Historyczne kryminały Jodełki i Kalinowskiego
Bardzo sympatyczna książka. W całości utrzymana w tonie historycznym, bez żadnych nawiązani do współczesności. Tytuł zdradza, że są w niej przedstawione okupacyjne losy obrazu Matejki Bitwa po Grunwaldem. Przez całą wojnę pozostał on ukryty przez polskich muzealników. Wątek sensacyjny bierze się stąd, że intensywnie poszukiwali go Niemcy. Jodełka obudowała tę historię wieloma postaciami i wydarzeniami budującymi napięcie.
Na książkę trafiłem dzięki temu, że dostała specjalne wyróżnienie w konkursie „Złoty pocisk” w roku 2019. Nie zawiodłem się. Przeczytałem z zainteresowaniem i polecam wszystkim gustującym w kryminałach retro, zwłaszcza tych, które opierają się o historie prawdziwe.
Nie znaczy to, że nie mam uwag krytycznych. Po pierwsze, jak na ilość wydarzeń, książka jest za długa i przydałoby się ją skrócić o kilkadziesiąt stron. Po drugie moja dusza historyka cierpiała nierzadko. Można zrozumieć, że historyczka sztuki nie wiedziała, że w rowerach wojskowych był uchwyt na normalny karabin, a nie maszynowy. Natomiast kompromitującym błędem jest twierdzenie, że więźniowie polityczni w okresie międzywojennym mieli gorzej niż kryminalni (s. 124). Było dokładnie odwrotnie. Być może autorce pomyliła się rzeczywistość II RP ze stosunkami w sowieckiej Rosji, gdzie faktycznie lepiej było kryminalnym „urkom”, bo traktowani byli jako element „bliski klasowo”. Podobnie do wiedzy powszechnej przynależy, że zamęt z ogłoszeniem, odwołaniem i powtórnym ogłoszeniem mobilizacji powszechnej w 1939 roku trwał jeden dzień, a nie dwa (s. 125). Dalszych wpadek już nie notowałem, aby się nie denerwować. To kolejny z długiej serii przypadków, w której mocno zawiniła redakcja wydawnictwa – redaktorek i korektorek razem jest sześć i nikt nie zauważył tak oczywistych potknięć? Może wyższe wykształcenie?
Mimo tych uwag polecam zwolennikom kryminałów historycznych. Lektura da dużo satysfakcji, o ile nie będzie się od książki oczekiwało poprawności w historycznych detalach.
Kolejny kryminał historyczny i kolejny bardzo dobry. Tym razem to świat oglądany przez pryzmat przygód warszawskiego andrusa. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek czytałem kryminał, który by przedstawiał tak rozległą panoramę wydarzeń składającą na kawał historii Polski. To powoduje, że oprócz innych zalet, książka ma w moich oczach niemałe znaczenie w popularyzacji historii – w sposób lekki i przyjemny, niejako mimochodem, wprowadza czytelnika w meandry wielu wydarzeń historycznych. A mamy tutaj Organizację Bojową PPS z postacią Taty Tasiemki (tak żenująco sportretowanego w książce i serialu Król), zamachy na szpiclów, powstanie śląskie, wjazd tramwajem do Kijowa, ale też Szpicbródkę czy niemieckie sterowce nad Warszawą. A wszystko w bardzo ciekawej, dobrze napisanej historii warszawskiego andrusa, Heńka Wcisły.
W ogóle pomysł, aby fabułę oprzeć o przygody młodego warszawskiego łotrzyka jest wzorowy. Kalinowski przywrócił literaturze zapomnianą stylistykę powieści z półświatka, przypominającą klimaty z ballad Grzesiuka. Dawnych wspomnień czar.
Na koniec jeszcze uwaga historyka. Autor bardzo rzetelnie odtworzył różne historyczne didaskalia. Pełne uznanie. Miałbym tylko uwagę dotyczącą wysadzenia cytadeli. Rzeczywistość wyglądała inaczej, niż się ją często przedstawiało – to chyba nie komuniści spowodowali jej wybuch. Autora broni fakt, że opinie historyków bywały w tej sprawie różne, choć chyba dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że detonacja była przypadkowa.[1]
To pierwsza część cyklu „Śmierć frajerom”, ukazały się jeszcze dwa tomy tej serii Złota maska i Tajemnica skarbu Ala Capone.
Joanna Jodełka, 2 miliony za Grunwald, WAB 2018, s. 380.
Grzegorz Kalinowski, Śmierć frajerom, Muza 2015, s. 528.
[1] szerzej piszę o tym w notatce poświęconej wspomnieniom Adama Pragiera.
Sprawa Colliniego, doskonały kryminał na wakacje
Tym razem będzie lekko i wakacyjnie. Sprawa Colliniego to bardzo inteligentny kryminał, choć w istocie rzeczy książka wymyka się prostym klasyfikacjom gatunkowym.
Jak na powieść sensacyjną zaczyna się zdumiewająco, od pierwszych bowiem stron wiadomo, kto i w jaki sposób dokonał morderstwa. Tytułowy Fabrizio Collini, prosty robotnik włoskiego pochodzenia, zamordował z zimną krwią 87-letniego przemysłowca i w okrutny sposób zmasakrował ofiarę. Kompletnie niejasny pozostaje jednak motyw. Sam winowajca odmawia składania wyjaśnień.
Sprawę prowadzi młody adwokat z urzędu, Caspar Linen. To jego pierwsza poważna sprawa sądowa. Na dodatek okazuje się, że był on emocjonalnie związany z ofiarą, co powoduje, że ma poważne wątpliwości, czy w ogóle może podjąć się skutecznej obrony swojego klienta. To pierwsza poważna komplikacja, która od razu dobrze wprowadza nas w klimat książki. Młody prawnik zmaga się w czasie trwania jej akcji z wieloma wyborami etycznymi. Podlega różnym naciskom. Okazuje się bowiem, że obrona Fabrizio Colliniego wymaga rozgrzebania życiorysu ofiary i wywleczenia na światło dzienne bardzo niebudujących szczegółów z tego życiorysu. Mówiąc wprost chodzi o zbrodnie wojenne, a przypominam o głębokich związkach (prawie rodzinnych) młodego prawnika z zamordowanym przemysłowcem. Obowiązek wobec klienta, a nawet głębiej, wobec prawdy i sprawiedliwości, przeważa. Przecież oskarżony, niezależnie od tego jak okropną zbrodnię popełnił, może, siedząc w więzieniu, liczyć tylko na swojego obrońcę. Mamy tu do czynienia z poważną refleksję na temat etyki zawodu adwokata. Na marginesie dodam, że ta refleksja jest również aktualna w polskiej rzeczywistości.
Nie chcę zdradzać istoty fabuły, ale jak już z tego zarysu treści można się domyśleć, swoimi korzeniami zbrodnia sięga do czasów II wojny światowej i ma charakter zemsty. Problem jednak w tym, że jest to zemsta niejako „zastępcza”, ponieważ niemiecki wymiar sprawiedliwości nie poradził sobie z sądowym rozliczeniem zbrodni wojennych. Tu dotykamy drugiego fundamentalnego dla książki problemu – rozliczenia się Niemców ze swoją nazistowską przeszłością. Jak powszechnie wiadomo, to rozliczenie było bardzo ułomne i znakomita większość zbrodniarzy wojennych uniknęła jakiejkolwiek odpowiedzialności. Polakom bardzo łatwo przychodzi wytykanie tego Niemcom, choć warto zauważyć, że Sprawę Colliniego napisał jednak Niemiec, a pod jej wpływem powołano komisję w niemieckim ministerstwie sprawiedliwości mającą wyjaśnić wpływ hitlerowskich prawników na powojenne prawodawstwo.
We mnie tego typu sprawy sprawy wzbudzają refleksję, jak Polacy poradzili sobie ze swoja komunistyczną przeszłością. Może zamiast bić się w cudze piersi, lepiej uderzyć się we własne? Tym bardziej, że dzieje tych rozliczeń bynajmniej nie są zakończone i nie przynależą tylko do sfery zainteresowań historyków, chociaż i w tej materii byłoby niejedno do powiedzenia.
Wracam do Sprawy Colliniego. Na podkreślenie zasługuje zwięzłość książki. Całość złożonej przecież fabuły przedstawiona jest na 150 stronach tekstu. Nie ma tu rozwlekłości, nic nie jest zbędne. Czyta się szybko i z wzrastającym zainteresowaniem. Na końcu zaś pozostajemy w zadumie. Czyli książka daje to wszystko, czego oczekujemy od dobrego kryminału. Dla mnie 10/10. Za pogłębioną refleksję na temat rozliczeń z własną historią zaliczam do „sił sensu”.
Ferdinand von Schirach, Sprawa Colliniego, Wydawnictwo WAB, Warszawa bdw [2013]. Przy okazji – nie rozumiem skąd u wydawców ten prymitywny odruch nieujawniania roku wydania książki. W dobie internetu można z dokładnością do dnia ustalić, kiedy książka została wprowadzona na rynek. Nie ma tu co udawać i sztucznie przedłużać „świeżość” danej książki. Żenujące…
To ja złodziej. Film Jacka Bromskiego
Właśnie powtórnie obejrzałem ten film i jestem pod jeszcze większym wrażeniem, niż przy pierwszym z nim kontakcie. To jeden z lepszych, a niesłusznie nie docenionych polskich filmów. Na tak wysoką ocenę składa się kilka czynników.
Zacznijmy od tego, który najbardziej rzuca się w oczy, czyli od aktorstwa. Kilka fenomenalnych ról. Palma pierwszeństwa należy się Januszowi Gajosowi, wcielającemu się w rolę właściciela warsztatu samochodowego, związanego ze światem przestępczym. Postać to zupełnie inna od tych zwykle granych przez tego aktora. Prosta, nawet toporna, ale charakterystyczna i na dodatek z drugim dnem, doskonale uwypuklonym przez Gajosa. Niby z półświatka, ale jednak głęboko uczciwy, gotów walczyć o przyszłość swojego młodego pracownika, który chce wkupić się w łaski gangsterów. Jako starszy i doświadczony wie, jak fatalny jest to wybór. Druga warta zwrócenia uwagi to epizodyczna rola prostytutki trzeciej kategorii zagrana przez Kingę Preis. Krótka, wstrząsająca, zapadająca w pamięć. Trzeba być mistrzynią, aby przez minutę na ekranie stworzyć tak wstrząsającą kreację. To moja ulubiona aktorka, zapamiętana od czasu debiutu na Festiwalu Piosenki Aktorskiej. Frycz zagrał tępego, chamskiego złodzieja samochodów, też rola nietypowa dlatego aktora. Oprócz tego Krystyna Feldman w roli babci i Maciej Kozłowski jako szef gangu, tutaj oboje są w swoich podstawowych wizerunkach aktorskich, ale na jakim poziomie się w nich odnajdują.
Drugą zaletą filmu jest fabuła. Nic tu nie jest zgodne ze stereotypem. Tytułowy złodziej, jest jedną z uczciwszych postaci w filmie, okradziony, zaś zachowuje się mało elegancko. Sympatię wzbudza babcia tytułowego bohatera, prosta staruszka z warszawskiej Pragi. Niby z marginesu, ale wyraźnie przyzwoitszy niż ta nuworyszowska „inteligencja”. Przypomina mi się „Miś” – tam też nośnikami fundamentalnych wartości byli nie wykształceni węglarze z Pragi, na co wskazuje kultowa już scena z rozmową na temat tradycji. Wizerunek gangu też jest kompletnie inny niż w „Ojcu chrzestnym”. Brutalni, chamscy, banalnie tępi. Boję się, że obraz polski jest dużo realistyczniejszy niż amerykański, a Jacek Bromski na pewno nie był cicho finansowany przez mafię inwestującą w wizerunek, a to się ostatnio mówi o Mario Puzo.
Najciekawszą rzeczą w dobrych filmach jest przełamywanie stereotypu, pokazywanie, że nic nie jest tak oczywiste, jak powszechnie się wydaje. Tego Bromskiemu niewątpliwie udało się dokonać.
Wreszcie na koniec zwróćmy uwagę na muzykę. W całym filmie za ścieżkę dźwiękowa odpowiada Dżem. Tytułowa piosenka, ze słowami Bromskiego łatwo zapada w pamięć – muzyka jest z pogranicza przeboju, a słowa, co rzadkie, mają sens i korespondują z treścią filmu.
Podsumowując: bardzo dobry, choć chyba nie doceniony film. Aktorstwo wyjątkowej klasy, Gajos powinien dostać za role drugoplanową Orły, Feliksy czy co tam się teraz daje w Polsce. Najważniejsze jednak, że film jest niebanalny, idzie wbrew ustalonym modom, pokazuje rzeczywistość, która po ekranach nie hula. Zatem obok wysokiej oceny 9/10, także zaliczenie do kategorii samodzielnie myślących, czyli do „sił sensu”.
To ja, złodziej, reż. Jacek Bromski, Polska 2000
Kryminały z ostatniego roku: Ciszewski, Kallentoft i van Gulik
Marcin Ciszewski napakował do książki tyle różnych eventów, że szczerze powiedziawszy miałbym problem, żeby zakwalifikować jego książkę do jakiegokolwiek gatunku literackiego. Mamy tu i podróże w czasie we wszystkich kierunkach, i interwencje w przebieg kampanii wrześniowej, i wątek romansowy, a opowieść zaczyna od jak najbardziej współczesnej strzelaniny na warszawskim Okęciu, a później jest coraz ciekawiej.
Rozmachu książce niewątpliwie nie można odmówić. Na szczęście autor mniej więcej panuje nad szalona akcją. Od czasu do czasu tylko prawdopo-dobieństwo niektórych ze zbiegów okoliczności zaczyna szwankować, jak na przykład wtedy, gdy bohaterowie książki błyskawicznie rozszyfrowują nierozwiązywalną przez sześćdziesiąt lat tajemnicę podziemi lotniska w Borne Sulinowie. Trochę szacunku do inteligencji czytelnika.
Z podróżami w czasie trzeba obchodzić się z umiarem, bo można przesadzić w absurdalności pewnych pomysłów. Na przykład można spotkać się z samym sobą, ale wtedy ja to nie ja, tylko kto inny. No to kto w końcu jest kim i kto jest tym prawdziwym „ja”. Marcin Ciszewski pozwolił sobie na eksplorację takiego paradoksu, ale jako żywo nie zapanował nad konsekwencjami, wprawiając czytelnika w stan osłupienia poznawczego.
Książka zdecydowanie dla tych, którzy lubią szaloną jazdę bez trzymanki. Ja wole spokojniejsze klimaty – 6/10.
Marcin Ciszewski, www.ru2012.pl, Znak Kraków 2011.
Kallentoft jest w zakresie formy bardzo kreatywnym pisarzem. Jego pomysły swoja jakością wykraczają poza normalnie przyjętą dla kryminałów tkankę literacką. Na przykład opisy wydarzeń są przetykane pierwszoosobowymi wyznaniami – no właśnie kogo, wydaje się, ze ofiary, ale czy na pewno. To ciekawy pomysł. Poza tym autor wyraźnie określił swojego czytelnika, jako osobę z cywilizacji smsowej, do której najlepiej pisać krótkimi zdaniami i akapitami składającymi się z kilku takich zdań. Sama koncepcja jest oryginalna, ale nie każdemu musi się podobać. Ostatecznie to książka, a nie cykl przesyłanych krótkich informacji. Ja podchodzę do takich doświadczeń z dużym dystansem.
Intryga kryminalna jest pierwszej jakości. Trzeba przyznać, że Skandynawowie umieją to pisać, jak nikt inny. Intrygujące, zaskakujące w zakończeniu, wszystko tak, jak powinno być. Tylko te zdania jakby pisane morsem. Sumarycznie 6/10.
Mons Kallentoft, Ofiara w środku zimy, Rebis Poznań 2010.
Sędzia Di to postać autentyczna, funkcjonująca w VII w. n.e. i, jak wieść niesie, popularna w Chinach ze względu na swoje talenty detektywistyczne. Jego to właśnie uczynił bohaterem całej serii kryminałów Robert van Gulik, holenderski dyplomata dobrze znający kulturę chińską.
Wątek kryminalny był nawet ciekawy i czytałem tę książkę z przyjemnością. Największym brakiem, w moich oczach, było płytkie osadzenie akcji w chińskich realiach. Równie dobrze fabuła mogłaby się rozgrywać tysiąc lat wcześniej lub później i w dowolnym kraju azjatyckim. Cyklowi poświęconemu Sędziemu Di daleko do głównego nurtu kryminałów historycznych, charakteryzujących się rozbudowaniem kulturowego tła wydarzeń, czemu zresztą ów nurt zawdzięcza swoją popularność.
Mimo to jeszcze zapewne sięgnę do kolejnych tomów z sędzią Di w roli głównej wzbogacając sobie w ten sposób mój literacki chiński jadłospis. Mam też nadzieję, że w kolejnej odsłonie van Gulik bardziej postara się o pokazanie kultury chińskiej, obyczajów, może prawnego kontekstu w którym działał jego bohater. Poza tym ładna, spokojna okładka. 7/10
Robert van Gulik, Sędzia Di i parawan z laki, PIW 2006.
Haker, czyli o bezpieczeństwie naszych komputerów i kart płatniczych
Ta książka mnie bez przerwy mnie zdumiewała. Jak można stworzyć światową giełdę obracającą ukradzionymi kartami płatniczymi, samemu pozostając kompletnie anonimowym, zresztą tak, jak wszyscy pozostali uczestnicy tego przedsięwzięcia. Okazało się, że można. A wiemy dokładnie, jak to stało, bo Haker jest opartym o fakty reportażem, a nie fikcją literacką.
W książce jest wiele zdumiewających szczegółów rzemiosła, co tam rzemiosła, całej kultury hakerskiej. Warto wiedzieć, że ta społeczność dzieli się na black hats i white hats, czyli hakerów żyjących z kradzieży danych osobowych i innego rodzaju przestępstw informatycznych (to te czarne kapelusze) oraz pasjonatów, którzy przełamywanie zabezpieczeń traktują jako hobby, o dziurach w zabezpieczeniach informując producentów oprogramowania (białe kapelusze). W pewnym momencie odbywał się swoisty wyścig, czy, po ujawnieniu informacji o brakach w zabezpieczeniach, szybciej zareagują programiści dużych firm komputerowych i roześlą stosowne aktualizacje, czy owe czarne kapelusze zdążą wykorzystać tę wiedzę do penetrowania cudzych komputerów. Może wiedząc o tym, życzliwszym okiem popatrzymy na stałe przeszkadzanie w codziennym użytkowaniu laptopa przez ciągle pojawiąjące się aktualizacje, czasem same wyłączające nasz sprzęt.
Kolejnym wstrząsem była informacja o łatwości, z jaką nasz mistrz hakerskiego fachu włamywał się do kolejnych komputerów, jak łatwo korzystał z cudzych sieci, w tym również tych niby to profesjonalnych. To rzeczywiście zbija z tropu. Warto sobie uświadomić, że nasz komputer nie jest tylko naszą własnością i nie stanowi ścisłej domeny osobistej. Pytanie tylko, ile wysiłku będzie musiał włożyć profesjonalista, aby go do dna spenetrować.
A poza tym oszałamiające są opisy fałszowania kart kredytowych, praw jazdy i innych plastikowych dokumentów. Zdumiewa technologia włamań, opisana z daleko zaawansowanymi szczegółami. Wiele fragmentów czytałem emocjonując się, co się uda hakerom, a jeszcze bardziej, w jaki sposób dokonają rzeczy na pierwszy rzut oka niemożliwych.
Od jakiegoś momentu zaczyna nas fascynować, czy i ewentualnie jak zostaną złapani. Poza wszystkim innym to emocjonujący wyścig złodziei i policjantów. W Stanach Zjednoczonych, gdzie dzieje się akcja opowieści, policja, FBI, czy US Postal angażują duże siły do walki z cyberprzestępczością. Jestem ciekaw, jak na tym tle wyglądają polskie służby.
Swoją drogą to ciekawe, jak ludzie zajmujący się na co dzień łamaniem systemów bezpieczeństwa, a więc wiedzący wszystko o bezpieczeństwie w sieci, dali się wszyscy złapać. A potrafili przecież być anonimowi. Naprawdę poruszające, dużo ciekawsze niż wymyślane przy biurku kryminały. 9/10.
Kevin Poulsen, Haker. Prawdziwa historia szefa cybermafii, Znak Kraków 2011.
Komandos, Richard Marcinko
Właśnie przeżywamy zalew literatury związanej z amerykańskimi oddziałami komandosów, w tym zwłaszcza Navy Seals, których popularność osiągnęła szczyty po udanej akcji likwidacyjnej Bin Ladena. W Stanach szaleństwo doszło do takich rozmiarów, że pojawiła się nawet seria romansów, z żołnierzami Navy Seals w roli adresatów tęsknych westchnień.
Z tego zainteresowania wyrosła książka Komandos. Jest ona jednak zupełnie szczególna. Po pierwsze, z racji na charakter wspomnieniowy w małym stopniu podpada pod klasyczną literaturę akcji, po drugie komandor Richard Marcinko jest postacią nieporównywalną z kimkolwiek innym. W wojsku zaczynał karierę jako klasyczny zabijaka w Wietnamie, ale później wylądował jako sztabowiec, a jeszcze później został twórcą i pierwszym dowódcą legendarnej jednostki Navy Seals Team Six, najlepszej spośród Sealsów i jednocześnie najlepiej zakonspirowanej jednostki dywersyjnej w USA (do czasu oczywiście, dziś o konspiracji nie ma co nawet mówić). Nic dziwnego, że to właśnie im powierzono newralgiczne zadanie eliminacji Bin Ladena.
Marcinko jest w swoich wspomnieniach do bólu szczery. Jasno deklaruje, że w Wietnamie jego celem było zabicie jak największej ilości partyzantów Vietkongu. Nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do tego, że celem szkolenia specjalnych jednostek wojskowych jest osiągnięcie jak największej biegłości w likwidacji przeciwników przy jednoczesnej minimalizacji strat własnych. Marcinko nie tworzy fałszywej wizji, że wojsko, a zwłaszcza jednostki specjalne służą do utrzymywania pokoju, albo przeciwdziałaniu klęskom żywiołowym. Ich celem jest walka, a celem walki jest eliminowanie przeciwników. Kto twierdzi inaczej, ten sieje zamęt w głowach polityków i wojskowych. Zresztą, jeżeli miałoby być inaczej, to po co łożyć gigantyczne środki na armię – przekażmy je do straży pożarnej i nie udawajmy, że chodzi o obronę i bezpieczeństwo. Od siebie dodam, że te dziwaczno-pacyfistyczne koncepcje doprowadziły do tragedii w Srebrenicy i wymordowania kilku tysięcy [!] ludzi pod bokiem oddziałów ONZ, które robiły wszystko, aby tylko nie walczyć.
Do najciekawszych wątków zaliczam także te, które mówią o szkoleniach i organizacji Sealsów. Zajrzeć za fasadę tych jednostek i zobaczyć, według jakich reguł prowadzona jest najpierw rekrutacja, a później trening żołnierzy, to niemała frajda. Zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z jednostką nietypową. W rejon szkoleń dostawali się pojedynczo i po cywilnemu, tak jak są szkoleni do przenikania na terytorium wroga. Ze względu na tajność nie występowali jako jednostka. Długowłosi faceci, w cywilnych ciuchach, ze sprzętem, który docierał na miejsce akcji inną drogą niż ludzie. Oryginalne i niespodziewane.
Oczywiście tego typu oddział musiał budzić konflikty z wojskowymi biurokratami. Umundurowanie nie te, nie ogoleni, długowłosi, wszystko tajne, dokumenty rozliczeniowe z zakupów w ogóle nie trzymały się kupy, bo nie można było wymienić w nich nazwy jednostki itd. Odwieczny konflikt efektywności i swojego rodzaju charyzmy ze sztywnymi strukturami charakterystycznymi dla wojska. Daje do myślenia nie tylko na tematy czysto wojskowe.
Równie zajmujący jest wątek ostatniego przydziału służbowego komandora Marcinki. Mianowicie stworzył oddział, który testował przygotowanie amerykańskich jednostek marynarki na atak terrorystyczny. Zaczynało się od tego, że najpierw powiadamiano dowództwo danego garnizonu, że w określonym dniu zostanie podjęta testowa próba penetracji z zewnątrz ich jednostki wraz z pozorowanym atakiem terrorystycznym. Mimo takiego uprzedzenia ludzie Marcinki robili rzeczy zdumiewające: porywali admirałów, włamywali się do baz okrętów atomowych, a na dodatek bezkarnie znikali po wykonaniu akcji. Pobudza do refleksji czytelników, otwarty natomiast pozostaje problem, czy było podobnie inspirujące dla wyższych dowódców amerykańskiej marynarki. Niestety, wygląda na to, że głównym działaniem zapobiegawczym było… pozbycie się Marcinki. Jedynym plusem tego jest fakt, że dzięki temu otrzymaliśmy doskonałą książkę. Bez wahania oceniam na 10/10 w kategorii literatury faktu i sensacji naraz.
Na koniec o pochodzeniu komandora Marcinki: brzmienie nazwiska mogłoby wskazywać polskie korzenie, ale w istocie są one czeskie.
Richard Marcinko, Komandos, Znak, Kraków 2012.
Nesbø, Theorin, Pears, Le Carré, czyli kryminały z ostatniego półrocza
O tym kryminale napisano dziesiątki, jeśli nie setki recenzji, not i omówień. Pozostało mi zatem tylko przyłączyć się chóru chwalców. Nesbø zaliczam do trójki najlepszych skandynawskich autorów sensacyjnych obok Mankella i Larssona, a biorąc pod uwagę, że Skandynawowie mają szczególny dryg do tej odmiany literatury, to w ciemno można powiedzieć, że oznacza to zaliczenie do światowej czołówki.
Czerwone gardło jest pierwszą częścią „Trylogii z Oslo” z komisarzem Harrym Hole w roli głównej. W tej odsłonie komisarz walczy z zamachowcem, ale jednocześnie zagłębia się w historię, bo klucz do zagadki leży w wydarzeniach, które miały miejsce na Froncie Wschodnim, w norweskich oddziałach ochotniczych walczących z Sowietami. Ciekawe, wciągające, dające do myślenia. Przy okazji można zajrzeć do licznych ostatnio publikacji o ochotniczych międzynarodowych jednostkach SS, a warto wiedzieć, że formacje skandynawskie (wraz z holenderskimi) należały do najlepszych, doborowych jednostek na Froncie Wschodnim. W swojej klasie 10/10
Jo Nesbø, Czerwone gardło, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006 (i kolejne wydania)
O tej książce też napisano mnóstwo „ochów” i „achów”, ale tym razem nie przyłączam się do grona wielbicieli. Nie przekonują mnie opowieści o tajemniczych stukotach za ścianą, które rzekomo coś znaczą, czyli mówiąc wprost o duchach. Dużo bardziej wolę nurt mankellowski, który opiera się o wnikliwą analizę akt śledztwa, sprawdzanie wielu tropów, także błądzenie po fałszywych. Mistyka i szósty wymiar są kiepskimi rozwiązaniami zagadek kryminalnych, ale jak się okazuje mają swoich zwolenników. Na dodatek dość toporna okładka. Dla mnie jedynie 6/10. Byłoby gorzej, ale książka dobrze odtwarza specyficzny skandynawski klimat – rzadko rozrzucone domostwa, groźny wicher, sztorm, samotność, splin podszyty mrozem i lodowatym wiatrem
Johan Theorin, Nocna zamieć, Czarne 2010.
Bardzo dobrze napisany kryminał historyczny. W pocromwellowskiej Anglii, w Oxfordzie, ginie profesor medycyny. Wątek detektywistyczny przeplata się uczonymi dysputami na temat filozofii i medycyny, bardzo dobrze oddającymi intelektualny klimat epoki. Największe uznanie budzi jednak przedstawienie całej, jak się okazuje bardzo złożonej opowieści, przez czterech różnych jej uczestników. Ich relacje się dopełniają, niekiedy sobie przeczą, ale ostatecznie prowadzą do rozwikłania splotu polityczno-religijno-obyczajowych uwarunkowań.
Pokazanie tej samej historii z różnych punktów widzenia, jest najciekawszym sposobem prowadzenia narracji, pokazuje bowiem ułomność ludzkiego postrzegania, kruchość wniosków wyciąganych z niepełnej wiedzy, a ostatecznie i względność tego, co się wydaje, że wiemy na pewno. Którędy droga to coś znacznie więcej niż powieść kryminalna w kostiumie historycznym. Duża klasa, polecam, 9/10.
Iain Pears, Którędy droga? Zysk i S-ka, wyd. 2, Poznań 2011.
Piękna literacka narracja o przyjaźni i jednocześnie gorzka refleksja jak dalece wplątanie w działalność służb tę przyjaźń zaburza. Jak zawsze u Le Carrego genialnie przedstawione tło i historia głównych wydarzeń.
Coś jednak u starego mistrza zaczyna szwankować. Z refleksyjnego, właściwie egzystencjalnego pisarza, który tylko wykorzystuje formę powieści sensacyjnej do znacznie głębszych rozważań, zamienił się w ideologa i propagandystę. W tej książce ostrze zwrócone jest przeciwko imperializmowi amerykańskiemu. Nie mogę bardziej szczegółowo rozwinąć tego wątku, by nie palnąć spoilera, a dopuszczam myśl, że pomimo mojej negatywnej rekomendacji, ktoś jednak tę książkę będzie chciał przeczytać. Zatem czytelnicy tego bloga muszą uwierzyć mi na słowo: Le Carrego ogarnęła mania, a może tylko podszyta komercją chęć wykorzystania nastrojów antyamerykańskich w społeczeństwach krajów europejskich. Posunął się aż do tego, że skonstruował wydarzenie o tak znikomym prawdopodobieństwie, że obraża to poczucie sensu i logiki u czytelnika. Historia nie zna przypadku choćby zbliżonego do tej karkołomnej konstrukcji. Jak wielki to upadek wybitnego przecież autora pokazuje fakt, że znany był on z tego, że do perfekcji opanował we wcześniejszych książkach prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, realizm wydarzeń, dokładność do najmniejszych szczegółów. A tu proszę: zaczyna się jak zawsze od ciekawie zarysowanych postaci, fascynującej gry szpiegowskiej, ale prowadzi to do kompletnie absurdalnego finału, który ma udowodnić, jak haniebną politykę prowadzą Amerykanie zasłaniając się walką z terroryzmem. Lekturę odradzam, tak jak w przypadku wszystkich książek podszytych propagandową intencją. Na stosunkowo wysoką ocenę – 5/10, wpływ ma, jak zawsze u Le Carrego, perfekcyjna forma i pięknie przedstawiona przyjaźń wznosząca się ponad poglądy, charaktery i polityczne podziały.
John Le Carré, Przyjaźń absolutna, Amber 2004 (wyd. 1 i jedyne)
W Hamburgu pojawia się uchodźca z Rosji, zmaltretowany, wychudzony, osłabiony, muzułmanin Issa. Mieszanka rosyjskiego pochodzenia, islamskiej religii, idealizmu i rodzinnych powiązań z KGB wzbudza zainteresowanie najpierw niemieckiego kontrwywiadu, a potem służb brytyjskich. Na końcu jednak i tak okazuje się, że to Amerykanie z CIA są podlecami ponad wszelką miarę.
Uwidacznia się w tej książce, jak w omawianej powyżej, że Le Carrego ogarnęły ostatnio antyamerykańskie fobie, które nie dają mu spokoju i są głównym motorem jego pisarstwa. Jak każde fobie, także i ta, literaturze nie służy. W przeciwieństwie jednak do Przyjaźni absolutnej tutaj nie mamy naruszenia reguł prawdopodobieństwa, a życzliwe pochylenie nad losem niesłusznie zaszczutego człowieka bezsilnego w konfrontacji z machiną państwa nieco równoważy namolność politycznego przesłania. Wspaniały styl, dbałość o detale, precyzyjna konstrukcja pozwalają czytać książkę z przyjemnością. Mimo to polecam raczej wcześniejszą twórczość Le Carrego, a zwłaszcza doskonały cykl z Georgem Smileyem w roli głównej. Tylko 6/10.
John Le Carré, Bardzo poszukiwany człowiek, Sonia Draga, Katowice 2009 (wyd. 1.)
Nesbø, Theorin, Pears, Le Carré, czyli kryminały z ostatniego półrocza
O tym kryminale napisano dziesiątki, jeśli nie setki recenzji, not i omówień. Pozostało mi zatem tylko przyłączyć się chóru chwalców. Nesbø zaliczam do trójki najlepszych skandynawskich autorów sensacyjnych obok Mankella i Larssona, a biorąc pod uwagę, że Skandynawowie mają szczególny dryg do tej odmiany literatury, to w ciemno można powiedzieć, że oznacza to zaliczenie do światowej czołówki.
Czerwone gardło jest pierwszą częścią „Trylogii z Oslo” z komisarzem Harrym Hole w roli głównej. W tej odsłonie komisarz walczy z zamachowcem, ale jednocześnie zagłębia się w historię, bo klucz do zagadki leży w wydarzeniach, które miały miejsce na Froncie Wschodnim, w norweskich oddziałach ochotniczych walczących z Sowietami. Ciekawe, wciągające, dające do myślenia. Przy okazji można zajrzeć do licznych ostatnio publikacji o ochotniczych międzynarodowych jednostkach SS, a warto wiedzieć, że formacje skandynawskie (wraz z holenderskimi) należały do najlepszych, doborowych jednostek na Froncie Wschodnim. W swojej klasie 10/10
Jo Nesbø, Czerwone gardło, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2006 (i kolejne wydania)
O tej książce też napisano mnóstwo „ochów” i „achów”, ale tym razem nie przyłączam się do grona wielbicieli. Nie przekonują mnie opowieści o tajemniczych stukotach za ścianą, które rzekomo coś znaczą, czyli mówiąc wprost o duchach. Dużo bardziej wolę nurt mankellowski, który opiera się o wnikliwą analizę akt śledztwa, sprawdzanie wielu tropów, także błądzenie po fałszywych. Mistyka i szósty wymiar są kiepskimi rozwiązaniami zagadek kryminalnych, ale jak się okazuje mają swoich zwolenników. Na dodatek dość toporna okładka. Dla mnie jedynie 6/10. Byłoby gorzej, ale książka dobrze odtwarza specyficzny skandynawski klimat – rzadko rozrzucone domostwa, groźny wicher, sztorm, samotność, splin podszyty mrozem i lodowatym wiatrem
Johan Theorin, Nocna zamieć, Czarne 2010.
Bardzo dobrze napisany kryminał historyczny. W pocromwellowskiej Anglii, w Oxfordzie, ginie profesor medycyny. Wątek detektywistyczny przeplata się uczonymi dysputami na temat filozofii i medycyny, bardzo dobrze oddającymi intelektualny klimat epoki. Największe uznanie budzi jednak przedstawienie całej, jak się okazuje bardzo złożonej opowieści, przez czterech różnych jej uczestników. Ich relacje się dopełniają, niekiedy sobie przeczą, ale ostatecznie prowadzą do rozwikłania splotu polityczno-religijno-obyczajowych uwarunkowań.
Pokazanie tej samej historii z różnych punktów widzenia, jest najciekawszym sposobem prowadzenia narracji, pokazuje bowiem ułomność ludzkiego postrzegania, kruchość wniosków wyciąganych z niepełnej wiedzy, a ostatecznie i względność tego, co się wydaje, że wiemy na pewno. Którędy droga to coś znacznie więcej niż powieść kryminalna w kostiumie historycznym. Duża klasa, polecam, 9/10.
Iain Pears, Którędy droga? Zysk i S-ka, wyd. 2, Poznań 2011.
Piękna literacka narracja o przyjaźni i jednocześnie gorzka refleksja jak dalece wplątanie w działalność służb tę przyjaźń zaburza. Jak zawsze u Le Carrego genialnie przedstawione tło i historia głównych wydarzeń.
Coś jednak u starego mistrza zaczyna szwankować. Z refleksyjnego, właściwie egzystencjalnego pisarza, który tylko wykorzystuje formę powieści sensacyjnej do znacznie głębszych rozważań, zamienił się w ideologa i propagandystę. W tej książce ostrze zwrócone jest przeciwko imperializmowi amerykańskiemu. Nie mogę bardziej szczegółowo rozwinąć tego wątku, by nie palnąć spoilera, a dopuszczam myśl, że pomimo mojej negatywnej rekomendacji, ktoś jednak tę książkę będzie chciał przeczytać. Zatem czytelnicy tego bloga muszą uwierzyć mi na słowo: Le Carrego ogarnęła mania, a może tylko podszyta komercją chęć wykorzystania nastrojów antyamerykańskich w społeczeństwach krajów europejskich. Posunął się aż do tego, że skonstruował wydarzenie o tak znikomym prawdopodobieństwie, że obraża to poczucie sensu i logiki u czytelnika. Historia nie zna przypadku choćby zbliżonego do tej karkołomnej konstrukcji. Jak wielki to upadek wybitnego przecież autora pokazuje fakt, że znany był on z tego, że do perfekcji opanował we wcześniejszych książkach prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, realizm wydarzeń, dokładność do najmniejszych szczegółów. A tu proszę: zaczyna się jak zawsze od ciekawie zarysowanych postaci, fascynującej gry szpiegowskiej, ale prowadzi to do kompletnie absurdalnego finału, który ma udowodnić, jak haniebną politykę prowadzą Amerykanie zasłaniając się walką z terroryzmem. Lekturę odradzam, tak jak w przypadku wszystkich książek podszytych propagandową intencją. Na stosunkowo wysoką ocenę – 5/10, wpływ ma, jak zawsze u Le Carrego, perfekcyjna forma i pięknie przedstawiona przyjaźń wznosząca się ponad poglądy, charaktery i polityczne podziały.
John Le Carré, Przyjaźń absolutna, Amber 2004 (wyd. 1 i jedyne)
W Hamburgu pojawia się uchodźca z Rosji, zmaltretowany, wychudzony, osłabiony, muzułmanin Issa. Mieszanka rosyjskiego pochodzenia, islamskiej religii, idealizmu i rodzinnych powiązań z KGB wzbudza zainteresowanie najpierw niemieckiego kontrwywiadu, a potem służb brytyjskich. Na końcu jednak i tak okazuje się, że to Amerykanie z CIA są podlecami ponad wszelką miarę.
Uwidacznia się w tej książce, jak w omawianej powyżej, że Le Carrego ogarnęły ostatnio antyamerykańskie fobie, które nie dają mu spokoju i są głównym motorem jego pisarstwa. Jak każde fobie, także i ta, literaturze nie służy. W przeciwieństwie jednak do Przyjaźni absolutnej tutaj nie mamy naruszenia reguł prawdopodobieństwa, a życzliwe pochylenie nad losem niesłusznie zaszczutego człowieka bezsilnego w konfrontacji z machiną państwa nieco równoważy namolność politycznego przesłania. Wspaniały styl, dbałość o detale, precyzyjna konstrukcja pozwalają czytać książkę z przyjemnością. Mimo to polecam raczej wcześniejszą twórczość Le Carrego, a zwłaszcza doskonały cykl z Georgem Smileyem w roli głównej. Tylko 6/10.
John Le Carré, Bardzo poszukiwany człowiek, Sonia Draga, Katowice 2009 (wyd. 1.)
Szpieg. Film i książka
To jedna z najlepszych książek Le Carrégo, być może druga w kolejności, tuż za Uciec z zimna. Przynależy do cyklu książek o George’u Smileyu, niepozornym, grubiutkim facecie, który cechuje się nieprawdopodobną inteligencją i zdolnościami analitycznymi. Tym razem okazuje się, że na samej górze centrali angielskiego wywiadu (zwanej Cyrkiem) znajduje się kret. Aby go zidentyfikować, z emerytury zostaje ściągnięty właśnie Smiley. Rozpoczyna żmudne, wielowątkowe śledztwo, prowadzone w tym trudniejszych warunkach, że nikt z Centrali nie może się o nim dowiedzieć. Aż do finałowej sceny, sam Smiley też nie wie, kto jest owym kretem, mimo że rozszyfrował już mechanizm supertajnej akcji wywiadowczej rzekomo prowadzonej przez Cyrk, ale tak na prawdę sterowanej z Moskwy.
Okazuje się, że agentem był B. (nie chcę powiedzieć za dużo), który ma wiele cech Kima Philby’ego, a dobrze wiedzieć, że karierę Le Carrégo w brytyjskich służbach specjalnych zakończył właśnie Philby dekonspirując go przed swoimi moskiewskimi mocodawcami. Taka mała literacka zemsta.
W tworzeniu misternej układanki powiązań, zależności, pozornych drobiazgów Le Carré osiągnął mistrzostwo. Smiley zaskakuje przenikliwością, zdolnością do wiązania ze sobą pozornie kompletnie nie łączących się faktów. Przy tym zachowuje spokój wynikający z pewności, że w końcu uda mu się z drobnych kawałeczków ułożyć obrazek, na którym znajdzie się poszukiwany kret.
Nie jest to jednak książka tylko o szpiegowskiej, a w tym wypadku kontrwywiadowczej analizie. To również opowieść o lojalności, przyjaźni, wierności, zdolności do poświęceń, wreszcie dumie. Ale także o skutkach naruszenia tych wartości, które objawiają się w zgoła zaskakujący sposób. Warto być bystrzakiem, ale też warto być po prostu przyzwoitym. Czasem niestety te dwie opcje stają w sprzeczności…
W przypadku Le Carrégo, pod płaszczem autora przenikliwych, superinteligentnych powieści szpiegowskich ukrywa się wnikliwy obserwator ludzkiej psychologii, moralista pełen zadumy nad kolejami ludzkich losów, zderzeń konieczności i wolnej woli czy konfliktu powinności i dobrych uczuć.
Po przeczytaniu książki, dowiedziałem się, że za chwilę pojawi się w kinach jej ekranizacja. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim napięciem na nią czekałem. Tym bardziej, że oceniałem Szpiega jako jedną z łatwiej filmowalnych powieści Le Carrégo.
Film mnie w zasadzie nie zawiódł. Dobrze oddaje specyficzną atmosferę angielskich służb. Reżyser też nic kombinował z fabułą i podążał dość szczegółowo za książką, zatem klub fanów Le Carrégo (do którego się zaliczam) powinien być usatysfakcjonowany. Niewielkie odstępstwa, na przykład przeniesienie akcji jednego z wątków do kawiarni w Budapeszcie, zamiast na manewry wojskowe w Czechosłowacji, jest uzasadnione potrzebami filmu, który musi żywić się dobrymi wizualnie scenami. Jedyne zastrzeżenie w zakresie wierności pierwowzorowi literackiemu mam do sposobu pokazaniu głównej postaci, Smileya. W filmie jest to nobliwie wyglądający angielski dżentelmen, o nienagannym wyglądzie, dopięty na ostatni guzik. Podczas gdy w pierwowzorze był „mały, pękaty (…) nogi miał krótkie, krok bynajmniej nie sprężysty, strój drogi, ale źle dopasowany, mankiety płaszcza prawie zakrywały palce, bo albo rękawy były za długie, albo ręce za krótkie.” (s. 25) Jego wygląd jest o tyle istotny, że zasadniczo kontrastował z jego możliwościami intelektualnymi i u postronnych wywoływał lekceważenie, przechodzące w miarę upływu czasu w zdumienie, a na końcu w podziw. No i oczywiście to hollywoodzkie zakończenie, którego reżyser mógł sobie darować. Poza tym wszystko jest OK.
Widzowie mają przyjemność uczestniczenia w rozwijającym się śledztwie, napięcie rośnie, mnożą się różne poszlaki, łamigłówka się komplikuje. Oprócz przyjemnych uczuć związanych z wkręcaniem w intrygę szpiegowską mamy też satysfakcję uczestniczenia w swoistym wyzwaniu intelektualnym i nasze IQ zaczyna mieć coś do powiedzenia. Za Smileyem nie jest łatwo nadążać, ale wszyscy się starają i niestety najczęściej udają, że nadążyli. Reżyser bowiem nadmiernie skomplikował i tak już trudny kluczowy moment ujawnienia wywiadowczej intrygi Rosjan. Przyznaję uczciwie, że gdyby nie wcześniejsza znajomość książki, to nie połapałbym się, co się właśnie na ekranie stało i dlaczego. To właśnie obniża moją ocenę dla filmu.
Na koniec słowo o zmianie tytułu książki, znanej jako Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg. Pod wpływem filmu, który uprościł tytuł do jednego słowa Szpieg (co jest zrozumiałe), polski wydawca zmienił (!) tytuł książki i nowe wydanie wypuścił też pod tytułem Szpieg wywołując chaos poznawczy u wszystkich miłośników Le Carrégo. To chyba pierwszy taki przypadek w historii polskiego edytorstwa, który bardzo źle świadczy o „Świecie Książki”, które równie dobrze mogłoby zmienić nazwę na „Wszystko na sprzedaż”. Bardzo proszę wydawcę, aby następne wydania, powróciły do tytułu pierwotnego, które dokładnie oddaje tytuł angielskiego oryginału.
Podsumowując książka zasługuje bez wątpienia na 10/10, film 8/10 za niejasności w końcówce, pozostałe uchybienia są łatwe do wybaczenia.
John Le Carré, Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg, Świat Książki Warszawa 2010, wydanie w roku 2011 pod tytułem Szpieg.
Szpieg, reż. Tomas Alfredson, 2011.
Jul Goźlińskiego
Mam ciepły stosunek do polskiej literatury. Wolę czytać utwory, powstałe w znanym mi kręgu kulturowym, operujące odniesieniami, które są dla mnie klarowne i które mogę dalej sam rozsnuwać. Zatem na Jula staram się patrzeć przez różowe okulary.
Przede wszystkim sam pomysł umieszczenia akcji kryminału w środowisku polskich emigrantów w Paryżu w połowie XIX wieku, wśród wszystkim znanych poetów romantycznych zasługuje na uznanie. Jest to tak dobry pomysł, że zastanawiam się, dlaczego nikt wcześniej na niego wpadł (oczywiście poza György Spiró i jego Mesjaszami). Miałem sporo frajdy czytając o zauroczeniu Mickiewicza i Słowackiego sektą Towiańskiego, ale przede wszystkim o reperkusjach ich zachowań wśród paryskiej Polonii.
Watek kryminalny, który dominuje w powieści, jest nieźle pomyślany, a chwilami wręcz fascynujący. Opiera się na starym pomyśle dość wymyślnych zbrodni, do których kluczem są sceny z dzieł literackich. Lepiej opierać na starym, sprawdzonym pomyśle niż tworzyć własne zakalce, tym bardziej, że idea została twórczo zaadaptowana i odniesienia dotyczą ówcześnie tworzonych dzieł polskich romantyków.
Niestety książka ma również negatywy. Wszyscy bohaterowie książki, a nawet postaci drugoplanowe, są wycięte z jednego szablonu. To ludzi podławi, mali, zawistni, kierujący się niskimi pobudkami, chętnie współpracujący z Ochraną lub służbami francuskimi (zresztą ciekawe skąd u redaktora GW taka inklinacja do tropienia agentów). Dodajmy, że dotyczy to również Francuzów. Jakby ktoś nie wiedział, to z tej książki by się dowiedział, że Polacy z Wielkiej Emigracji czas spędzali głównie w szulerniach, a jakieś sprzysiężenia patriotyczne to robota groźnych szaleńców lub wprost agentów. Powiem uczciwie – taką wizję człowieka i stosunków międzyludzkich mam za objaw psychopatologii.
W didaskaliach scenograficznych – dla równowagi – dominuje błoto i brud. Sądząc z recenzji, wielu krytyków nastrajało to bardzo pozytywnie do życia.
Wszystko to powodowało, że książkę, mimo jej pozytywnych elementów, czytałem bez przyjemności. Nie porzuciłem jej po kilkudziesięciu stronach tylko dlatego, że z zasady tego robię. Nie polecam. Sumaryczna ocena 3/10.
Goźliński Paweł, Jul, Czarne 2010