• Teatr

    Napis

    Napis, Gerald Sibleyras, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny

    Jest to komedia z nurtu stańczykowskiego – bardzo dowcipna, ale jednocześnie dająca do myślenia. Cała rzecz zaczyna się od pojawienia się w windzie pod adresem nowego lokatora, pana Lebrun, napisu „Lebrun ch…j”. Rozpoczyna to cykl wydarzeń, podczas których ujawniają się prawdziwe postawy i poglądy pozostałych lokatorów kamienicy. Dają oni popis dyktatury poprawności, popis rozłożony na kilka głosów. Owa poprawność decyduje, że ten,  kto nie przepada za  dzielnicowym „Świętem chleba” i nie jeździ na wrotkach z innymi mieszkańcami, ten jest nie tylko skutecznie wykluczony ze stosunków towarzyskich, ale wręcz napiętnowany. Nieprzypadkowo pan Lebrun na zdjęciu (tyłem) stoi sam wobec całej grupy mieszkańców. I nie przekonuje nikogo, że poprzedni lokator, przed państwem Lebrun, stracił życie, bo uległ presji i mimo podeszłego wieku wrotki założył. Wrotki są tu symbolem krzepkości, ekologii (bez spalin), uspołecznienia (jeździmy razem) i pragmatyczności (szybciej niż pieszo).

    Mieszkańcy kamienicy wobec pana LebrunDyktatura jedynie słusznych obyczajów żywo przypomina poprawność polityczną, która jak walec wyrównuje życie publiczne. I biada temu, kto spróbuje jej się przeciwstawić. Odczuwam pewną solidarność z panem Lebrun.

    Napis jest sztuką oryginalną, rzadką we współczesnej dramaturgii, bo dominuje w niej twórczość inspirowana właśnie poprawnością polityczną. Francja jest krajem najbardziej zanurzonym we wszystkich poprawnościach,  zatem trochę zaskakuje, że to tam pojawiła się nietypowa  sztuka…, a  może  dlatego właśnie tam, bo presja jest tak duża, że wywołuje bunt. Na szczęście w Polsce głosy zdrowego rozsądku są wcale nierzadkie, choć na pewno spychane na margines przez jedynie słuszne poglądy. Nieoceniony był tu Maciej Rybiński:

    „Poprawność polityczna jest formą dyktatury, cóż z tego, że intelektualnej. Jest to dyktatura mniejszości nad większością, terroryzowaną w imię dobra i ostatecznej sprawiedliwości. Jest dyktaturą samozwańczej cnoty nad rzekomym występkiem. Jej metodą jest wywoływanie nieczystego sumienia u ludzi starających się myśleć samodzielnie i osobno.”

    Sztuka jest doskonale zagrana, reżyserowana i ze scenografią przenoszącą nas do serca Francji. Ogląda się z przyjemnością, tym większą , że wzbogaconą o kontakt z tak sympatyczni aktorami jak Marta Lipińska, Krzysztof Kowalewski, Leon Charewicz czy Janusz Michałowski. Jedyna uwaga krytyczna: Krzysztof Kowalewski nie może grać młodego faceta, nie musi zresztą też, bo w ensamble’u Współczesnego jest wystarczająco dużo młodych aktorów.

    Wypada podwójnie podziękować Maciejowi Englertowi: jako dyrektorowi teatru za odwagę i jako reżyserowi za ciekawą inscenizację.

    Kończąc tę recenzję zorientowałem się, że w moich recenzjach jest na razie obecny tylko Teatr Współczesny (a czekają w kolejce Porucznik z Inishmore i To idzie młodość). O przypadku nie ma mowy – ostatnio tu właśnie czuję się najlepiej.

  • Film

    Biała wstążka

    Biała wstążka Michaela Haneke robi wrażenie i to tym większe, że film jest realistyczny, nawet naturalistyczny, bez upiększeń i przerysowań.

    W austriackiej (niemieckiej?) wsi dzieją rzeczy straszne: powieszono i wysieczono rózgami dziecko, lekarz uległ wypadkowi po tym, jak rozciągnięto stalową linkę o którą przewrócił się koń, niepełnosprawnego, choć powszechnie lubianego synka akuszerki, przywiązano do drzewa i tak pobito, że ledwie przeżył.

    Dzieci śpiewają w kościeleParadoksalnie to jednak nie te wydarzenia wprowadzają widza w stan totalnego przygnębienia, ale to co się spoza nich wyłania. Każda rodzina, którą oglądamy na ekranie jest dotknięta ciężką patologią. Oto lekarz okazuje się mieć kazirodcze relacje ze swoją córką i jednocześnie jest tępym chamem wobec otaczających go kobiet. Pastor wobec swoich dzieci jest tak zimnym tyranem, że jego odpowiednik z bergmanowskiego Funny i Aleksander jawi się jako człowiek umiarkowany. Młoda baronowa opuszcza swego męża, bo nie może znieść ciężkiej, dławiącej atmosfery. Wszyscy są nieszczęśliwi, przyduszeni ze swoimi pragnieniami, niespełnieni.

    Syn pastoraZagadka kryminalna, kto dokonał tych haniebnych czynów pozostaje nierozwikłana, bo też nie o to chodzi reżyserowi. Na pewno jakiś związek z tym wydarzeniami mają dzieci, które są zawsze obecne w okolicy tych bulwersujących wydarzeń. Wydaje się, że to one są kluczem do zrozumienia przesłania tego filmu. To dzieci właśnie są głównymi ofiarami duszącej atmosfery spowijającej wioskę. I nie są w stanie znosić wszechogarniającej hipokryzji i wychowawczego terroru. Na swój sposób, dziwaczny i nieoczekiwany, buntują się. Traumy rodzinne wykoślawiają ich charakter i prowadzą do zdumiewających zachowań.

    Na początku filmu narrator mówi, że opisze wydarzenia, które pozwolą zrozumieć „parę spraw w naszym kraju.” Oczywiście główną sprawą w ich kraju był nazizm i ludobójstwo, z którym właśnie współcześni twórcy próbują się zmierzyć (głównie w literaturze, np. Arno Geiger w powieści U nas wszystko dobrze). Celem Hanekego jest diagnoza społeczna, jak w jego kraju mogła się zdarzyć historia z Hitlerem w roli głównej, mającym przecież niemałe poparcie społeczne.

    Haneke wydaje się mówić: to owe dzieci w dzieciństwie tak źle traktowane, pozbawione szans na indywidualność, w dorosłym życiu są materiałem na zabójców spod znaku trupiej główki. Dokonuje dość przekonywającej wiwisekcji życia jednej małej społeczności, aby dowiedzieć się, co takiego stało się w historii, że Austriacy, jego współplemieńcy, stali się podatni na ukąszenie totalitaryzmem. Film jest doskonały, ale czy stojąca za nim diagnoza społeczna jest prawdziwa? Nie sposób od tego pytania uciec, chowając się za oczywistymi przymiotami tego filmu.

    W sensie dosłownym z tezą tego filmu zgodzić się nie sposób. Totalitaryzm pojawiał się w różnych krajach pod różnym flagami i przede wszystkim w odmiennych kontekstach kulturowych. Włochy miały zupełnie inną rzeczywistą społeczną niż Rosja i jeszcze inną niż Niemcy lub Austro-Wegry. Zatem teza, że szczególna sytuacja kulturowa w krajach niemieckojęzycznych miała tu decydujące znaczenie nie wytrzymuje konfrontacji z podstawową faktografią historyczną. Natomiast rzeczywiście może być dobrym tłumaczeniem – i być może o to chodziło Hanekemu – motywacji pojedynczych ludzi przyłączających się do ruchu faszystowskiego. I chyba rzeczywiście, ludzie pozbawieni dobrego kontekstu rodzinnego, stłamszeni, bez szans na normalny rozwój osobowości byli podatni na sensy oferowane przez ruchy faszystowskie.

    Tytułowa biała wstążka jest zakładana dzieciom pastora, jako symbol ich niewinności.W rzeczywistości jest symbolem zakłamania, bo też jaką niewinność reprezentuje sobą ów pastor i co proponuje swoim dzieciom. Dyscyplinę, kary cielesne, wiązanie do łóżka, tłamszenie osobistych aspiracji i jakiejkolwiek indywidualności – czy to są wartości, które może symbolizować biała wstązka? W istocie jest ona złamanym symbolem, totalitarnym oszustwem, bowiem każe dzieciom przypominać o niewinności, ale tak naprawdę przypomina o zniewoleniu.

  • Film

    Gran Torino

    Gran Torino, reż. Clint Eastwood, USA, Australia, 2009 

    Prostak, ksenofob, agresywny, a jednak wzbudza sympatię.

    Bohater filmu, Walt Kowalski (Clin Eastwood), jest zatwardziałym konserwatystą idącym w poprzek wszystkich możliwych poprawności. Swoich sąsiadów pochodzących z Azji lekceważy i upatruje w nich zagrożenie dla tradycyjnych wartości amerykańskich. Powiedzieć, że traktuje ich wrogo, to podsumować ich relacje bardzo łagodnie. Wypowiada wiele poglądów, które można uznać za rasistowskie. Ma przywiązanie do rozwiązywania problemów za pomocą karabinu. Kiedyś pracował w zakładach Forda, teraz jest na emeryturze. Spędza czas przesiadując na ganku i pijąc piwo. Każdego, kto wchodzi na jego trawnik ma za intruza zasługującego na  „popędzenie” za pomocą karabinu. Japońskie samochody ma za chodzące na ryżu. Taki jest punk startu filmu.

    Walt Kowalski przed swoim domemJego sąsiadami są imigranci z Azji traktowani tak samo jak wszyscy nowi Amerykanie. Podejrzewa ich o brak porządku, niechlujstwo, sprzyjanie gangsterom. Kiedy się okazuje, że jest całkowicie inaczej, Walt Kowalski zalicza ich do swoich przyjaciół. I tu zaczyna się ciąg nieporozumień recenzenckich próbujących widzieć w tym fakcie zmianę poglądów bohatera filmu. On jednak generalnych poglądów nie zmienia, po prostu przy bliższym poznaniu zauważa, że są oni inni niż mu się wydawało. Na przykład są ofiarami gangów kolorowych, a nie ich wspierającymi. Zaliczenie ich do swoich przyjaciół powoduje, że czuje się zobowiązany do ich obrony. Tak jak zwykle między przyjaciółmi. Ale przyjaciółmi naprawdę, nie deklaratywnie.

    W filmie mamy proste wartości: jak przyjaciel to przyjaciel, jak pomoc to pomoc, jak dobro to dobro stosowane, a nie jedynie głoszone za pomocą frazesów, które nic nie kosztują. Walt się angażuje i to go kosztuje.

    Za szorstką powierzchownością kryją się wartości prawdziwe. Nie liczy się opowiadanie ładnych słówek, całe to poprawnościowe gdakanie, fałszujące realnie występujące intencje i działania. Dobrze to ilustruje dialog ze stałym fryzjerem, Włochem: „Co u ciebie, pier… Polaczku? – pyta fryzjer – Nic ciekawego, włoski ch… – odpowiada Walt – Ożydziałeś do reszty, żeby domagać się dziesięciu dolarów za marne strzyżenie”. I nie chodzi tu o epatowanie chamstwem i rzucanie mięsem. Obaj rozmówcy są przyjaciółmi, którzy mogą na siebie liczyć, a nie liczyć tylko na parę nic nie znaczących frazesów w zdawkowej wymianie zdań. Ich rozmowy celowo są odarte z ckliwej grzeczności, żeby nawet nie stwarzać atmosfery powierzchownej poprawności. Chodzi przecież o coś więcej i bardziej serio.

    Symbolem pozornej grzeczności jest natomiast rodzina bohatera filmu. Pod maską troski kryją się tutaj zgoła niepiękne intencje. I ostatecznie okazuje się, że żółci sąsiedzi są mu bliżsi, niż własna rodzina. Ale nie dlatego, że ma przypływ tolerancji, ale dlatego, że okazali się, mimo pierwszych częściowo uzasadnionych wrażeń, przyzwoitymi ludźmi i, co ważne, gotowymi ponosić konsekwencje swojej przyzwoitości. Takie jest tło rodzącej się przyjaźni.

    Strzelba często w rękach WaltaRecenzenci wyrządzili temu filmowi krzywdę, widząc w nim tylko ewolucję w kierunku tolerancji, większego zrozumienia, otwartości na odmienność i tym podobne ble, ble, ble… Inni widzieli w tym filmie tylko przewidywalną, banalną historię. Mylą się ciężko. Nie dostrzegli ani prawdziwych motywacji, ani urzekającej i celowo zastosowanej prostoty realizacyjnej, bo po co u diabła robić dziwaczny formalnie film o prostym człowieku i prostych (choć głębokich) wartościach. A przewidywalność Gran Torino, to już zupełna pomyłka. Konia z rzędem temu, kto spodziewał się takiego zakończenia, jakie zaserwował nam Eastwood. Myślę, że zawodowym recenzentom nudzi się, jak oglądają dziesiąty film w tygodniu i oczekują specjalnych podniet, które mogą ich zainteresować. Promują zatem nowość, oryginalność, dziwaczność, stałe zaskakiwanie. Zwykle tę tendencję nazywa się postmodernizmem. Mniej ważne co, ciekawsze jak nowe i zaskakujące.

    Osobną zupełnie kwestią jest głuchota na wartości podstawowe, do których jakoś niezręcznie jest się przyznawać, a być może nawet wyznawać. Najłatwiej jest takie zagadnienia skwitować „smrodkiem dydaktycznym”. Jaki poziom recenzującego, takie i wartości, do których się przyznaje i które lansuje.

    Tymczasem Gran Torino porusza kwestie zupełnie fundamentalne. Walt Kowalski jest gotów, oddać życie za przyjaciół i nie snuje na ten temat żadnych rozważań, a ładnie brzmiącymi deklaracjami się brzydzi. Dobrze wie, że jak przyjdzie co do czego, to liczyć się będzie gotowość ryzykowania własną głową, a nie gładkie słowa. Być może nawet, że te dwie rzeczy wykluczają się wzajemnie. Taką lekcję wyniósł z wojny koreańskiej.

    Eastwood podjął się zadania zupełnie karkołomnego. Stworzył bohatera, na pierwszy rzut oka antypatycznego. Nie przez przypadek wybrał dla niego nazwisko Kowalski. Od czasu Tramwaju zwanego pożądaniem Tennesse Williamsa z tym nazwiskiem kojarzą się: prymitywizm, chamstwo, jurność bez krzty wrażliwości. I taki jest bohater Eastwooda. Ale pod tą powierzchownością kryją się cechy zupełnie zasadnicze, choć całkowicie nie sentymentalne. W tym sensie jest to kontynuacja filmów o twardych facetach, jak Brudny Harry. Tylko zakończenie jest zgoła inne. Tutaj Walt Kowalski decyduje się oddać życie, żeby ochronić swoich nowych, ale prawdziwych przyjaciół. To jedyny sposób, aby młodociani, brutalni gangsterzy trafili za kratki. Daje się zastrzelić bandytom, a nie sam ich zabija. Ale właśnie do tego potrzeba być prawdziwym mężczyzną, a nie widowiskowym „macho”. Tutaj dotykamy czegoś fundamentalnego, o czym rzeczywiście trudno pisać bez banalizacji. Cóż bowiem jest ważniejszego, niż dobrowolnie oddać życie w obronie słabszych?

    Sobór Watykański II wprowadził koncepcję „anonimowego chrześcijaństwa”. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy ktoś nie będąc chrześcijaninem, a w każdym razie nie stąd czerpiąc pobudki do działania, realizuje wartości w istocie swojej chrześcijańskie. Wydaje się, że Eastwood podpada pod tę kategorię tak głęboko, jak to tylko możliwe. I zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. I bardzo dobrze. 

    PS Po okresie recenzenckiej głupoty i całkowitego zapoznania istoty tego filmu, w końcu pojawiło się kilka głosów (rozmowa w niezawodnym Trzecim punkcie widzenia i Jacek Wakar w Dzienniku), dających nadzieję, że być może jest możliwe rozumienie „o co chodzi” i w swoim fotelu przy kominku nie zawsze siedzę sam.

    PS2 Właśnie przeczytałem, że Lawrens Grobel, znany autor wywiadów dla amerykańskich mediów, odmówił zrobienia wywiadu z Clintem Eastwoodem z powodów politycznych. Grobel to klasyczny liberał, pracował m.in. dla telewizji „Playboy”. Boje się, że w przypadku Polski ta sama poprawność polityczna utrudnia zrozumienie tego filmu.