucieczki. Przed pójściem do kina usiłowałem sobie wyobrazić, jak ja bym pokazał ten nie filmowy, bo przecież monotonny temat. Można było pokazać ten wielki marsz jako ekstremalny survival. To zresztą było najciekawsze w książce: jak przeszli przez Daleką Północ, jak udało im się pokonać pustynię. Skoncentrowanie fabuły na szczegółach umożliwiających przetrwanie na pewno filmowi wyszłoby na dobre.
Z łatwych do zrozumienia powodów Weier w kilku miejscach odszedł od książkowego oryginału, ale w jednym przypadku stało to się z wyraźną krzywdą dla wiarygodności opowieści. Nie dałoby się uciec z Dalekiej Północy w taki sposób, jak pokazał to Weir. Uciekinierom w rzeczywistości pomogła żona komendanta obozu wyposażając ich w plecaki, siekierę i spory zapas kaszy. Poza tym więźniowie nie mieli w obozie prywatnych ubrań, tylko fufajki i uszanki, które były dość skutecznym zabezpieczeniem przed mrozem, na pewno lepszym niż miejskie jesioneczki, jakie widzimy w filmie. Ponadto uciekinierzy mieli futrzane kaptury, przedłużone w dół tak, aby można je było włożyć pod kołnierze fufajek, to stary sposób walki z zimnem tubylczej ludności Syberii; udało się je uszyć ze skórek zwierząt futerkowych, które były przedmiotem handlu w obozie.
Mimo drobnych zastrzeżeń jestem szczęśliwy, że taki film powstał i to zrobiony przez człowieka Zachodu, który z mniejszymi emocjami, ale za to bardziej wiarygodnie patrzy na rzeczywistość GUŁAGu. Natomiast bardzo żałuję, że film na ten temat nie został nakręcony w Polsce. Przy okazji okazuje się, że powszechne przekonanie o bogoojczyźnianym stosunku Polaków do swojej historii nie znajduje potwierdzenia w praktyce. Jakiż to normalny, pełnometrażowy film powstał w ostatnich latach opisujący w ten sposób polską historię? Może jeden Katyń Wajdy, a i to dużo lepiej przyjęty za granicą niż w Polsce. Od lat mówi się o potrzebie jakiegoś filmowego spuentowania Powstania Warszawskiego, sporo ludzi dopomina się o film o rotmistrzu Pileckim, o Dywizjonie 303 czy o polską wersję Enigmy. Ale jak nie było, tak nie ma. Anglicy o Bitwie o Anglię czy o D-Day nakręcili mnóstwo filmów, także o przegranej bitwie pod Arnhem, czy swoją wersję Enigmy (nasz udział oczywiście marginalizując), o Amerykanach już nie wspominam. Nawet Niemcy, którzy wydawałoby się, że nie mają powodów do dumy z najnowszej historii znaleźli mnóstwo tematów świadczących o czymś innym. Polacy natomiast są jedynym narodem, który uważa, że opowiadanie o polskiej historii należy do sfery obciachu, albo bogoojczyźnianego ględzenia. Na szczęście od czasu do czasu trafi się Peter Weir.
Moja ocena 9/10 plus wdzięczność.
PS Błysneła kancelaria Prezydenta RP, nadając Weirowi wysokie odznaczenie za promowanie w świecie polskiej historii. Szkoda, że z podobnych pobudek Clint Eastwood nie został uhonorowany za odkłamywanie wizerunku Polaka w Gran Torino. Może jeszcze nic straconego?
Niepokonani, reż. Peter Weir, USA 2011